Półbrat - Lars Saabye Christensen - ebook

Półbrat ebook

Lars Saabye Christensen

0,0

Opis

Kultowa, wielokrotnie nagradzana powieść, która na stałe weszła do kanonu literatury światowej.

Barnum i Fred, przyrodni bracia, dorastają w latach sześćdziesiątych w Oslo pod opieką trzech wyjątkowych, niezłomnych kobiet: matki Very, babki Boletty i nazywanej Starą prababki – dawnej gwiazdy kina niemego. Narodziny Freda naznaczone są wojenną traumą, która zdeterminuje życie obu braci. Historię ich relacji, równie bliskiej, co duszącej, opowiada dorosły już Barnum – ceniony scenarzysta filmowy, który nigdy nie uwolnił się od rodzinnego piętna.

Półbrat to powieść, której nie można zapomnieć. Historia o silnych kobietach i cieniach mężczyzn, którzy odcisnęli ślad na ich życiu. Opowieść o brutalności i trudach dorastania, o trwaniu w cieniu traumy i skomplikowanych relacjach z najbliższymi, które na zawsze determinują nasze losy.

Wyróżniona prestiżową Nagrodą Literacką Rady Nordyckiej powieść po raz pierwszy ukazała się w 2001 roku, a po latach wciąż żyje w pamięci czytelników i jest uważana za jedną z najważniejszych książek w dorobku Larsa Saabye Christensena.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Ha­lvbro­ren
Prze­kład IWONA ZIM­NICKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Ko­rekta AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ŁU­KASZ PI­SKO­REK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Ha­lvbro­ren Co­py­ri­ght © Lars Sa­abye Chri­sten­sen and Grif, 2020 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Iwona Zim­nicka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67996-15-0
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

(pro­log)

– Bar­dzo dzię­kuję!

Sta­ną­łem na pal­cach i naj­da­lej, jak mo­głem, wy­cią­gną­łem rękę do Es­ther po resztę, dwa­dzie­ścia pięć øre z ko­rony. Es­ther wy­chy­liła się przez cia­sne okienko, po­ło­żyła po­marsz­czoną rękę na mo­ich żół­tych kę­dzio­rach i chwilę ją tak trzy­mała. Nie bar­dzo mi się to po­do­bało, ale też i nie zda­rzyło się po raz pierw­szy, więc za­czą­łem się już przy­zwy­cza­jać. Fred dawno od­wró­cił się ple­cami, to­rebkę z kan­dy­zem wsu­nął do kie­szeni, a ja po spo­so­bie, w jaki szedł, po­zna­łem, że jest wku­rzony. Fred był wku­rzony, a nic bar­dziej nie mo­gło mnie za­nie­po­koić. Szu­rał bu­tami po chod­niku, jakby to­ro­wał so­bie drogę, głowę trzy­mał ni­sko mię­dzy wy­so­kimi, ko­ści­stymi bar­kami, jak gdyby parł pod silny wiatr wie­jący w twarz i mu­siał do tego uży­wać ca­łej swo­jej siły, ale było prze­cież ci­che ma­jowe po­po­łu­dnie, w do­datku so­bota, a niebo nad Ma­rien­lyst, czy­ste i nie­bie­skie, to­czyło się po­woli ku la­som za mia­stem ni­czym ol­brzy­mie koło. – Czy Fred znów za­czął mó­wić? – szep­nęła Es­ther. Kiw­ną­łem głową. – A co po­wie­dział? – Nic. Es­ther się za­śmiała. – Bie­gnij już za bra­tem. Żeby sam wszyst­kiego nie zjadł.

Wy­su­nęła rękę z mo­ich wło­sów i przez mo­ment ją wą­chała, a ja po­pę­dzi­łem do­go­nić Freda, prze­cież wła­śnie to pa­mię­tam, tak działa mię­sień pa­mięci, nie po­żół­kłe palce sta­rej ko­biety w mo­ich kę­dzio­rach, lecz to, że bie­gnę i bie­gnę za Fre­dem, moim przy­rod­nim bra­tem, a do­go­nie­nie go jest pra­wie nie­moż­liwe. Je­stem ma­łym młod­szym bra­tem i za­cho­dzę w głowę, dla­czego on jest taki wku­rzony, czuję ostry czu­bek serca w piersi, a w ustach cie­pły, nie­przy­jemny smak, bo wy­bie­ga­jąc na ulicę, pew­nie przy­gry­złem so­bie ję­zyk. Ści­skam w gar­ści resztę, roz­grzaną mo­netę, i bie­gnę za Fre­dem, za szczu­płą, ciemną po­sta­cią wśród ota­cza­ją­cego nas świa­tła. Ze­gar na bu­dynku ra­dia NRK wska­zuje osiem po trze­ciej, a Fred już usiadł na ławce przy krza­kach. Pę­dzę przez Kir­ke­ve­ien co sił w no­gach, pra­wie nie ma ru­chu, po­nie­waż jest so­bota, prze­jeż­dża tylko ka­ra­wan, na­gle na środku skrzy­żo­wa­nia na­wala mu sil­nik i szo­fer w jed­no­li­cie sza­rym ubra­niu wy­siada, wali i wali w ma­skę, prze­kli­na­jąc, a we­wnątrz sa­mo­chodu, w po­dłuż­nym ba­gaż­niku za sie­dze­niami, stoi biała trumna, ale na pewno jest pu­sta, ni­kogo ra­czej nie cho­wają w so­botę po po­łu­dniu, gra­ba­rze z pew­no­ścią mają te­raz wolne, a je­śli na­wet ktoś w niej leży, to prze­cież w ni­czym mu to nie prze­szka­dza, bo zmarli mają chyba dużo czasu, tak so­bie my­ślę, my­ślę tak, żeby my­śleć o czymś in­nym, a temu sza­remu szo­fe­rowi w czar­nych rę­ka­wicz­kach na­resz­cie udaje się po­now­nie uru­cho­mić sa­mo­chód i znika, od­jeż­dża­jąc w kie­runku Ma­jor­stuen. Wdy­cham głę­boko ciężki za­pach spa­lin i ben­zyny, prze­bie­gam przez trawę, mi­jam ma­lut­kie przej­ście dla pie­szych, sy­gna­li­za­cję świetlną i chod­niki uło­żone ni­czym w mie­ście dla ka­rzeł­ków, raz do roku pro­wa­dzono nas tu, że­by­śmy się uczyli za­sad ru­chu dro­go­wego od wy­so­kich kon­sta­bli w mun­du­rach z sze­ro­kimi, cia­sno za­pię­tymi pa­sami. Wła­śnie tam, w tym ma­łym mia­steczku, prze­sta­łem ro­snąć. Fred sie­dzi na ławce i pa­trzy cał­kiem w inną stronę. Sia­dam obok niego, je­ste­śmy tu te­raz tylko my dwaj, w to so­bot­nie, ma­jowe po­po­łu­dnie.

Fred wsuwa do ust ostry ka­wa­łek cu­kru i długo go ssie, twarz mu bul­go­cze, wi­dzę bru­natną ślinę, która za­czyna le­cieć mu spo­mię­dzy warg. Oczy ma ciemne, pra­wie czarne, drżą, jego oczy drżą. Wi­dzia­łem to już wcze­śniej. Fred mil­czy. Go­łę­bie ko­ły­szą­cym kro­kiem bez­sze­lest­nie prze­cha­dzają się po nędz­nej tra­wie. Cze­kam. I nie wy­trzy­muję dłu­żej. – Co się stało? – py­tam. Fred prze­łyka, chuda szyja mu drga. – Nie mó­wię z peł­nymi ustami.

Fred wsuwa wię­cej cu­kru mię­dzy zęby i po­woli go miaż­dży. – Ale dla­czego je­steś taki wku­rzony? – szep­czę. Fred zjada cały kan­dyz, zgniata brą­zową to­rebkę i ci­ska ją na chod­nik. Z góry nad­la­tuje mewa, pło­szy go­łę­bie, z krzy­kiem opada na as­falt i wzbija się na la­tar­nię. Fred od­gar­nia grzywkę do tyłu, ale ta za­raz spada mu z po­wro­tem na czoło, zo­sta­wia ją tak. Wresz­cie się od­zywa. – Co ty po­wie­dzia­łeś tej ba­bie? – Es­ther? – A komu? Mó­wi­cie so­bie po imie­niu? Je­stem głodny i czuję mdło­ści. Mam ochotę po­ło­żyć się na tra­wie i za­snąć tam, wśród go­łębi. – Chyba nie pa­mię­tam, co po­wie­dzia­łem. – Na pewno so­bie przy­po­mnisz. Jak się tro­chę za­sta­no­wisz. – Słowo ho­noru, Fred. Nie pa­mię­tam. – To dla­czego ja pa­mię­tam? Skoro ty nie pa­mię­tasz? – Nie wiem, Fred. To dla­tego je­steś wku­rzony? Na­gle kła­dzie mi rękę na gło­wie. Kulę się. Jego dłoń jest za­ci­śnięta. – Głupi je­steś? – pyta. – Nie. Nie wiem, Fred. Nie bądź taki, do­bra? Pro­szę cię. Zo­sta­wia rękę w mo­ich kę­dzio­rach. – Pro­szę? Cie­pło, co­raz cie­plej, go­rąco, mały! – Nie mów tak, do­bra? Pro­szę cię. Fred prze­suwa pal­cami w dół po mo­jej twa­rzy, czuję słodki za­pach, jak gdyby sma­ro­wał mnie kle­jem. – Po­wie­dzieć ci do­kład­nie, co po­wie­dzia­łeś? – Tak. Po­wiedz. Fred po­chyla się nade mną. Nie mogę mu spoj­rzeć w oczy. – Po­wie­dzia­łeś: bar­dzo dzię­kuję.

Wła­ści­wie po­czu­łem ulgę. Są­dzi­łem, że być może po­wie­dzia­łem coś o wiele gor­szego, coś, czego ni­gdy nie po­wi­nie­nem był wy­mó­wić, coś, co po pro­stu mi się wy­rwało, słowa, o któ­rych ist­nie­niu nie wie­dzia­łem, na przy­kład pizda. Od­kaszl­ną­łem. – Bar­dzo dzię­kuję? Tak po­wie­dzia­łem? – Tak. Po­wie­dzia­łeś, do cho­lery, bar­dzo dzię­kuję! Fred wy­krzy­czał to, cho­ciaż sie­dzie­li­śmy na tej sa­mej ławce, bli­sko sie­bie. – Bar­dzo dzię­kuję! – krzyk­nął. Nie cał­kiem zro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi. A te­raz wy­stra­szy­łem się jesz­cze bar­dziej. Czu­łem, że za­raz będę mu­siał iść do ubi­ka­cji. Wstrzy­ma­łem od­dech. Bar­dzo chcia­łem ode­zwać się wła­ści­wie, ale nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć, bo nie ro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi. Bar­dzo dzię­kuję. Nie mo­głem też za­cząć te­raz pła­kać. Fred jesz­cze bar­dziej by się wku­rzył albo by się ze mnie śmiał, a to chyba naj­gor­sze ze wszyst­kiego. Zgią­łem się wpół. – I co? – szep­ną­łem. Fred jęk­nął. – I co? Chyba jed­nak je­steś głupi. – Nie je­stem głupi, Fred. – A skąd to wiesz, co? Mu­sia­łem się za­sta­no­wić. – Mama tak mówi. Że nie je­stem głupi. Fred przez chwilę sie­dział w mil­cze­niu. Nie mia­łem śmia­ło­ści na niego spoj­rzeć. – No a co mama mówi o mnie? – To samo – od­par­łem prędko. Po­czu­łem jego rękę na ra­mie­niu. – Chyba nie okła­mu­jesz brata? – po­wie­dział Fred ci­cho. Cho­ciaż je­stem twoim bra­tem tylko w po­ło­wie? Pod­nio­słem głowę. Ośle­piło mnie ota­cza­jące nas świa­tło. Słońce jakby wy­peł­niło się dźwię­kiem, wy­so­kim prze­ni­kli­wym dźwię­kiem do­cho­dzą­cym ze wszyst­kich stron. – To dla­tego je­steś na mnie taki zły, Fred? – Dla­czego? – Dla­tego że je­stem tylko twoim pół­bra­tem? Fred wska­zał na moją rękę, w któ­rej wciąż trzy­ma­łem mo­netę, dwu­dzie­sto­pię­cio­ørówkę, roz­grzaną i lepką, jak pła­ski cu­kie­rek, który ktoś długo ssał, a po­tem wy­pluł. – Czyja ona jest? – spy­tał Fred. – Chyba na­sza. Fred kil­ka­krot­nie kiw­nął głową, a mnie z ra­do­ści aż się zro­biło go­rąco. – Ale mogę ci ją dać – po­wie­dzia­łem prędko. Chcia­łem mu od­dać mo­netę. Fred sie­dział i tylko na mnie pa­trzył. Znów się za­nie­po­ko­iłem. – No to dla­czego mó­wisz „bar­dzo dzię­kuję”? Skoro do­sta­jesz z po­wro­tem pie­nią­dze, które są na­sze? Na­bra­łem po­wie­trza. – Tak tylko po­wie­dzia­łem. – Na­stęp­nym ra­zem le­piej się za­sta­nów, do­bra? – Do­bra – szep­ną­łem. – Bo nie chcę mieć brata, który robi z sie­bie dur­nia. Cho­ciaż je­steś tylko moim przy­rod­nim bra­tem. – Do­bra. Będę się za­sta­na­wiać. – „Bar­dzo dzię­kuję” to za­srane wy­ra­że­nie. Ni­gdy nie mów „bar­dzo dzię­kuję”. Ro­zu­miesz? Fred wstał, splu­nął gę­stą brą­zową śliną, po­szy­bo­wała wy­so­kim łu­kiem i gło­śno upa­dła na trawę na wprost przed nami. Zo­ba­czy­łem, że peł­znie do niej gro­madka mró­wek. – Pić mi się chce – oznaj­mił Fred. Od kan­dyzu za­wsze cho­ler­nie chce mi się pić.

Znów po­szli­śmy do Es­ther, do kio­sku w bra­mie do­kład­nie na­prze­ciwko ko­ścioła na Ma­jor­stuen, bia­łego ko­ścioła, w któ­rym pa­stor nie chciał ochrzcić Freda, a po­tem od­mó­wił ochrzcze­nia mnie, ale tylko ze względu na imię. Sta­ną­łem przed okien­kiem, na pal­cach, Fred oparł się o rynnę, pod­niósł rękę i ski­nął głową, jak­by­śmy uzgad­niali coś wiel­kiego. Po­ka­zała się Es­ther, uśmiech­nęła się na mój wi­dok i mu­siała jesz­cze raz do­tknąć mo­ich kę­dzio­rów. Fred wy­su­nął ję­zyk z ust naj­da­lej, jak mógł, uda­jąc, że rzyga. – Co tym ra­zem, pro­szę ma­łego pana? – spy­tała Es­ther. Strzą­sną­łem jej palce z głowy. – Na­pój w to­rebce. Czer­wony. Spoj­rzała na mnie tro­chę zdzi­wiona. – Tak, tak. Za­raz bę­dzie czer­wony na­pój w to­rebce. Oczy­wi­ście. Wy­jęła od­po­wied­nią to­rebkę. Fred stał obok, w cie­niu, lecz rów­nież jego nie­mal ośle­piał blask bi­jący od po­bie­lo­nej ściany ko­ścioła po prze­ciw­nej stro­nie. Wpa­try­wał się we mnie. Nie spusz­czał ze mnie wzroku. Wi­dział wszystko. Sły­szał wszystko. Prędko wło­ży­łem mo­netę w dłoń Es­ther, a ona za­raz wy­dała mi pięć øre. – Pro­szę – po­wie­działa. Po­pa­trzy­łem jej w oczy. Sta­łem na pal­cach, pa­trząc jej w oczy, kil­ka­krot­nie prze­łkną­łem ślinę, a nad nami wciąż po­woli prze­ta­czało się ku la­som niebo, ni­czym ol­brzy­mie błę­kitne koło. Po­ka­za­łem na pię­cio­ørówkę. – Ona jest na­sza – oznaj­mi­łem gło­śno. Niech pani to so­bie za­pa­mięta! Es­ther mało nie wy­pa­dła z wą­skiego okienka. – Rany bo­skie! Co w cie­bie wstą­piło? – Nie ma za co dzię­ko­wać – do­da­łem. A Fred wziął mnie za ra­mię i po­cią­gnął w górę Kir­ke­ve­ien. Da­łem mu to­rebkę z na­po­jem. Nie mia­łem ochoty na na­pój. Fred zę­bami zro­bił dziurę w rogu i wy­ci­snął na­pój z to­rebki, czer­wona smuga snuła się za nami. – Nie­źle – stwier­dził. Po­pra­wiasz się. Bar­dzo się ucie­szy­łem. Chcia­łem mu też od­dać pię­cio­ørówkę. – Mo­żesz ją za­trzy­mać – oświad­czył. Za­ci­sną­łem palce na mie­dziaku. Mógł­bym nim grać w mo­nety, gdyby ktoś chciał ze mną w to grać.

– Bar­dzo dzię­kuję – po­wie­dzia­łem.

Fred wes­tchnął głę­boko, a ja się wy­stra­szy­łem, że znów się wku­rzy. By­łem go­tów od­gryźć so­bie ję­zyk i go po­łknąć. On jed­nak ob­jął mnie ra­mie­niem i wy­ci­snął ostat­nią kro­plę soku z to­rebki do rynsz­toka. – Pa­mię­tasz, o co cię wczo­raj py­ta­łem? – pyta. Po­spiesz­nie ki­wam głową i le­d­wie śmiem od­dy­chać. – Nie – szep­czę. – Nie? Nie pa­mię­tasz? Pa­mię­tam. Ale nie chcę pa­mię­tać. I nie po­tra­fię tego za­po­mnieć. Wo­lał­bym mimo wszystko, żeby Fred nie za­czął znów mó­wić. – Nie, Fred. – Mam cię za­py­tać jesz­cze raz? – Tak – szep­czę. A Fred się uśmie­cha. To zna­czy, że nie jest wku­rzony, skoro się tak uśmie­cha.

– Chcesz, że­bym za­bił ci ojca, Bar­num? – pyta.

Mam na imię Bar­num.

OSTATNI SCE­NA­RIUSZ

(fe­sti­wal)

Trzy­na­ście go­dzin w Ber­li­nie i już wrak. To dzwo­nił te­le­fon. Sły­sza­łem go. Obu­dził mnie. Ale ja by­łem gdzie in­dziej. By­łem obok. By­łem odłą­czony. By­łem nie­uzie­miony. Nie mia­łem dłu­giego sy­gnału, tylko serce, które wa­liło ciężko, nie­ryt­micz­nie. Te­le­fon da­lej dzwo­nił. Otwo­rzy­łem oczy, wy­nu­rza­jąc się z pła­skiej ciem­no­ści bez ob­ra­zów. Mo­głem te­raz zo­ba­czyć swoją dłoń. Nie był to szcze­gól­nie piękny ob­raz. Dłoń się zbli­żyła. Do­tknęła mo­jej twa­rzy, na próbę, jak gdyby obu­dziła się z kimś ob­cym w łóżku, przy­cze­piona do ra­mie­nia in­nego czło­wieka. Na wi­dok krót­kich pal­ców zro­biło mi się na­gle nie­do­brze. Le­ża­łem da­lej. Te­le­fon nie prze­sta­wał dzwo­nić. Sły­sza­łem ja­kieś ci­che głosy, od czasu do czasu stę­ka­nie, czyżby ktoś już za mnie ode­brał? No to dla­czego cią­gle dzwo­nił? Dla­czego ktoś był w moim po­koju? Czyż­bym mimo wszystko nie po­ło­żył się sam? Od­wró­ci­łem się. Zo­rien­to­wa­łem się, że głosy do­cho­dzą z te­le­wi­zora. Dwaj męż­czyźni z jedną ko­bietą. Nie wy­glą­dała na za­do­wo­loną, ra­czej na obo­jętną. Miała ta­tuaż na po­śladku, mo­tyla, w ża­ło­śnie nie­wła­ści­wym miej­scu. Po­si­nia­czone uda. Bla­dzi męż­czyźni z nad­wagą pra­wie nie mieli erek­cji, lecz się nie pod­da­wali, stę­kali głu­cho, bio­rąc ko­bietę ze wszyst­kich moż­li­wych stron. Było to nie­po­radne i po­nure. Obo­jęt­ność na twa­rzy ko­biety na mo­ment za­stą­pił gry­mas bólu, kiedy je­den z męż­czyzn trzep­nął ją ob­wi­słym fiu­tem w usta i ude­rzył. Dłoń znik­nęła z mo­jej twa­rzy. Za­raz po­tem ob­raz zgasł. Gdy­bym wy­stu­kał nu­mer mo­jego po­koju, mógł­bym jesz­cze przez dwa­na­ście go­dzin oglą­dać pay-tv. Nie chcia­łem już nic oglą­dać. Nie pa­mię­ta­łem nu­meru po­koju. Le­ża­łem w po­przek łóżka, do po­łowy wy­peł­złem z ma­ry­narki, praw­do­po­dob­nie po­dej­mu­jąc próbę za­śnię­cia w przy­zwo­ity spo­sób, ro­ze­brany i nor­malny, ale naj­wy­raź­niej da­lej nie do­tar­łem, za­nim zga­sło świa­tło w naj­dal­szej pa­ka­me­rze w le­wym skrzy­dle głowy. Tak, je­den but stał na pa­ra­pe­cie. Czyż­bym wcze­śniej sam tam stał i po­dzi­wiał wi­dok, czy też my­śla­łem o czymś zu­peł­nie in­nym? Moż­liwe. Nie­moż­liwe. Nie mia­łem po­ję­cia. Bo­lało mnie ko­lano. Znów od­na­la­złem rękę. To była moja ręka. Pchną­łem ją w stronę noc­nego sto­lika, ale kiedy tam za­wi­sła, jak chory ptak z roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami nad bia­łym szczu­rem mru­ga­ją­cym czer­wo­nym, zło­wiesz­czym okiem, te­le­fon prze­stał dzwo­nić. Ręka po­fru­nęła do domu. Od tyłu nad­cią­gnęła ci­sza, roz­su­nęła na­prę­żony za­mek bły­ska­wiczny na mo­ich ple­cach i ję­zo­rem z że­laza ob­li­zała mój krę­go­słup. Nie po­ru­sza­łem się przez długi czas. Mu­sia­łem od­zy­skać po­ziom. Zie­lona bańka po­wie­trza po­winna wkrótce znie­ru­cho­mieć w prze­krzy­wio­nym mię­sie, w za­głę­bie­niu du­szy. Ni­czego nie pa­mię­ta­łem. Wielka gumka do ście­ra­nia po­pra­co­wała nade mną, jak tyle razy wcze­śniej. Nie­mało ta­kich gu­mek zu­ży­łem. Pa­mię­ta­łem je­dy­nie, jak się na­zy­wam, no bo kto mógłby za­po­mnieć ta­kie imię: Bar­num. Bar­num! Za kogo wła­ści­wie uwa­żają się ci ro­dzice, któ­rzy ska­zują swo­ich sy­nów i swoje córki na do­ży­wot­nie wię­zie­nie za kra­tami li­ter? Nie mo­żesz po pro­stu zmie­nić imie­nia? – py­tali ci, któ­rzy nie wie­dzieli, o czym mó­wią. Bo to nie po­maga. Imię prze­śla­duje cię po­dwój­nym wsty­dem, je­śli pró­bu­jesz się go po­zbyć. Bar­num! Pół ży­cia prze­ży­łem z tym imie­niem. Już pra­wie za­czy­na­łem je lu­bić. To było naj­gor­sze. Na­gle zo­rien­to­wa­łem się, że trzy­mam coś w dru­giej ręce, kartę klucz, neu­tralny pła­tek pla­stiku z ukła­da­jącą się w okre­ślony wzór pewną liczbą dziu­rek, który można wsu­nąć do ban­ko­matu drzwi, a po­tem opróż­nić konto po­koju, je­śli nie wy­czy­ścił go już po­przedni gość, który zo­sta­wił je­dy­nie ob­gry­zione pa­znok­cie pod łóż­kiem i za­głę­bie­nie w ma­te­racu po cięż­kich snach. Mo­głem znaj­do­wać się wszę­dzie. W po­koju w Oslo, w po­koju na Røst, w po­koju bez wi­doku. Wa­lizka stała na pod­ło­dze, stara, mil­cząca wa­lizka, jesz­cze nie­otwarta, zresztą i tak pu­sta, nie było w niej okla­sków, tylko sce­na­riusz, w po­śpie­chu na­kre­ślone strony. Wsze­dłem i wy­sze­dłem. To ja. Wsze­dłem, wy­sze­dłem i przy­czoł­ga­łem się z po­wro­tem. Ale jesz­cze umia­łem czy­tać. Na krze­śle przy oknie wi­siał biały ho­te­lowy szla­frok. I na nim zo­ba­czy­łem na­zwę ho­telu. Kem­pin­ski. Kem­pin­ski! A po­tem usły­sza­łem mia­sto. Usły­sza­łem Ber­lin. Usły­sza­łem ko­parki ze wschodu i ko­ścielne dzwony na za­cho­dzie. Pod­nio­słem się po­woli. Ten dzień już trwał. Za­czął się beze mnie. Te­raz coś so­bie przy­po­mnia­łem. By­łem umó­wiony. Czer­wone oko te­le­fonu nie prze­sta­wało mru­gać. To była ja­kaś wia­do­mość dla mnie. Pie­przy­łem to. Pe­der mógł po­cze­kać. Kto mógł dzwo­nić i zo­sta­wiać wia­do­mo­ści o tej po­rze, jak nie Pe­der? Oczy­wi­ście, że to Pe­der. On może po­cze­kać. Pe­der umie cze­kać. Ja go na­uczy­łem. Nikt, kto za­cho­wał choć odro­binę ro­zumu, nie wy­zna­cza spo­tkań rano przed lun­chem pierw­szego dnia po­bytu w Ber­li­nie, tylko Pe­der, mój przy­ja­ciel, mój part­ner, mój agent, on uma­wiał się przed śnia­da­niem, bo Pe­der stał się czło­wie­kiem do­brze uło­żo­nym. Było za dwie wpół do pierw­szej. Cy­fry, kan­cia­ste pi­smo pod mar­twym ekra­nem te­le­wi­zora, świe­ciły na zie­lono i zmie­niły się we wpół do pierw­szej do­kład­nie po­mię­dzy dwoma nie­for­mal­nymi ude­rze­niami serca. Zrzu­ci­łem ubra­nie, otwo­rzy­łem mi­ni­bar i wy­pi­łem dwa jäger­me­istry. Utrzy­mały się. Wy­pi­łem jesz­cze jed­nego i po­sze­dłem do ła­zienki wy­rzy­gać się na wszelki wy­pa­dek. Nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio ja­dłem. Za­kładka na rolce pa­pieru to­a­le­to­wego była nie­tknięta. Na­wet nie by­łem w ki­blu. Umy­łem zęby, na­rzu­ci­łem szla­frok, wsu­ną­łem stopy w białe ho­te­lowe kap­cie i przed wyj­ściem zo­ba­czy­łem, że czer­wone oko te­le­fonu wciąż się na mnie gapi, ale Pe­der mógł za­cze­kać, taką miał pracę. Pe­der po­tra­fił glę­dzić, do­póki po­kój, w któ­rym sie­dział, nie sta­nął w ogniu.

Zje­cha­łem windą na ba­sen, wy­po­ży­czy­łem ką­pie­lówki, wy­pi­łem piwo i jesz­cze jed­nego jäger­me­istra; zdo­ła­łem prze­pły­nąć trzy dłu­go­ści, za­nim po­czu­łem się wy­cień­czony. Le­ża­łem na sko­ru­pie wody. Z nie­wi­docz­nych gło­śni­ków pły­nęła mu­zyka kla­syczna, oczy­wi­ście Bach, wer­sje syn­te­tyczne, nie­tknięte ludzką ręką. Kilka pań uno­siło się na wo­dzie. Ro­biły to po ame­ry­kań­sku, le­żały nie­ru­chomo na ple­cach z ra­mio­nami jak skrzy­dła, były w oku­la­rach sło­necz­nych, które mu­siały stale pod­su­wać na czoło, żeby le­piej wi­dzieć, żeby na­po­tkać czy­jeś spoj­rze­nie, bo może o ba­sen za­ha­czy Ro­bert Do­wney, Al Pa­cino w bu­tach na ko­tur­nach albo mój stary przy­ja­ciel Sean Con­nery, po­sta­wił­bym mu wtedy du­żego drinka i po­dzię­ko­wał za po­przed­nie miłe spo­tka­nie. Ale na ho­ry­zon­cie nie po­ja­wił się nikt z tego pię­tra nie­bios, a na mnie nie warto było za­wie­sić oka. Pa­nie z po­wro­tem na­su­nęły oku­lary na oczy i da­lej uno­siły się na wo­dzie, wolno po­ru­sza­jąc si­nymi ra­mio­nami, za­nu­rzone w chlo­rze anioły o na­dmu­cha­nych brzusz­kach. Nie­ocze­ki­wa­nie po­czu­łem się od tego bar­dzo spo­kojny, wy­cień­czony, spo­kojny i pra­wie we­soły. Ja też uno­si­łem się na wo­dzie. Uno­si­łem się po nor­we­sku, z rę­kami wzdłuż bo­ków, po­ru­sza­jąc pal­cami jak szu­flami, żeby utrzy­mać rów­no­wagę, pły­wal­ność, su­ną­łem no­gami do przodu. Osią­gną­łem te­raz po­ziom. Po­tem po­ja­wił się lęk, za­wsze nad­cią­gał rów­nie gwał­tow­nie, cho­ciaż wie­dzia­łem, że przyj­dzie, jak śnieg. Lęk za­czął pod­sku­by­wać mój spo­kój. Lęk wy­pi­jał mój spo­kój. Czy coś się wy­da­rzyło w nocy? Po­wi­nie­nem ko­muś ku­pić kwiaty, ko­goś prze­pra­szać, pro­sić o wy­ba­cze­nie, pra­co­wać dla ko­goś za darmo, li­zać po tyłku? Nie mia­łem po­ję­cia. Wszystko mo­gło się zda­rzyć. Zna­la­złem się w nie­woli po­dej­rzeń. Ob­ró­ci­łem się, ro­biąc fale, które za­ko­ły­sały ame­ry­kań­skimi da­mami, wspią­łem się po chro­po­wa­tych stop­niach jak gar­baty her­ma­fro­dyta z nie­do­ro­zwo­jem or­ga­nów płcio­wych, usły­sza­łem ci­chy śmiech po­nad wodą i w tej sa­mej chwili z szatni wy­ło­nił się Cliff Ri­chard, na­prawdę, nie kto inny, w ho­te­lo­wym szla­froku i kap­ciach. Włosy le­żały mu na gło­wie jak ko­turn, a twarz miał świeżą, na­cią­gniętą. Przy­po­mi­nał mu­mię, która ucie­kła z pi­ra­midy lat sześć­dzie­sią­tych. In­nymi słowy, trzy­mał się świet­nie i pa­nie za­częły się tro­chę po­pi­sy­wać, od­dy­chały jak przy­ja­ciel­sko uspo­so­bione mor­świny, cho­ciaż Cliff być może nie zaj­mo­wał naj­wyż­szego miej­sca na ich li­stach ma­rzeń. Dla mnie jed­nak był wię­cej niż do­bry. Spra­wił mia­no­wi­cie, że na chwilę za­po­mnia­łem o lęku, samą swoją obec­no­ścią po­da­ro­wał mi chwilę prze­rwy, tak jak wtedy, w tam­tym ży­ciu, które jest na­szą hi­sto­rią, moją i Freda, i które na­zy­wam po pro­stu wtedy, kiedy sie­dzia­łem w na­szym po­koju, wtedy, na Kir­ke­ve­ien, z uchem przy­kle­jo­nym do gra­mo­fonu i słu­cha­łem Li­vin’ Lo­vin’ Doll, a Fred niemy le­żał na łóżku z sze­roko otwar­tymi oczami, nie mó­wił od dwu­dzie­stu dwóch mie­sięcy, tyle samo, ile trwa ciąża słoni, nie wy­po­wie­dział ani jed­nego słowa od śmierci Sta­rej i wszy­scy już zre­zy­gno­wali z na­kła­nia­nia go do mó­wie­nia, matka, Bo­letta, wy­cho­waw­czyni, szkolny den­ty­sta, Es­ther z kio­sku, Bóg i zwy­kły czło­wiek, nikt nie zdo­łał wy­cią­gnąć z niego ani słowa, a przy­naj­mniej nie ja. Ale kiedy pod­nio­słem ra­mię gra­mo­fonu, chcąc pu­ścić Li­vin’ Lo­vin’ Doll po raz dwu­dzie­sty, Fred wstał z łóżka, wy­rwał rączkę, zszedł na po­dwó­rze, ci­snął cały gra­mo­fon do śmiet­nika i za­czął mó­wić. Po­trzebny był do tego ja­kiś Cliff. I za to chcia­łem mu po­dzię­ko­wać. Ale sir Cliff Ri­chard po pro­stu omi­nął mnie sze­ro­kim łu­kiem, wsiadł na ro­wer tre­nin­gowy po­mię­dzy lu­strami w rogu i ru­szył ku wła­snemu od­bi­ciu, ani tro­chę się do niego nie zbli­ża­jąc, jak mu­mia z łok­ciem te­ni­si­sty. A moja ręka prze­su­nęła się po la­dzie baru i pod­nio­sła pierw­szą rzecz, na którą na­tra­fiła, dżin z to­ni­kiem, praw­dziwy cu­kie­rek. Cztery ze­gary wska­zy­wały czas w No­wym Jorku, Bu­enos Aires, Dża­kar­cie i Ber­li­nie. Po­prze­sta­łem na Ber­li­nie. Za pięt­na­ście druga. Pe­der się te­raz po­cił. Pe­der kon­wer­so­wał, prze­pra­szał, przy­no­sił piwo, kawę, san­dwi­cze, dzwo­nił do ho­telu, po­szu­ki­wał mnie, zo­sta­wiał wia­do­mo­ści, bie­gał po cen­trum pra­so­wym, ki­wał głową wszyst­kim, któ­rych po­zna­wał, kła­niał się wszyst­kim, któ­rych nie znał, i wrę­czał wi­zy­tówki wszyst­kim, któ­rzy nie po­zna­wali jego. Pra­wie sły­sza­łem, jak mówi: Bar­num nie­długo przyj­dzie, na pewno po pro­stu po­szedł okrężną drogą, wie­cie, jak to jest, prawda, do­bre po­my­sły naj­czę­ściej ro­dzą się w roz­tar­gnio­nych gło­wach, ja je­stem tylko prak­tycz­nym umy­słem, który ma je uwi­docz­nić, wy­pijmy za Bar­numa! Ow­szem, Pe­der zde­cy­do­wa­nie się te­raz po­cił i do­brze mu tak. Wy­buch­ną­łem śmie­chem, śmia­łem się gło­śno na brzegu ba­senu w ho­telu Kem­pin­ski, w cza­sie gdy Cliff Ri­chard ści­gał się na ro­we­rze z trzema lu­strami i tłu­stymi spoj­rze­niami ame­ry­kań­skich pań, i wtedy, rów­nie na­gle jak po­ja­wiły się lęk i śmiech, tak samo ude­rzył mnie cień. Co we mnie wstą­piło? Cóż za opaczna eks­taza mnie ogar­nęła, ja­kie czarne szczę­ście mnie po­chło­nęło? Czy to ostatni śmiech, za­nim na­dej­dzie to, o czym jesz­cze nic nie wie­dzia­łem, lecz czego mimo wszystko ba­łem się naj­bar­dziej? Zro­biło mi się zimno. Przez mo­ment za­chwia­łem się na zie­lo­nych mar­mu­ro­wych płyt­kach. We­ssa­łem w sie­bie śmiech. Przy­wo­ła­łem go z po­wro­tem. To nie była ci­sza przed bu­rzą. To była ta ci­sza, od któ­rej koty drżą, na długo za­nim spad­nie deszcz.

Wzią­łem prysz­nic i przez chwilę roz­wa­ża­łem, czy nie po­ło­żyć się w so­la­rium. Mu­śnię­cie opa­le­ni­zny i lekki ma­saż twa­rzy mo­głyby mi do­brze zro­bić przed spo­tka­niem. Ale wkro­czy­łem w fazę nie­po­rad­no­ści i obo­jęt­no­ści. Za­miast tego po­sze­dłem więc po piwo. Kel­ner, po­da­jąc mi bu­telkę, le­d­wie się uśmiech­nął. Za­sko­czyło mnie na­gle, że jest taki młody. No­sił ho­te­lowy uni­form z nie­zgrabną god­no­ścią, nie­mal z prze­korą, jak dziecko, które pod­kra­dło ojcu ciemny gar­ni­tur. Po­dej­rze­wa­łem, że po­cho­dzi z by­łej NRD, coś w tej prze­ko­rze ka­zało mi tak są­dzić. Roz­po­czął długą wspi­naczkę od pły­walni w ho­telu Kem­pin­ski. – Mi­ster Bar­num? – spy­tał ci­cho. Naj­wy­raź­niej są­dził, że to moje na­zwi­sko. Nie on je­den. Wy­ba­czy­łem mu. – Słu­cham? To ja. – Jest dla pana wia­do­mość. Po­dał mi sze­roką ko­pertę z logo ho­telu. Pe­der i tak mnie zna­lazł. Cho­ciaż scho­wa­łem się za rusz­to­wa­niami do su­sze­nia ryb na Røst, zna­lazł mnie. Kiedy no­co­wa­łem w izbie wy­trzeź­wień, na ogół bu­dził mnie Pe­der. W Cochs Ho­spits ock­ną­łem się, bo Pe­der wa­lił w drzwi. Po­chy­li­łem się nad ba­rem. – Jak ci na imię? – spy­ta­łem. – Kurt, sir. Ru­chem głowy wska­za­łem na lu­stra w rogu. – Wi­dzisz tego fa­ceta, Kurt? Tego, co cały czas pe­da­łuje? – Tak, sir. Wi­dzę. – Ale wi­dzisz, kto to jest? – Nie­stety, sir. Nie. A ja zro­zu­mia­łem, po­woli, lecz bez wąt­pli­wo­ści, że też się ze­sta­rza­łem. – Nic nie szko­dzi, Kurt. Za­nieś mu colę. Li­ght. Do­pisz ją do mo­jego ra­chunku.

Zło­ży­łem ko­pertę we czworo i wsu­ną­łem do kie­szeni szla­froka. Skoro Pe­der chciał, że­bym i ja się po­cił, jego ży­cze­nie mu­siało się speł­nić. Za­bra­łem piwo do sauny i za­ją­łem miej­sce na naj­wyż­szej półce. Sie­dzieli tam już lu­dzie, któ­rzy wy­dali mi się zna­jomi, lecz nie cał­kiem po­tra­fi­łem ich umiej­sco­wić, dla­tego przy­wi­ta­łem się, nie za­trzy­mu­jąc wzroku na dłu­żej, je­dy­nie lek­kim ski­nie­niem głowy, to była moja spe­cjal­ność, mój oso­bi­sty gest dla świata. Ale tamci pa­trzyli wprost na mnie bez za­że­no­wa­nia. Mia­łem je­dy­nie na­dzieję, że nie ma tu mo­ich ro­da­ków, sce­na­rzy­stów z Norsk Film, dzien­ni­ka­rzy od roz­rywki, plot­ka­rzy z ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów i in­nych dy­rek­to­rów. Na­tych­miast po­ża­ło­wa­łem tej okręż­nej drogi, wy­bra­nej na go­rąco, w tym miej­scu bo­wiem wszy­scy po­winni być nadzy, za­równo ko­biety, jak i męż­czyźni. Czło­wiek owi­nięty w pa­sie zwy­kłym ręcz­ni­kiem sta­wał się in­tru­zem, wpra­wia­ją­cym resztę w za­kło­po­ta­nie. By­łem tym ubra­nym, przez któ­rego ich na­gość stała się na­gle wi­doczna i nie­zno­śna, wszyst­kie te ży­laki, spłasz­czone tyłki, wałki na brzu­chu, ob­wi­słe piersi, bli­zny, fałdy skóry, zna­miona, być może zło­śliwe. Mu­sia­łem zdjąć ręcz­nik. Nie po­zo­sta­wało nic in­nego. Wyjść nie mo­głem, po­nie­waż to ujaw­ni­łoby moje tchó­rzo­stwo i przy­sta­wiono by mi stem­pel z na­pi­sem „po­dej­rzany”, „pod­glą­dacz”, a do końca fe­sti­walu po­zo­sta­wały jesz­cze trzy dni. Z nie­chę­cią od­wi­ną­łem ręcz­nik, po­ka­zu­jąc im, że ja rów­nież pod wszyst­kimi mo­imi ko­stiu­mami po­tra­fię być na­tu­ralny, że moja na­gość ma się do­brze. Sie­dzia­łem tak, ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami, ob­na­żony, w nie­miec­kiej ko­edu­ka­cyj­nej sau­nie i dzi­wi­łem się, że w tym pra­wo­rząd­nym, po­zba­wio­nym po­czu­cia hu­moru kraju czło­wiek czuje się wręcz zo­bo­wią­zany do wspól­nego sie­dze­nia męż­czyzn z ko­bie­tami, je­śli chce się tro­chę spo­cić. W bli­skiej na­tu­rze Nor­we­gii, która le­d­wie ode­rwała się od lo­dow­ców, coś po­dob­nego wy­wo­ła­łoby na­tych­miast kry­zys rzą­dowy i li­sty od obu­rzo­nych czy­tel­ni­ków. Ale w tym na­ka­zie tkwiła mimo wszystko swo­ista lo­gika. W ho­telu była tylko jedna sauna, miały z niej ko­rzy­stać za­równo ko­biety, jak i męż­czyźni, nago i jed­no­cze­śnie. Gdyby to było do­bro­wolne, sta­łoby się nie­przy­zwo­ite. Mu­siało to mieć ja­kiś zwią­zek z wojną. Wszystko tu­taj miało ja­kiś zwią­zek z wojną, więc po­my­śla­łem o obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, o ostat­nim prysz­nicu, pod­czas któ­rego męż­czyzn od ko­biet roz­dzie­lali, raz na za­wsze, pe­dan­tyczni ma­sowi mor­dercy; ist­niały na­wet od­dzielne obozy dla ko­biet, Ra­vens­brück, i na mo­ment uzna­łem, nie­mal pod­nie­cony, że można do cze­goś wy­ko­rzy­stać ten skok, my­ślowy skok, od eks­ter­mi­na­cji do tego przy­pad­ko­wego spo­tka­nia w sau­nie ho­telu Kem­pin­ski pod­czas fe­sti­walu fil­mo­wego w no­wym Ber­li­nie. Lecz, jak ostat­nio czę­sto się zda­rzało, myśl ucie­kła, spa­dła, ha­czyk był za słaby, a kiedy umknęła, osu­ną­łem się głę­biej w wąt­pli­wość. Co wła­ści­wie mia­łem do po­ka­za­nia? Ja­kie hi­sto­rie by­łem w sta­nie wy­snuć? Ile można ukraść, za­nim zo­sta­nie się przy­ła­pa­nym? Ile trzeba kła­mać, za­nim ci uwie­rzą? Czyż nie by­łem za­wsze nie­do­wiar­kiem, zwy­czaj­nym nie­do­wiar­kiem? Ow­szem, wąt­pi­łem w więk­szość rze­czy, nie mó­wiąc już o sa­mym so­bie, w ogóle mia­łem wąt­pli­wo­ści, czy ist­nieje coś, co można na­zwać „mną”, w po­nu­rych chwi­lach uwa­ża­łem sie­bie za ogra­ni­czoną ilość mięsa funk­cjo­nu­ją­cego pod na­zwą Bar­num. Wąt­pi­łem we wszystko, z wy­jąt­kiem Freda, bo Fred był nie­wąt­pliwy, wy­nie­siony po­nad wszelką wąt­pli­wość. Przy­po­mniało mi się, co zwy­kle po­wta­rzał oj­ciec: ważne jest nie to, co wi­dzisz, lecz to, co ci się wy­daje, że wi­dzisz. Opróż­ni­łem bu­telkę i te­raz roz­po­zna­łem jedną z osób sie­dzą­cych w sau­nie. Była to, jak się oba­wia­łem, znana pani kry­tyk, stara zna­joma, nie wy­mie­nię jej na­zwi­ska, na­zy­wa­li­śmy ją po pro­stu Sarną, bo przy­po­mi­nała nam za­wsze je­le­nia na ry­ko­wi­sku. Swego czasu na­pi­sała, że je­stem „volks­wa­ge­nem wśród rolls-royce’ów”, ale ni­gdy nie czy­ta­łem tego ar­ty­kułu, bo w tam­tym cza­sie za­cho­wy­wa­łem się nie­kul­tu­ral­nie. Pe­der pla­no­wał na­wet wnie­sie­nie do sądu sprawy o znie­sła­wie­nie, na szczę­ście nic z tego nie wy­szło, lecz je­śli chciała się po­je­dyn­ko­wać na me­ta­fory, to tra­fiła na nie­wła­ści­wego czło­wieka. Pa­trzyła te­raz w moją stronę i za­częła się uśmie­chać, ale cho­ciaż tu­taj wy­da­wała się o wiele mniej pom­pa­tyczna niż na ła­mach, jak gdyby wy­cięto ją he­blem z przej­rza­łego owocu, wo­la­łem nie od­wza­jem­niać tego uśmie­chu. W do­datku mo­gło się zda­rzyć, że wy­msknę­łoby mi się coś, czego ni­gdy nie po­wi­nie­nem po­wie­dzieć. Ta ko­bieta była moim złym zna­kiem. Co złego za­po­wia­dała tym ra­zem? Nie śmia­łem o tym my­śleć. Jed­nak się do niej uśmiech­ną­łem. – Niech was cho­lera! – po­wie­dzia­łem. Po­chy­li­łem się i mocno od­kaszl­ną­łem. To nie mo­gła być prawda. Ję­zyk znów od­mó­wił mi po­słu­szeń­stwa. Był sznur­kiem, o który się po­tkną­łem. Twój ję­zyk jest jak śli­zgawka, ma­wiał Fred. Tylko ja to usły­sza­łem. Niech was cho­lera. Sarna zdu­miona pod­nio­sła wzrok, a ja ka­sła­łem z ca­łej siły, mało nie zwy­mio­to­wa­łem, i jesz­cze raz na ra­tu­nek po­spie­szył mi Cliff Ri­chard. W tej sa­mej bo­wiem chwili wszedł do sauny z colą w ręku, przy­po­mi­nał co­ver Li­vin’ Lo­vin’ Doll, na kilka se­kund za­trzy­mał się przy klep­sy­drze, w któ­rej pia­sek opa­dał i na­ra­stał, jak gdyby czas był czymś, czego nie zo­sta­wia się za sobą, tylko od­kłada na bok. Po­tem Cliff usiadł na sa­mej gó­rze, tam gdzie sie­dzia­łem rów­nież ja. Było cia­sno. Wkrótce zro­biło się za go­rąco. Strzałka za­trzy­mała się na dzie­więć­dzie­siątce. Sarna miała dość. Wy­mknęła się, za­sło­nięta ręcz­ni­kiem, rzu­ca­jąc przez ra­mię ostat­nie spoj­rze­nie. Śmiała się? Śmiała się ze mnie? Miała ja­kąś hi­sto­rię, którą bę­dzie mo­gła opo­wia­dać wie­czo­rem przy ba­rze? Ktoś po­lał ka­mie­nie wodą, roz­legł się syk. Wil­goć uka­zała się pod po­sta­cią wrzą­cej mgły. Od­wró­ci­łem się do Cliffa. Nie po­cił się. Był su­chy. Fry­zura mu się nie po­psuła. Miał ładną opa­le­ni­znę. Mo­głem to te­raz wresz­cie po­wie­dzieć. – Dzię­kuję – ode­zwał się na­gle. Za colę. – To ja po­wi­nie­nem dzię­ko­wać – stwier­dzi­łem. Dzię­kuję. Cliff uniósł bu­telkę, uśmiech­nął się. – Za co? – Dzięki two­jej pio­sence mój brat prze­mó­wił – po­wie­dzia­łem. Cliff na mo­ment się za­kło­po­tał. – Nie spra­wiła tego moja pio­senka, tylko ła­ska Boża.

Było za go­rąco. Cią­gnąc za sobą ręcz­nik, wy­sze­dłem na nie­pew­nych no­gach, osła­biony i spra­gniony, jesz­cze raz wzią­łem prysz­nic, w pew­nej chwili mi­gnął mi Kurt z baru. Dys­kret­nie kiw­nął głową i pu­ścił do mnie oko. Był te­raz moim czło­wie­kiem. Po­je­cha­łem windą na górę do po­koju. Te­le­fon wciąż świe­cił na czer­wono. Pod­nio­słem słu­chawkę i opu­ści­łem ją z po­wro­tem, rzu­ci­łem szla­frok na łóżko, prze­bra­łem się w gar­ni­tur i do każ­dej kie­szeni wło­ży­łem po bu­telce z mi­ni­baru. Ten gar­ni­tur miał kilka kie­szeni. By­łem uzbro­jony w al­ko­hol. Wy­pi­łem ostat­niego jäger­me­istra, utwo­rzył pie­kącą ko­lumnę od żo­łądka do gar­dła, zja­dłem ły­żeczkę pa­sty do zę­bów i wsu­ną­łem wkładki w nowe wło­skie buty. By­łem go­tów na spo­tka­nie.

Cóż mo­głem wie­dzieć o tym wszyst­kim, co działo się tam, gdzie mnie nie było, o ru­chach po­zo­sta­ją­cych poza moim za­się­giem? Nie wie­dzia­łem. Wciąż po­zo­sta­wa­łem w nie­wie­dzy, w nie­woli po­dej­rzeń, i nie chcia­łem o tym wie­dzieć, kiedy sta­łem w su­ną­cej wolno win­dzie z lu­strami na wszyst­kich ścia­nach; na­wet na su­fi­cie było lu­stro. Pra­gną­łem je­dy­nie trwać w tym mo­men­cie, być czło­wie­kiem współ­cze­sno­ści, prze­ży­wa­ją­cym każdą se­kundę od­dziel­nie, za­mknię­tym w naj­mniej­szym ze wszyst­kich prze­dzia­łów czasu, w któ­rym miej­sca star­cza je­dy­nie dla mnie. Mi­gnęła mi w lu­strach moja twarz i po­my­śla­łem o dziecku, które prze­wraca się, wstaje i za­czyna pła­kać do­piero wtedy, gdy wi­dzi do­okoła wy­stra­szo­nych, zmar­twio­nych lu­dzi, ni­czym spóź­niony ból, echo szoku. Zdą­ży­łem wy­pić jedną wódkę. Si­wo­włosy por­tier otwo­rzył drzwi i chciał mnie od­pro­wa­dzić z pa­ra­so­lem. Da­łem mu pięć ma­rek, żeby zo­sta­wił mnie w spo­koju. Za­smu­cony po­pa­trzył na bank­not, który na­gle znik­nął w gład­kich sza­rych pal­cach, i nie mo­głem stwier­dzić, czy ura­zi­łem go, da­jąc za dużo, czy za mało. Przy­po­mi­nał słu­żą­cego z epoki ko­lo­nial­nej. To on po­cią­gał za sznurki w ho­telu Kem­pin­ski. To on za­gi­nał koń­cówki pa­pieru to­a­le­to­wego. Wy­sze­dłem na czer­wony dy­wan, już wy­strzę­piony na brze­gach. Przy kra­węż­niku stały za­par­ko­wane cztery czarne li­mu­zyny. Żadna nie była dla mnie. W branży ist­nieje pewne stare po­wie­dze­nie: No limo, no deal. Pie­przę to. Wódka szczy­pała w gar­dle. Za­pa­li­łem pa­pie­rosa. Dwie ekipy te­le­wi­zyjne, CNN i NDR, cze­kały, aż coś się wy­da­rzy. Nad Ber­li­nem za­le­gała cienka war­stewka desz­czu. Za­pach po­piołu. Dziki ha­łas z pla­ców bu­dowy. Dźwigi ob­ra­cały się wolno, le­d­wie wi­doczne pod ni­skimi chmu­rami. Wy­glą­dało to tak, jakby Bóg ba­wił się kloc­kami Mec­cano. Tuż przed ho­te­lem za­trzy­mała się jesz­cze jedna li­mu­zyna, długa biała lo­ko­mo­tywa z ame­ry­kań­skimi pro­por­czy­kami, i wy­sia­dła z niej ko­bieta o naj­prost­szych ple­cach, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łem. Na ra­tu­nek po­spie­szyło jej dzie­więt­na­ście pa­ra­soli. Ro­ze­śmiała się, a ten śmiech był skro­piony whi­sky, na­sma­ro­wany dzieg­ciem i wy­szli­fo­wany gru­bo­ziar­ni­stym pa­pie­rem ścier­nym. Wciąż się śmie­jąc, ru­szyła po czer­wo­nym dy­wa­nie, ma­chała szczu­płą dło­nią prze­my­ka­jącą się z ele­gan­cją kie­szon­kowca po­mię­dzy kro­plami desz­czu poza za­się­giem czar­nych pa­ra­soli. Nikt nie po­tra­fił przejść po czer­wo­nym dy­wa­nie tak jak ona. To była Lau­ren Ba­call. Nie kto inny, tylko Lau­ren Ba­call. Obecna we wła­snym ciele, obecna w każ­dym jego gra­mie. Wy­peł­niała je aż po ko­niuszki pal­ców, po płatki uszu, po brwi. Kiedy za­darła brodę, pa­ra­sole wy­wi­jały się na drugą stronę. Wła­śnie do­ko­nała in­wa­zji na Niemcy. Sta­ną­łem, przy­śru­bo­wany do tego elek­try­zu­ją­cego wi­doku: Lau­ren Ba­call, kro­cząc po­woli i wy­nio­śle, mija mnie, a ja stoję w po­wsta­łym za nią wi­rze, to jak od­wró­cony znak, lu­strzane déjà vu: mam to przed oczami, kino Ro­sen­borg, rząd 14, miej­sca 18, 19 i 20, Wielki sen, Vi­vian sie­dzi w środku, to ta­kie bli­skie i wy­raźne, czuję na­wet, jak nowy golf gry­zie mnie w szyję, sły­szę Lau­ren Ba­call szep­czącą do Hum­ph­reya Bo­garta gło­sem, od któ­rego wnę­trze ust po­krywa nam gę­sia skórka, a szpik ogar­nia nie­po­kój: A lot de­pends on who’s in the sad­dle. Pe­der i ja jed­no­cze­śnie obej­mu­jemy Vi­vian, do­ty­kam ręką pal­ców Pe­dera, ża­den z nas nic nie mówi, a Vi­vian się uśmie­cha, uśmie­cha do sie­bie, od­chyla się w tył, ku na­szym ra­mio­nom. Ale kiedy od­wra­cam się do niej, wi­dzę, że pła­cze.

A te­raz sta­łem na desz­czu w Ber­li­nie, przy czer­wo­nym dy­wa­nie przed ho­te­lem Kem­pin­ski. Coś się wy­da­rzyło. Ktoś wciąż wo­łał, a ja nie sły­sza­łem żad­nego dźwięku. Lampy były po­ga­szone, ka­mery od­krę­cone, li­mu­zyny od­je­chały. Ten sam por­tier de­li­kat­nie ujął mnie za ra­mię. – Wszystko w po­rządku, sir? – Co? Jego twarz się zbli­żyła. Wszy­scy mu­szą się nade mną po­chy­lać. – Sir, wszystko z pa­nem w po­rządku? Ski­ną­łem głową. Ro­zej­rza­łem się. Dźwigi stały nie­ru­chome, Bogu nie chciało się już dłu­żej ba­wić kloc­kami Mec­cano, a może to tylko chmury gnały po nie­bie w prze­ciw­nym kie­runku i przez to tak wy­glą­dało. – Na pewno, sir? Rynsz­to­kiem pły­nął pa­pie­ros. Ko­muś wy­padł apa­rat fo­to­gra­ficzny. Le­żał na ziemi i prze­wi­jał film. – Może pan za­ła­twić tak­sówkę? – Z przy­jem­no­ścią, sir. Dmuch­nął w gwiz­dek, który trzy­mał w po­go­to­wiu. Wy­cią­gną­łem bank­not, chcia­łem mu go dać, za­słu­żył so­bie. Ale por­tier po­krę­cił głową, nie pa­trząc na mnie. – Pro­szę to za­trzy­mać, sir. Prędko scho­wa­łem pie­nią­dze do kie­szeni. – Dzię­kuję – po­wie­dzia­łem.

Przy­je­chała tak­sówka, por­tier otwo­rzył mi drzwiczki. W sa­mo­cho­dzie pach­niało przy­pra­wami albo ka­dzi­dłem. Na przed­nim sie­dze­niu le­żał zwi­nięty dy­wa­nik mo­dli­tewny. – Zoo Pa­last – po­wie­dzia­łem. Kie­rowca od­wró­cił się na mo­ment i uśmiech­nął. W czar­nych ustach bły­snął złoty ząb. – Mam się za­trzy­mać przy ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym? Ja też nie mo­głem po­wstrzy­mać się od uśmie­chu. – Nie, przy Cen­trum Fe­sti­wa­lo­wym. Tam są za­baw­niej­sze zwie­rzaki.

Jazda trwała pół go­dziny. Doj­ście pie­chotą za­bra­łoby pięć mi­nut. Wy­pi­łem je­den ko­niak i za­sną­łem. We śnie uj­rza­łem ob­raz: Fred na po­dwó­rzu cią­gnie trumnę po śniegu. Kie­rowca mu­siał mnie bu­dzić. By­li­śmy na miej­scu. Śmiał się. Te­raz to usły­sza­łem. To był mi­ło­sierny śmiech. Złoty ząb mnie ośle­pił. Za­pła­ci­łem o wiele wię­cej, niż mu­sia­łem, a on chyba uznał, że to nie­po­ro­zu­mie­nie, że je­stem tu­ry­stą, który nie po­trafi li­czyć, albo wsta­wio­nym sze­fem kina w za dro­gim gar­ni­tu­rze. Chciał mi zwró­cić pie­nią­dze, ten uczciwy mu­zuł­ma­nin z Ber­lina, ale ja już by­łem na chod­niku, mię­dzy ru­inami i ka­te­drami, mię­dzy mał­pami i gwiaz­dami. Ja­cyś lu­dzie na­tych­miast spró­bo­wali mi sprze­dać skó­rzaną kurtkę. Ode­pchną­łem ich. Prze­stało pa­dać. Dźwigi kon­ty­nu­owały za­ta­cza­nie po­wol­nych kół, niebo nad Ber­li­nem zro­biło się na­gle po­godne i pra­wie prze­zro­czy­ste. Chłodne słońce pa­dło mi pro­sto w oczy, a stadko go­łębi unio­sło się rów­no­cze­śnie i po­dzio­bało świa­tło.

Wsze­dłem do Cen­trum Fe­sti­wa­lo­wego. Dwaj uzbro­jeni straż­nicy spraw­dzili moją kartę akre­dy­ta­cyjną z ma­leń­kim zdję­ciem, zro­bio­nym po­przed­niego wie­czoru, Bar­num Nil­sen, scre­enw­ri­ter, nieco za długo wpa­try­wali się w moją twarz, ale prze­pu­ścili mnie przez strefę bez­pie­czeń­stwa, przez święte wrota od­dzie­la­jące tych, co są stąd, od tych, co nie są stąd. Te­raz by­łem stąd. Lu­dzie bie­gali jak sza­leńcy, z rę­kami peł­nymi piwa, bro­szur, ka­set, te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, pla­ka­tów i wi­zy­tó­wek. Ko­biety były wy­so­kie i chude, miały upięte włosy, oku­lary na łań­cuszku na szyi i ob­ci­słe szare spód­nice, wszyst­kie jakby z tego sa­mego sklepu. Męż­czyźni prze­waż­nie byli grubi, ni­scy, w moim wieku, a w ich prze­krwio­nych spoj­rze­niach od­bi­jało się mi­go­ta­nie przed­sion­ków serca, wszy­scy by­li­śmy do sie­bie po­dobni, nie do od­róż­nie­nia i przed koń­cem dnia co naj­mniej je­den z nas miał umrzeć. Na wiel­kim ekra­nie wy­świe­tlano zwia­stuny ja­poń­skiego filmu gang­ster­skiego. Es­te­tyczny gwałt naj­wy­raź­niej sta­wał się modny. Za­ak­cep­to­wano po­wolne za­bi­ja­nie. Ktoś po­dał mi kie­li­szek sake. Wy­pi­łem. Do­sta­łem do­lewkę. Do­ko­na­łem na­lotu dy­wa­no­wego na wą­trobę. Au­stra­lij­ska te­le­wi­zja prze­pro­wa­dzała wy­wiad z Bil­lem Au­gu­stem. Znów miał tak samo białą ko­szulę. Nikt nie miał biel­szych ko­szul niż Bille Au­gust. Wła­śnie o to po­winni go spy­tać. Ile pan ma bia­łych ko­szul? Jak czę­sto zmie­nia pan ko­szulę? W in­nym miej­scu Spike Lee ge­sty­ku­lo­wał przed ka­merą. I przez to wszystko przedarł się Pe­der, wę­zeł kra­wata wi­siał mu na środku brzu­cha, usta bez prze­rwy się po­ru­szały, wy­glą­dało to tak, jakby się hi­per­wen­ty­lo­wał albo pró­bo­wał usta­no­wić nowy re­kord w bier­nym pa­le­niu. Nie było wy­klu­czone, że to Pe­der umrze w ciągu tego wie­czoru. Za­trzy­mał się tuż przede mną, z tru­dem ła­piąc od­dech. – Ach tak – po­wie­dział. Pę­kłeś. – Ni­gdy nie by­łem szczelny. – Jak bar­dzo je­steś pi­jany? – Pięć i pół. Pe­der po­chy­lił się bli­żej, noz­drza mu wi­bro­wały. – Pięć i pół? To mi wy­gląda ra­czej na karną do­płatę, Bar­num. – Ależ skąd. Mam kon­trolę. Ro­ze­śmia­łem się. Lu­bi­łem, jak Pe­der wra­cał do na­szych sta­rych dow­ci­pów. Ale Pe­der się nie śmiał. – Gdzieś ty, do cho­lery, był? – W sau­nie. – W sau­nie? Wiesz, ile czasu tu sie­dzimy i cze­kamy na cie­bie? Wiesz o tym? Pe­der szarp­nął mnie za ra­mię. Był wy­pro­wa­dzony z rów­no­wagi. – Cho­lera, na­ga­da­łem o to­bie tyle pięk­nych rze­czy, że mało się, cho­lera, nie wy­rzy­gam! Za­czął mnie cią­gnąć w stronę działu skan­dy­naw­skiego. – Uspo­kój się – po­wie­dzia­łem. Już tu je­stem. – Nie mo­żesz so­bie, do dia­bła, za­ła­twić ko­mórki?! Jak nor­malni lu­dzie?! – Nie chcę do­stać raka mó­zgu, Pe­der. – To za­łatw so­bie pa­ger! Cho­lera, oso­bi­ście ci ku­pię pa­ger! – My­ślisz, że one dzia­łają w sau­nie? – Dzia­łają na­wet na Księ­życu! – Ty, Pe­der, i tak mnie wszę­dzie znaj­dziesz. Za­trzy­mał się na­gle i długo mi się przy­glą­dał. – Wiesz co? Co­raz bar­dziej, cho­lera, przy­po­mi­nasz tego swo­jego sza­lo­nego pół­brata! A kiedy Pe­der to po­wie­dział, mo­ment, mój bun­kier, eks­plo­do­wał i ze wszyst­kich stron na­pły­nął do mnie czas. Zła­pa­łem Pe­dera za ma­ry­narkę i przy­ci­sną­łem do ściany. – Ni­gdy wię­cej tak nie mów! Ni­gdy! Pe­der pa­trzył na mnie ze zdu­mie­niem, na spodniach miał sake. – Cho­lera, Bar­num. Wcale tak nie my­śla­łem. Chyba za­częto się nam przy­glą­dać. Była we mnie wście­kłość, którą le­d­wie roz­po­zna­wa­łem. Od­czu­wa­łem pra­wie przy­jem­ność. Mia­łem się czego trzy­mać. – Pie­przę, co so­bie my­ślisz! Ale ni­gdy nie po­rów­nuj mnie do Freda! Ro­zu­miesz? Pe­der pró­bo­wał się uśmiech­nąć. – Ro­zu­miem! Puść mnie już, Bar­num. Mu­sia­łem od­cze­kać chwilę. W końcu pu­ści­łem Pe­dera. Stał nie­ru­chomo pod ścianą, zdzi­wiony i za­kło­po­tany. Gniew spły­nął ze mnie, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie je­dy­nie wstyd, lęk i za­że­no­wa­nie. – Nie chcę po pro­stu, żeby mi o nim przy­po­mi­nano – po­wie­dzia­łem ci­cho. – Prze­pra­szam – szep­nął Pe­der. To było bez­myślne z mo­jej strony. – W po­rządku. Za­po­mnijmy o tym. Prze­pra­szam. Wy­ją­łem chu­s­teczkę i pró­bo­wa­łem ze­trzeć ja­poń­ski al­ko­hol z jego spodni. Pe­der ani drgnął. – Pój­dziemy na to spo­tka­nie? – spy­tał. – A kto to jest? Pe­der wes­tchnął. – Dwóch Duń­czy­ków i An­glik. – Za­bawne. Czy to dow­cip? Dwóch Duń­czy­ków i An­glik. – Mają biura w Lon­dy­nie i Ko­pen­ha­dze. Byli dość mocno za­an­ga­żo­wani w Wo­żąc pa­nią Da­isy. Mó­wi­łem ci o tym wczo­raj, Bar­num. Wy­la­łem mu sake rów­nież na buty. Uklęk­ną­łem, sta­ra­jąc się je wy­czy­ścić naj­le­piej, jak po­tra­fi­łem. Pe­der za­czął ko­pać. – Weź się w garść! – syk­nął. Wy­pro­sto­wa­łem się. – Czego oni wła­ści­wie chcą? – Czego chcą? A jak my­ślisz? Oczy­wi­ście po­znać cie­bie. Uwiel­biająWi­kinga. – Dzię­kuję, Pe­der. Bę­dziemy so­bie te­raz ka­dzić? – Nie. Te­raz idziemy, Bar­num.

Po­szli­śmy. Ro­biło się co­raz mniej tłoczno. Jak zwy­kle sto­isko nor­we­skie znaj­do­wało się na sa­mym końcu, w ką­cie, nie wy­szli­śmy jesz­cze poza Nie­bez­pieczne ży­cie ry­baka, czte­ro­mi­nu­towy film z 1908 roku, ka­mień wę­gielny nor­we­skiej me­lan­cho­lii, która wy­pchnęła nas na skraj Eu­ropy i fe­sti­walu. Aby do­trzeć do Nor­we­gii, na­le­żało zor­ga­ni­zo­wać całą eks­pe­dy­cję. Pe­der pa­trzył na mnie bar­dzo po­nuro. – Jak idziesz, to brzmisz, cho­lera, jak­byś był mi­ni­ba­rem. – Nie­długo bę­dzie pu­sty, Pe­der. Od­krę­ci­łem whi­sky i wy­pi­łem. Pe­der zła­pał mnie za rękę. – Po­trzeba nam tego, Bar­num. Mó­wię po­waż­nie. – Pani Da­isy? Czy to wła­ści­wie nie był na­prawdę gów­niany film? – Gów­niany? Wiesz, ile do­stał no­mi­na­cji? To wiel­kie chło­paki. Więk­sze niż my. – To dla­czego chciało im się cze­kać trzy go­dziny? – Mó­wi­łem ci już, Bar­num. Uwiel­biają Wi­kinga.

Sie­dzieli w głębi baru przy sto­liku w od­dziel­nym bok­sie. Byli po trzy­dzie­stce, mieli gar­ni­tury szyte na miarę, oku­lary sło­neczne w kie­szon­kach na piersi, koń­skie ogony, kol­czyki w uszach, wiel­kie brzu­chy i wą­skie spoj­rze­nia. Byli męż­czy­znami no­wo­cze­snymi. Już za­czą­łem ich nie lu­bić. Pe­der ode­tchnął głę­boko i pod­su­nął wę­zeł kra­wata do góry. – Bę­dziesz miły, uprzejmy i trzeźwy, Bar­num? – I ge­nialny. Po­kle­pa­łem Pe­dera po ple­cach. Zu­peł­nie mo­kre. Po­de­szli­śmy do tam­tych. Pe­der roz­ło­żył ręce. – A oto i nasz wy­tę­sk­niony przy­ja­ciel! Za­błą­dził w zoo. Nie za­uwa­żył róż­nicy. Wstali, włą­czyli uśmie­chy. Pe­der zni­żył się do gru­biań­stwa, a jesz­cze nie było trze­ciej. Je­den z Duń­czy­ków, Tor­ben, na­chy­lił się nad po­piel­niczką, w któ­rej umie­rały dwa pa­pie­rosy. – Na­prawdę na­zy­wasz się Bar­num, czy to pseu­do­nim? – spy­tał. – Na­prawdę się tak na­zy­wam, ale uży­wam tego jako pseu­do­nimu. Było z tego tro­chę śmie­chu i Pe­der pró­bo­wał wznieść kie­liszki, ale Duń­czyk tak ła­two nie ustę­po­wał. – To twoje imię czy na­zwi­sko? – Jedno i dru­gie. Za­leży od tego, z kim roz­ma­wiam. Tor­ben się uśmiech­nął. – Czy Bar­num to nie był ame­ry­kań­ski oszust? There’s a suc­ker born every mi­nute. – Po­myłka – stwier­dzi­łem. To po­wie­dział pe­wien ban­kier. Da­vid Han­num. Ale to Bar­num po­wie­dział: Let’s get the show on the road. Pe­der zdo­łał wresz­cie wtrą­cić to­ast. Stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­kami i te­raz z ko­lei drugi Duń­czyk, Pre­ben, na­chy­lił się nad sto­łem. – My po pro­stu uwiel­biamy Wi­kinga! Cu­downy sce­na­riusz. – Bar­dzo dzię­kuję – po­wie­dzia­łem i wy­pi­łem sznapsa. Szkoda tylko, że ni­gdy nie po­wstał z niego film. Pe­der po­sta­no­wił się włą­czyć: – Nie bę­dziemy się wda­wać w szcze­góły. – Ow­szem, uwa­żam, że po­win­ni­śmy. Pe­der kop­nął mnie pod sto­łem. – Pa­trzymy te­raz w przy­szłość – po­wie­dział. Nowe pro­jekty. Nowe po­my­sły. By­łem już bli­ski wsta­nia, ale mi się to nie udało. – Skoro uwa­ża­cie, że sce­na­riusz jest cu­downy, to dla­czego nie na­krę­ci­cie filmu? Pe­der spu­ścił wzrok, a Tor­ben przez mo­ment wier­cił się na krze­śle, jak gdyby sie­dział na ol­brzy­miej pi­nezce. – Gdyby udało nam się ob­sa­dzić w głów­nej roli Mela Gib­sona, może by i po­szło. Drugi Duń­czyk, Pre­ben, po­chy­lił się do mnie. – W do­datku ac­tion jestout. Ac­tion jestold fa­shio­ned. – But what about vi­kings in outer space? – spy­ta­łem. Za­dzwo­nił któ­ryś z te­le­fo­nów. Wszy­scy zła­pali za swoje, jak tro­chę zmę­czeni re­wol­we­rowcy. Wy­grał Tim, An­glik. Była mowa o wiel­kich licz­bach, w prze­lo­cie pa­dło parę rów­nie wiel­kich na­zwisk, Ha­rvey Ke­itel, Jes­sica Lange. Nie po­zo­sta­wało nic in­nego, jak tylko uśmie­chać się do sie­bie na­wza­jem i wy­pić. Udało mi się wstać i pójść do to­a­lety. Opróż­ni­łem dżin, opar­łem czoło o ścianę i usi­ło­wa­łem wy­my­ślić, co im za­ser­wo­wać. Nie chcia­łem da­wać tego, co mia­łem. By­łem spłu­ka­nym au­to­rem sce­na­riu­szy, na któ­rego cze­kali trzy go­dziny. Na­gle przed oczami sta­nęło mi od­bi­cie w lu­strze windy. Nie był to piękny wi­dok. Uszko­dzona po­wieka opa­dała ciężko. Pró­bo­wa­łem zna­leźć mo­ment, w któ­rym mógł­bym się ukryć. Nie zna­la­złem. Kiedy wró­ci­łem, zo­ba­czy­łem, że Pe­der za­mie­nił moją wódkę na kawę. Za­mó­wi­łem po­dwój­nego sznapsa. Tim sie­dział go­towy – z ter­mi­na­rzem grub­szym od Bi­blii w ho­telu Kem­pin­ski. – Jak ro­zu­miesz, Bar­num, zaj­mu­jesz wy­so­kie miej­sce na na­szej li­ście sce­na­rzy­stów, z któ­rymi chęt­nie by­śmy współ­pra­co­wali. Pe­der uśmie­chał się od ucha do ucha. – Ma­cie ja­kieś kon­kretne pro­jekty? – spy­ta­łem. – Chęt­nie po­słu­chamy, z czym przy­sze­dłeś. – Wy pierwsi – po­wie­dzia­łem. Że­bym tro­chę le­piej wie­dział, na czym stoję. Tim wolno prze­niósł wzrok ze mnie na Duń­czy­ków. Pe­der znów okrop­nie się po­cił. – Bar­num lubi prze­rzu­cać pi­łeczkę – po­wie­dział prędko. Za­brzmiało to tak bez­sen­sow­nie, że nie zdo­ła­łem po­wstrzy­mać się od śmie­chu. Śmia­łem się gło­śno. Bar­num lubi prze­rzu­cać pi­łeczkę. Pe­der po­now­nie kop­nął mnie w łydkę. Za­cho­wy­wa­li­śmy się te­raz jak stare mał­żeń­stwo. Na­gle sta­nął przede mną sznaps. Włą­czył się Tor­ben: – Okej, Bar­num. Chęt­nie po­gramy w piłkę. Chcemy zro­bić Dziką kaczkę. Ac­tion, jak mó­wi­li­śmy, jest nie­modna. Pu­blicz­ność in­te­re­sują rze­czy wszyst­kim bli­skie, prawda? Na przy­kład ro­dzina. Stąd Dzika kaczka. Pe­der nie prze­sta­wał się we mnie wpa­try­wać. Było to bar­dzo de­ner­wu­jące. – To coś dla cie­bie, Bar­num – stwier­dził w końcu. No nie? W ciągu paru mie­sięcy prze­ro­bisz tę sztukę na film, prawda, Bar­num? Ale nikt te­raz nie słu­chał Pe­dera. – Czy to ma być nor­we­ska pro­duk­cja? – spy­ta­łem. A może skan­dy­naw­ska? – Coś więk­szego – od­parł Tor­ben z uśmie­chem. Ame­ry­kań­ska. Ke­itel. Lange. Rob­bins. Nic nie stoi na prze­szko­dzie, żeby włą­czyć Maxa albo Gittę. Ale dia­logi mu­szą iść po an­giel­sku. Ina­czej nie bę­dzie pie­nię­dzy. – No i mu­simy to tro­chę uno­wo­cze­śnić – prędko do­dał Pre­ben. – Umie­ścimy ak­cję w na­szych cza­sach. Dzika kaczka w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. – Co z tego przyj­dzie? – spy­ta­łem. – Oczy­wi­ście, że umie­ścimy ak­cję we współ­cze­sno­ści – po­wie­dział Pe­der. Chyba nie in­te­re­suje nas film ko­stiu­mowy, prawda? Na mo­ment za­pa­dła ci­sza. Zo­ba­czy­łem jesz­cze jed­nego sznapsa. Tim szep­nął coś Pre­be­nowi, który od­wró­cił się do mnie. – My­śle­li­śmy o czymś ta­kim jak skrzy­żo­wa­nie Rain Mana z Je­sienną so­natą – po­wie­dział. Mu­sia­łem moc­niej się na­chy­lić. – Prze­pra­szam? Skrzy­żo­wa­nie czego z czym? – Chcemy po pro­stu po­ka­zać ge­niusz Ib­sena – po­wie­dział Tor­ben. Jego uni­wer­sal­ność. – Uni­wer­sal­ność? Jakby skrzy­żo­wa­nie Pani Da­isy ze Śmier­cią ko­mi­wo­ja­żera? Wzro­kiem Tor­bena tro­chę szarp­nęło. Dwaj po­zo­stali ro­ze­śmiali się krótko. Pe­der nie mógł już du­żej wy­trzy­mać. Pró­bo­wał zna­leźć wła­ściwy ton. – Ktoś ma ochotę na coś do je­dze­nia? – spy­tał. Nikt nie od­po­wie­dział. Pe­der za­pa­lił pa­pie­rosa. Rzu­cił osiem lat temu. Tor­ben zło­żył ręce i po­pa­trzył na mnie po­nad kost­kami dłoni. – A jaką ty masz pi­łeczkę, Bar­num? – Film por­no­gra­ficzny – od­par­łem. – Por­no­gra­ficzny? – Sie­dzia­łem dziś rano w swoim po­koju i oglą­da­łem pay-tv. Ude­rzyło mnie, że te por­nosy są zro­bione nie­zdar­nie i bez ta­lentu. Zero dra­ma­tur­gii. Bez­na­dziejne po­sta­cie. Prze­ra­ża­jąca ob­sada. Nie­zwy­kle ubo­gie dia­logi. Od­py­cha­jąca sce­no­gra­fia. Tor­ben się znie­cier­pli­wił. – Masz na my­śli film ero­tyczny, prawda? – Ależ skąd. Mam na my­śli porno. Twarde porno. Z nie­złą story, in­te­re­su­ją­cymi po­sta­ciami i ostrą jak szy­dło dra­ma­tur­gią. Ary­sto­te­le­sow­ska hie­rar­chia aż do or­ga­zmu. Porno dla no­wo­cze­snej pu­blicz­no­ści. Za­równo dla męż­czyzn, jak i dla ko­biet oraz dla wszyst­kich in­nych. Skrzy­żo­wa­nie Nory z Głę­bo­kim gar­dłem. To uni­wer­salne.

Pierw­szy wstał An­glik. Duń­czycy za nim. Po­dali Pe­de­rowi ręce. Wy­mie­niono wi­zy­tówki. – Bę­dziemy w kon­tak­cie – po­wie­dział Pe­der. Bar­num może w ciągu paru mie­sięcy przy­go­to­wać szkic. – Przy­po­mi­naj mu, że to Ib­sen – od­parł Tor­ben. A nie pay-tv. Pe­der ro­ze­śmiał się gło­śno. – Bez obawy! Mam Bar­numa pod kon­trolą.

Wiel­kie chło­paki wy­szły. My sie­dzie­li­śmy. Pe­der mil­czał jak za­klęty. Pe­der jest je­dyną osobą, o któ­rej tak mó­wię. Kiedy bo­wiem Pe­der po­sta­na­wiał się nie od­zy­wać, mil­czał jak za­klęty. Te­raz mil­czał jak ni­gdy do­tych­czas. Na­uczy­łem się z tym żyć. Je­śli w ogóle coś po­tra­fię, to prze­by­wać z ludźmi mil­czą­cymi. Wy­star­czy tylko trzy­mać gębę na kłódkę, żeby się prze­ko­nać, kto się ode­zwie pierw­szy. Prze­grał Pe­der. – Po­szło na­prawdę nie­źle – po­wie­dział, pa­trząc na mnie. Spóź­ni­łeś się trzy go­dziny, a kiedy wresz­cie się zja­wi­łeś, by­łeś bez­czelny, ska­co­wany i przy­sze­dłeś z pu­stymi rę­kami. Z kom­plet­nie pu­stymi rę­kami. To nie­wia­ry­godne. Twoje zdro­wie, Bar­num. Wy­pi­li­śmy tro­chę i te­raz z ko­lei ja mu­sia­łem coś po­wie­dzieć. – My­ślisz, że Me­ryl Streep za­gra kaczkę? – spy­ta­łem. Pe­der nie pa­trzył na mnie. – Je­steś na kra­wę­dzi, Bar­num. Boże. Ary­sto­te­le­sow­skie porno! – Co masz na my­śli, mó­wiąc „na kra­wę­dzi”? – Do­brze wiesz. – Nie, wcale do­brze nie wiem. Pe­der gwał­tow­nie znów ob­ró­cił się w moją stronę. – Już to wi­dzia­łem, Bar­num. Wi­dzia­łem twój upa­dek. I nie chce mi się już iść za tobą. Wsta­łem. Na­gle ogar­nął mnie nie­po­kój. Po­wró­ciła twarz z windy, cały sze­ścian twa­rzy, które na­wle­kano na mnie, jedną po dru­giej. – Cho­lera, Pe­der. Nie­na­wi­dzę spo­sobu, w jaki roz­ma­wiają. Skrzy­żo­wa­nie Rain Mana z Je­sienną so­natą. Ca­łego tego gówna, do któ­rego się zmu­szają. Po pro­stu tego nie­na­wi­dzę. – Do­bra, do­bra. Ja też tego nie­na­wi­dzę. Czy jest mi z tego po­wodu przy­jem­nie? Oni tak ga­dają. Wszy­scy tak ga­dają. Skrzy­żo­wa­nie Ab­sol­wenta z Ke­vi­nem sa­mym w domu, a Na na­brze­żach z Pretty Wo­man. Pew­nego dnia my też bę­dziemy tak mó­wić. Pe­der od­sta­wił sznapsa, oparł głowę na rę­kach i znów po­padł w mil­cze­nie. – Spo­tka­łem Lau­ren Ba­call – oznaj­mi­łem. Pe­der wolno pod­no­sił głowę. – Co ty wy­ga­du­jesz? Usia­dłem z po­wro­tem. Opo­wia­da­jąc o tym, mu­sia­łem sie­dzieć. – Wi­dzia­łem Lau­ren Ba­call – po­wie­dzia­łem. Pra­wie na nią wpa­dłem. Pe­der przy­su­nął krze­sło i le­ciu­teńko się uśmiech­nął. – Na­szą Lau­ren Ba­call? – Prze­stań, Pe­der. Jest ja­kaś inna Lau­ren Ba­call niż na­sza? – Oczy­wi­ście, że nie. Prze­pra­szam. Je­stem tro­chę wy­trą­cony z rów­no­wagi. Przed chwilą wi­dzia­łem, jak wy­cho­dzą stąd trzy worki z pie­niędzmi. Wzią­łem go za rękę, była go­rąca i nie­spo­kojna. – Jak wy­glą­dała? – szep­nął. Nie spie­szy­łem się. – Jak sfinks – po­wie­dzia­łem. Jak nie­bie­ski sfinks, który ode­rwał się od co­kołu świa­teł re­flek­to­rów. – Świet­nie, Bar­num. – Pa­dał deszcz, a ona nie zmo­kła, Pe­der. – Wy­obra­żam to so­bie, Bar­num. Wy­daje mi się, że Pe­der rów­nież na kilka se­kund od­pły­nął w ma­rze­nia. Twarz zmie­niła mu się w twarz dziecka, a po­mię­dzy koł­nie­rzy­kiem ko­szuli i uchem zo­ba­czy­łem u niego wy­raź­nie gę­sią skórkę, jak gdyby wro­sła w to miej­sce na stałe tam­tego wie­czoru w ki­nie Ro­sen­borg, w rzę­dzie czter­na­stym, kiedy jed­no­cze­śnie ob­ję­li­śmy Vi­vian w chwili, gdy Lau­ren Ba­call po­wie­działa za­chryp­nię­tym gło­sem: No­thing you can’t fix.

A po­tem Pe­der jakby wró­cił i na­gle się po­sta­rzał. Głę­boka bruzda, na którą wcze­śniej nie zwró­ci­łem uwagi, cią­gnęła się na ukos od le­wego oka, wśród wa­chla­rza wcze­śniej­szych zmarsz­czek, wpro­wa­dza­jąc jego twarz w stan nie­rów­no­wagi, przez co głowa prze­chy­lała mu się na bok. Pe­der i ja za­czy­na­li­śmy upo­dab­niać się do sie­bie. – A tak w ogóle to dzwo­niła Vi­vian – po­wie­dział. Wy­daje mi się, że mar­twi się o Tho­masa. – Vi­vian za­wsze się mar­twi. Pe­der po­krę­cił głową, ze smut­kiem. – Uwa­żam, że po­win­ni­śmy ku­pić dla Tho­masa coś ład­nego. Spró­bo­wa­łem się uśmiech­nąć. Nie wy­szło. – Ja­sne. – Ro­ze­śmia­łem się. Pa­mię­tasz chyba, co po­wie­działy te wiel­kie chło­paki? Te­raz li­czy się ro­dzina. Pe­der za­głę­bił się w swój kie­li­szek i przez chwilę mil­czał. – Wszy­scy uwa­żają cię za su­kin­syna – szep­nął w końcu. Sły­sza­łem, jak to mówi, ale słowa do mnie nie do­tarły. – Wszy­scy? – spy­ta­łem. Te­raz Pe­der pa­trzył na mnie. – Tak na­prędce nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć ni­kogo, kto by tak nie uwa­żał. – Tho­mas też? Pe­der od­wró­cił się i po­pa­trzył w inną stronę. – Tho­mas to spo­kojny chło­piec, Bar­num. Nie wiem, ile ro­zu­mie. Za­pa­li­łem pa­pie­rosa. Bo­lało mnie w ustach. Na­kry­łem ręką palce Pe­dera. – Może zrzu­cimy się na coś dla niego? Coś na­prawdę faj­nego. Do­bra? – Ja­sne – od­parł Pe­der.

Póź­niej prze­nie­śli­śmy się do baru fe­sti­wa­lo­wego. To tu­taj prze­sia­dy­wali lu­dzie z branży. Pe­der uwa­żał, że mu­simy być wi­doczni. Tak po­wie­dział. Mu­simy być na wi­doku, bli­sko, na wła­ści­wym miej­scu i we wła­ści­wym cza­sie. Dla za­cho­wa­nia rów­no­wagi zje­dli­śmy kilka tłu­stych kieł­ba­sek. Pi­li­śmy płyn kon­tra­stowy z lo­dem. By­li­śmy wi­doczni. Znów, zdaje się, była mowa o Si­grid Un­d­set i o tym, czy re­ży­ser w ogóle da radę zro­bić film z Kry­styny córki La­vransa. To była elita. Ja się nie mie­sza­łem. Mie­sza­łem je­dy­nie drinki i my­śla­łem o Tho­ma­sie. By­łem su­kin­sy­nem. Po­wi­nie­nem mu ku­pić wielki pre­zent, po­wi­nie­nem ku­pić cały mur, na któ­rym mógłby pi­sać, i dźwig z Ber­lina. Po­wi­nie­nem przy­wieźć bo­ski ze­staw kloc­ków Mec­cano, żeby Tho­mas, syn Vi­vian, mógł skrę­cić niebo na nowo. Głosy do­cho­dziły te­raz ze wszyst­kich stron. Za­pi­łem się. Gdy za­mkną­łem oczy, znik­nęły wszyst­kie dźwięki, jak gdyby nerw wzro­kowy był po­łą­czony z la­bi­ryn­tem ucha, ale upły­nęło już dużo czasu, od­kąd prze­sta­łem wie­rzyć, że wy­star­czy do­brze za­mknąć oczy, a świat po pro­stu znik­nie. Naj­bar­dziej chcia­łem, żeby znik­nęło jedno i dru­gie, za­równo dźwięki, jak i świat, w któ­rym te dźwięki po­wstały. Kiedy bo­wiem otwo­rzy­łem oczy, zo­ba­czy­łem, że zbliża się re­cen­zentka z sauny, ta, która była dla mnie złym zna­kiem. Już miała fe­sti­wa­lowe spoj­rze­nie, wy­glą­dała jak cy­klop na rau­szu. Oczy­wi­ście po­gła­dziła Pe­dera po ple­cach. – Ma­cie coś, o czym można na­pi­sać do domu, chło­paki? Oprócz tego, że Bar­num fun­duje colę Clif­fowi w sau­nie? Pe­der wy­su­nął głowę w przód, jak gdyby pod su­fi­tem było nie­bez­piecz­nie mało miej­sca. – Za wcze­śnie, żeby coś po­wie­dzieć – stwier­dził. Ale lont pło­nie. Na­pisz, że Miil i Bar­num są na bo­isku. Sarna przy­tu­liła do niego całą su­kienkę. By­łem już bli­ski za­mó­wie­nia sprzętu do od­dy­cha­nia. – Za­ję­li­ście so­bie ja­kieś wy­godne miej­sca w Kry­sty­nie? Może Bar­num prze­tłu­ma­czy sce­na­riusz ze szwedz­kiego? Pe­der od­su­nął jej rękę na bok. – Je­śli Kry­stynę córkę La­vransa po­rów­namy do szam­pana, to można po­wie­dzieć, że my ro­bimy ciężką wodę. Sarna za­śmiała się krótko i wy­gięła się do tyłu, żeby nie prze­pa­dła jej ani kro­pla z dna pę­ka­tej ko­nia­kówki. – Po­wiedz­cie coś wię­cej, chłopcy. Dość już mamy sta­rych me­ta­for. – Wy­obraź so­bie skrzy­żo­wa­nie Sarny z Je­le­niami na ry­ko­wi­sku – po­wie­dzia­łem. Od­wró­ciła się wolno w moją stronę, uda­jąc, że do­piero te­raz mnie za­uwa­żyła. Tak oczy­wi­ście nie było. Wi­działa mnie przez cały czas. Skrzy­wiła się po­woli. – Pod­rzu­cimy ci wia­do­mość, gdy na­dej­dzie czas – obie­cał prędko Pe­der. Na wy­łącz­ność. Ale ona wciąż pa­trzyła na mnie. – No to umowa stoi. Po­zdrów Cliffa, Bar­num. Sarna po­chy­liła się na­gle do mo­jego ucha. – Niech was cho­lera – szep­nęła.

Po­tem znik­nęła w gę­stej mgle, idąc w stronę to­a­let. Pe­der za­czął mnie cią­gnąć za ma­ry­narkę. – Czy ona mó­wiła o Clif­fie w sau­nie? O Clif­fie i Bar­nu­mie w sau­nie? – W Niem­czech sauny są ko­edu­ka­cyjne, Pe­der. My­ślisz, że to może mieć ja­kiś zwią­zek z wojną? – O czym ty mó­wisz? By­łeś w sau­nie z Clif­fem? – Sarna już tam sie­działa. Pierw­szy raz wi­dzia­łem ją nagą. – O tym wo­lał­bym nie słu­chać, Bar­num. – Przy­po­mi­nała miękką gruszkę. – Co ona ci szep­nęła? – Tylko moje stare ha­sło. Niech was cho­lera. Pe­der pod­niósł oczy do nieba, ale za­raz wró­cił na zie­mię. – Nie draż­nij jej, Bar­num, żeby wię­cej nie wy­pi­sy­wała o to­bie ta­kich bzdur. To ostat­nia rzecz, ja­kiej ci po­trzeba.

Kiedy Pe­der od wiel­kiego dzwonu się upi­jał, wszystko w nim zwi­sało, włosy, zmarszczki, usta, palce, ra­miona. Al­ko­hol dzia­łał w jego ciele jak ob­ciąż­nik. Cały Pe­der opa­dał ku bu­tom. Mo­głem mu po­wie­dzieć, że je­ste­śmy te­raz już pra­wie sta­rzy, że je­ste­śmy dwoma dziw­nymi kum­plami, któ­rzy w ży­ciu dzie­lili się wszyst­kim, a te­raz zo­stała im z tego za­le­d­wie po­łowa. Mo­głem też, z uśmie­chem, de­li­kat­nie, po­wieść pal­cem wzdłuż naj­głęb­szej zmarszczki na jego twa­rzy.

– Ostat­nią rze­czą, ja­kiej mi po­trzeba – po­wie­dzia­łem – jest twoje ga­da­nie o ostat­niej rze­czy, ja­kiej mi po­trzeba.

– Ostat­nią rze­czą, ja­kiej nam po­trzeba, jest drink – od­parł Pe­der.

Pod­niósł rękę, lecz i ona opa­dła, le­gła wśród po­piel­ni­czek, mo­krych ser­we­tek i bu­te­lek. Ktoś śpie­wał po nor­we­sku przy sto­liku, przy któ­rym na szczę­ście nie zmie­ści­łoby się wię­cej osób. Zbli­żały się na­pisy koń­cowe. Przy­nie­siono ostat­nie drinki, ja­kich nam było po­trzeba. Pe­der pod­niósł szklankę obiema rę­kami. – Twoje zdro­wie, Bar­num. Wła­ści­wie nie mamy już w Ber­li­nie nic do ro­boty. Oprócz ku­pie­nia pre­zentu dla Tho­masa. A może i o tym już za­po­mnia­łeś? Spu­ści­łem głowę i na­gle przy­po­mnia­łem so­bie, co mam w wa­lizce w po­koju ho­te­lo­wym. – Przy­wio­złem sce­na­riusz – po­wie­dzia­łem. Pe­der spo­koj­nie od­sta­wił drinka. – I do­piero te­raz o tym mó­wisz? Że przy­wio­złeś, do cho­lery, sce­na­riusz? – Nie cie­szysz się, Pe­der? – Czy się cie­szę? Do dia­bła, daj mi coś, Bar­num! Cho­ciaż ma­leńką wska­zówkę. Ty­tuł! – Czło­wiek nocy – po­wie­dzia­łem. – Czło­wiek nocy – po­wtó­rzył Pe­der i uśmiech­nął się. – Mu­sisz wszystko po­wta­rzać? – O czym to jest, Bar­num? Pitch mi coś, Bar­num! Nie mo­głem po­wstrzy­mać się od uśmie­chu. Tak te­raz mó­wi­li­śmy. Pitch mi. Pod­rzuć mi coś. Daj. – O ro­dzi­nie. A o czym in­nym? Pe­der obiema rę­kami zła­pał się za głowę i za­czął nią po­trzą­sać. – Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łeś na tym spo­tka­niu? Dla­czego, do cho­lery, nie przy­nio­słeś sce­na­riu­sza na spo­tka­nie? – Dla­tego że mnie obu­dzi­łeś, Pe­der. Pu­ścił swoją głowę, prze­chy­liła się na ra­mię. – Obu­dzi­łem cię? – Tak, Pe­der. Dzwo­nisz, bu­dzisz mnie, od­kła­dasz słu­chawkę i wszę­dzie zo­sta­wiasz wia­do­mo­ści. Le­d­wie w sau­nie udaje mi się tro­chę po­być w spo­koju. Nie­na­wi­dzę tego. A ty o tym wiesz. – Wiem, Bar­num. – Nie­na­wi­dzę, jak się mnie szar­pie. Przez całe ży­cie by­łem prze­sta­wiany i szar­pany. Wszy­scy mną dy­ry­go­wali. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mam tego dość, Pe­der. Pe­der miał w oczach zu­pełną pustkę. – Skoń­czy­łeś już, Bar­num? – Nie ma­rudź. Pe­der przy­su­nął się bli­żej i pró­bo­wał się wy­pro­sto­wać. Pra­wie mnie wziął za rękę. – To nie ja dzwo­ni­łem – szep­nął. I nie zo­sta­wia­łem ci żad­nych wia­do­mo­ści.

W chwili gdy to po­wie­dział, wy­trzeź­wia­łem i po­czu­łem chłód, a wszystko wo­kół mnie się roz­trzę­sło, wstrętne i bli­skie. Wie­dzia­łem o tym. Wszystko, co od­kła­da­łem na póź­niej, działo się te­raz. Wy­sze­dłem. Pe­der usi­ło­wał mnie za­trzy­mać. Nie udało mu się. Wy­sze­dłem na ber­liń­ską noc. Pa­dał śnieg, mię­dzy świa­tłami a ciem­no­ścią mi­go­tało. Sły­sza­łem wrza­ski zwie­rząt w zoo. Sze­dłem wśród ruin, mi­ja­łem re­stau­ra­cje, któ­rych ni­gdy nie za­my­kano, do ho­telu Kem­pin­ski, przed któ­rym rów­niut­kim sze­re­giem stały te same li­mu­zyny, jak prze­ro­bione ka­ra­wany w bez­na­dziej­nej ko­lejce, a stary si­wo­włosy por­tier otwo­rzył cięż­kie drzwi, po­zdro­wił mnie ge­stem ręki unie­sio­nej do czapki i uśmiech­nął się wy­ro­zu­miale, po­je­cha­łem windą do swo­jego po­koju, otwo­rzy­łem klu­czem drzwi i zo­ba­czy­łem, że po­ko­jówka po­sprzą­tała, zmie­niła ręcz­niki, kap­cie i szla­frok, te­le­fon wciąż bły­skał czer­wono, szarp­ną­łem słu­chawkę, ale usły­sza­łem tylko obcy sy­gnał, i wtedy zo­ba­czy­łem ko­pertę, tę, którą zło­ży­łem i scho­wa­łem do kie­szeni tam­tego szla­froka, le­żała na biurku, przy pół­mi­sku z owo­cami i bu­telce fe­sti­wa­lo­wego czer­wo­nego wina. Wy­pu­ści­łem słu­chawkę z ręki i pod­sze­dłem do biurka. Otwo­rzy­łem ko­pertę i wy­cią­gną­łem kartkę. Usia­dłem na łóżku. To był faks, na sa­mej gó­rze mo­głem prze­czy­tać, skąd go nadano: Szpi­tal Gau­stad, Od­dział Psy­chia­tryczny, dziś rano, go­dzina 7.41. Tylko dwie po­chyłe li­nijki, na­kre­ślone ręką matki drżące li­tery: Ko­chany Bar­nu­mie. Nie uwie­rzysz. Fred wró­cił. Przy­jeż­dżaj do domu naj­szyb­ciej jak mo­żesz. Matka.

Prze­czy­ta­łem te dwie li­nijki jesz­cze raz i wsta­łem, pra­wie spo­kojny, moje ręce, które pod­nio­sły kartkę, były spo­kojne, tak, moje ręce były spo­kojne, zer­k­ną­łem przez ra­mię, szybko, tak jak zwy­kle to ro­bię, jak gdyby mi się wy­da­wało, że ktoś stoi za mną, w cie­niu przy drzwiach, i nie spusz­cza ze mnie oka.

KO­BIETY

(su­szar­nia na stry­chu)

Jest wto­rek, 8 maja, 1945 rok, a Vera, na­sza matka, stoi w głębi su­szarni na stry­chu przy Kir­ke­ve­ien i zdej­muje pra­nie, które przez noc tu, na gó­rze, wy­schło i zmię­kło. Są to trzy pary weł­nia­nych skar­pet, które można już scho­wać na do­bre, dwa zie­lone ko­stiumy ką­pie­lowe za­pi­nane na gu­ziki, z pa­skiem na szyję, jesz­cze nie­uży­wane, trzy biu­sto­no­sze, biała chu­s­teczka do nosa, a przede wszyst­kim trzy cien­kie su­kienki i ja­sne halki ze sztucz­nego je­dwa­biu, które tak długo le­żały w sza­fie w sy­pialni, że nie­mal wy­bla­kły od ciem­no­ści. Vera bała się wy­wie­sić pra­nie na po­dwó­rzu, tyle się wy­da­rzyło przez te dni, przez te lata, żeby jesz­cze ktoś nie ukradł ich ubrań, te­raz, w ostat­niej chwili. Vera się spie­szy, nie­cier­pliwi, nie jest dość szybka, bo chce wyjść świę­to­wać po­kój, zwy­cię­stwo, wszystko chce świę­to­wać, ży­cie, wio­snę, ra­zem z Bo­lettą i ze Starą, no i może Ra­kel też wró­ciła do domu, te­raz, gdy na­stał po­kój, kiedy to się już skoń­czyło. Śmieje się ci­cho, wy­cią­ga­jąc się do luźno zwi­sa­ją­cych sznu­rów, które są szorst­kie pod pal­cami i które mogą ukłuć, je­śli się nie za­chowa ostroż­no­ści. To Vera, na­sza matka, stoi tak, sama w su­szarni na stry­chu, i ze śmie­chem wrzuca drew­niane kla­merki do bie­li­zny do sze­ro­kiej kie­szeni far­tu­cha, a rze­czy po ko­lei sta­ran­nie układa w sto­ją­cym przy niej ple­cio­nym ko­szyku. Jest roz­grzana, o ni­czym nie my­śli, po brzegi wy­peł­nia ją tylko ogromna, zdu­mie­wa­jąca ra­dość, nie­po­dobna do żad­nego wcze­śniej­szego uczu­cia. Vera jest te­raz nową osobą. Przez pięć lat trwała wojna, a ona la­tem skoń­czy dwa­dzie­ścia, i to te­raz, wła­śnie te­raz, za­czyna się jej ży­cie, niech tylko zdej­mie to pra­nie, za­sta­na­wia się, czy nie zo­sta­wić tych weł­nia­nych skar­pet, ale na­tych­miast zmie­nia de­cy­zję, w taki dzień pra­nie nie może wi­sieć, na­wet na sa­mej gó­rze, w su­szarni. Vera musi przez mo­ment od­po­cząć, wy­gina plecy w łuk, głowę od­chyla do tyłu i wdy­cha za­pach czy­stej bie­li­zny, trzech su­kie­nek. Znów się śmieje. Zdmu­chuje włosy z czoła. W rogu, pod szy­bem na koks, sie­dzi szary go­łąb i gru­cha. Z ulic do­cho­dzą okrzyki, śpiewy i mu­zyka. Vera sięga do sznura, żeby zdjąć ostat­nią su­kienkę, swoją nie­bie­ską su­kienkę, któ­rej też nie zdą­żyła jesz­cze wło­żyć, i wła­śnie w tej chwili, w mo­men­cie kiedy ści­ska kla­merkę, żeby ją zdjąć, a drugą ręką przy­trzy­muje su­kienkę, żeby nie omio­tła za­ku­rzo­nej pod­łogi, sły­szy za ple­cami kroki, zbli­żają się po­woli, a Vera przez mo­ment my­śli, że to Ra­kel wró­ciła, przy­bie­gła ko­ry­ta­rzami, żeby się z nią zo­ba­czyć, ale to z pew­no­ścią tylko Bo­letta, która stra­ciła cier­pli­wość i przy­szła jej po­móc się z tym upo­rać, bo nie mają czasu do stra­ce­nia, jest po­kój, wojna się skoń­czyła, Vera za­raz coś po­wie do matki, tak, tak, jesz­cze tylko ta su­kienka, wi­dzisz, jaka ładna, albo może tylko się ro­ze­śmieje z sa­mej ra­do­ści, a po­tem ra­zem zniosą kosz z pra­niem z tych wszyst­kich scho­dów. Za­raz jed­nak uświa­da­mia so­bie, że to nie może być ani matka, ani Ra­kel, bo te kroki mają inny rytm, inny cię­żar, de­ski w pod­ło­dze le­d­wie się ugi­nają, go­łąb w ką­cie na­gle prze­staje gru­chać, to są kroki wojny, które wciąż idą na­przód, i nim Vera zdąży się ob­ró­cić, ktoś ją ła­pie i przy­trzy­muje, su­cha dłoń przy­ci­ska się do jej twa­rzy i Vera nie ma też czasu krzyk­nąć. Czuje wstrętny odór nie­my­tej skóry, ostry smród z ust ob­cego, ję­zyk dra­piący w kark. Pró­buje ugryźć tego czło­wieka, zęby za­ta­piają się w gru­bej skó­rze, ale on nie pusz­cza. Vera nie może od­dy­chać. On ją pod­nosi, ona ko­pie ile sił, je­den but jej spada, a on zmu­sza ją, by uklę­kła i się po­chy­liła. Vera wi­dzi, że su­kienka krzywo zwisa ze sznura, tylko na jed­nej kla­merce, i w mo­men­cie upadku po­ciąga ją za sobą. On od­suwa rękę od jej ust i Vera ła­pie od­dech, ale te­raz, kiedy może już krzy­czeć, jed­nak nie krzy­czy. Wi­dzi jego ręce roz­dzie­ra­jące jej spód­nicę i tylko to z niego wi­dzi, ręce, w jed­nej dłoni bra­kuje palca, Vera wbija pa­znok­cie w tę dłoń, ale męż­czy­zna nie wy­daje z sie­bie żad­nego dźwięku, dzie­więć pal­ców, to wszystko, czym jest. Przy­ci­ska jej twarz do pod­łogi, po­li­czek ociera się o szorst­kie de­ski, świa­tło z tej po­zy­cji wy­daje się krzywe, go­łąb stro­szy pióra. Vera czuje jego ręce na bio­drach, dzie­więć pal­ców szo­ru­ją­cych skórę, on ją roz­rywa, roz­dziera, ona go nie sły­szy, wci­ska so­bie su­kienkę do ust, gry­zie, żuje cienki ma­te­riał, słońce w otwo­rze w da­chu prze­suwa się na­głym sko­kiem, on się w nią wci­ska i w tej sa­mej chwili za­czy­nają bić ko­ścielne dzwony, wszyst­kie dzwony w mie­ście dzwo­nią rów­no­cze­śnie, go­łąb pod­rywa się gwał­tow­nie z kąta pod szy­bem na koks i krąży wo­kół nich jak osza­lały, Vera czuje na so­bie ude­rze­nia skrzy­deł, te­raz na wszystko jest już za późno, nie ma jesz­cze dwu­dzie­stu lat, to on w końcu krzy­czy.

Po­tem jest ci­cho. On ją pusz­cza. Vera może wstać, ale się nie pod­nosi. On kła­dzie jej rękę na karku. Czuć mo­czem i wy­mio­ci­nami. On bie­gnie. Vera to czuje, ten bez­sze­lestny huk na twa­rzy, na po­liczku. Pod­kradł się do niej, a te­raz bie­gnie dłu­gimi ko­ry­ta­rzami stry­chu na Kir­ke­ve­ien, 8 maja 1945 roku. Go­łąb sie­dzi na pa­ra­pe­cie otworu w da­chu. Vera, na­sza matka, leży tak, po­licz­kiem do­ty­ka­jąc pod­łogi, z su­kienką w ustach i ręką pełną krwi, a po niej wolno prze­suwa się smuga słońca.