Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na początku 1906 roku Jørgen Christensen wypływa do Hongkongu, aby stacjonować tam w służbie przedsiębiorstwa ratowniczego Svitzer Bjærgnings-Entreprise. Parę miesięcy później dołącza do niego młoda norweska żona – Hulda.
Gdy Lars Saabye Christensen towarzyszy umierającemu ojcu w jego ostatnich dniach, stara się dowiedzieć więcej o latach, które dziadkowie spędzili na Wschodzie. Przegląda należące do rodziny listy i fotografie, a także archiwa prasowe, i stara się odtworzyć zwłaszcza historię Huldy. Co skłoniło młodą damę z Kopenhagi do wyruszenia samotnie w długą i niebezpieczną podróż morską? Jak wyglądało jej życie w odległej kolonii?
Powieściowe doświadczenie wcale nie pomaga Christensenowi w rekonstruowaniu wydarzeń – tym razem nie może pozwolić, by fantazja czy domysły wypełniły luki w opowieści. Mimo tego – a może właśnie dzięki wierności faktom – maluje fascynujący wizerunek tamtych czasów, a utkany ze skrawków informacji obraz ostatecznie powierza czytelnikowi: „O tym, czy te przemyślenia przybliżają nam moją chińską babcię, może zdecydować jedynie czytelnik, bo jest jak ktoś obcy, kto po raz pierwszy odwiedza jakieś miasto i studiuje tabliczki z nazwami ulic, numery telefonów i adresy, ażeby lepiej poznać mieszkańców”.
Lars Saabye Christensen – jeden z najbardziej cenionych norweskich pisarzy, autor powieści, poezji i zbiorów opowiadań. Debiutował w 1976 roku zbiorem wierszy Historien om Gly, jednak przełomem w jego karierze okazali się Beatlesi (1984). Doceniona przez krytykę powieść była ogromnym sukcesem komercyjnym i otrzymała tytuł najważniejszej książki dwudziestopięciolecia w plebiscycie dziennika „Dagbladet”. Za powieść Półbrat został w 2001 roku uhonorowany Nagrodą literacką Rady Nordyckiej.
Jest laureatem Nagrody Norweskich Krytyków Literackich, Nagrody Księgarzy Norweskich, Nagrody Rivertona, Brageprisen oraz Nagrody Doblouga. W 2006 roku został odznaczony komandorią Orderu Świętego Olafa za zasługi dla literatury norweskiej. Jego książki ukazały się w 36 krajach.
W Polsce dotychczas wydano sześć jego powieści: Jubel (1999), Herman (2000), Półbrat (2004), Odpływ (2015), Beatlesi (2016) oraz Magnes (2018).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
– Ten zegar jest jakiś dziwny.
Mówi tak mój ojciec. Siedzę przy jego łóżku, na którym leży i umiera. Ma prawie dziewięćdziesiąt lat. W zagłębieniu szyi widać plaster z morfiną, nie większy od kawałeczka papieru, jakie nasi ojcowie przyklejali sobie, kiedy się skaleczyli przy goleniu, to znaczy zanim upowszechniły się maszynki elektryczne, pod koniec lat pięćdziesiątych, i również w tym czasie przyjeżdżała do nas w odwiedziny z Kopenhagi babcia, matka ojca, na ogół latem, mówiła, że najbardziej lubi Oslo właśnie o tej porze, powietrze, widoki, ludzi. Bywało, że przywoziła nam jakieś prezenty, na ogół coś do jedzenia, coś słodkiego, coś duńskiego, landrynki, czekoladki, czekoladę, dlatego wydawało nam się, że przybywa z innego świata, i w moich oczach to się wciąż nie zmienia. Kiedyś przywiozła ze sobą także gruby brulion oprawiony w niebieski plastik; na okładce napisane było Rok za rokiem, a w środku Memoriał. Zwięzły porównawczy diariusz na 5 lat do odnotowywania wydarzeń godnych zapamiętania. To musiało być w roku 1960, tym samym, w którym zacząłem chodzić do szkoły powszechnej. Najczęściej jednak to my jeździliśmy do babci, płynęliśmy „duńskim” promem albo jechaliśmy samochodem marki Volvo Duett, który nazywaliśmy Autem Mleczarza, ale to było nieco później, bo ojciec zrobił prawo jazdy dopiero w 1963 roku, chociaż już dawno miał uprawnienia na motocykl, egzamin zdał w wojsku, w Viborgu, gdzie służył w korpusie inżynieryjnym, i za każdym razem, gdy dostawał przepustkę, jeździł do Kopenhagi swoim royal enfieldem, pozostawionym przez Anglików, na który wszyscy mówili Royal Enfold, czyli Królewska Głupota, bo przecież w Danii większość rzeczy była królewska pod takim czy innym względem. Motocykl miał boczną przyczepkę, a kiedy pojawiła się moja matka – tuż po wojnie pracowała jako au pair u pewnego hurtownika w drogiej dzielnicy willowej wzdłuż Strandveien nazywanej Pasem Whisky – ona jako jedyna miała prawo do tej przyczepy wsiąść. Potrafię sobie to wyobrazić, ale mimo wszystko nie takich ich znam, znam ich od innej strony, poza tym jest oczywiste, że to wspomnienie sprzed mojego czasu, utworzone na podstawie pojedynczych zdjęć i zdarzeń, o których oni sami opowiadali, lecz o tym okresie, o zaręczynach, mówili mało, byli dyskretnymi ludźmi, strzegli swojej prywatności, także przede mną: pełnym gazem po prostych duńskich drogach, prawdopodobnie wzdłuż wybrzeża, w stronę Hornbæk, gdzie rodzina miała dom na wsi, szale powiewają im za plecami, skórzane kurtki, ojciec nosi kask, ale matka ma tylko czapkę albo kapelusz, czarny męski kapelusz, od czasu do czasu musi go mocno przytrzymywać, rękawiczki, ciemne okulary, twarze, które jaśnieją, które lśnią. Ich młodość jest mi absolutnie obca. Ale mimo to wyobrażam sobie tę ich wolność bez najmniejszej skazy, nieograniczoną i beztroską, nawet wojna się skończyła, a przy tej okazji myślę sobie, że to właśnie tę wolność odbierają rodzicom dzieci w momencie przyjścia na świat. Z willi przy Julianehåbsvej, gdzie mieszkała babcia, pamiętam głównie chińskie przedmioty: kufry, broń, dywany, wazony, figurki, krzesła, nadające wnętrzu charakter jak ze snów, który wraz z obcym zapachem ziół, suszonych płatków róż czy perfum, a może czegoś innego, z zapachami, których nie potrafiłem określić, kojarzył mi się i ciągle mi się kojarzy z innym światem. I właśnie owego innego, drugiego świata usiłowałem dosięgnąć w całej swojej twórczości. Ojciec ma na myśli zegar na krótszej ścianie. Uważa, że jest dziwny. Ja też nie mogę pojąć, dlaczego tam wisi.
– Poprosić, żeby go zdjęli?
– Dlaczego?
– Pomyślałem, że może ci przeszkadza.
– Dlaczego miałby mi przeszkadzać?
– No, to ty powiedziałeś, że jest...
Ojciec mi przerywa, prawie ze złością:
– A ty tego nie widzisz?!
Próbuję się śmiać.
– Że jestem poza godzinami odwiedzin?
– On źle chodzi!
– Tak? Jesteś pewien?
Patrzę na swój zegarek. Wskazuje wpół do czwartej, tak samo jak zegar na ścianie. Moje godziny są w zgodzie z czasami świata. Ja chodzę dobrze. To ojciec się myli. Tak czy inaczej, oburza mnie, że umierając, musi leżeć i patrzeć na ten przeklęty zegar, jakby ktoś miał ochotę mierzyć mu czas w takim stanie. Śmierć i tak zawsze oznacza rekord osobisty, wszystko jedno, jak daleko czy jak blisko się zajdzie. W szpitalach zegary są niepotrzebne, podobnie lustra. Chcę coś z tym zrobić. Przynajmniej tyle mogę. Ale ojciec mnie uprzedza:
– Przecież on idzie do tyłu!
– Aż tak źle chyba nie jest.
Natychmiast żałuję, że to powiedziałem. Jeżeli ojciec widzi to w ten sposób, nie mam żadnego powodu, by wątpić w jego słowa. To by było nieprzyzwoite. Chcę najlepiej jak potrafię chronić jego prawdę, chociaż ona wydaje się wręcz dostosowana do mnie, dlatego nieprawdziwa. Nie wiem tylko, jak mam to powiedzieć. Rzadko czy wręcz nigdy nie rozmawialiśmy o moim pisaniu, ojciec czytał rzecz jasna moje książki, lecz rzadko lub wręcz nigdy ich nie komentował. Może teraz jest okazja. Mógłbym powiedzieć coś o tym, że pisanie, tworzenie literatury pięknej jest podobnym zegarem, anachronicznym, spóźnionym, często zatrzymanym w przypadkowym punkcie między godzinami, a jest tak zwyczajnie dlatego, że tekst ma objąć więcej niż mój własny czas, dlatego znanie się na zegarku, jak się mówiło w dzieciństwie, nie wystarcza. Mógłbym przy tej okazji wspomnieć także zegarmistrzów z Drammensveien, mieli swoje zakłady jeden przy drugim naprzeciwko parku Zamkowego, ojciec zabrał mnie do jednego z nich i wtedy dostałem swój pierwszy zegarek, o ile dobrze pamiętam, to był jedyny raz, kiedy gdzieś mnie zabrał, byliśmy sobie bliscy, lecz tę bliskość okazywaliśmy rzadko albo wręcz nigdy. Nie o tym chcę mu przypominać. Nie mam takiego zamiaru. Raczej powiem, że to ci zegarmistrze zainspirowali mnie do napisania mojego pierwszego wiersza, to znaczy wiersza, który mogłem uważać za swój, wyłącznie swój, bo o tym, co zobaczyłem wtedy, nikt inny oprócz mnie nie mógł napisać. Stałem więc przed witryną jednego z zegarmistrzów na Drammensveien i nagle zobaczyłem, że każdy z zegarów na wystawie wskazuje inny czas. Ujrzałem to nagle, jakby jednym haustem, dlatego ten widok można porównać do czegoś w rodzaju wizji, miałem wtedy dwanaście lat, ale tu, w szpitalu Diakonhjemmet latem 2009 roku, czterdzieści pięć lat później, wciąż mam wyraźnie przed oczami witrynę zegarmistrza i przychodzi mi do głowy myśl, że pisanie i łoże śmierci łączy czas. Mówię:
– Opowiedz mi o Chinach.
2
Brulion od babci, pamiętnik czy też memoriał, z czasem stał się moją najcenniejszą własnością. Nie było w nim miejsca na wspomnienia, zwyczajnie dlatego, że nie miałem jeszcze własnej historii, więc nie miałem co pamiętać. To jedyna wolność, jaką ma dziecko. Wspomnienia dopiero wychodziły mi na spotkanie, w postaci marzeń przebranych za oczekiwania i nadzieje. Wykorzystałem jednak ów brulion do stworzenia sobie życia prywatnego. Nie należy przez to rozumieć, że wypełniałem go tajemnicami, zakazanymi myślami, brzydkimi słowami czy też innym nietolerującym światła dziennego tekstem, ależ nie, skąd, to byłoby do mnie całkiem niepodobne. W memoriale nie znalazło się nic, czego nie mógłbym pokazać rodzicom czy na przykład babci, lecz istniał pewien wzór ukryty w dokonywanych przeze mnie wyborach, wzór, którego nawet ja nie potrafiłem dostrzec, i dlatego być może właściwe jest mimo wszystko stwierdzenie, że zapisywałem w brulionie tajemnice, swoje jawne tajemnice: zapisywałem adresy.
W tym okresie, w ostatniej klasie szkoły powszechnej, a następnie jesienią 1967 roku, kiedy poszedłem do szkoły realnej, pracowałem po lekcjach jako posłaniec w kwiaciarni Radoor przy Frognerveien. Trzy dni w tygodniu jeździłem na rowerze z bukietami w kartonowym pudle na bagażniku. Po powrocie do domu natychmiast wyjmowałem memoriał i zapisywałem adresy, pod które dostarczyłem kwiaty, nic więcej, nie to, ile zarobiłem za każdy przejazd ani czy dostałem jakiś napiwek, nie zapisywałem nawet dat, tylko te adresy, w kolejności alfabetycznej. Pod „J” widnieją na przykład:
Josefines gate, Klinika
Jacob Aalls gate 49
Josefines gate, Klinika
Jacob Aalls gate 12
Josefines gate 2
Josefines gate, która wzięła swoją nazwę od szwedzkiej królowej Joséphine, biegnie z Uranienborga do Homansbyen, przy tej ulicy mieszkało wiele osób z mojej klasy w powszechniaku; na szczęście nigdy nie dostarczałem kwiatów pod ich adresy; nie bardzo wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że nie wypada, że naruszyłoby to jakiś porządek. Sam zresztą urodziłem się w klinice na Josefines gate, 21 września 1953 roku, podobno poród był dla matki bardzo męczący, ponieważ przyszedłem na świat nogami do przodu, a więc zmęczyło to również mnie, i chociaż dwukrotnie zawoziłem w to miejsce kwiaty, przypominam sobie zaledwie fragmenty wnętrza, ale pamiętam szerokie schody, mocną poręcz z kamienia, zaokrągloną i gładką, przyjemną pod sunącą po niej dłonią, wyraźny odgłos swoich kroków, a poza tym ciszę przynależną takiemu miejscu. Paczkę musiałem oddawać w czymś w rodzaju recepcji, gdzie starsza pani w białym stroju pielęgniarki podpisywała karteczkę, którą później oddawałem panu Radoorowi, potwierdzenie wykonania zlecenia, ale taki kwitek można było uznać również za pasek wypłaty: był wart półtorej korony. Jacob Aalls gate, która zaczyna się w okolicy Vestkanttorget i dalej biegnie aż do Fagerborg, była dobrą ulicą do dostarczania kwiatów, łatwo znajdowało się poszczególne numery, a jeśli musiałem dodatkowo przeciąć Suhms gate, dostawałem dodatek w wysokości pięćdziesięciu øre, a zatem w sumie dwie korony. Kiedy wybierałem się tak daleko, zwykle za jednym zamachem zawoziłem też przesyłki do szpitala Ullevål. Potem mogłem zjeżdżać w dół Kirkeveien bez pedałowania, z kieszenią wypchaną papierami wartościowymi i z jedną ręką na kierownicy! Numer 49 znajdował się natomiast na rogu z Ole Vigs gate, ale nie przypominam sobie nic szczególnego w związku z tym numerem, miesza mi się on z innymi równie bezimiennymi adresami, z przyćmionym światłem przenikającym przez kolorowe szybki w oknach tych starych klatek schodowych ze stulecia poprzedzającego moje stulecie.
Pod „S” widnieją:
Studencki Dom
Skovveien 15
Skovveien 7
Schives gate 12
Stensgata 16
Skovveien 20
Skovveien, czyli Leśna, znajdowała się tuż koło kwiaciarni i swego czasu nadano jej nazwę od lasów w okolicy Uranienborga. Dom pod numerem 7 był dość nowoczesną jak na Skovveien kamienicą w stylu funkcjonalistycznym, zaprojektowaną przez architekta Frithjofa Stouda Platou w 1936 roku; to właśnie u niego zatrudniony został mój ojciec, kiedy przyjechał z Kopenhagi do Oslo, i pracował w tym biurze projektowym przez resztę życia. Pamiętam, że pod numerem 7 nikogo nie zastałem. W takiej nowoczesnej kamienicy mieszkali bowiem nowocześni ludzie. Sąsiedzi też nie otwierali; o mało nie wyrwało mi się, że na szczęście, bo proszenie kogoś o przyjęcie kwiatów dla innych nigdy nie było przyjemne, ludzie przez moment sądzili, że przesyłka jest dla nich, a rozczarowanie, które próbowali ukryć, było nie do zniesienia. Musiałem więc w końcu zostawiać bukiet pod drzwiami i mieć nadzieję, że ktoś wróci do domu, zanim kwiaty zwiędną, wysoce niezadowalające rozwiązanie, ponieważ nie dostawałem pokwitowania, co z kolei denerwowało pana Radoora, który i bez tego zawsze był surowy. Tuż obok numeru 7 mieściła się szkoła Vestheim i tam właśnie chodziłem do pierwszej klasy szkoły realnej. Wolałem nie spotykać żadnych znajomych, zresztą zdarzało się to rzadko, na ogół nikt mnie nie widział, po zastanowieniu stwierdzam, że właśnie tak było, nigdy nikogo nie spotykałem, byłem niewidzialnym posłańcem rozwożącym po mieście dobre nowiny: kwiaty. No ale to było po lekcjach, kiedy opuszczone szkolne boisko wzbudzało we mnie senną melancholię. Schives gate otrzymała swoją nazwę od numizmatyka Claudiusa Jacoba Schivego, który badał rzymskie monety. Ulica zaczyna się na Arno Bergs plass, a kończy przy Vestkanttorget; to dwa punkty geograficzne, które w moich snach o Oslo reprezentują koleżeństwo i muzykę. Lubiłem kolorowe budynki przy Schives gate, czerwone, zielone, żółte, otoczone małymi ogródkami. Na Schives gate zawsze ktoś był w domu, zazwyczaj tam też dostawałem największe napiwki. W przeciwieństwie do Stensgata. Tej ulicy prawdopodobnie nadano nazwę od kamienia. W każdym razie Stensgata to ponury odcinek od Thereses gate do Ullevålsveien, jej miejsce jest jakby właśnie tutaj, na wschodnim skraju dzielnicy Fagerborg, i chyba nie przypadkiem mieściły się przy niej takie instytucje jak Miejski Dom dla Starych Kobiet czy Dom Dziecka „Dla Dobra Maluchów” oraz kolonia domków dla starców. Numer 16 był całkiem nową czynszówką, o ile dobrze pamiętam, i należało najpierw zadzwonić na dole, żeby zostać wpuszczonym na klatkę, a następnie wytłumaczyć, kim się jest i w jakiej sprawie się przychodzi, co bywało trudne, a często również nieprzyjemne, ponieważ mieszkańcy podejrzewali, że ktoś chce ich oszukać. Nie, nie lubiłem Stensgata, wolałem w ogóle tam nie jeździć, chociaż zlecenie było warte dwie korony. Dom studencki mieścił się na Underhaugsveien, między Pilestredet a Bogstadveien, z tego, co wiem, mieszkali tu jedynie religijni studenci, ale dlaczego ktoś z nich miał dostać kwiaty, nie mam pojęcia.
Mam przed oczami powolność tych adresów, szczegółowy plan przemierzania wzdłuż i wszerz miasta, w którym się wychowałem; kojarzy mi się to z dawną grą w państwa, w którą często bawiliśmy się w parkach. Rzucaliśmy scyzorykiem, który z drżeniem wbijał się w ziemię, i od punktu wbicia ciągnęliśmy linię wyznaczającą, co przechodzi do nas, a co pozostaje własnością przeciwnika. Dopiero teraz te adresy, które miały zawierać jedynie chwilę, tamten dzień, stały się wspomnieniem. Czas wywrócił memoriał do góry nogami, trochę jak żółwia, który popchnięty mocną falą bezradnie leży na grzbiecie.
Potem zacząłem pisać wiersze. Uruchomił to widok zegarów u zegarmistrzów przy Drammensveien. Prawdopodobnie w połączeniu z tekstami na płytach, których w tym okresie słuchałem, The Beatles, The Lovin’ Spoonful, The Kinks, a z czasem The Doors. Moim największym marzeniem, wspólnym dla wszystkich moich rówieśników, było zostać członkiem kapeli. Jaki jednak mógł być mój wkład? Owszem, chodziłem na zajęcia do Akademii Fortepianu na Solli plass. Ale żaden zespół w Oslo nie potrzebował pianisty grającego muzykę klasyczną. W końcu przyszło mi do głowy rozwiązanie poniekąd awaryjne: mogłem pisać teksty. A mówiąc to innymi słowami, na tyle prawdziwymi, na ile mogą być prawdziwe: nie mogłem się powstrzymać od pisania tekstów. Zapisywałem je między adresami. Nie założyłem do tego osobnego zeszytu, tylko wykorzystywałem ten sam brulion od babci. Z łatwością mogłem zdobyć nowy, bo ojciec, jak już wspomniałem, był architektem i na jego pochyłym stole kreślarskim ustawionym w jadalni leżało mnóstwo notatników, zeszytów oraz luźnych kartek. Najwyraźniej uważałem, że adresy i moje wiersze są ze sobą związane, nie można ich więc rozdzielać, umieszczając w dwóch różnych zeszytach. Dlaczego tak musiało być, oczywiście nie rozumiałem. Bez wątpienia łączyło się to w jakiś sposób z moim życiem prywatnym, ale kryło się za tym coś więcej. Bo właśnie w tym wyborze, w powiązaniu adresów z wierszami, tkwi ów ukryty wzór. Musiałem przeczuwać, że to ma jakieś znaczenie. Już owo przeczucie samo w sobie było znaczące. Chyba należy rozumieć to tak: wspólne dla wierszy i adresów było miasto, krótko mówiąc, mój promień poruszania się, moja geografia możliwości, ogniwo łączące fantazje z przynależnością stanowiła zaś przede wszystkim babcia. Chciałem, żeby właśnie tak było.
Podczas gdy adresom nie da się nic zarzucić, w tym sensie, że nie można nic w nich zmienić, wiersze są takie sobie. Nie będę się przy nich zatrzymywał. Chcę tylko przypomnieć, że jest rok 1967, tej jesieni skończyłem czternaście lat i słucham między innymi Magical Mystery Tour, a zadziwia mnie szczególnie I’m the Walrus. Dlatego między Riddervolds gate a Pilestredet potrafią się pojawić na przykład takie strofki: „Czy kiedykolwiek wspinałeś się na ratusz, myśląc jak plująca jadem kobra i pękając ze śmiechu? Siedzisz na czubku masztu, wydaje ci się, że głowa ci utknęła. Cały czas umierasz”. To było szczere, ale prawdę piszę dopiero, gdy układam wiersz o zegarmistrzach na Drammensveien: „Kiedy widzę / jednocześnie dwa zegary / które pokazują różną godzinę / zaczynam się bać / Czy to ja / źle chodzę?”. Tu jestem tak blisko własnego głosu, jak to tylko możliwe. Wszystko, co napisałem później, jest jedynie rozszerzeniem pola naszkicowanego przez te linijki. Dlatego właśnie ten wiersz musi być drzwiami, które mogę otworzyć i wejść do historii mojej babci.
3
W roku 1952 mój dziadek napisał dla mojego ojca coś w rodzaju spisu do zapamiętania:
Przed wieloma laty, zapewne wkrótce po tym, jak zniesiono przywiązanie chłopa do ziemi (w roku 1788), na aukcję gruntów w Asdal, Vendsyssel, przybył pewien jegomość. Ubrany w białe skórzane spodnie, nadjechał starym wozem zaprzęgniętym w wołu, i wyglądał na biedaka, lecz na wozie miał żelazną skrzynię pełną złotych monet, i na aukcji zakupił gospodarstwa Hestehaven, Skovgård i Gedebro wraz z dużymi obszarami ziemi, a za wszystko zapłacił brzęczącą monetą. Jak nazywał się ów jegomość ani skąd przybył, nigdy się nie wyjaśniło. Był to Twój praprapradziadek. Jego jedyny syn został pochowany na cmentarzu w Asdal. Nazywał się Jokum Jokumsen i był Twoim prapradziadkiem. Jokum miał czterech synów i jedną córkę. Córka otrzymała Hestehaven i Gedebro. Peter dostał gospodarstwo w Bindslev, był bardzo zamożny i szanowany. Laurits miał gospodarstwo w Asdal. Lars miał Skovgård. Thomas, Twój pradziadek, miał duży folwark w Horne. Poślubił Ane, z domu Isaksen, i mieli czternaścioro dzieci, z których dziewięcioro zmarło w stosunkowo młodym wieku. Thomas i Ane później się rozwiedli, a folwark sprzedano. Ane zamieszkała w pobliżu, pozostając u nowych właścicieli na dożywociu, żyło jej się dostatnio. Thomas miał troje dzieci pozamałżeńskich, wybudował też piękne domy dla dwóch kobiet. Z pozostałych przy życiu pięciorga ślubnych dzieci jedna z córek mieszkała w domu Ane. Później zamieszkał tam również Jens. Laurits był oficerem i urzędnikiem celnym w Indiach Zachodnich, bardzo zamożnym. Trzeci syn mieszkał niedaleko Hjørring. Czwarty syn, mistrz murarski Christian Thomsen, ojciec Twojej matki, ożenił się z Ane Marie i zamieszkali w Hjørring. Mieli dziesięcioro dzieci, spośród nich Hulda poślubiła mnie, Jørgena Christensena, i mieszka w Kopenhadze.
Co skłania starszego mężczyznę do napisania takiej notatki dla syna? Czy pisze to, ponieważ jest chory i wie, że umrze przed końcem roku, zatem pragnie umieścić nas, nasze życie w szerszym kontekście, w łańcuchu pokoleń? Może w Chinach nauczył się, że chcąc zrozumieć siebie, trzeba wiedzieć, skąd się pochodzi; najlepiej móc się cofnąć o pięć pokoleń wstecz, a powinno się również móc spojrzeć o tyle samo ogniw w przód. Dopiero wówczas człowiek jest w stanie podejmować właściwe decyzje. Równie dobrze mogło to być jednak wyznanie miłości do żony, Huldy, mojej babci, napisane przez umierającego małomównego kapitana statku, który tymi słowami pragnie pokazać, jak baśniowo urządzone jest życie, skoro pod koniec XVIII wieku nieznany bezimienny mężczyzna przybywa na aukcję gruntów w Asdal i zakłada rodzinę, a w tej rodzinie sto lat później, 17 kwietnia 1880 roku w Hjørring światło dzienne może ujrzeć Hulda Thomsen, w której mój dziadek zakochał się w roku 1905, gdy tylko wszedł do sklepu z kapeluszami w Aalborgu, gdzie Hulda była zatrudniona jako modystka.
Mam zdjęcie babci Huldy i jej sióstr z tych czasów, z przełomu wieków. Zrobiono je w Atelier Empire mieszczącym się przy Frederiksberggade 38 w Kopenhadze, reklamującym się hasłem: „W ciemne dni i wieczorem zapewniamy fotografowanie przy elektrycznym świetle”. Aby się sfotografować, siostry pojechały więc aż do stolicy, to kosztowało, a ten poważny wydatek został poniesiony nie tylko dla przyjemności, bo fotografia miała również służyć jako reklama sklepu z kapeluszami w Aalborgu. Pięć młodych kobiet ubranych w swoje najlepsze kreacje stoi jedna przy drugiej i gdy się na nie patrzy, łatwo pojąć, że Jørgen Christensen, który właśnie wrócił z wielkiej ekspedycji admirała Amdrupa na Grenlandię, zupełnie stracił głowę. Twarze sióstr są poważne; to prawdopodobnie kwestia nie tylko powagi chwili, lecz także czasu, jaki musiał minąć, zanim światło przylgnęło do płytki. Można powiedzieć, że fotografowanie było w tamtych czasach wciskaniem ciemnoty. Poza tym nie da się uśmiechać w nieskończoność. Powaga jest neutralna. Ale powaga łączy się również z wychowaniem w skromności, które siostry odebrały jako córki mistrza murarskiego Thomsena. Sprawia poza tym, że ekstrawaganckie kapelusze mniej rzucają się w oczy. Siostry Thomsen nie stroszą piórek. To by było nieprzyzwoite. W ich postawach i spojrzeniach można się natomiast doszukać naturalnej pewności siebie. Pierwsza od lewej stoi Laura, urodzona w roku 1887, nazywana po prostu ciotką La; chciała zostać artystką, przez pewien czas przebywała w Paryżu, gdzie malowała swoje romantyczne i barokowe obrazy, cenione głównie przez rodzinę i przyjaciół. Nie wyszła za mąż, nigdy nie miała własnego domu, całe życie mieszkała tymczasowo, na ogół u sióstr. Najbliżej nawiązania trwałego związku była podczas wojny, kiedy schroniła się w pewnym letnim domu w Hornbæk wraz z holenderskim uchodźcą, który później gdzieś przepadł. Poznałem ciotkę La, gdy wreszcie miała stałe miejsce zamieszkania, mianowicie w domu spokojnej starości w Birkerød, razem z babcią Huldą, i pamiętam ją jako oryginalną, skłonną do śmiechu, porywczą i bezczelną staruszkę w obszernych szatach, z nieporządną fryzurą, tak daleką od stylizowanego portretu zrobionego w Atelier Empire, jak to tylko możliwe. Ale czy mimo wszystko w wyretuszowanych rysach młodej kobiety da się dostrzec jej los? Owszem, łuki ust i oczu świadczą o smutku, zawsze wiążącym się z niespełnieniem, a czarny kapelusz z szerokim rondem jeszcze podkreśla te znaki, kładąc cień na jej twarzy. Ciotka La umarła w roku 1971. Obok niej stoi Marie Thomsen, nazywana później ciotką Mie. Z czasem poślubiła Juliusa Thorsena, hurtownika, prezesa Duńskiego Związku Szermierki. Przez wszystkie lata zajmowali mieszkanie na poddaszu w dzielnicy Nørrebro, składające się z trzech małych pokoików ze skośnymi sufitami i lukarnami. Zaraz po wejściu wzrok padał na dwie drewniane baryłki stojące w przedpokoju, w jednej był portwajn, a w drugiej sherry, trunkami można się było częstować do woli. Ciotka Mie pracowała jako księgowa w niedużym przedsiębiorstwie armatorskim. Nie mieli dzieci, lecz mimo to żyli wesoło jak Bóg przykazał. Czy nie można się tego domyślić już po kapeluszu ciotki Mie, błyszczącym i nierzucającym cienia? Nigdy nie poznałem ani jej, ani jej męża. Więc skąd wiem to wszystko? Ojciec przed śmiercią robił notatki i właśnie stamtąd pochodzi cała moja wiedza. Postąpił zatem tak samo jak jego ojciec, chciał nam przekazać wspomnienia, surowce historii, zanim nie będzie już w stanie niczego sobie przypomnieć. Alma Thomsen, ta w środku, urodzona w 1882 roku, zmarła w 1929, kiedy ojciec miał zaledwie dziesięć lat. Poślubiła Emila Francisa, zamożnego lekarza z Østerbro, i zajmowała modne mieszkanie na Østerbrogade, tuż przy placu Trianglen. Ojciec zapamiętał ją jednak jako melancholiczkę, lecz równie dobrze ktoś mógł mu tak powiedzieć, bo w jego pamięć najmocniej wbiła się pewna Wigilia, którą tam obchodzono: po otwarciu dwuskrzydłowych drzwi jego oczom objawił się prawdziwy cud, wielka choinka przystrojona zapalonymi świeczkami. Mieli jednego syna, który również został lekarzem i uczestniczył w wojnie koreańskiej. Poza tym jeździli wspaniałym samochodem, niemieckim adlerem. Caroline Thomsen, ostatnia z prawej, urodziła się w 1876 roku, a zmarła w 1961. Wyszła za mąż za ekspedienta pocztowego Christiana Erichsena. Zamieszkali w Valby, tu urodziło im się pięć córek, a później przeprowadzili się do Birkerød, ponieważ mąż awansował na kierownika tamtejszej poczty. Ojciec pokonywał dwadzieścia kilometrów rowerem z Cort Adelers Gade, żeby podziwiać warsztat introligatorski kuzynki Bodil, który urządziła sobie na strychu. Prawdopodobnie właśnie wtedy zrodziło się jego zainteresowanie książką jako przedmiotem, w którym łączą się ze sobą sztuka i rzemiosło. Nigdy tego zainteresowania nie stracił. Na lewo od Caroline stoi Hulda Thomsen, moja babcia ze strony ojca, w przesadnie strojnym kapeluszu, białej fali przepasanej wstęgą czarnego jedwabiu. Nosi go z oczywistością. I właśnie tę oczywistość natychmiast poznaję. To oczywistość, która zawiera w sobie troskliwość, lecz nie ma w niej zwątpienia czy skargi. Również kiedy babcia była już stara i przypływała „duńskim” promem do Oslo, to znaczy odwrotnie, promem do Oslo z Kopenhagi, nosiła się z oczywistością wolną od wyższości czy wielkich wymagań, za to znamionującą osobę, która zna swoje miejsce, co wcale nie oznacza poddańczości, lecz wprost przeciwnie – siłę. Miejsce to sobie wywalczyła. Jakie zatem miejsce zajmowała Hulda Christensen
z domu Thomsen? Chętnie bym o niej pozmyślał. Jest świetnym materiałem na fikcję. Zawsze to widziałem. Jest powieścią, którą zawsze chciałem napisać. Wychodząc od niewielu dostępnych mi informacji biograficznych, chciałem napisać powieść, w której swój udział miałyby trzy miasta: Hjørring, Kopenhaga i Hongkong. Właśnie tak zawsze pracowałem: tam gdzie kończy się moje doświadczenie, zaczyna się moja wyobraźnia. Ponieważ epicką nicią, na którą nanizana jest akcja, miały być morze, katastrofa statku oraz jego ratowanie, zamierzałem zacząć od spiżowego dzwonu na pokładzie angielskiej fregaty „The Crescent”, która 5 grudnia 1808 roku wpłynęła na mieliznę w okolicy Rubjerg Knude u zachodnich wybrzeży Jutlandii. Z trzystu dwudziestu pięciu osób na pokładzie uratowało się jedynie pięćdziesiąt pięć. Na temat tej katastrofy wciąż krążą opowieści, które czas zmienił w legendy. Statek widać było z lądu, a załoga w ostrym północno-wschodnim wietrze toczyła ostatnią rozpaczliwą walkę z ogromnymi falami zalewającymi pokład, podczas gdy dzwon bił nieustająco. Kiedy sztorm ucichł, w wodzie pływało mnóstwo ciał, które morze powoli pchało ku brzegowi, i wkrótce cała plaża usłana była topielcami. Oficerowie i ich żony w drogich sukniach leżeli tuż obok zwykłych marynarzy. Miejscowa ludność złożyła ofiary w zbiorowej mogile w północno-zachodnim rogu cmentarza w Maarup, w miejscu przeznaczonym dla bezdomnych. Fregata widoczna była jeszcze przez wiele lat po katastrofie, lecz w końcu wessał ją piasek. Ale podczas odpływu spiżowy dzwon znów się ukazywał, fale nim poruszały i wzdłuż całego wybrzeża słychać było jego potężny głęboki ton, przypominający o wszystkich, którzy zginęli i którzy będą ginąć na tych nieprzyjaznych wodach. W końcu po wielu latach dzwon uratowano i przeniesiono na ląd, wisi teraz w kościele w Skallerup i każdej niedzieli wzywa żywych. Miał bić również w mojej powieści, od Jammerbugten po Hjørring, od Hjørring po Kopenhagę i od magazynów portowych w Nyhavn po Hongkong. Zawsze uważałem, że fikcja tak się ma do rzeczywistości jak muzyka do instrumentu. Ale jakie mam prawo tworzyć fikcję o babci? Co by miało z tego przyjść? Czy sama babcia nie jest wystarczająco dobra? Jest. Wypełniała swoje życie po brzegi. To ja sobie nie radzę, dodając własne wymysły do tej historii, bez względu na to, jaki wydźwięk jej to nada. Mimo wszystko wiem o babci mało. Tak czy owak, jedno jest pewne: babcia miała, czy też raczej sama zajęła swoje miejsce wśród mężczyzn jej czasów, to znaczy wśród silnych, autorytarnych i prawdopodobnie uczciwych mężczyzn, którzy również nie mieli wątpliwości co do swojego miejsca. Wśród takich łatwo zniknąć. Bo podczas gdy życie tych mężczyzn jest udokumentowane świadectwami, pochwałami, medalami, wywiadami, uroczystymi przemowami i nekrologami, kobiety nie mają takich dowodów. W gazecie „Nordjyske Dagblad” z 11 października 1918 roku o ojcu babci Huldy, moim pradziadku, można przeczytać takie słowa:
Na wieki zamknął oczy stary szlachetny człowiek, Mistrz Murarski Chr. Thomsen z Hjørring. Zmarł wczoraj w wieku 76 lat. Jako młody mężczyzna Thomsen przybył do Hjørring i znalazł zatrudnienie w gorzelni Aktiebrænderiet przy Nørregade. Ambitny młodzieniec piął się jednak w górę i z czasem niezmiernie wiele osiągnął. Był rzemieślnikiem ze starej szkoły, jednym z wzorowych obywateli, każdego ranka stawiał się pełen wigoru i chęci do pracy. Nie był człowiekiem słów, lecz czynów. W mieście Hjørring wykonał wiele dużych prac budowlanych i wykonaniem wielu kierował. Przez lata trudził się przy wznoszeniu budynków publicznych i był bardzo ceniony przez inwestorów, z którymi się stykał. Przez ponad trzydzieści lat Thomsen był Inspektorem do spraw Pożarnictwa, dopóki nie zastąpił go w tej funkcji Inżynier Miejski. Thomsen działał dalej jako Wiceinspektor do spraw Pożarnictwa. Ponadto był m.in. Rzeczoznawcą do spraw Ubezpieczeń od Ognia, członkiem Rady Kościelnej, Komisji do spraw Budownictwa. W chwili śmierci przewodniczył oddziałowi Związku Duńskich Towarzyszy Broni w Hjørring. Był weteranem wojny z 1864 roku.
Jak już wspomnieliśmy, Thomsen na co dzień był człowiekiem wielce małomównym. Ale wśród wesołej kompanii potrafił niekiedy wykazać się wspaniałym dowcipem i rozbawić towarzystwo jak mało kto. Miał wrodzoną zdolność wyczuwania, wśród jakich ludzi się znajduje. Mawiał, że należy wiedzieć, gdzie się jest, kim się jest i czym się jest. I z reguły to wiedział. Teraz, gdy stary mistrz przebył już całą swą ziemską drogę, niech nad Jego łożem śmierci zabrzmią słowa uznania dla Jego gorącego serca, wiernego charakteru, szczerej chęci do pracy i dumnej postawy.
Cześć Jego Pamięci!
To w zasadzie piękny nekrolog, wzorowy w swojej rzeczowości, która rzadko wzbudza podziw. Uczczony został człowiek, który ewidentnie znalazł właściwe dla siebie miejsce, blisko związany ze swoją społecznością, ba, potrzebujący społeczeństwa i narodu jako ram, aby mógł rozkwitać w zgodzie ze swoją wiarą, swoimi przekonaniami i swoim talentem. Są to zatem czasy, kiedy pojęcie „obywatel” wciąż miało sens i konieczność. Nie wahano się też przed łączeniem tego pojęcia ze słowem „obowiązek”: „obywatelski obowiązek”. Mistrz murarski Thomsen był niezależnym poddanym. Na jego jedynej fotografii, zrobionej u fotografa Franza Christensena z Jernbanegade 3 w Hjørring, prawdopodobnie w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, prezentuje się jako człowiek mocnej budowy, skromny, a przede wszystkim zwyczajny, w takim znaczeniu, że nie wystroił się, idąc do fotografa, jest ubrany w codzienny garnitur, z pewnością ten, w którym chodził do pracy. Zdecydował się bowiem na uwiecznienie swojej podobizny z kartką i piórem, jakby czynił jakieś istotne obliczenia, które mu przerwano, dlatego rzuca prędkie spojrzenie na nas, w tym wypadku na mnie, swojego prawnuka, sto trzydzieści lat później. Ów portret go jednak nie przybliża. Pradziadek znieruchomiał w swoim czasie, tym, do którego należy. Wszystko wskazuje, że jest człowiekiem potrzebnym w epoce wielkich zmian, ekonomicznych, politycznych, przemysłowych. Moją uwagę przykuwają bardziej te słowa z nekrologu: „Miał wrodzoną zdolność wyczuwania, wśród jakich ludzi się znajduje”. Świadczy to o czujności społecznej, umiejętności, która staje się coraz rzadsza. Taką zdolność miała również babcia, dlatego ona także mogła otoczyć się oczywistością, która przydawała jej siły. Tydzień później, 17 października 1918 roku, w gazecie „Vendsyssel Tidende” zamieszczono wspomnienie, którego ton jest zupełnie inny:
Dziś po południu odbył się pogrzeb starego mistrza murarskiego Thomsena. Wyruszył on w swoją ostatnią drogę z kościoła Świętej Katarzyny przy nadzwyczaj licznym udziale żałobników. Kościół wypełnił się po brzegi. Przez świątynię przemaszerował oddział Straży Ogniowej z Hjørring, wśród zgromadzonych zaś można było zobaczyć członków Rady Miejskiej z Burmistrzem na czele, członków Stowarzyszenia Obywateli i Rzemieślników, Towarzyszy Broni, wielu starych weteranów, a także licznych przedstawicieli miejskiego rzemiosła. Trumnę przykryło mnóstwo wieńców, wśród nich było wiele z szarfami, między innymi od Związku Mistrzów Murarskich w Hjørring, Związku Cieśli w Hjørring, Straży Ogniowej w Hjørring, Rady Parafialnej Tornby-Vidstrup, Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia Miast Targowych, Stowarzyszenia 22 Kwietnia 1860, Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia Budynków Wiejskich, Duńskich Towarzyszy Broni oraz od Zarządu Duńskich Braci Żołnierzy.
Po psalmie Pomyśl, gdy kiedyś