Moja chińska babcia - Lars Saabye Christensen - ebook

Moja chińska babcia ebook

Lars Saabye Christensen

2,7

Opis

Na początku 1906 roku Jørgen Christensen wypływa do Hongkongu, aby stacjonować tam w służbie przedsiębiorstwa ratowniczego Svitzer Bjærgnings-Entreprise. Parę miesięcy później dołącza do niego młoda norweska żona Hulda.

Gdy Lars Saabye Christensen towarzyszy umierającemu ojcu w jego ostatnich dniach, stara się dowiedzieć więcej o latach, które dziadkowie spędzili na Wschodzie. Przegląda należące do rodziny listy i fotografie, a także archiwa prasowe, i stara się odtworzyć zwłaszcza historię Huldy. Co skłoniło młodą damę z Kopenhagi do wyruszenia samotnie w długą i niebezpieczną podróż morską? Jak wyglądało jej życie w odległej kolonii?

Powieściowe doświadczenie wcale nie pomaga Christensenowi w rekonstruowaniu wydarzeń – tym razem nie może pozwolić, by fantazja czy domysły wypełniły luki w opowieści. Mimo tego – a może właśnie dzięki wierności faktom – maluje fascynujący wizerunek tamtych czasów, a utkany ze skrawków informacji obraz ostatecznie powierza czytelnikowi: „O tym, czy te przemyślenia przybliżają nam moją chińską babcię, może zdecydować jedynie czytelnik, bo jest jak ktoś obcy, kto po raz pierwszy odwiedza jakieś miasto i studiuje tabliczki z nazwami ulic, numery telefonów i adresy, ażeby lepiej poznać mieszkańców”.

Lars Saabye Christensen – jeden z najbardziej cenionych norweskich pisarzy, autor powieści, poezji i zbiorów opowiadań. Debiutował w 1976 roku zbiorem wierszy Historien om Gly, jednak przełomem w jego karierze okazali się Beatlesi (1984). Doceniona przez krytykę powieść była ogromnym sukcesem komercyjnym i otrzymała tytuł najważniejszej książki dwudziestopięciolecia w plebiscycie dziennika „Dagbladet”. Za powieść Półbrat został w 2001 roku uhonorowany Nagrodą literacką Rady Nordyckiej.

Jest laureatem Nagrody Norweskich Krytyków Literackich, Nagrody Księgarzy Norweskich, Nagrody Rivertona, Brageprisen oraz Nagrody Doblouga. W 2006 roku został odznaczony komandorią Orderu Świętego Olafa za zasługi dla literatury norweskiej. Jego książki ukazały się w 36 krajach.

W Polsce dotychczas wydano sześć jego powieści: Jubel (1999), Herman (2000), Półbrat (2004), Odpływ (2015), Beatlesi (2016) oraz Magnes (2018).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (7 ocen)
0
2
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaszerek

Nie polecam

Co za grafomania. Ta książka jest o morzu. Statkach. Marynarzach. Znowu o statkach. O genealogii, kto skad sie wziął i ile mial dzieci. Potem jeszcze trochę statków. I morza. A pomiędzy tym wszystkim swiat wewnetrzny autora. Przemyślenia. Refleksje. Brakuje tylko chmurki, na której by spłynął z góry. A chińska babcia? No, łącznie to może z pol strony ze wzmianek o niej sie uzbiera. Ksiazka nudna, przegadana, na sile udajaca cos głębokiego i tajemniczego. Strata czasu.
20
biedronka51

Z braku laku…

Zaczelam ale to NIE to
10
Mooniak8

Dobrze spędzony czas

"Podróżująca długo miłość znajduje język, którego nikt nie musi tłumaczyć" Ta książka to próba zgłębienia historii życia przodków, która z jednej strony była dosyć dobrze udokumentowana, a znów z drugiej niestety pełna niewiadomych. Bardzo podobała mi się samoświadomość autora, niektóre zdania były naprawdę piękne, a całość pozostawiła mnie z takim ciepłym uczuciem. Nie jest to typ książek, po które często sięgam, ale raz na jakiś czas nie zaszkodzi ;)
00
bluesparrow

Z braku laku…

Wieje nudą.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Min ki­ne­si­ske far­mor
Prze­kład IWONA ZIM­NICKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Re­dak­cja MA­RIA WIR­CHA­NOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MARTA STOCH­MIA­ŁEK
Pro­jekt okładki DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce po­cho­dzi ze zbio­rów au­tora
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Min ki­ne­si­ske far­mor Co­py­ri­ght © Lars Sa­abye Chri­sten­sen and Grif, 2020 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Iwona Zim­nicka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-59-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

– Ten ze­gar jest ja­kiś dziwny.

Mówi tak mój oj­ciec. Sie­dzę przy jego łóżku, na któ­rym leży i umiera. Ma pra­wie dzie­więć­dzie­siąt lat. W za­głę­bie­niu szyi wi­dać pla­ster z mor­finą, nie więk­szy od ka­wa­łeczka pa­pieru, ja­kie nasi oj­co­wie przy­kle­jali so­bie, kiedy się ska­le­czyli przy go­le­niu, to zna­czy za­nim upo­wszech­niły się ma­szynki elek­tryczne, pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych, i rów­nież w tym cza­sie przy­jeż­dżała do nas w od­wie­dziny z Ko­pen­hagi bab­cia, matka ojca, na ogół la­tem, mó­wiła, że naj­bar­dziej lubi Oslo wła­śnie o tej po­rze, po­wie­trze, wi­doki, lu­dzi. By­wało, że przy­wo­ziła nam ja­kieś pre­zenty, na ogół coś do je­dze­nia, coś słod­kiego, coś duń­skiego, lan­drynki, cze­ko­ladki, cze­ko­ladę, dla­tego wy­da­wało nam się, że przy­bywa z in­nego świata, i w mo­ich oczach to się wciąż nie zmie­nia. Kie­dyś przy­wio­zła ze sobą także gruby bru­lion opra­wiony w nie­bie­ski pla­stik; na okładce na­pi­sane było Rok za ro­kiem, a w środku Me­mo­riał. Zwię­zły po­rów­naw­czy dia­riusz na 5 lat do od­no­to­wy­wa­nia wy­da­rzeń god­nych za­pa­mię­ta­nia. To mu­siało być w roku 1960, tym sa­mym, w któ­rym za­czą­łem cho­dzić do szkoły po­wszech­nej. Naj­czę­ściej jed­nak to my jeź­dzi­li­śmy do babci, pły­nę­li­śmy „duń­skim” pro­mem albo je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem marki Vo­lvo Du­ett, który na­zy­wa­li­śmy Au­tem Mle­cza­rza, ale to było nieco póź­niej, bo oj­ciec zro­bił prawo jazdy do­piero w 1963 roku, cho­ciaż już dawno miał upraw­nie­nia na mo­to­cykl, eg­za­min zdał w woj­sku, w Vi­borgu, gdzie słu­żył w kor­pu­sie in­ży­nie­ryj­nym, i za każ­dym ra­zem, gdy do­sta­wał prze­pustkę, jeź­dził do Ko­pen­hagi swoim royal en­fiel­dem, po­zo­sta­wio­nym przez An­gli­ków, na który wszy­scy mó­wili Royal En­fold, czyli Kró­lew­ska Głu­pota, bo prze­cież w Da­nii więk­szość rze­czy była kró­lew­ska pod ta­kim czy in­nym wzglę­dem. Mo­to­cykl miał boczną przy­czepkę, a kiedy po­ja­wiła się moja matka – tuż po woj­nie pra­co­wała jako au pair u pew­nego hur­tow­nika w dro­giej dziel­nicy wil­lo­wej wzdłuż Stran­dve­ien na­zy­wa­nej Pa­sem Whi­sky – ona jako je­dyna miała prawo do tej przy­czepy wsiąść. Po­tra­fię so­bie to wy­obra­zić, ale mimo wszystko nie ta­kich ich znam, znam ich od in­nej strony, poza tym jest oczy­wi­ste, że to wspo­mnie­nie sprzed mo­jego czasu, utwo­rzone na pod­sta­wie po­je­dyn­czych zdjęć i zda­rzeń, o któ­rych oni sami opo­wia­dali, lecz o tym okre­sie, o za­rę­czy­nach, mó­wili mało, byli dys­kret­nymi ludźmi, strze­gli swo­jej pry­wat­no­ści, także przede mną: peł­nym ga­zem po pro­stych duń­skich dro­gach, praw­do­po­dob­nie wzdłuż wy­brzeża, w stronę Horn­bæk, gdzie ro­dzina miała dom na wsi, szale po­wie­wają im za ple­cami, skó­rzane kurtki, oj­ciec nosi kask, ale matka ma tylko czapkę albo ka­pe­lusz, czarny mę­ski ka­pe­lusz, od czasu do czasu musi go mocno przy­trzy­my­wać, rę­ka­wiczki, ciemne oku­lary, twa­rze, które ja­śnieją, które lśnią. Ich mło­dość jest mi ab­so­lut­nie obca. Ale mimo to wy­obra­żam so­bie tę ich wol­ność bez naj­mniej­szej skazy, nie­ogra­ni­czoną i bez­tro­ską, na­wet wojna się skoń­czyła, a przy tej oka­zji my­ślę so­bie, że to wła­śnie tę wol­ność od­bie­rają ro­dzi­com dzieci w mo­men­cie przyj­ścia na świat. Z willi przy Ju­lia­ne­håb­svej, gdzie miesz­kała bab­cia, pa­mię­tam głów­nie chiń­skie przed­mioty: ku­fry, broń, dy­wany, wa­zony, fi­gurki, krze­sła, na­da­jące wnę­trzu cha­rak­ter jak ze snów, który wraz z ob­cym za­pa­chem ziół, su­szo­nych płat­ków róż czy per­fum, a może cze­goś in­nego, z za­pa­chami, któ­rych nie po­tra­fi­łem okre­ślić, ko­ja­rzył mi się i cią­gle mi się ko­ja­rzy z in­nym świa­tem. I wła­śnie owego in­nego, dru­giego świata usi­ło­wa­łem do­się­gnąć w ca­łej swo­jej twór­czo­ści. Oj­ciec ma na my­śli ze­gar na krót­szej ścia­nie. Uważa, że jest dziwny. Ja też nie mogę po­jąć, dla­czego tam wisi.

– Po­pro­sić, żeby go zdjęli?

– Dla­czego?

– Po­my­śla­łem, że może ci prze­szka­dza.

– Dla­czego miałby mi prze­szka­dzać?

– No, to ty po­wie­dzia­łeś, że jest...

Oj­ciec mi prze­rywa, pra­wie ze zło­ścią:

– A ty tego nie wi­dzisz?!

Pró­buję się śmiać.

– Że je­stem poza go­dzi­nami od­wie­dzin?

– On źle cho­dzi!

– Tak? Je­steś pe­wien?

Pa­trzę na swój ze­ga­rek. Wska­zuje wpół do czwar­tej, tak samo jak ze­gar na ścia­nie. Moje go­dziny są w zgo­dzie z cza­sami świata. Ja cho­dzę do­brze. To oj­ciec się myli. Tak czy ina­czej, obu­rza mnie, że umie­ra­jąc, musi le­żeć i pa­trzeć na ten prze­klęty ze­gar, jakby ktoś miał ochotę mie­rzyć mu czas w ta­kim sta­nie. Śmierć i tak za­wsze ozna­cza re­kord oso­bi­sty, wszystko jedno, jak da­leko czy jak bli­sko się zaj­dzie. W szpi­ta­lach ze­gary są nie­po­trzebne, po­dob­nie lu­stra. Chcę coś z tym zro­bić. Przy­naj­mniej tyle mogę. Ale oj­ciec mnie uprze­dza:

– Prze­cież on idzie do tyłu!

– Aż tak źle chyba nie jest.

Na­tych­miast ża­łuję, że to po­wie­dzia­łem. Je­żeli oj­ciec wi­dzi to w ten spo­sób, nie mam żad­nego po­wodu, by wąt­pić w jego słowa. To by było nie­przy­zwo­ite. Chcę naj­le­piej jak po­tra­fię chro­nić jego prawdę, cho­ciaż ona wy­daje się wręcz do­sto­so­wana do mnie, dla­tego nie­praw­dziwa. Nie wiem tylko, jak mam to po­wie­dzieć. Rzadko czy wręcz ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy o moim pi­sa­niu, oj­ciec czy­tał rzecz ja­sna moje książki, lecz rzadko lub wręcz ni­gdy ich nie ko­men­to­wał. Może te­raz jest oka­zja. Mógł­bym po­wie­dzieć coś o tym, że pi­sa­nie, two­rze­nie li­te­ra­tury pięk­nej jest po­dob­nym ze­ga­rem, ana­chro­nicz­nym, spóź­nio­nym, czę­sto za­trzy­ma­nym w przy­pad­ko­wym punk­cie mię­dzy go­dzi­nami, a jest tak zwy­czaj­nie dla­tego, że tekst ma ob­jąć wię­cej niż mój wła­sny czas, dla­tego zna­nie się na ze­garku, jak się mó­wiło w dzie­ciń­stwie, nie wy­star­cza. Mógł­bym przy tej oka­zji wspo­mnieć także ze­gar­mi­strzów z Dram­men­sve­ien, mieli swoje za­kłady je­den przy dru­gim na­prze­ciwko parku Zam­ko­wego, oj­ciec za­brał mnie do jed­nego z nich i wtedy do­sta­łem swój pierw­szy ze­ga­rek, o ile do­brze pa­mię­tam, to był je­dyny raz, kiedy gdzieś mnie za­brał, by­li­śmy so­bie bli­scy, lecz tę bli­skość oka­zy­wa­li­śmy rzadko albo wręcz ni­gdy. Nie o tym chcę mu przy­po­mi­nać. Nie mam ta­kiego za­miaru. Ra­czej po­wiem, że to ci ze­gar­mi­strze za­in­spi­ro­wali mnie do na­pi­sa­nia mo­jego pierw­szego wier­sza, to zna­czy wier­sza, który mo­głem uwa­żać za swój, wy­łącz­nie swój, bo o tym, co zo­ba­czy­łem wtedy, nikt inny oprócz mnie nie mógł na­pi­sać. Sta­łem więc przed wi­tryną jed­nego z ze­gar­mi­strzów na Dram­men­sve­ien i na­gle zo­ba­czy­łem, że każdy z ze­ga­rów na wy­sta­wie wska­zuje inny czas. Uj­rza­łem to nagle, jakby jed­nym hau­stem, dla­tego ten wi­dok można po­rów­nać do cze­goś w ro­dzaju wi­zji, mia­łem wtedy dwa­na­ście lat, ale tu, w szpi­talu Dia­konh­jem­met la­tem 2009 roku, czter­dzie­ści pięć lat póź­niej, wciąż mam wy­raź­nie przed oczami wi­trynę ze­gar­mi­strza i przy­cho­dzi mi do głowy myśl, że pi­sa­nie i łoże śmierci łą­czy czas. Mó­wię:

– Opo­wiedz mi o Chi­nach.

2

Bru­lion od babci, pa­mięt­nik czy też me­mo­riał, z cza­sem stał się moją naj­cen­niej­szą wła­sno­ścią. Nie było w nim miej­sca na wspo­mnie­nia, zwy­czaj­nie dla­tego, że nie mia­łem jesz­cze wła­snej hi­sto­rii, więc nie mia­łem co pa­mię­tać. To je­dyna wol­ność, jaką ma dziecko. Wspo­mnie­nia do­piero wy­cho­dziły mi na spo­tka­nie, w po­staci ma­rzeń prze­bra­nych za ocze­ki­wa­nia i na­dzieje. Wy­ko­rzy­sta­łem jed­nak ów bru­lion do stwo­rze­nia so­bie ży­cia pry­wat­nego. Nie na­leży przez to ro­zu­mieć, że wy­peł­nia­łem go ta­jem­ni­cami, za­ka­za­nymi my­ślami, brzyd­kimi sło­wami czy też in­nym nie­to­le­ru­ją­cym świa­tła dzien­nego tek­stem, ależ nie, skąd, to by­łoby do mnie cał­kiem nie­po­dobne. W me­mo­riale nie zna­la­zło się nic, czego nie mógł­bym po­ka­zać ro­dzi­com czy na przy­kład babci, lecz ist­niał pe­wien wzór ukryty w do­ko­ny­wa­nych przeze mnie wy­bo­rach, wzór, któ­rego na­wet ja nie po­tra­fi­łem do­strzec, i dla­tego być może wła­ściwe jest mimo wszystko stwier­dze­nie, że za­pi­sy­wa­łem w bru­lio­nie ta­jem­nice, swoje jawne ta­jem­nice: za­pi­sy­wa­łem ad­resy.

W tym okre­sie, w ostat­niej kla­sie szkoły po­wszech­nej, a na­stęp­nie je­sie­nią 1967 roku, kiedy po­sze­dłem do szkoły re­al­nej, pra­co­wa­łem po lek­cjach jako po­sła­niec w kwia­ciarni Ra­door przy Fro­gne­rve­ien. Trzy dni w ty­go­dniu jeź­dzi­łem na ro­we­rze z bu­kie­tami w kar­to­no­wym pu­dle na ba­gaż­niku. Po po­wro­cie do domu na­tych­miast wyj­mo­wa­łem me­mo­riał i za­pi­sy­wa­łem ad­resy, pod które do­star­czy­łem kwiaty, nic wię­cej, nie to, ile za­ro­bi­łem za każdy prze­jazd ani czy do­sta­łem ja­kiś na­pi­wek, nie za­pi­sy­wa­łem na­wet dat, tylko te ad­resy, w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej. Pod „J” wid­nieją na przy­kład:

Jo­se­fi­nes gate, Kli­nika

Ja­cob Aalls gate 49

Jo­se­fi­nes gate, Kli­nika

Ja­cob Aalls gate 12

Jo­se­fi­nes gate 2

Jo­se­fi­nes gate, która wzięła swoją na­zwę od szwedz­kiej kró­lo­wej Jo­séphine, bie­gnie z Ura­nien­borga do Ho­mans­byen, przy tej ulicy miesz­kało wiele osób z mo­jej klasy w po­wszech­niaku; na szczę­ście ni­gdy nie do­star­cza­łem kwia­tów pod ich ad­resy; nie bar­dzo wiem dla­czego, ale wy­da­wało mi się, że nie wy­pada, że na­ru­szy­łoby to ja­kiś po­rzą­dek. Sam zresztą uro­dzi­łem się w kli­nice na Jo­se­fi­nes gate, 21 wrze­śnia 1953 roku, po­dobno po­ród był dla matki bar­dzo mę­czący, po­nie­waż przy­sze­dłem na świat no­gami do przodu, a więc zmę­czyło to rów­nież mnie, i cho­ciaż dwu­krot­nie za­wo­zi­łem w to miej­sce kwiaty, przy­po­mi­nam so­bie za­le­d­wie frag­menty wnę­trza, ale pa­mię­tam sze­ro­kie schody, mocną po­ręcz z ka­mie­nia, za­okrą­gloną i gładką, przy­jemną pod su­nącą po niej dło­nią, wy­raźny od­głos swo­ich kro­ków, a poza tym ci­szę przy­na­leżną ta­kiemu miej­scu. Paczkę mu­sia­łem od­da­wać w czymś w ro­dzaju re­cep­cji, gdzie star­sza pani w bia­łym stroju pie­lę­gniarki pod­pi­sy­wała kar­teczkę, którą póź­niej od­da­wa­łem panu Ra­do­orowi, po­twier­dze­nie wy­ko­na­nia zle­ce­nia, ale taki kwi­tek można było uznać rów­nież za pa­sek wy­płaty: był wart pół­to­rej ko­rony. Ja­cob Aalls gate, która za­czyna się w oko­licy Vest­kant­tor­get i da­lej bie­gnie aż do Fa­ger­borg, była do­brą ulicą do do­star­cza­nia kwia­tów, ła­two znaj­do­wało się po­szcze­gólne nu­mery, a je­śli mu­sia­łem do­dat­kowo prze­ciąć Suhms gate, do­sta­wa­łem do­da­tek w wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu øre, a za­tem w su­mie dwie ko­rony. Kiedy wy­bie­ra­łem się tak da­leko, zwy­kle za jed­nym za­ma­chem za­wo­zi­łem też prze­syłki do szpi­tala Ul­le­vål. Po­tem mo­głem zjeż­dżać w dół Kir­ke­ve­ien bez pe­da­ło­wa­nia, z kie­sze­nią wy­pchaną pa­pie­rami war­to­ścio­wymi i z jedną ręką na kie­row­nicy! Nu­mer 49 znaj­do­wał się na­to­miast na rogu z Ole Vigs gate, ale nie przy­po­mi­nam so­bie nic szcze­gól­nego w związku z tym nu­me­rem, mie­sza mi się on z in­nymi rów­nie bez­i­mien­nymi ad­re­sami, z przy­ćmio­nym świa­tłem prze­ni­ka­ją­cym przez ko­lo­rowe szybki w oknach tych sta­rych kla­tek scho­do­wych ze stu­le­cia po­prze­dza­ją­cego moje stu­le­cie.

Pod „S” wid­nieją:

Stu­dencki Dom

Sko­vve­ien 15

Sko­vve­ien 7

Schi­ves gate 12

Stens­gata 16

Sko­vve­ien 20

Sko­vve­ien, czyli Le­śna, znaj­do­wała się tuż koło kwia­ciarni i swego czasu nadano jej na­zwę od la­sów w oko­licy Ura­nien­borga. Dom pod nu­me­rem 7 był dość no­wo­cze­sną jak na Sko­vve­ien ka­mie­nicą w stylu funk­cjo­na­li­stycz­nym, za­pro­jek­to­waną przez ar­chi­tekta Fri­th­jofa Sto­uda Pla­tou w 1936 roku; to wła­śnie u niego za­trud­niony zo­stał mój oj­ciec, kiedy przy­je­chał z Ko­pen­hagi do Oslo, i pra­co­wał w tym biu­rze pro­jek­to­wym przez resztę ży­cia. Pa­mię­tam, że pod nu­me­rem 7 ni­kogo nie za­sta­łem. W ta­kiej no­wo­cze­snej ka­mie­nicy miesz­kali bo­wiem no­wo­cze­śni lu­dzie. Są­sie­dzi też nie otwie­rali; o mało nie wy­rwało mi się, że na szczę­ście, bo pro­sze­nie ko­goś o przy­ję­cie kwia­tów dla in­nych ni­gdy nie było przy­jemne, lu­dzie przez mo­ment są­dzili, że prze­syłka jest dla nich, a roz­cza­ro­wa­nie, które pró­bo­wali ukryć, było nie do znie­sie­nia. Mu­sia­łem więc w końcu zo­sta­wiać bu­kiet pod drzwiami i mieć na­dzieję, że ktoś wróci do domu, za­nim kwiaty zwiędną, wy­soce nie­za­do­wa­la­jące roz­wią­za­nie, po­nie­waż nie do­sta­wa­łem po­kwi­to­wa­nia, co z ko­lei de­ner­wo­wało pana Ra­do­ora, który i bez tego za­wsze był su­rowy. Tuż obok nu­meru 7 mie­ściła się szkoła Ve­stheim i tam wła­śnie cho­dzi­łem do pierw­szej klasy szkoły re­al­nej. Wo­la­łem nie spo­ty­kać żad­nych zna­jo­mych, zresztą zda­rzało się to rzadko, na ogół nikt mnie nie wi­dział, po za­sta­no­wie­niu stwier­dzam, że wła­śnie tak było, ni­gdy ni­kogo nie spo­ty­ka­łem, by­łem nie­wi­dzial­nym po­słań­cem roz­wo­żą­cym po mie­ście do­bre no­winy: kwiaty. No ale to było po lek­cjach, kiedy opusz­czone szkolne bo­isko wzbu­dzało we mnie senną me­lan­cho­lię. Schi­ves gate otrzy­mała swoją na­zwę od nu­mi­zma­tyka Clau­diusa Ja­coba Schi­vego, który ba­dał rzym­skie mo­nety. Ulica za­czyna się na Arno Bergs plass, a koń­czy przy Vest­kant­tor­get; to dwa punkty geo­gra­ficzne, które w mo­ich snach o Oslo re­pre­zen­tują ko­le­żeń­stwo i mu­zykę. Lu­bi­łem ko­lo­rowe bu­dynki przy Schi­ves gate, czer­wone, zie­lone, żółte, oto­czone ma­łymi ogród­kami. Na Schi­ves gate za­wsze ktoś był w domu, za­zwy­czaj tam też do­sta­wa­łem naj­więk­sze na­piwki. W prze­ci­wień­stwie do Stens­gata. Tej ulicy praw­do­po­dob­nie nadano na­zwę od ka­mie­nia. W każ­dym ra­zie Stens­gata to po­nury od­ci­nek od The­re­ses gate do Ul­le­vål­sve­ien, jej miej­sce jest jakby wła­śnie tu­taj, na wschod­nim skraju dziel­nicy Fa­ger­borg, i chyba nie przy­pad­kiem mie­ściły się przy niej ta­kie in­sty­tu­cje jak Miej­ski Dom dla Sta­rych Ko­biet czy Dom Dziecka „Dla Do­bra Ma­lu­chów” oraz ko­lo­nia dom­ków dla star­ców. Nu­mer 16 był cał­kiem nową czyn­szówką, o ile do­brze pa­mię­tam, i na­le­żało naj­pierw za­dzwo­nić na dole, żeby zo­stać wpusz­czo­nym na klatkę, a na­stęp­nie wy­tłu­ma­czyć, kim się jest i w ja­kiej spra­wie się przy­cho­dzi, co by­wało trudne, a czę­sto rów­nież nie­przy­jemne, po­nie­waż miesz­kańcy po­dej­rze­wali, że ktoś chce ich oszu­kać. Nie, nie lu­bi­łem Stens­gata, wo­la­łem w ogóle tam nie jeź­dzić, cho­ciaż zle­ce­nie było warte dwie ko­rony. Dom stu­dencki mie­ścił się na Un­der­haug­sve­ien, mię­dzy Pi­le­stre­det a Bog­sta­dve­ien, z tego, co wiem, miesz­kali tu je­dy­nie re­li­gijni stu­denci, ale dla­czego ktoś z nich miał do­stać kwiaty, nie mam po­ję­cia.

Mam przed oczami po­wol­ność tych ad­re­sów, szcze­gó­łowy plan prze­mie­rza­nia wzdłuż i wszerz mia­sta, w któ­rym się wy­cho­wa­łem; ko­ja­rzy mi się to z dawną grą w pań­stwa, w którą czę­sto ba­wi­li­śmy się w par­kach. Rzu­ca­li­śmy scy­zo­ry­kiem, który z drże­niem wbi­jał się w zie­mię, i od punktu wbi­cia cią­gnę­li­śmy li­nię wy­zna­cza­jącą, co prze­cho­dzi do nas, a co po­zo­staje wła­sno­ścią prze­ciw­nika. Do­piero te­raz te ad­resy, które miały za­wie­rać je­dy­nie chwilę, tam­ten dzień, stały się wspo­mnie­niem. Czas wy­wró­cił me­mo­riał do góry no­gami, tro­chę jak żół­wia, który po­pchnięty mocną falą bez­rad­nie leży na grzbie­cie.

Po­tem za­czą­łem pi­sać wier­sze. Uru­cho­mił to wi­dok ze­ga­rów u ze­gar­mi­strzów przy Dram­men­sve­ien. Praw­do­po­dob­nie w po­łą­cze­niu z tek­stami na pły­tach, któ­rych w tym okre­sie słu­cha­łem, The Be­atles, The Lo­vin’ Spo­on­ful, The Kinks, a z cza­sem The Do­ors. Moim naj­więk­szym ma­rze­niem, wspól­nym dla wszyst­kich mo­ich ró­wie­śni­ków, było zo­stać człon­kiem ka­peli. Jaki jed­nak mógł być mój wkład? Ow­szem, cho­dzi­łem na za­ję­cia do Aka­de­mii For­te­pianu na Solli plass. Ale ża­den ze­spół w Oslo nie po­trze­bo­wał pia­ni­sty gra­ją­cego mu­zykę kla­syczną. W końcu przy­szło mi do głowy roz­wią­za­nie po­nie­kąd awa­ryjne: mo­głem pi­sać tek­sty. A mó­wiąc to in­nymi sło­wami, na tyle praw­dzi­wymi, na ile mogą być praw­dziwe: nie mo­głem się po­wstrzy­mać od pi­sa­nia tek­stów. Za­pi­sy­wa­łem je mię­dzy ad­re­sami. Nie za­ło­ży­łem do tego osob­nego ze­szytu, tylko wy­ko­rzy­sty­wa­łem ten sam bru­lion od babci. Z ła­two­ścią mo­głem zdo­być nowy, bo oj­ciec, jak już wspo­mnia­łem, był ar­chi­tek­tem i na jego po­chy­łym stole kre­ślar­skim usta­wio­nym w ja­dalni le­żało mnó­stwo no­tat­ni­ków, ze­szy­tów oraz luź­nych kar­tek. Naj­wy­raź­niej uwa­ża­łem, że ad­resy i moje wier­sze są ze sobą zwią­zane, nie można ich więc roz­dzie­lać, umiesz­cza­jąc w dwóch róż­nych ze­szy­tach. Dla­czego tak mu­siało być, oczy­wi­ście nie ro­zu­mia­łem. Bez wąt­pie­nia łą­czyło się to w ja­kiś spo­sób z moim ży­ciem pry­wat­nym, ale kryło się za tym coś wię­cej. Bo wła­śnie w tym wy­bo­rze, w po­wią­za­niu ad­re­sów z wier­szami, tkwi ów ukryty wzór. Mu­sia­łem prze­czu­wać, że to ma ja­kieś zna­cze­nie. Już owo prze­czu­cie samo w so­bie było zna­czące. Chyba na­leży ro­zu­mieć to tak: wspólne dla wier­szy i ad­re­sów było mia­sto, krótko mó­wiąc, mój pro­mień po­ru­sza­nia się, moja geo­gra­fia moż­li­wo­ści, ogniwo łą­czące fan­ta­zje z przy­na­leż­no­ścią sta­no­wiła zaś przede wszyst­kim bab­cia. Chcia­łem, żeby wła­śnie tak było.

Pod­czas gdy ad­re­som nie da się nic za­rzu­cić, w tym sen­sie, że nie można nic w nich zmie­nić, wier­sze są ta­kie so­bie. Nie będę się przy nich za­trzy­my­wał. Chcę tylko przy­po­mnieć, że jest rok 1967, tej je­sieni skoń­czy­łem czter­na­ście lat i słu­cham mię­dzy in­nymi Ma­gi­cal My­stery Tour, a za­dzi­wia mnie szcze­gól­nie I’m the Wal­rus. Dla­tego mię­dzy Rid­de­rvolds gate a Pi­le­stre­det po­tra­fią się po­ja­wić na przy­kład ta­kie strofki: „Czy kie­dy­kol­wiek wspi­na­łeś się na ra­tusz, my­śląc jak plu­jąca ja­dem ko­bra i pę­ka­jąc ze śmie­chu? Sie­dzisz na czubku masztu, wy­daje ci się, że głowa ci utknęła. Cały czas umie­rasz”. To było szczere, ale prawdę pi­szę do­piero, gdy ukła­dam wiersz o ze­gar­mi­strzach na Dram­men­sve­ien: „Kiedy wi­dzę / jed­no­cze­śnie dwa ze­gary / które po­ka­zują różną go­dzinę / za­czy­nam się bać / Czy to ja / źle cho­dzę?”. Tu je­stem tak bli­sko wła­snego głosu, jak to tylko moż­liwe. Wszystko, co na­pi­sa­łem póź­niej, jest je­dy­nie roz­sze­rze­niem pola na­szki­co­wa­nego przez te li­nijki. Dla­tego wła­śnie ten wiersz musi być drzwiami, które mogę otwo­rzyć i wejść do hi­sto­rii mo­jej babci.

3

W roku 1952 mój dzia­dek na­pi­sał dla mo­jego ojca coś w ro­dzaju spisu do za­pa­mię­ta­nia:

Przed wie­loma laty, za­pewne wkrótce po tym, jak znie­siono przy­wią­za­nie chłopa do ziemi (w roku 1788), na au­kcję grun­tów w As­dal, Vend­sys­sel, przy­był pe­wien je­go­mość. Ubrany w białe skó­rzane spodnie, nad­je­chał sta­rym wo­zem za­przę­gnię­tym w wołu, i wy­glą­dał na bie­daka, lecz na wo­zie miał że­la­zną skrzy­nię pełną zło­tych mo­net, i na au­kcji za­ku­pił go­spo­dar­stwa He­ste­ha­ven, Sko­vgård i Ge­de­bro wraz z du­żymi ob­sza­rami ziemi, a za wszystko za­pła­cił brzę­czącą mo­netą. Jak na­zy­wał się ów je­go­mość ani skąd przy­był, ni­gdy się nie wy­ja­śniło. Był to Twój pra­pra­pra­dzia­dek. Jego je­dyny syn zo­stał po­cho­wany na cmen­ta­rzu w As­dal. Na­zy­wał się Jo­kum Jo­kum­sen i był Twoim pra­pra­dziad­kiem. Jo­kum miał czte­rech sy­nów i jedną córkę. Córka otrzy­mała He­ste­ha­ven i Ge­de­bro. Pe­ter do­stał go­spo­dar­stwo w Bind­slev, był bar­dzo za­możny i sza­no­wany. Lau­rits miał go­spo­dar­stwo w As­dal. Lars miał Sko­vgård. Tho­mas, Twój pra­dzia­dek, miał duży fol­wark w Horne. Po­ślu­bił Ane, z domu Isak­sen, i mieli czter­na­ścioro dzieci, z któ­rych dzie­wię­cioro zmarło w sto­sun­kowo mło­dym wieku. Tho­mas i Ane póź­niej się roz­wie­dli, a fol­wark sprze­dano. Ane za­miesz­kała w po­bliżu, po­zo­sta­jąc u no­wych wła­ści­cieli na do­ży­wo­ciu, żyło jej się do­stat­nio. Tho­mas miał troje dzieci po­za­mał­żeń­skich, wy­bu­do­wał też piękne domy dla dwóch ko­biet. Z po­zo­sta­łych przy ży­ciu pię­ciorga ślub­nych dzieci jedna z có­rek miesz­kała w domu Ane. Póź­niej za­miesz­kał tam rów­nież Jens. Lau­rits był ofi­ce­rem i urzęd­ni­kiem cel­nym w In­diach Za­chod­nich, bar­dzo za­moż­nym. Trzeci syn miesz­kał nie­da­leko Hjør­ring. Czwarty syn, mistrz mu­rar­ski Chri­stian Thom­sen, oj­ciec Two­jej matki, oże­nił się z Ane Ma­rie i za­miesz­kali w Hjør­ring. Mieli dzie­się­cioro dzieci, spo­śród nich Hulda po­ślu­biła mnie, Jør­gena Chri­sten­sena, i mieszka w Ko­pen­ha­dze.

Co skła­nia star­szego męż­czy­znę do na­pi­sa­nia ta­kiej no­tatki dla syna? Czy pi­sze to, po­nie­waż jest chory i wie, że umrze przed koń­cem roku, za­tem pra­gnie umie­ścić nas, na­sze ży­cie w szer­szym kon­tek­ście, w łań­cu­chu po­ko­leń? Może w Chi­nach na­uczył się, że chcąc zro­zu­mieć sie­bie, trzeba wie­dzieć, skąd się po­cho­dzi; naj­le­piej móc się cof­nąć o pięć po­ko­leń wstecz, a po­winno się rów­nież móc spoj­rzeć o tyle samo ogniw w przód. Do­piero wów­czas czło­wiek jest w sta­nie po­dej­mo­wać wła­ściwe de­cy­zje. Rów­nie do­brze mo­gło to być jed­nak wy­zna­nie mi­ło­ści do żony, Huldy, mo­jej babci, na­pi­sane przez umie­ra­ją­cego ma­ło­mów­nego ka­pi­tana statku, który tymi sło­wami pra­gnie po­ka­zać, jak ba­śniowo urzą­dzone jest ży­cie, skoro pod ko­niec XVIII wieku nie­znany bez­i­mienny męż­czy­zna przy­bywa na au­kcję grun­tów w As­dal i za­kłada ro­dzinę, a w tej ro­dzi­nie sto lat póź­niej, 17 kwiet­nia 1880 roku w Hjør­ring świa­tło dzienne może uj­rzeć Hulda Thom­sen, w któ­rej mój dzia­dek za­ko­chał się w roku 1905, gdy tylko wszedł do sklepu z ka­pe­lu­szami w Aal­borgu, gdzie Hulda była za­trud­niona jako mo­dystka.

Mam zdję­cie babci Huldy i jej sióstr z tych cza­sów, z prze­łomu wie­ków. Zro­biono je w Ate­lier Em­pire miesz­czą­cym się przy Fre­de­riks­berg­gade 38 w Ko­pen­ha­dze, re­kla­mu­ją­cym się ha­słem: „W ciemne dni i wie­czo­rem za­pew­niamy fo­to­gra­fo­wa­nie przy elek­trycz­nym świe­tle”. Aby się sfo­to­gra­fo­wać, sio­stry po­je­chały więc aż do sto­licy, to kosz­to­wało, a ten po­ważny wy­da­tek zo­stał po­nie­siony nie tylko dla przy­jem­no­ści, bo fo­to­gra­fia miała rów­nież słu­żyć jako re­klama sklepu z ka­pe­lu­szami w Aal­borgu. Pięć mło­dych ko­biet ubra­nych w swoje naj­lep­sze kre­acje stoi jedna przy dru­giej i gdy się na nie pa­trzy, ła­two po­jąć, że Jør­gen Chri­sten­sen, który wła­śnie wró­cił z wiel­kiej eks­pe­dy­cji ad­mi­rała Am­drupa na Gren­lan­dię, zu­peł­nie stra­cił głowę. Twa­rze sióstr są po­ważne; to praw­do­po­dob­nie kwe­stia nie tylko po­wagi chwili, lecz także czasu, jaki mu­siał mi­nąć, za­nim świa­tło przy­lgnęło do płytki. Można po­wie­dzieć, że fo­to­gra­fo­wa­nie było w tam­tych cza­sach wci­ska­niem ciem­noty. Poza tym nie da się uśmie­chać w nie­skoń­czo­ność. Po­waga jest neu­tralna. Ale po­waga łą­czy się rów­nież z wy­cho­wa­niem w skrom­no­ści, które sio­stry ode­brały jako córki mi­strza mu­rar­skiego Thom­sena. Spra­wia poza tym, że eks­tra­wa­ganc­kie ka­pe­lu­sze mniej rzu­cają się w oczy. Sio­stry Thom­sen nie stro­szą pió­rek. To by było nie­przy­zwo­ite. W ich po­sta­wach i spoj­rze­niach można się na­to­miast do­szu­kać na­tu­ral­nej pew­no­ści sie­bie. Pierw­sza od le­wej stoi Laura, uro­dzona w roku 1887, na­zy­wana po pro­stu ciotką La; chciała zo­stać ar­tystką, przez pe­wien czas prze­by­wała w Pa­ryżu, gdzie ma­lo­wała swoje ro­man­tyczne i ba­ro­kowe ob­razy, ce­nione głów­nie przez ro­dzinę i przy­ja­ciół. Nie wy­szła za mąż, ni­gdy nie miała wła­snego domu, całe ży­cie miesz­kała tym­cza­sowo, na ogół u sióstr. Naj­bli­żej na­wią­za­nia trwa­łego związku była pod­czas wojny, kiedy schro­niła się w pew­nym let­nim domu w Horn­bæk wraz z ho­len­der­skim uchodźcą, który póź­niej gdzieś prze­padł. Po­zna­łem ciotkę La, gdy wresz­cie miała stałe miej­sce za­miesz­ka­nia, mia­no­wi­cie w domu spo­koj­nej sta­ro­ści w Bir­ke­rød, ra­zem z bab­cią Huldą, i pa­mię­tam ją jako ory­gi­nalną, skłonną do śmie­chu, po­ryw­czą i bez­czelną sta­ruszkę w ob­szer­nych sza­tach, z nie­po­rządną fry­zurą, tak da­leką od sty­li­zo­wa­nego por­tretu zro­bio­nego w Ate­lier Em­pire, jak to tylko moż­liwe. Ale czy mimo wszystko w wy­re­tu­szo­wa­nych ry­sach mło­dej ko­biety da się do­strzec jej los? Ow­szem, łuki ust i oczu świad­czą o smutku, za­wsze wią­żą­cym się z nie­speł­nie­niem, a czarny ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem jesz­cze pod­kre­śla te znaki, kła­dąc cień na jej twa­rzy. Ciotka La umarła w roku 1971. Obok niej stoi Ma­rie Thom­sen, na­zy­wana póź­niej ciotką Mie. Z cza­sem po­ślu­biła Ju­liusa Thor­sena, hur­tow­nika, pre­zesa Duń­skiego Związku Szer­mierki. Przez wszyst­kie lata zaj­mo­wali miesz­ka­nie na pod­da­szu w dziel­nicy Nør­re­bro, skła­da­jące się z trzech ma­łych po­ko­ików ze sko­śnymi su­fi­tami i lu­kar­nami. Za­raz po wej­ściu wzrok pa­dał na dwie drew­niane ba­ryłki sto­jące w przed­po­koju, w jed­nej był port­wajn, a w dru­giej sherry, trun­kami można się było czę­sto­wać do woli. Ciotka Mie pra­co­wała jako księ­gowa w nie­du­żym przed­się­bior­stwie ar­ma­tor­skim. Nie mieli dzieci, lecz mimo to żyli we­soło jak Bóg przy­ka­zał. Czy nie można się tego do­my­ślić już po ka­pe­lu­szu ciotki Mie, błysz­czą­cym i nie­rzu­ca­ją­cym cie­nia? Ni­gdy nie po­zna­łem ani jej, ani jej męża. Więc skąd wiem to wszystko? Oj­ciec przed śmier­cią ro­bił no­tatki i wła­śnie stam­tąd po­cho­dzi cała moja wie­dza. Po­stą­pił za­tem tak samo jak jego oj­ciec, chciał nam prze­ka­zać wspo­mnie­nia, su­rowce hi­sto­rii, za­nim nie bę­dzie już w sta­nie ni­czego so­bie przy­po­mnieć. Alma Thom­sen, ta w środku, uro­dzona w 1882 roku, zmarła w 1929, kiedy oj­ciec miał za­le­d­wie dzie­sięć lat. Po­ślu­biła Emila Fran­cisa, za­moż­nego le­ka­rza z Øster­bro, i zaj­mo­wała modne miesz­ka­nie na Øster­bro­gade, tuż przy placu Trian­glen. Oj­ciec za­pa­mię­tał ją jed­nak jako me­lan­cho­liczkę, lecz rów­nie do­brze ktoś mógł mu tak po­wie­dzieć, bo w jego pa­mięć naj­moc­niej wbiła się pewna Wi­gi­lia, którą tam ob­cho­dzono: po otwar­ciu dwu­skrzy­dło­wych drzwi jego oczom ob­ja­wił się praw­dziwy cud, wielka cho­inka przy­stro­jona za­pa­lo­nymi świecz­kami. Mieli jed­nego syna, który rów­nież zo­stał le­ka­rzem i uczest­ni­czył w woj­nie ko­re­ań­skiej. Poza tym jeź­dzili wspa­nia­łym sa­mo­cho­dem, nie­miec­kim ad­le­rem. Ca­ro­line Thom­sen, ostat­nia z pra­wej, uro­dziła się w 1876 roku, a zmarła w 1961. Wy­szła za mąż za eks­pe­dienta pocz­to­wego Chri­stiana Erich­sena. Za­miesz­kali w Valby, tu uro­dziło im się pięć có­rek, a póź­niej prze­pro­wa­dzili się do Bir­ke­rød, po­nie­waż mąż awan­so­wał na kie­row­nika tam­tej­szej poczty. Oj­ciec po­ko­ny­wał dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów ro­we­rem z Cort Ade­lers Gade, żeby po­dzi­wiać warsz­tat in­tro­li­ga­tor­ski ku­zynki Bo­dil, który urzą­dziła so­bie na stry­chu. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie wtedy zro­dziło się jego za­in­te­re­so­wa­nie książką jako przed­miotem, w któ­rym łą­czą się ze sobą sztuka i rze­mio­sło. Ni­gdy tego za­in­te­re­so­wa­nia nie stra­cił. Na lewo od Ca­ro­line stoi Hulda Thom­sen, moja bab­cia ze strony ojca, w prze­sad­nie stroj­nym ka­pe­lu­szu, bia­łej fali prze­pa­sa­nej wstęgą czar­nego je­dwa­biu. Nosi go z oczy­wi­sto­ścią. I wła­śnie tę oczy­wi­stość na­tych­miast po­znaję. To oczy­wi­stość, która za­wiera w so­bie tro­skli­wość, lecz nie ma w niej zwąt­pie­nia czy skargi. Rów­nież kiedy bab­cia była już stara i przy­pły­wała „duń­skim” pro­mem do Oslo, to zna­czy od­wrot­nie, pro­mem do Oslo z Ko­pen­hagi, no­siła się z oczy­wi­sto­ścią wolną od wyż­szo­ści czy wiel­kich wy­ma­gań, za to zna­mio­nu­jącą osobę, która zna swoje miej­sce, co wcale nie ozna­cza pod­dań­czo­ści, lecz wprost prze­ciw­nie – siłę. Miej­sce to so­bie wy­wal­czyła. Ja­kie za­tem miej­sce zaj­mo­wała Hulda Chri­sten­sen

z domu Thom­sen? Chęt­nie bym o niej po­zmy­ślał. Jest świet­nym ma­te­ria­łem na fik­cję. Za­wsze to wi­dzia­łem. Jest po­wie­ścią, którą za­wsze chcia­łem na­pi­sać. Wy­cho­dząc od nie­wielu do­stęp­nych mi in­for­ma­cji bio­gra­ficz­nych, chcia­łem na­pi­sać po­wieść, w któ­rej swój udział mia­łyby trzy mia­sta: Hjør­ring, Ko­pen­haga i Hong­kong. Wła­śnie tak za­wsze pra­co­wa­łem: tam gdzie koń­czy się moje do­świad­cze­nie, za­czyna się moja wy­obraź­nia. Po­nie­waż epicką ni­cią, na którą na­ni­zana jest ak­cja, miały być mo­rze, ka­ta­strofa statku oraz jego ra­to­wa­nie, za­mie­rza­łem za­cząć od spi­żo­wego dzwonu na po­kła­dzie an­giel­skiej fre­gaty „The Cre­scent”, która 5 grud­nia 1808 roku wpły­nęła na mie­li­znę w oko­licy Ru­bjerg Knude u za­chod­nich wy­brzeży Ju­tlan­dii. Z trzy­stu dwu­dzie­stu pię­ciu osób na po­kła­dzie ura­to­wało się je­dy­nie pięć­dzie­siąt pięć. Na te­mat tej ka­ta­strofy wciąż krążą opo­wie­ści, które czas zmie­nił w le­gendy. Sta­tek wi­dać było z lądu, a za­łoga w ostrym pół­nocno-wschod­nim wie­trze to­czyła ostat­nią roz­pacz­liwą walkę z ogrom­nymi fa­lami za­le­wa­ją­cymi po­kład, pod­czas gdy dzwon bił nie­usta­jąco. Kiedy sztorm ucichł, w wo­dzie pły­wało mnó­stwo ciał, które mo­rze po­woli pchało ku brze­gowi, i wkrótce cała plaża usłana była to­piel­cami. Ofi­ce­ro­wie i ich żony w dro­gich suk­niach le­żeli tuż obok zwy­kłych ma­ry­na­rzy. Miej­scowa lud­ność zło­żyła ofiary w zbio­ro­wej mo­gile w pół­nocno-za­chod­nim rogu cmen­ta­rza w Ma­arup, w miej­scu prze­zna­czo­nym dla bez­dom­nych. Fre­gata wi­doczna była jesz­cze przez wiele lat po ka­ta­stro­fie, lecz w końcu we­ssał ją pia­sek. Ale pod­czas od­pływu spi­żowy dzwon znów się uka­zy­wał, fale nim po­ru­szały i wzdłuż ca­łego wy­brzeża sły­chać było jego po­tężny głę­boki ton, przy­po­mi­na­jący o wszyst­kich, któ­rzy zgi­nęli i któ­rzy będą gi­nąć na tych nie­przy­ja­znych wo­dach. W końcu po wielu la­tach dzwon ura­to­wano i prze­nie­siono na ląd, wisi te­raz w ko­ściele w Skal­le­rup i każ­dej nie­dzieli wzywa ży­wych. Miał bić rów­nież w mo­jej po­wie­ści, od Jam­mer­bug­ten po Hjør­ring, od Hjør­ring po Ko­pen­hagę i od ma­ga­zy­nów por­to­wych w Ny­havn po Hong­kong. Za­wsze uwa­ża­łem, że fik­cja tak się ma do rze­czy­wi­sto­ści jak mu­zyka do in­stru­mentu. Ale ja­kie mam prawo two­rzyć fik­cję o babci? Co by miało z tego przyjść? Czy sama bab­cia nie jest wy­star­cza­jąco do­bra? Jest. Wy­peł­niała swoje ży­cie po brzegi. To ja so­bie nie ra­dzę, do­da­jąc wła­sne wy­my­sły do tej hi­sto­rii, bez względu na to, jaki wy­dźwięk jej to nada. Mimo wszystko wiem o babci mało. Tak czy owak, jedno jest pewne: bab­cia miała, czy też ra­czej sama za­jęła swoje miej­sce wśród męż­czyzn jej cza­sów, to zna­czy wśród sil­nych, au­to­ry­tar­nych i praw­do­po­dob­nie uczci­wych męż­czyzn, któ­rzy rów­nież nie mieli wąt­pli­wo­ści co do swo­jego miej­sca. Wśród ta­kich ła­two znik­nąć. Bo pod­czas gdy ży­cie tych męż­czyzn jest udo­ku­men­to­wane świa­dec­twami, po­chwa­łami, me­da­lami, wy­wia­dami, uro­czy­stymi prze­mo­wami i ne­kro­lo­gami, ko­biety nie mają ta­kich do­wo­dów. W ga­ze­cie „Nor­djy­ske Dag­blad” z 11 paź­dzier­nika 1918 roku o ojcu babci Huldy, moim pra­dziadku, można prze­czy­tać ta­kie słowa:

Na wieki za­mknął oczy stary szla­chetny czło­wiek, Mistrz Mu­rar­ski Chr. Thom­sen z Hjør­ring. Zmarł wczo­raj w wieku 76 lat. Jako młody męż­czy­zna Thom­sen przy­był do Hjør­ring i zna­lazł za­trud­nie­nie w go­rzelni Ak­tie­bræn­de­riet przy Nør­re­gade. Am­bitny mło­dzie­niec piął się jed­nak w górę i z cza­sem nie­zmier­nie wiele osią­gnął. Był rze­mieśl­ni­kiem ze sta­rej szkoły, jed­nym z wzo­ro­wych oby­wa­teli, każ­dego ranka sta­wiał się pe­łen wi­goru i chęci do pracy. Nie był czło­wie­kiem słów, lecz czy­nów. W mie­ście Hjør­ring wy­ko­nał wiele du­żych prac bu­dow­la­nych i wy­ko­na­niem wielu kie­ro­wał. Przez lata tru­dził się przy wzno­sze­niu bu­dyn­ków pu­blicz­nych i był bar­dzo ce­niony przez in­we­sto­rów, z któ­rymi się sty­kał. Przez po­nad trzy­dzie­ści lat Thom­sen był In­spek­to­rem do spraw Po­żar­nic­twa, do­póki nie za­stą­pił go w tej funk­cji In­ży­nier Miej­ski. Thom­sen dzia­łał da­lej jako Wi­ce­in­spek­tor do spraw Po­żar­nic­twa. Po­nadto był m.in. Rze­czo­znawcą do spraw Ubez­pie­czeń od Ognia, człon­kiem Rady Ko­ściel­nej, Ko­mi­sji do spraw Bu­dow­nic­twa. W chwili śmierci prze­wod­ni­czył od­dzia­łowi Związku Duń­skich To­wa­rzy­szy Broni w Hjør­ring. Był we­te­ra­nem wojny z 1864 roku.

Jak już wspo­mnie­li­śmy, Thom­sen na co dzień był czło­wie­kiem wielce ma­ło­mów­nym. Ale wśród we­so­łej kom­pa­nii po­tra­fił nie­kiedy wy­ka­zać się wspa­nia­łym dow­ci­pem i roz­ba­wić to­wa­rzy­stwo jak mało kto. Miał wro­dzoną zdol­ność wy­czu­wa­nia, wśród ja­kich lu­dzi się znaj­duje. Ma­wiał, że na­leży wie­dzieć, gdzie się jest, kim się jest i czym się jest. I z re­guły to wie­dział. Te­raz, gdy stary mistrz prze­był już całą swą ziem­ską drogę, niech nad Jego ło­żem śmierci za­brzmią słowa uzna­nia dla Jego go­rą­cego serca, wier­nego cha­rak­teru, szcze­rej chęci do pracy i dum­nej po­stawy.

Cześć Jego Pa­mięci!

To w za­sa­dzie piękny ne­kro­log, wzo­rowy w swo­jej rze­czo­wo­ści, która rzadko wzbu­dza po­dziw. Uczczony zo­stał czło­wiek, który ewi­dent­nie zna­lazł wła­ściwe dla sie­bie miej­sce, bli­sko zwią­zany ze swoją spo­łecz­no­ścią, ba, po­trze­bu­jący spo­łe­czeń­stwa i na­rodu jako ram, aby mógł roz­kwi­tać w zgo­dzie ze swoją wiarą, swo­imi prze­ko­na­niami i swoim ta­len­tem. Są to za­tem czasy, kiedy po­ję­cie „oby­wa­tel” wciąż miało sens i ko­niecz­ność. Nie wa­hano się też przed łą­cze­niem tego po­ję­cia ze sło­wem „obo­wią­zek”: „oby­wa­tel­ski obo­wią­zek”. Mistrz mu­rar­ski Thom­sen był nie­za­leż­nym pod­da­nym. Na jego je­dy­nej fo­to­gra­fii, zro­bio­nej u fo­to­grafa Franza Chri­sten­sena z Jern­ba­ne­gade 3 w Hjør­ring, praw­do­po­dob­nie w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XIX wieku, pre­zen­tuje się jako czło­wiek moc­nej bu­dowy, skromny, a przede wszyst­kim zwy­czajny, w ta­kim zna­cze­niu, że nie wy­stroił się, idąc do fo­to­grafa, jest ubrany w co­dzienny gar­ni­tur, z pew­no­ścią ten, w któ­rym cho­dził do pracy. Zde­cy­do­wał się bo­wiem na uwiecz­nie­nie swo­jej po­do­bi­zny z kartką i pió­rem, jakby czy­nił ja­kieś istotne ob­li­cze­nia, które mu prze­rwano, dla­tego rzuca pręd­kie spoj­rze­nie na nas, w tym wy­padku na mnie, swo­jego pra­wnuka, sto trzy­dzie­ści lat póź­niej. Ów por­tret go jed­nak nie przy­bliża. Pra­dzia­dek znie­ru­cho­miał w swoim cza­sie, tym, do któ­rego na­leży. Wszystko wska­zuje, że jest czło­wie­kiem po­trzeb­nym w epoce wiel­kich zmian, eko­no­micz­nych, po­li­tycz­nych, prze­my­sło­wych. Moją uwagę przy­ku­wają bar­dziej te słowa z ne­kro­logu: „Miał wro­dzoną zdol­ność wy­czu­wa­nia, wśród ja­kich lu­dzi się znaj­duje”. Świad­czy to o czuj­no­ści spo­łecz­nej, umie­jęt­no­ści, która staje się co­raz rzad­sza. Taką zdol­ność miała rów­nież bab­cia, dla­tego ona także mo­gła oto­czyć się oczy­wi­sto­ścią, która przy­da­wała jej siły. Ty­dzień póź­niej, 17 paź­dzier­nika 1918 roku, w ga­ze­cie „Vend­sys­sel Ti­dende” za­miesz­czono wspo­mnie­nie, któ­rego ton jest zu­peł­nie inny:

Dziś po po­łu­dniu od­był się po­grzeb sta­rego mi­strza mu­rar­skiego Thom­sena. Wy­ru­szył on w swoją ostat­nią drogę z ko­ścioła Świę­tej Ka­ta­rzyny przy nad­zwy­czaj licz­nym udziale ża­łob­ni­ków. Ko­ściół wy­peł­nił się po brzegi. Przez świą­ty­nię prze­ma­sze­ro­wał od­dział Straży Ognio­wej z Hjør­ring, wśród zgro­ma­dzo­nych zaś można było zo­ba­czyć człon­ków Rady Miej­skiej z Bur­mi­strzem na czele, człon­ków Sto­wa­rzy­sze­nia Oby­wa­teli i Rze­mieśl­ni­ków, To­wa­rzy­szy Broni, wielu sta­rych we­te­ra­nów, a także licz­nych przed­sta­wi­cieli miej­skiego rze­mio­sła. Trumnę przy­kryło mnó­stwo wień­ców, wśród nich było wiele z szar­fami, mię­dzy in­nymi od Związku Mi­strzów Mu­rar­skich w Hjør­ring, Związku Cie­śli w Hjør­ring, Straży Ognio­wej w Hjør­ring, Rady Pa­ra­fial­nej Tornby-Vid­strup, To­wa­rzy­stwa Ubez­pie­czeń od Ognia Miast Tar­go­wych, Sto­wa­rzy­sze­nia 22 Kwiet­nia 1860, To­wa­rzy­stwa Ubez­pie­czeń od Ognia Bu­dyn­ków Wiej­skich, Duń­skich To­wa­rzy­szy Broni oraz od Za­rządu Duń­skich Braci Żoł­nie­rzy.

Po psal­mie Po­myśl, gdy kie­dyś