Półmorderca - Håkan Nesser - ebook + audiobook + książka

Półmorderca ebook i audiobook

Nesser Håkan

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Pamiętaj, mój chłopcze, że nigdy nic nie znaczyłeś dla świata. Zupełnie nic”. Nie są to najbardziej pocieszające słowa, jakie można usłyszeć od ojca, ale Adalbert radzi sobie w życiu całkiem nieźle. Przynajmniej dopóki nie spotykają go miłość i szaleństwo…

Czterdzieści trzy lata i jeden wyrok więzienny później Adalbert jest mizantropem z nadwagą, niestroniącym od alkoholu. Nagle powraca do niego przeszłość. A jedynymi, którzy mogą mu pomóc dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło się prawie pół wieku temu, są niestety jego irytujący sąsiad (który nie chce wykorkować tylko po to, żeby nie drażnić Adalberta) i gadatliwa przyszywana kuzynka, która próbuje zmusić go do rozpoczęcia ćwiczeń. Ale cel nie zna ograniczeń. Mężczyzna musi zrobić, co do niego należy.

Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 44 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
3,7 (92 oceny)
31
26
17
16
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annmichal

Z braku laku…

Czytane przez automat! A podane jako audiobook.
20
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry lektor wspaniale wprowadza słuchacza w klimat powieści. Po serii z komisarzem Barbarottim ciekawa oryginalna powieść.
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Jakoś do mnie nie przemówiła.
00
protector

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i inna. Wspanialy lektor.
00

Popularność




1

W mojej gło­wie mieszka dwóch loka­to­rów. Już od dawna. Nie płacą czyn­szu i ni­gdy się nie wypro­wa­dzą. Nazy­wają się Wina i Wstyd, i po pro­stu musia­łem o nich wspo­mnieć.

Ale nie chcę pro­wa­dzić swo­jej kro­niki w towa­rzy­stwie tych żenu­ją­cych towa­rzy­szy, bo stracę wszelką ochotę. Zosta­wię ich na póź­niej, może nawet na sam koniec, i zacznę od kogoś innego. Ode mnie.

Nazy­wam się Adal­bert Han­zon.

Kie­dyś nazy­wa­łem się Bert Hans­son, ale to było dawno temu. Dzi­siaj mam sie­dem­dzie­siąt trzy lata i pro­blemy z pamię­cią. Może nawet mam początki demen­cji. Nie chcę się teraz w to zagłę­biać, nie ma powodu, poza tym pró­buję nad tym pra­co­wać. Ale nie­ba­wem do tego wrócę, w każ­dym razie się posta­ram. Ni­gdy przed­tem nie pisa­łem książki, więc nie mam pew­no­ści, czy w ogóle dobrnę do końca, od pew­nego czasu mam jed­nak w sobie jakiś wewnętrzny przy­mus, żeby cho­ciaż spró­bo­wać. A są po temu powody.

Sie­dzę w kuchni przy stole. Jest szare wrze­śniowe przed­po­łu­dnie. Przez okno widzę Henry’ego Ull­berga po dru­giej stro­nie ulicy. Wycho­dzi z bramy, poma­ga­jąc sobie bal­ko­ni­kiem, pew­nie idzie do sklepu. Codzien­nie wycho­dzi na zakupy, nawet jeśli nie potrze­buje. Cza­sami widzę, jak wraca i nie­sie zale­d­wie kilka mar­che­wek czy gazetę.

Henry Ull­berg to jedyna osoba, z którą utrzy­muję kon­takt. Jest uparty jak osioł. Spo­ty­kamy się mniej wię­cej raz w mie­siącu, naj­czę­ściej u niego w domu, bo kiedy się upije, ma trud­no­ści z cho­dze­niem. A upi­jamy się za każ­dym razem, whi­sky i napo­jem o nazwie Tro­ca­dero. Chęt­nie wypił­bym coś innego, ma się rozu­mieć, ale Henry odma­wia, bo… jest uparty jak osioł. A ponie­waż to zawsze on sta­wia, robię dobrą minę i nic nie mówię. Whi­sky przy­syła mu jego syn Robert, praw­nik, który mieszka w Szko­cji. Nie odwie­dził ojca od pięt­na­stu lat, ale flaszki przy­cho­dzą regu­lar­nie.

Czę­sto się kłó­cimy, ja i Henry Ull­berg, kiedy wie­czo­rami sie­dzimy i pijemy. Wtedy zawsze sobie posta­na­wiamy, że już się nie będziemy spo­ty­kać. Jest tak samo samotny jak ja, więc po dwóch, trzech tygo­dniach któ­ryś z nas pod­nosi słu­chawkę i wycho­dzi z pro­po­zy­cją, żeby­śmy wypili po kie­li­chu i poga­dali. Zazwy­czaj to ja dzwo­nię, Henry nie jest ustę­pliwy. Jest tro­chę star­szy ode mnie, a znamy się już ponad czter­dzie­ści lat. Na szczę­ście teraz nie spo­ty­kamy się tak czę­sto, kie­dyś jed­nak widy­wa­li­śmy się dosłow­nie codzien­nie. Czy tego chcie­li­śmy, czy nie… Ale do tego też jesz­cze wrócę.

Pisa­nie kosz­tuje. Piszę nie dłu­żej niż pół godziny, a już jestem zmę­czony. Zapi­suję moje słowa na kart­kach dużego zeszytu w twar­dej żół­tej opra­wie. Mam ich cztery. Kupi­łem je na prze­ce­nie zeszłego lata, zupeł­nie nie wie­dząc, do czego mogłyby mi się przy­dać. Piszę tylko na pra­wej stro­nie kartki – nauczy­łem się tego wiele lat temu, na moim pierw­szym i ostat­nim spo­tka­niu z pro­fe­sjo­nal­nym lite­ra­tem. Zacią­gnęła mnie tam dość znana szwedzka pisarka. W tym momen­cie nie mogę sobie przy­po­mnieć ani jej nazwi­ska, ani nazwi­ska owego lite­rata, za to pamię­tam, że zasną­łem w trak­cie wykładu. Pisarka, wysoka i ruda, obu­dziła mnie szturch­nię­ciem w bok, kiedy nad­szedł czas okla­sków, więc o pisa­niu na pra­wej stro­nie kartki pro­fe­sjo­nalny lite­rat musiał mówić na samym początku. Też był wysoki i przy­po­mi­nał członka pew­nego zespołu muzycz­nego z mojego rodzin­nego mia­sta. Nazy­wał się Frasse Fin­kel. Taak, nie­które nazwi­ska zostają w czło­wieku głę­boko jak kurzajki. Ale teraz muszę zro­bić prze­rwę, żeby roz­pro­sto­wać kości.

Mam swój spo­sób na zapa­mię­ty­wa­nie. Mówi się, że trzeba ćwi­czyć mózg, żeby zupeł­nie nie zdzia­dzieć. Że mózg czuje się dobrze, kiedy pra­cuje. Może wła­śnie dla­tego ludzie w moim wieku czę­sto pró­bują zająć czymś głowę. Roz­wią­zują sudoku i krzy­żówki, biorą udział w tele­tur­nie­jach, piszą blogi, gło­sują w kon­kur­sie Euro­wi­zji albo zapi­sują się do Klubu Czuj­nego Seniora. Oprócz krzy­żó­wek nic z tego do mnie nie prze­ma­wia. Ale sporo czy­tam i oglą­dam wia­do­mo­ści w tele­wi­zji – to mi wystar­cza.

Mój spo­sób to zapa­mię­ty­wa­nie nazwisk róż­nych osób. Jak się nazy­wają albo nazy­wali, jeśli już nie żyją, co zresztą cał­kiem czę­sto się zda­rza. W każdą nie­dzielę wie­czo­rem biorę kartkę (a w zasa­dzie pół­sz­tywny kar­to­nik wiel­ko­ści pocz­tówki, mam ich cały zapas) i zapi­suję sie­dem nazwisk. Po jed­nej stro­nie krótko opi­suję daną osobę, po dru­giej notuję jej imię i nazwi­sko. Na przy­kład: Zgi­nał łyżki w tele­wi­zji – Uri Gel­ler.

Potem przez cały tydzień, każ­dego ranka, czy­tam opis i pró­buję odgad­nąć nazwi­sko osoby. Oczy­wi­ście nie zaglą­da­jąc do kartki. Nie wstaję z łóżka, dopóki nie zapa­mię­tam przy­naj­mniej sze­ściu. Przy­znaję, cza­sami trwa to dość długo.

A oto moja lista z ostat­niego tygo­dnia:

Nie­miecka kobieta szpieg – Mata Hari

Śpie­wał prze­bój 34:an – Per Myr­berg

Lewo­skrzy­dłowy klubu Djurgården i repre­zen­ta­cji naro­do­wej – Sigge Par­ling

Pierw­szy czło­wiek na Księ­życu – Neil Arm­strong

Moja nauczy­cielka tech­niki – Elvira Sta­lin

Ta, co w tele­wi­zji machała ręką do tyłu – Ria Wägner

Czy­ści­ciel okien – Gösta Pump­man

Mogą to być osoby ogól­nie znane, jak na przy­kład Sigge Par­ling czy Neil Arm­strong, ale też osoby, które ja zna­łem, a inni nawet nie mają poję­cia o ich ist­nie­niu. Jak Elvira Sta­lin i Gösta Pump­man – on wciąż jest mi winien pięć koron, cho­ciaż może dzi­siaj już nie żyje, więc pie­nię­dzy i tak nie odzy­skam.

Kiedy o kimś myślimy, naj­czę­ściej naj­pierw wyobra­żamy sobie samą osobę, a dopiero potem poja­wia się nazwi­sko. Wewnętrz­nym okiem widzimy czło­wieka i mimo że pamię­tamy mnó­stwo zwią­za­nych z nim szcze­gó­łów i oko­licz­no­ści, to za cho­lerę nie możemy sobie przy­po­mnieć, jak się nazywa. Na przy­kład facet, który śpie­wał 34:an. Albo ta kulawa nauczy­cielka tech­niki, która po przej­ściu na eme­ry­turę wpa­dła pod pociąg mię­dzy Flen a Katri­ne­holm. Przy­naj­mniej tak to funk­cjo­nuje w moim przy­padku, i wcale nie zawsze pomaga zapi­sa­nie sobie nazwi­ska dwa, trzy czy sześć dni wcze­śniej.

Ale od czego zacząć histo­rię, którą chciał­bym opo­wie­dzieć? No wła­śnie – od czego?

Czuję, że muszę to zro­bić. A man’s gotta do what a man’s gotta do. Muszę przy­naj­mniej spró­bo­wać. Ale prze­cież nie wystar­czy opo­wie­dzieć histo­rii od początku do końca, tak pro­sto z mostu, czę­sto trzeba się zasta­no­wić, prze­my­śleć. To jak zagadka i tylko taki zadu­fany w sobie stary idiota jak ja mógł wziąć na sie­bie zada­nie z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie.

Nie, nie ska­zane na nie­po­wo­dze­nie – z tym nie mogę się zgo­dzić. Jeśli­bym nie wie­rzył, że w jakiś nie­od­gad­niony spo­sób dam sobie radę, to w ogóle nie dzie­lił­bym włosa na czworo. Aż tak naiwny nie jestem. Mimo wszystko.

Poczu­cie, że mam coś waż­nego do zała­twie­nia, zanim wyzionę ducha, zaczęło się od tego, że mie­siąc temu zoba­czy­łem pewną kobietę. Gdy­bym tego cie­płego popo­łu­dnia szó­stego sierp­nia nie poszedł do apteki, nie sie­dział­bym teraz z zeszy­tem w ręku i czte­rema nowymi ołów­kami oraz głową pełną pytań. Życie jest jed­nak nie­prze­wi­dy­walne.

A więc posze­dłem do apteki. Skoń­czył mi się zapas sama­rinu, a jeśli mowa o tym, czego naj­bar­dziej nie zno­szę, to tym czymś są dokucz­liwe i wciąż powra­ca­jące nocne zgagi. Szcze­gól­nie kiedy póź­nym wie­czo­rem za dużo zjem czy razem z Hen­rym Ull­ber­giem wypiję whi­sky z zim­nym tro­ca­dero. Czuję się wtedy okrop­nie. Nawet jeśli codzien­nie przed pój­ściem do łóżka wypi­jam szklankę wody z roz­pusz­czoną pastylką, to i tak czę­sto muszę póź­niej wstać i wypić jesz­cze jedną. Od zgagi jesz­cze nikt nie umarł, fakt, ale jest cho­ler­nie dokucz­liwa.

Żeby kupić sama­rin, pew­nie wcale nie trzeba iść do apteki, rów­nie dobrze można go dostać w zwy­kłym skle­pie spo­żyw­czym. Gdy­bym więc wybrał sklep, nie sie­dział­bym teraz przy stole i nie pra­co­wał w pocie czoła.

Była ładna – od razu zwró­ci­łem uwagę na kobietę sie­dzącą na krze­śle i cze­ka­jącą na swoją kolej.

Jeśli w ogóle można ład­nie wyglą­dać w wieku sie­dem­dzie­się­ciu lat. Bo tyle musiała już mieć. I jeśli rze­czy­wi­ście to była ona. Panie, Stwórco mój, krzy­czało mi w gło­wie, to prze­cież nie­moż­liwe! Prze­cież ona jest podobna do… I z tego wszyst­kiego zapo­mnia­łem jej imie­nia. Jak, do cho­lery, można zapo­mnieć imie­nia jedy­nej kobiety, którą się kochało? Choćby na chwilę. A jed­nak…

Andrea Alt­man.

I to tu, w tej dziu­rze. W tej nędz­nej aptece. Po tylu latach. Wła­ści­wie po całym życiu. Nic dziw­nego, że aż mi się zakrę­ciło w gło­wie. A ostat­nią rze­czą, jakiej bym sobie życzył, było zemdleć i leżeć jak worek śmieci u jej stóp. Udało mi się cze­goś przy­trzy­mać, praw­do­po­dob­nie ramie­nia męż­czy­zny, który wcho­dził do środka, odwró­ci­łem się na pię­cie i opu­ści­łem aptekę Kro­nan, nie zała­twiw­szy swo­jej sprawy. Na szczę­ście, jak już wspo­mi­na­łem, od zgagi nikt jesz­cze nie umarł.

Czter­dzie­ści pięć lat – poli­czy­łem to, kiedy dosze­dłem nad rzekę i usia­dłem na ławce. Czter­dzie­ści pięć lat temu widzia­łem ją po raz ostatni. Tego feral­nego sierp­nio­wego dnia 1974 roku. Tak, czas się nie śpie­szy, ale pły­nie nie­ubła­ga­nie. Bez żad­nych przerw, choćby na moment.

Ale czy to rze­czy­wi­ście była ona? Jak to moż­liwe? To uza­sad­nione pyta­nie, a dru­gie, jesz­cze bar­dziej uza­sad­nione, było takie, czy w ogóle można kogoś roz­po­znać po pra­wie pięć­dzie­się­ciu latach, prze­cież to pół wieku…

Kiedy sie­dzia­łem na ławce i patrzy­łem na leni­wie pły­nącą wodę, na któ­rej uno­siło się małe stadko jesz­cze bar­dziej leni­wych dzi­kich kaczek, pomy­śla­łem, że praw­do­po­do­bień­stwo jest takie samo jak to, że Greta Garbo była star­szą sio­strą papieża.

A mimo to. A mimo to?

Myśla­łem tak wtedy, na ławce, i myślę tak dzi­siaj. Muszę się tym zająć na poważ­nie. Zapi­sy­wać wszystko to, co pra­wie już zapo­mnia­łem. Bo jeśli nie ubie­rzemy w słowa ludzi, rela­cji, zda­rzeń, to znikną pod powierzch­nią i, do dia­bła, już nic nie będziemy mogli z tym zro­bić. Bo słowa to haczyki, na które łowimy wszystko to, co gubimy w nur­cie życia.

No pro­szę, cał­kiem nie­złe prze­my­śle­nia jak na to, co się kłębi w takiej sta­rej gło­wie jak moja. Nie tracę jed­nak rozumu. Cze­kam pra­wie mie­siąc, że może zapo­mnę o tym nad­zwy­czaj­nym spo­tka­niu w tak zwy­czaj­nej aptece tak zwy­czaj­nego szwedz­kiego mia­sta. Że może to rozej­dzie się po kościach jak wszystko inne. A tu nie. Nie zapo­mi­nam i po kościach się nie roz­cho­dzi. Ale dość już o tym.

Robię krótką prze­rwę i ostroż­nie cofam się w prze­szłość. Przez okno widzę Henry’ego Ull­berga wra­ca­ją­cego do domu. Dziw­nie długa eska­pada dzi­siaj, może był u den­ty­sty albo w przy­chodni, w koszu jego pod­rdze­wia­łego bal­ko­niku leży pla­sti­kowa torba. Nie­duża, w sam raz, by pomie­ścić opa­ko­wa­nie kieł­ba­sek i tubkę pasty tuń­czy­ko­wej. No i oczy­wi­ście „Afton­bla­det”.

Z wie­kiem coraz mniej sie­bie lubię, więc dobrze wie­dzieć, że w tym mie­ście jest jakiś stary pryk jesz­cze gor­szy niż ja.

2

Od czego by tu zacząć?

Może od tego, co pierw­sze przyj­dzie do głowy, a jeśli nie przyj­dzie nic, to lepiej w ogóle się do tego nie zabie­rać.

Mam przed oczami obraz szkol­nego podwórka, na początku tro­chę mętny, ale już po chwili bar­dziej wyraźny. Lata pięć­dzie­siąte. Sta­va­sko­lan. Jest zwy­czajny jesienny dzień. Wła­ści­wie późne lato, piękna pogoda. Słońce, błę­kitne niebo pokryte małymi obłocz­kami, cie­pło, i jeśli nie byłoby szkoły, na pewno byśmy bie­gali na bosaka albo poje­chali rowe­rami nad jezioro, żeby się wyką­pać. Kolejny tydzień pierw­szego seme­stru. Sto­imy pod uschnię­tym kasz­ta­nem przed pra­cow­nią tech­niczną i wycze­ku­jemy dzwonka na lek­cję. Mamy dwie dłu­gie prze­rwy: pierw­szą od za pięt­na­ście dzie­siąta do dzie­sią­tej, drugą, popo­łu­dniową, mię­dzy drugą a drugą pięt­na­ście. Obie mają ten sam nie­wy­po­wie­dziany gło­śno cel: nauczy­ciele – Bröstlund, Allans­son, Fin­tling i pozo­stali – muszą odpo­cząć od tego roz­krzy­cza­nego stada. Muszą roz­siąść się w swo­ich fote­lach, w pokoju nauczy­ciel­skim na trze­cim pię­trze, i napić się kawy, żeby nie zwa­rio­wać. Zjeść bułeczki cyna­mo­nowe. Albo cia­sto z oko­licz­nej cukierni.

Nie­któ­rzy ucznio­wie, zamiast stać pod kasz­ta­nem, grają w piłkę za budyn­kiem szkoły. Dziew­czyny z obu szó­stych klas naj­chęt­niej prze­sia­dują przy par­kingu dla rowe­rów od ulicy – tam są nie­wi­doczne. Pozo­stałe gro­madki obojga płci snują się bez celu po dzie­dzińcu szkol­nym. Ska­czą na ska­kance, cią­gną się za włosy, wymie­niają się swo­imi prze­my­śle­niami albo kar­tami z wize­run­kiem gwiazd kina.

Mam dzie­sięć lat. Do tego dnia, a jestem pewny, że był to czwar­tek, nazy­wa­łem się Bert Hans­son. Mam na sobie pasia­stą koszulę, nie­bie­skie teni­sówki i krót­kie spodnie, choć więk­szość nosi dłu­gie. Nie jestem w tym osa­mot­niony – mój naj­lep­szy kum­pel, Rune, też ma krót­kie spodnie. Stoi razem ze mną i zdra­puje strup z łok­cia. Rune dowia­duje się pierw­szy.

– Od dzi­siaj nazy­wam się Adal­bert Han­zon.

Litery „z” w wymo­wie oczy­wi­ście nie sły­chać. Dobrze prze­my­śla­łem i jedno, i dru­gie.

– Adal­bert? – pyta Rune zdzi­wiony. – Nie chrzań, prze­cież nikt się tak, kurde, nie nazywa…

Ja: Wła­śnie, że tak. Tak jest napi­sane w moim akcie uro­dze­nia.

Rune: W akcie uro­dze­nia?

Ja: Tak.

Rune: Adal­bert?

Ja: No.

Rune: Ja pier­dzielę.

Mój akt uro­dze­nia widzia­łem na wła­sne oczy. Leży w naj­wyż­szej szu­fla­dzie komody w pokoju gościn­nym, w brą­zo­wej koper­cie, razem z moimi świa­dec­twami szkol­nymi i opa­trzo­nym trzema pie­czę­ciami zaświad­cze­niem, że ciotka Gun­hild jest moim praw­nym opie­ku­nem. „Stig Adal­bert Hans­son. Data uro­dze­nia: 16 paź­dzier­nika 1945 roku. Matka: Clau­dine Col­bert. Ojciec: Hans Teo­dor Hans­son”.

Na zaświad­cze­niu jest napi­sane, że moja matka zmarła trzy mie­siące po moim uro­dze­niu, a ojciec sie­dem lat póź­niej. Zastrze­lił się ze strzelby myśliw­skiej. Strzał pro­sto w usta, z jego głowy nic nie zostało, ale o tym szcze­góle nie wspo­mniano. I dobrze. Strzelbę odzie­dzi­czył po moim dziadku Stigu, który polo­wał na lisy i zające i sam zgi­nął w wypadku w kopalni w Stråssa, jesz­cze na długo zanim przy­sze­dłem na świat. Zda­rzało się, że na podwórku ojciec strze­lał do bute­lek i meta­lo­wych puszek, ale jedy­nym żywym stwo­rze­niem, jakie kie­dy­kol­wiek pozba­wił życia, był on sam.

Na krótko przed tą tra­ge­dią opo­wia­dał, że to moja matka nale­gała na imię Adal­bert. Chciała, żebym miał coś fran­cu­skiego, bo ona była Fran­cuzką. Opo­wia­dał, że przy­je­chała do Szwe­cji w cza­sie wojny, bo w jej rodzin­nym mie­ście zaczy­nało bra­ko­wać męż­czyzn – padali na fron­cie jak muchy. To dla­tego wyje­chała na pół­noc. Latem 1944 roku poja­wia się na potań­cówce we Vret­storp i tam spo­tyka mojego ojca. Pobie­rają się pół roku póź­niej, matka zacho­dzi w ciążę, wydaje mnie na świat, żyje jesz­cze przez jakiś czas, po czym znika na dobre. Zacho­wały się dwa jej zdję­cia. Na jed­nym stoi z moim ojcem, na dru­gim z rowe­rem przed sta­dem czarno-bia­łych krów. Na oby­dwu jest uśmiech­nięta. Ma ciemne krę­cone włosy i, moim zda­niem, jest ładna. Szkoda, że umarła.

Mój ojciec ni­gdy nie uży­wał tego Adal-, mówił do mnie po pro­stu Bert. Zanim się zastrze­lił, pra­co­wał jako malarz. Pił i był nie­szczę­śliwy. Kiedy był pijany, pro­wa­dził ze mną poważne roz­mowy.

– Nic nie zna­czysz – mawiał. – Pamię­taj, Bert. Nawet jeśli ci się wydaje ina­czej, to jesteś nikim w tym wro­gim świe­cie. Ja też. Byłoby lepiej, gdyby nas w ogóle nie było. I cie­bie, i mnie.

Nie zawsze rozu­mia­łem, o co mu cho­dzi – mia­łem zale­d­wie sie­dem i pół roku, kiedy ze sobą skoń­czył – ale to, że nic nie zna­czę, dobrze rozu­mia­łem. Gdyby nie jego sio­stra Gun­hild, nie wiem, gdzie bym się podział. Pew­nie wylą­do­wał­bym w domu dziecka. Na przy­kład w Söderbacka, tej zapa­dłej dziu­rze pięć kilo­me­trów od nas. Kilka osób stam­tąd cho­dziło do mojej szkoły, ale nie do naszej klasy.

– Rozu­miem – mówi Rune i idziemy na lek­cję. – Ten cho­lerny Hälleforsak.

– No wła­śnie – odpo­wia­dam. – Cho­lerny Hälleforsak.

Dołą­czył do naszej klasy w zeszłym tygo­dniu, kilka dni po roz­po­czę­ciu roku szkol­nego. Gruby, z dużymi uszami, obcięty na gar­nek. Nie ma przed­niego gór­nego zęba. Nosi nie­bie­ską, wytartą bluzę od dresu z napi­sem KSHÄLLEFORS na ple­cach.

Ale nie to jest pro­ble­mem. Jego fry­zura też nie. Ani brak zęba czy bluza od dresu.

Pro­ble­mem jest to, że on też nazywa się Bert Hans­son.

Nasz wycho­wawca Allans­son żar­tuje sobie z tego, kiedy go nam przed­sta­wia.

– No to teraz mamy w kla­sie dwóch Ber­tów Hans­so­nów – mówi. – Wybor­nie się składa, bo jeśli zsu­mu­jemy ich oceny z testów, to może się uzbiera dosta­teczny…

I wszy­scy się śmieją. Wszy­scy oprócz Berta Hans­sona i Berta Hans­sona. Dosta­teczny, czyli trója. Ja miesz­czę się gdzieś mię­dzy trzy na szy­nach a trzy, co ozna­cza, że dobrze zro­bi­łem tylko jakieś dwa zada­nia z dwu­na­stu. Cza­sami wpada mi dwója, jeśli mam gor­szy dzień. Rune jest tro­chę lep­szy ode mnie, jed­nak obaj jeste­śmy zgodni, że mate­ma­tyka to nie nasza bajka.

Jeśli i tak nic się w tym świe­cie nie zna­czy, to obo­jętne, czy umie się liczyć, czy nie.

Ale że jest jesz­cze drugi Bert Hans­son – to już inna para kalo­szy. Kiedy widzę, jak stoi przy tablicy i się uśmie­cha, bo Allans­son kła­dzie mu rękę na ramie­niu, robi mi się smutno. Czuję się wtedy, jak­bym zni­kał. Jakby ten ostrzy­żony na gar­nek obcy przy­bysz poja­wił się w naszej szkole, żeby zająć moje miej­sce w świe­cie. To dziwne uczu­cie i jesz­cze ni­gdy tak się nie czu­łem. Płacz ści­ska mi gar­dło.

Na szczę­ście nie beczę, bo to byłby nie­zbity dowód na to, jaki jestem bez­na­dziejny. Zaci­skam pię­ści i myślę sobie, że trzeba coś z tym zro­bić. Prze­cież tak nie może być! Jak nie dają spo­koju two­jemu imie­niu i nazwi­sku, trzeba się bro­nić.

Bójka na dzie­dzińcu szkol­nym byłaby oczy­wi­ście jakimś roz­wią­za­niem, ale ten Hälleforsak jest przy­naj­mniej pięć cen­ty­me­trów wyż­szy ode mnie, no i sil­niej­szy. Ni­gdy się nie biłem na poważ­nie, więc jeśli­bym prze­grał, byłoby po mnie.

Po kilku dniach, przed zaśnię­ciem, wpada mi do głowy pomysł, żeby zmie­nić imię i nazwi­sko. I już mam! Adal­bert Hans­son… nie, nie, Han­zon, kur­de­fe­lek! Od razu czuję, jakby mi z ramion spadł wielki cię­żar. Następ­nego dnia Rune dowia­duje się o tym pierw­szy. Szybko chwyta, o co cho­dzi.

Tro­chę trud­niej chwyta magi­ster Allans­son, ale kiedy kilka dni póź­niej poka­zuję mu mój akt uro­dze­nia, zga­dza się. Zamiana Hans­sona na Han­zona dzieje się galo­pem. I już od połowy wrze­śnia moje nowe imię i nazwi­sko wpi­sane zostają do dzien­nika szkol­nego.

Może nic nie zna­czę, ale przy­naj­mniej cho­dzę z pod­nie­sioną głową.

I to by było na tyle. Zresztą rok póź­niej Hälleforsak odcho­dzi ze szkoły, chyba do Säffle albo do Åmål, ale o powro­cie do sta­rego nazwi­ska nie ma już mowy. Na świe­cie jest już wystar­cza­jąco dużo Ber­tów Hans­so­nów.

3

Mija kilka dni, zanim znów sia­dam do stołu nad moim żół­tym zeszy­tem. Jest wcze­sne wrze­śniowe przed­po­łu­dnie. Na dwo­rze szaro, po dru­giej stro­nie ulicy wiatr koły­sze rzadki żywo­płot przed budyn­kiem numer 14, w któ­rym mieszka Henry Ull­berg. Docho­dzi dzie­siąta, więc za jakieś pół godziny, plus minus kilka minut, ten stary zrzęda wyto­czy się ze swo­jej jamy. W naszym wieku ma się pewne rutyny: wstaje się o tej samej godzi­nie, je się codzien­nie to samo na śnia­da­nie i włą­cza się radio na poranne wia­do­mo­ści i pogodę. Kanapka na dru­gie śnia­da­nie, popo­łu­dniowa drzemka i tak dalej…

Zabie­ram się do pisa­nia, tak jak zapla­no­wa­łem. A ponie­waż mój plan jest rów­nie ulotny jak chmura czy bąk, nie powinno być spe­cjal­nego pro­blemu. Godzina, dwie, prze­zna­czę na to tyle czasu, ile będę potrze­bo­wał. Jedyny deadline, jaki sobie narzu­cam, to taki, że kro­nika musi być gotowa, zanim umrę. Albo spalę to gówno w cho­lerę. Ale to już plan B.

Jestem na sie­bie tro­chę zły. Dla­czego, kiedy ją zoba­czy­łem w aptece, nie pod­sze­dłem i nie zapy­ta­łem, czy to Andrea Alt­man? Tak po pro­stu. Przy­naj­mniej byłoby z głowy.

Ale kiedy ją zoba­czy­łem, o mało nie zemdla­łem, led­wie udało mi się wyjść. Zrzu­cam więc na to winę, choć raczej kiep­skie to moje wytłu­ma­cze­nie, bo w głębi duszy i tak wiem, że ni­gdy bym się nie odwa­żył – ni­gdy, w żad­nym razie.

Tro­chę już sie­bie znam. Andrea Alt­man to dla mnie wielka postać, więc albo muszę być nie­zwy­kle ostrożny, albo dać sobie spo­kój. Jest jak Napo­leon czy Mari­lyn Mon­roe. I nie dla­tego, że jej sława sięga tak daleko jak sława Napo­leona czy Mari­lyn – nie to mam na myśli. Po pro­stu dla mnie oso­bi­ście, dla Adal­berta Han­zona zamiesz­ka­łego na Spillkråkevägen 17 w mie­ście na rów­ni­nach, jest, a raczej była punk­tem, wokół któ­rego kręci się cały świat. Prze­pra­szam, krę­cił. W cza­sach kiedy trawa pach­niała trawą, a cze­re­śnie miały smak cze­re­śni.

Może powi­nie­nem napi­sać wiersz? Jakiś sonet, bo tak się chyba nazy­wają te czter­na­sto­wer­sowce, prawda? W takie szare przed­po­łu­dnie jak dzi­siaj jestem raczej w nastroju na lirykę niż prozę. Ale jak to wszystko, co chcę powie­dzieć, zamknąć w małym, gów­nia­nym wier­szu? Nie, nie będzie żad­nych skró­tów, a poezja, przy­naj­mniej w moim wypadku, to nic innego jak tylko leniwa droga na skróty. Wycho­dzi mi taki beł­kot, jak­bym opił się whi­sky z Hen­rym Ull­ber­giem.

No i pro­szę, kiedy ja tu pogrą­żam się w tych roz­my­śla­niach i w pocie czoła pró­buję coś z sie­bie wydu­sić, on wyta­cza się z bramy po dru­giej stro­nie ulicy. Piszę „wyta­cza”, bo wygląda, jakby był pijany. Na litość boską, prze­cież dopiero przed­po­łu­dnie! Zakła­dam wstęp­nie, że musiał źle spać ostat­niej nocy albo że miał miniu­dar, o któ­rym tak czę­sto się czyta, i prze­staję się nim zaj­mo­wać. Ruszę do akcji, jeśli nie wróci w ciągu godziny.

Od czte­rech dni z nikim nie roz­ma­wia­łem, pomi­ja­jąc szcząt­kowe kon­wer­sa­cje z sąsia­dami. „Dzień dobry” – „Dobry”. „Wszystko w porządku?” – „Tak”. „Czy potrzebny rachu­nek?” – „Pro­szę wyrzu­cić”. Kła­niam się tylko dwojgu sąsia­dom. Mło­demu chło­pa­kowi, cudzo­ziem­cowi, miesz­ka­ją­cemu na par­te­rze – chyba ma na imię Has­san – i wdo­wie Bolin, która mieszka ze mną drzwi w drzwi. Jest już sporo po osiem­dzie­siątce, ma kota, który cza­sami, nie wię­cej niż trzy razy w roku, ucieka na klatkę scho­dową i zazna­cza swój rewir, obsi­ku­jąc schody. Nazywa się Sixten, zresztą tak samo jak zmarły mąż pani Bolin. Może Sixten Pierw­szy też ucie­kał z domu od czasu do czasu… Wcale nie­wy­klu­czone. Tak tylko bre­dzę, bo prze­cież nic o nim nie wiem. Chyba muszę się wziąć w garść, w końcu praw­dziwi pisa­rze nie zapi­sują wszyst­kiego, co rodzi się w mrocz­nych zaka­mar­kach ich umy­słów.

Ostat­nią osobą, z którą roz­ma­wia­łem cztery dni temu, była Ingvor Stridh. Przez tele­fon, jak zwy­kle. I to ona zadzwo­niła, też jak zwy­kle. Twier­dzi, że jeste­śmy spo­krew­nieni, ale nie jest pewna, w jaki spo­sób. Mój ojciec miał niby przy­rod­nią sio­strę (oprócz Gun­hild, która była jego sio­strą rodzoną, ale o niej opo­wiem póź­niej), a Ingvor jest córką tejże Rig­mor. Wła­ści­wie dla­czego mia­łaby kła­mać? Prze­cież to nie żadne wyróż­nie­nie być kuzynką Adal­berta Han­zona. Aż tak nisko chyba nie upa­dła…

Pierw­szy raz skon­tak­to­wała się ze mną ponad dzie­sięć lat temu. Ponoć długo miesz­kała za gra­nicą, ale kiedy prze­szła na eme­ry­turę, wró­ciła do Szwe­cji. Kilka lat temu zamiesz­kała w tym samym mie­ście. Tak naprawdę to spo­tka­li­śmy się trzy razy. Dwa razy u niej w domu na Prästgårdsgatan (w Boże Naro­dze­nie i Wiel­ka­noc) i raz w restau­ra­cji (w jej uro­dziny, na mój koszt).

Nie mam nic prze­ciwko Ingvor, ale jest tak gada­tliwa, że aż bębenki w uszach pękają, poza tym cho­dzi z kijami. A jeśli już mowa o tych ostat­nich, to naprawdę mam to gdzieś, tyle że ona nie może się powstrzy­mać, żeby i o tym nie traj­ko­tać – jaka to by była pozy­tywna zmiana w moim życiu, gdy­bym też zaczął cho­dzić z kijami. Twier­dzi, że mogłaby mnie nauczyć – i teo­rii, i prak­tyki – a potem razem byśmy robili dłu­gie spa­cery. Na samą myśl o tym zaczy­nam się trząść. Jak już opusz­czę ten padół łez i tra­fię do pie­kła, to założę się, że Ingvor będzie stała nad kotłem pie­kiel­nym i wty­kała mi te swoje dwa żało­sne kije z włókna szkla­nego.

Twier­dzi, że mam o kilka kilo­gra­mów za dużo – uważa, że kto jak kto, ale krewny ma prawo mi o tym powie­dzieć. Ja z kolei jej mówię, że te parę kilo za dużo noszę ze sobą już pra­wie ćwierć wieku i jeśli nie zmiesz­czę się do trumny, kiedy już nadej­dzie ten dzień, to niech mnie poprzy­ci­nają.

Nie pisał­bym o niej tego wszyst­kiego, gdy­bym nie miał pew­nego planu. Może to tro­chę naiwne, ale myślę o tym od paru dni i chyba nie wymy­ślę już nic lep­szego. Jeśli się nie uda, też się nic nie sta­nie. Ale dla­czego nie spró­bo­wać?

Cho­dzi o dwie rze­czy: o pły­wa­nie i o tatuaż.

Zacznę od tatu­ażu. W cza­sach kiedy pozna­łem Andreę Alt­man tro­chę bli­żej (to zde­cy­do­wa­nie za krótki, ale też naj­lep­szy okres w wio­śnie mojego życia – nie mogę się oprzeć, żeby tego nie dodać, cho­ciaż wła­ści­wie mia­łem już wtedy około trzy­dziestki), ten typ upięk­sza­nia ciała nie był aż tak powszechny. Mówię tu o pierw­szej poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych. O ile mi wia­domo, wtedy tatu­owali się tylko mary­na­rze i gang­ste­rzy, ale mogę się mylić, w końcu nie bada­łem sprawy. W każ­dym razie Andrea Alt­man miała mały tatuaż. To była data, zapi­sana tak, jak się kie­dyś je zapi­sy­wało: 14/6. Bez roku, tylko uko­śnik i cyfry, nie więk­sze niż litery na znaczku pocz­to­wym. Tatuaż umiej­sco­wiony był bar­dzo ład­nie – tuż nad lewą pier­sią, choć nie miało to nic wspól­nego z jej pięk­nymi pier­siami. Tatuaż był dokład­nie na wyso­ko­ści serca, a wyta­tu­owana data to dzień, w któ­rym zmarł jej ojciec. Chciała w ten spo­sób poka­zać, jak bar­dzo go kochała i że zawsze będzie nosić go w sercu – jako naj­szla­chet­niej­szego, naj­in­te­li­gent­niej­szego i naj­uko­chań­szego czło­wieka, jaki kie­dy­kol­wiek stą­pał po tej ziemi. Dużo mi o nim opo­wia­dała, a także o tym, w jaki spo­sób zmarł. Zda­rzyło się to w dość szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach, Andrea miała wtedy czter­na­ście lat.

Andris Alt­man ska­kał ze spa­do­chro­nem. I pew­nego razu spa­do­chron się nie otwo­rzył. Spadł na zie­mię, pięć­dzie­siąt metrów od miej­sca, gdzie stała Andrea i jej mama. Zdaje się, że to były jakieś pokazy na poli­go­nie pod mia­stem, w któ­rym miesz­kała Andrea i gdzie kilka lat póź­niej się pozna­li­śmy – powiedzmy, że nazy­wało się M.

Tatuaż zro­biła sobie pięć lat póź­niej, w tajem­nicy, kiedy była na wycieczce szkol­nej w Kopen­ha­dze. Jej mama, która po wypadku nie była już tą samą osobą co kie­dyś, ni­gdy by na to nie pozwo­liła. Ale dla Andrei był to ważny krok, który obmy­ślała przez te lata.

Zaczy­nam tro­chę wybie­gać w przy­szłość. A prze­cież muszę wytłu­ma­czyć, o co cho­dzi z tym tatu­ażem i z moim pla­nem.

O, widzę, że Henry Ull­berg wraca do domu. Już się nie zata­cza, tylko powłó­czy nogami, jakby miał je sztywne. W koszyku dostrze­gam pra­wie pustą rekla­mówkę. Obo­wiąz­kowo. Posta­na­wiam uciąć sobie krótką drzemkę, zanim zabiorę się do dru­giego skład­nika mojego planu, a mia­no­wi­cie do pły­wa­nia.

Sza­lała za wodą. Nie wiem, czy to miało coś wspól­nego z jej lękiem przed lata­niem, czy może po tra­gicz­nej śmierci ojca nie lubiła być wysoko w powie­trzu. Może taki był powód. Woda jest prze­ci­wień­stwem powie­trza i Andrea ni­gdzie nie czuła się tak dobrze jak w wodzie. W jezio­rze, w morzu, na base­nie – bez zna­cze­nia.

– Jeśli nie mogła­bym popły­wać choć godzinę dzien­nie, chy­ba­bym umarła – mówiła. – Rozu­miesz, Adal­ber­cie?

Odpo­wia­da­łem, że rozu­miem. Zwy­kle tak odpo­wia­dam, kiedy ktoś mnie pyta. Powie­dzieć, że się nie rozu­mie, brzmi raczej nie­grzecz­nie, a wobec Andrei zawsze byłem bar­dzo uprzejmy. W każ­dym razie sta­ra­łem się przed nią poka­zać jako tro­skliwy, uzdol­niony i łagodny dżen­tel­men. Na dłuż­szą metę to i tak nie pomo­gło, ale takie już moje szczę­ście: wcze­śniej czy póź­niej wszystko spala na panewce. Z cza­sem się nauczy­łem, żeby nie robić sobie wiel­kich nadziei. Kiedy się stoi z pustym losem w ręku, to aż kusi, żeby wykrzy­czeć do samego sie­bie: „No i co? A nie mówi­łem?!”.

Ale wróćmy do Andrei Alt­man. Dużo pły­wa­li­śmy przez ten krótki czas, kiedy byli­śmy razem. Pod­czas waka­cji w jezio­rze Ros­svagga (dwa upalne lata, z któ­rych pierw­sze było naj­lep­sze) i na nowym kąpie­li­sku Lys­sna­viks­ba­det, a przez pozo­stałą część roku na pły­walni w M. Jesie­nią i zimą byli­śmy wier­nymi klien­tami sta­rego Pałacu Chloru – tak wła­śnie wszy­scy nazy­wali ten basen. Pałac Chloru. Andrea cho­dziła tam nawet dwa razy dzien­nie. Sama rano przed pracą, a ze mną wie­czo­rami. Nawet poli­czy­li­śmy, dobrze to pamię­tam, że śred­nio spę­dzała w wodzie dwa­dzie­ścia godzin w tygo­dniu, pły­wa­jąc ryt­micz­nie tam i z powro­tem w dwu­dzie­sto­pię­cio­me­tro­wym base­nie, ubrana w swój czer­wony kostium i żółty cze­pek. Ja połowę czasu spę­dza­łem na try­bu­nach, z gazetą i ter­mo­sem peł­nym kawy. Kiedy o dzie­wią­tej wie­czo­rem zamy­kali, zda­rzało się, że na całym base­nie byli­śmy tylko ona, ja i straż­nik. Wydaje mi się, że parę lat póź­niej zbu­rzyli ten przy­by­tek.

Zawsze mnie cie­ka­wiło, skąd się u niej brała ta nie­od­parta potrzeba, by otu­lała ją woda. Czy było to zwią­zane ze śmier­cią jej ojca, czy może były ku temu jakieś inne powody? Dużo o tym nie roz­ma­wia­li­śmy.

– Jestem, jaka jestem – mawiała. – Jedni ludzie potrze­bują pię­ciu kub­ków kawy dzien­nie, żeby funk­cjo­no­wać, a ja potrze­buję pły­wa­nia.

– Może w poprzed­nim życiu byłaś reki­nem? – żar­to­wa­łem cza­sami.

– Wystar­czy mi, jeśli w następ­nym będę zwy­kłą makrelą – odpo­wia­dała.

Ale histo­rię o mnie i o Andrei na razie odłożę na bok. Wra­cam do mojego żało­snego planu.

Jeśli… jeśli kobieta, którą widzia­łem w aptece, to rze­czy­wi­ście Andrea Alt­man, to wciąż powinna być uza­leż­niona od wody, prawa? A w jaki spo­sób taką potrzebę zaspo­kaja się w mie­ście podob­nym do naszego? (Kiedy piszę te słowa, muszę przy­znać, że to cał­kiem logiczne i bystre spo­strze­że­nie). Tak, tutaj cho­dzi się na pły­wal­nię Bol­l­grena.

Lars Gustaf Bol­l­gren, LG na co dzień, zanim zmarł w ubie­głym roku, był znaną oso­bi­sto­ścią w mie­ście. Szy­cha na cały okręg, przez ponad trzy­dzie­ści lat rzą­dził wszyst­kim i wszyst­kimi, a do śla­dów, jakie po sobie zosta­wił, zali­cza się ta oka­zała pły­wal­nia i boiska spor­towe w Väster. Byłem tam kilka razy, choć nie ostat­nio; w ogóle coraz mniej lubię towa­rzy­stwo ludzi, a jeśli jest się takim sta­rym, tłu­stym mizan­tro­pem jak ja, raczej nie­chęt­nie para­duje się w pół­na­gim towa­rzy­stwie.

Sam się dzi­wię, jakie wyra­że­nia przy­cho­dzą mi do głowy, kiedy się roz­pę­dzę w pisa­niu… „tłu­sty mizan­trop”… „para­do­wać w pół­na­gim towa­rzy­stwie”… Skąd się to u mnie bie­rze? Fakt, od naj­młod­szych lat sporo czy­tam. Trzy, cztery książki w mie­siącu, jeśli dobrze poli­czyć. Regu­lar­nie cho­dzę do biblio­teki i choć cza­sami zda­rza mi się oddać książki po ter­mi­nie, patrzą na to przez palce. Kiedy nie mam nic do roboty, roz­wią­zuję też krzy­żówki. Raz w tygo­dniu kupuję gazetkę z krzy­żów­kami i piąt­kową „Sven­ska Dag­bla­det”. Zna­le­zie­nie wła­ści­wych haseł pio­nowo i poziomo zaj­muje mi co naj­mniej godzinę dzien­nie. Ale ni­gdy nie wysy­łam roz­wią­za­nych krzy­żó­wek. Nie warto.

Chyba znów stra­ci­łem wątek… Jeśli się nie pil­nuję, to moje opo­wia­da­nie, czy cokol­wiek to jest, roz­łazi się we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Na czym to ja skoń­czy­łem?

Już wiem, pły­wal­nia Bol­l­grena. I mój plan.

A więc tak. Jeśli Andrea Alt­man jest tą samą Andreą Alt­man, którą kie­dyś zna­łem – i jeśli z jakichś nie­zba­da­nych powo­dów mieszka w tym mie­ście – to niech mnie dia­bli, jeśli nie cho­dzi na tę wypa­sioną pły­wal­nię Bol­l­grena. Może to i nie­do­rzeczne, ale ten tłu­sty mizan­trop, autor tej histo­rii, chciałby, chciałby jak cho­lera, wcią­gnąć swoje stare por­tki do pły­wa­nia z lat sie­dem­dzie­sią­tych – jeśli jesz­cze gdzieś je ma w któ­rejś z szu­flad – i też tam pójść, żeby zba­dać sprawę. Snuć się nad brze­giem basenu i obser­wo­wać…

Szlag by to tra­fił! Na samą myśl o tym zaczyna mnie mdlić. I wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby mnie przy­skrzy­nili. „Stary ramol”, bo chyba tak się dzi­siaj takich nazywa.

I tu przy­cho­dzi mi do głowy Ingvor Stridh. Będzie moim wspól­ni­kiem w tym rodzin­nym przed­się­wzię­ciu – nie sądzę, żeby miała coś prze­ciwko temu. Jeśli tylko wywę­szy oka­zję, żeby wetknąć nos w nie swoje sprawy, zrobi to z przy­jem­no­ścią, na sto pro­cent. Taki już ma cha­rak­ter.

Cho­dzi o to, żeby regu­lar­nie cho­dzić pod prysz­nic albo sie­dzieć w sau­nie i obser­wo­wać, czy jest tam kobieta z wyta­tu­owaną datą nad jedną z piersi. Nie jest to szcze­gól­nie trudne zada­nie. A jeśli się uda, na pewno jej to wyna­gro­dzę. Może kola­cja w restau­ra­cji? W sumie, dla­czego nie…

Wstaję od stołu i roz­pro­sto­wuję kości. Wyglą­dam przez okno i widzę, że niebo nad dachem domu Henry’ego Ull­berga jest nie­bie­skie. Posta­na­wiam wyjść na spa­cer, zanim oddam się pod Bożą opiekę i zadzwo­nię do swo­jej kuzynki.

Ale wszystko w swoim cza­sie.

4

Kiedy zaczy­nam pisać o ciotce Gun­hild, od razu chce mi się pła­kać. To przy­cho­dzi tak nie­spo­dzie­wa­nie, że muszę prze­rwać i poło­żyć się na sofie.

Pró­buję sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz pła­ka­łem, ale nie pamię­tam. Czy nie wtedy, kiedy Andrea znik­nęła z mojego życia? Nie wiem. Oczy­wi­ście zda­rzyło mi się kilka razy, kiedy byłem dziec­kiem, na przy­kład gdy zła­ma­łem rękę na lodo­wi­sku albo gdy zastrze­lił się mój ojciec. Ale potem? Czy to moż­liwe, że przez pięć­dzie­siąt lat ani razu nie pozwo­li­łem sobie na łzy?

Na pogrze­bie ciotki też nie pła­ka­łem – jestem tego pewien. Był rok 1992, Gun­hild Mar­ga­reta Hans­son miała wtedy ponad osiem­dzie­siąt lat, a w tym wieku to natu­ralne, że ma się już dość życia. W kościele było nas kil­ka­na­ścioro, ale ja nikogo nie zna­łem i do tej pory nie wiem, kto tam był. W każ­dym razie obyło się bez pła­czu zarówno z mojej strony, jak i ze strony pozo­sta­łych żałob­ni­ków.

Więc co się dzieje teraz? Zasta­na­wiam się nad tym, leżąc na sofie, i wciąż nie mogę prze­stać szlo­chać. Skąd ten nagły przy­pływ uczuć do osoby, któ­rej do tej pory nie poświę­ci­łem choćby sekundy? Jasne, od czasu do czasu wkra­dała się do moich myśli, ale zni­kała rów­nie szybko, jak się poja­wiała. Po cichu i dys­kret­nie, zresztą taka była za życia.

Czy tak to wła­śnie jest, kiedy zaczy­namy pisać na poważ­nie? A raczej pró­bu­jemy pisać na poważ­nie, bo jesz­cze na dobre nie zaczą­łem. Kiedy więc pozwo­limy, aby ktoś zajął miej­sce w naszej gło­wie, kiedy spró­bu­jemy zro­zu­mieć, kim on naprawdę jest, ściana mię­dzy czło­wie­kiem a czło­wie­kiem staje się bar­dzo cienka, czyż nie?

Tak to już bywa ze sztuką pisa­nia i ze sto­sun­kiem do naszych bli­skich.

To zna­czy z moim sto­sun­kiem do osoby mi bli­skiej. Dobre myśli nie doty­czą ogółu. Czuję wstyd. Wstaję z sofy, wysmar­kuję nos i wra­cam do stołu, do mojej pracy.

Po śmierci ojca nie prze­pro­wa­dzi­łem się do ciotki. To ona prze­pro­wa­dziła się do nas na Rökargatan, gdzie miesz­ka­łem przez całe moje sied­mio­let­nie życie. Poja­wiła się jesz­cze tego samego dnia wie­czo­rem. Z dwiema waliz­kami nie­zbęd­nych rze­czy. Wyglą­dało to tak, jakby wszystko miała już zapla­no­wane, ale przy­szło mi to do głowy dopiero dużo póź­niej.

Że była przy­go­to­wana na to, co miało się wyda­rzyć.

Gun­hild była o sześć lat star­sza od mojego ojca, swo­jego brata, i pew­nie wie­działa, jakim był czło­wie­kiem. Że pode­rwał na tań­cach jakąś kru­chą Fran­cuzkę, zro­bił jej dziecko, a kiedy ona była już w ziemi, zadbał o to, by też tam się zna­leźć. Samo­za­tra­ce­niec, jak się takich nazywa. Miał zszar­gane nerwy. Marzy­ciel i pijak.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki