Połamany celibat - Białkowska Monika - ebook + książka

Połamany celibat ebook

Białkowska Monika

0,0
38,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Formacja nie przygotowała mnie na to, czym będzie samotność w klasztorze, czym będzie brak bliskości kobiety. Nikt mnie nie uprzedził, że będę tak bardzo sam, że zaglądać będę obcym ludziom w okna. Nie składałem Bogu ślubów po to, żeby w Jego służbie zdechnąć z samotności”.

(Konrad, były ksiądz)

Monika Białkowska – dziennikarka i teolożka – przedstawia prawdziwe historie „połamanego” celibatu. Historie księży, którzy odeszli od kapłaństwa po latach wewnętrznych konfliktów, i tych, którzy doświadczyli ludzkiej miłości, ale z niej zrezygnowali, płacąc za to nieraz ogromną cenę.

Oddaje głos kobietom: ukrytym „nielegalnym” partnerkom, wychowującym księżowskie dzieci, porzuconym „dla uratowania kapłaństwa”, wreszcie szczęśliwym żonom byłych duchownych. Tym wszystkim, których nikt dotąd o zdanie nie pytał.

Opowiada o dramatycznych wyborach, wierności i zdradzie, podwójnym życiu i odwadze zmiany, wielkich nadziejach i rozpaczliwej samotności.

To książka pisana z wnętrza Kościoła, która nie boi się stawiania wprost najtrudniejszych pytań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 341

Data ważności licencji: 3/26/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Po co to robisz, czyli osiem powodów, dla których powstała ta książka

Urodziłam dziecko księdza.

Wprawdzie mnie na ten temat nic nie wiadomo, ale o tym przekonane swego czasu było pewne miasteczko, w którym mieszkałam. Nie mogłam przejść ulicą, żeby obcy ludzie nie patrzyli badawczo na mój brzuch. Uczniowie, których uczyłam religii, przekonywali mnie, że „specjalnie tak wyliczyłam”, żeby urodzić w zimowe ferie i natychmiast wrócić do pracy.

O tym, że urodziłam dziecko księdza, dowiedziałam się od syna przyjaciółki mojej mamy. A on to usłyszał w szkole. Na katechezie. Od innego księdza.

Nie miało żadnego znaczenia, że z rzekomym ojcem nie łączył mnie nawet cień romantycznej więzi i że na wątpliwości „przecież nie odmawiają razem brewiarza” odpowiedzieć mogłam z czystym sumieniem, że owszem, odmawiają. Wystarczyło, że się przyjaźniliśmy i że inny ksiądz bezinteresownie postanowił zniszczyć mi życie. Nawiasem mówiąc, serdecznie go pozdrawiam i informuję, że mu się nie udało.

Ta historia jest pierwszą z długiej listy odpowiedzi na pytanie, które zadawano mi najczęściej przy tej książce: „Po co to robisz?”.

DLACZEGO?

Robię to dlatego, że chcę wydrzeć ten temat z kategorii domysłów i plotek. To, co mnie spotkało, nauczyło mnie nigdy nie sądzić po pozorach. Fakt, że księża szukają relacji, jest nie tylko normalny, ale też dobry. To zdrowe relacje chronią przed największym nowotworem, jaki dręczy kapłaństwo: przed samotnością. Jeśli każda relacja rodzić będzie domysły, jeśli każda przyjaźń stawiać będzie lokalną społeczność na baczność i budzić w niej agentów wywiadu, księża będą się bać tego, bez czego nie można żyć: przyjaźni, relacji niemal rodzinnych, choć bez więzów krwi. Wiem, że takie relacje są możliwe. W domu, w którym wyrastałam, dzięki najpierw mojej babci, a potem mamie, swój dom znajdowało wielu księży. Przez trzy pokolenia żaden z nich w tym domu nie został uwiedziony. Takie domy są potrzebne i trzeba umieć je budować.

Robię to dlatego, że zbyt często słyszałam z ust księży, iż „eksów” nie warto słuchać. Przecież wiadomo: będą się wybielać, bo wiedzą, że przegrali swoje życie.

Gdzie ktoś mi mówi, że nie warto rozmawiać, tam ja idę słuchać. To, co usłyszałam, nie było ani usprawiedliwianiem siebie, ani świadectwem porażki.

Rozumiem, że księża nie chcą słuchać takich historii. Jeś­liby przyznali rację ich bohaterom, zrozumieli ich pobudki, jednocześnie często musieliby uznać, że sami są życiowymi bankrutami. Musieliby zadać sobie pytania i skonfrontować się z odpowiedziami. Czy żyją miłością? Czy było warto? Ile pozostawili za sobą ofiar, chroniąc siebie? Człowiek intuicyjnie chroni siebie przed kryzysem, stąd spodziewam się, że wielu księży tej książki nie weźmie do ręki. Tym bardziej wdzięczna jestem i gratuluję odważnym.

Robię to dlatego, że przeczytałam wiele książek o odchodzących księżach i żadna nie odpowiedziała na moje pytania. Opowiadały one historie złego proboszcza, kłopotów w szkole, zakochania. Brakowało w nich najważniejszego, czyli momentu zmagania się człowieka z Bogiem. Zakochanie się jest uczuciem, które zwykle niesie człowiekowi radość. Zakochany, a wierzący ksiądz wcale nie unosi się pięć centymetrów nad ziemią. Zakochany ksiądz dźwiga ogromny ciężar, z którym nie wie, co ma zrobić, i z którym nie ma dokąd iść.

Intuicyjnie to wyczuwałam, ale chciałam usłyszeć świadków. Zależało mi na tym, żeby spróbować dotknąć tajemnicy tego wewnętrznego zmagania. Mam nadzieję, że przynajmniej częściowo to się udało.

Robię to dlatego, że żyjąc blisko Kościoła, od dziecięcych lat nasłuchałam się najróżniejszych przepisów na pozbycie się z kapłańskiego życia pokus i kobiet. Od sławetnego bromu podawanego niegdyś w seminaryjnych stołówkach w herbacie (chcę ufać, że to tylko legendy), przez jedzenie sałaty na obniżenie potencji (niestety sałata tak nie działa), po przykazanie, że kiedy ksiądz się zakocha, najważniejszą rzeczą jest utrzymać to w tajemnicy przed kobietą. Dopóki ona nie jest tego świadoma, można to w sobie zdusić. Kiedy ona to wie, zaczyna się budować głębsza relacja. Takim przepisem jest również przenoszenie księdza na drugi koniec diecezji. Takim przepisem jest natychmiastowe i całkowite zerwanie wszelkich kontaktów, z usunięciem numeru telefonu włącznie.

Chciałam zrozumieć, dlaczego sposoby na „ratowanie kapłaństwa” są jednocześnie sposobami na wewnętrzne zdemolowanie człowieka, na zniszczenie jego emocji i szeroko rozumianego serca. Chciałam zrozumieć, czy można prowadzić życie sterylne i nieludzkie w imię Boga, który jest Miłością.

Robię to, bo porusza mnie los kobiet. Znam takie, które żyją w związkach z księżmi po kilkadziesiąt lat. Nawet jeśli nie są dla nich partnerkami seksualnymi, są uwięzione w relacji, która prowadzi donikąd. Nie potrzebują człowieka, do którego dzwonią, gdy im smutno, człowieka do rozmów na każdy temat, kogoś, z kim pojadą na wakacje, ani kogoś, kto będzie spędzał z nimi święta. Nie szukają, bo obok nich jest ksiądz, który zaspokaja większość ich potrzeb. Otoczone jakąś formą opieki i obdarzone zainteresowaniem nie zdają sobie sprawy, że są ofiarami księżowskiego egoizmu i lęku, który nie pozwala im ani porzucić kapłaństwa, ani zrezygnować z przywiązywania do siebie kobiety.

Wiem, jak może się to skończyć – kiedy kobieta na pogrzebie mężczyzny, którego kochała, stoi w kruchcie kościoła. Kiedy po wypadku nie ma żadnego dostępu do informacji o stanie zdrowia ojca swojego dziecka. Kiedy o śmierci człowieka, z którym szła całe życie, dowiaduje się z lokalnych mediów.

Chciałam pokazać kobiecą stronę tego dramatu tak, żeby odebrać im aurę ladacznic, a księżom uświadomić, jak wielką cenę one płacą za ich podwójne życie.

Robię to, bo szukam odpowiedzi, dlaczego tak mało spotykam szczęśliwych starych księży. Pytałam o to wielu ludzi i każdy po chwili zastanowienia potrafił wymienić najwyżej jednego, co składa się na dość posępną statystykę. W jednych jest smutek, w innych rozgoryczenie i rozczarowanie systemem, w którym się spalili bez dobrego słowa w zamian, w innych zmęczenie, bo rzuceni w wir pracy przetrwali, ale pustka nie przestaje się odzywać. Jeszcze inni dziwaczeją. Paradoksalnie, najmniej ów wewnętrzny cierń widać w tych, którzy stali się funkcjonariuszami, sprawdzają pieczątki, rozdają podpisy, inkasują ofiary i dbają, żeby parafianie chodzili jak w zegarku, wpatrzeni w swojego plebana. Tylko czy to ma być ideał księdza?

Robię to wreszcie dlatego, że byli księża w Kościele w Polsce wciąż są grupą „znikniętą”, traktowaną z lekceważeniem lub z podejrzeniem, że z pewnością Kościołowi będą próbowali zaszkodzić. Zapominamy, że są to ludzie, którzy często nie tylko nadal żyją wiarą, ale też mają niejednokrotnie wysokie kompetencje, i że nie zostali wydaleni ze wspólnoty Kościoła. Jedyne, czego nie mogą, to korzystać z władzy święceń. Nie wszyscy chcą się w Kościele angażować i mają do tego prawo. Z pewnością jednak nie ma powodu, żeby poddawać ich ostracyzmowi.

Nie zgadzam się nie tylko na ostracyzm, ale i na łatwe osądy rzucane w ich kierunku. Prosto jest budować analogie o zdradzie i przestrzegać, że jeśli zdradzili kapłaństwo, tak samo zdradzać będą również żonę. Chciałam, żeby wybrzmiał ich głos dowodzący, że analogii tu nie ma. Nie da się porównać cierpienia samotności i opuszczenia ze znudzeniem żoną, której ślubowało się wierność. To są inne światy i ten należący do księży zasługuje na wysłuchanie, a nie pospieszne ferowanie wyroków.

Do wyciągnięcia historii byłych księży z odmętów literatury sensacyjnej w kierunku zaproszenia do poważnej rozmowy wewnątrz Kościoła ośmieliła mnie również synteza synodalna, która powstała w diecezji płockiej. Zapisano w niej, że „wyrazem dialogu powinna być troska o kapłanów, którzy porzucili stan duchowny, lub siostry i braci zakonnych, którzy pozostawili zgromadzenia. Są oni ciągle we wspólnocie Ludu Bożego, dlatego nierzadko wymagają wsparcia i pomocy oraz otwartości, które nie powinny być pokonane przez pokusę potępiania”. Uważam, że już sama analiza przyczyn odejścia: dojmującej samotności, braku docenienia ich pracy, emocjonalnej kastracji może być przyczynkiem do głębszych badań i wprowadzania zmian. Należy nie tylko pilnie przyjrzeć się przyczynom odejść, ale też zacząć poważnie rozmawiać o relacjach wśród księży, o komunikacji na linii biskup – księża, o kształcie seminaryjnej i zakonnej formacji i starać się, realnie, a nie w dokumentach, żeby życie księży było bardziej ludzkie.

Nie mam ambicji, żeby ta książka mogła coś zmienić w dyscyp­linie celibatu. Doskonale znam realia Kościoła i wiem, że ta gra toczy się na zupełnie innym szczeblu. Chciałabym jednak, żeby zmieniała myślenie i pozwalała zrozumieć – również młodym, którzy tę drogę będą wybierać – że celibat musi się łączyć z potwornym cierpieniem, którego nic nie uleczy, a często również ze zgorzknieniem i zdziwaczeniem. Musi. Nie ma innej możliwości. Jeśli ktoś mówi, że jest inaczej, ten kłamie. „Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”. Możesz wybrać inaczej, możesz złożyć taką ofiarę z siebie, jeśli chcesz – ale wiedz, że to naprawdę jest wydanie siebie na cierpienie aż do śmierci. Że nigdy nie zaznasz ukojenia.

PYTANIE O MIŁOŚĆ

W czasie Światowych Dni Młodzieży w Panamie jeden z polskich biskupów powiedział w czasie kazania do młodych: „Jeśli jakiekolwiek przepisy Kościoła miałyby w konkretnej sytuacji przeszkadzać w miłości, to postawcie na pierwszym miejscu miłość”.

To teza odważna i zasadniczo mocno ewangeliczna, nabiera jednak dodatkowego znaczenia, jeżeli odnieść ją do sytuacji księży odchodzących z kapłaństwa.

Ci, którzy w kapłaństwie pozostają, powtarzają po wielokroć, że w tym, co robią w duszpasterstwie, katechezach, wykładach, również jest miłość. Pytałam o to niemal każdego z byłych księży i wszyscy odpowiadają podobnie: to okłamywanie siebie. Miłość to relacja człowieka z człowiekiem, powierzenie się sobie nawzajem. Jakakolwiek próba wykorzystania własnej aktywności, by stwarzać protezy miłości, jest instrumentalnym wykorzystaniem ludzi. Parafianie, uczniowie, studenci, młodzież zgłaszająca się do bierzmowania – nikt z nich nie jest po to, żeby zaspokajać emocjonalne potrzeby księdza.

Kto je w takim razie zaspokoi? Nikt. Przynajmniej dopóki ksiądz żyje w emocjonalnym chłodzie, który konserwuje jego celibat. Nikt.

To też jest prawda o byciu księdzem.

Tymczasem amerykańska profesor neuroanatomii Marian C. Diamond, znana między innymi z tego, że badała mózg Alberta Einsteina, w artykule The Significance of Enrichment napisała: „Zaspokajanie potrzeb emocjonalnych jest niezbędne w każdym wieku. Jak się dowiedzieliśmy z naszych badań nad starzejącymi się szczurami, dając im odrobinę czułej opieki, jesteśmy w stanie wydłużyć ich życie. Te szczury, którym poświęcono dodatkową uwagę, żyły dłużej niż te, które jej nie otrzymały. Te wyniki oznaczają, że dla dobrego samopoczucia jednostki konieczna jest skuteczna współpraca dwóch obszarów mózgu: układu limbicznego i kory. Dlatego ważne jest stymulowanie części mózgu inicjującej ekspresję emocjonalną, obejmującej połączenia między korą mózgową a układem limbicznym, w tym hipokampem, ciałem migdałowatym i podwzgórzem. W naszych badaniach to kora mózgowa reagowała łatwiej na warunki środowiskowe, a nie części układu limbicznego, takie jak hipokamp i ciało migdałowate. Fakt, że struktury te są mniej przystosowane do zróżnicowanego środowiska, oznacza, że są one bardziej podstawowe dla przetrwania jednostki. To sugeruje, że dobre samopoczucie emocjonalne może być ważniejsze dla przetrwania niż rozwój intelektualny. Inne rodzaje stymulacji oprócz wyzwań umysłowych, na przykład znaczna osobista uwaga i inne formy zaangażowania emocjonalnego, mogą być niezbędne do wywołania zmian w strukturach limbicznych. Jeśli tak jest, o ile więcej wysiłku powinniśmy włożyć w poświęcanie sobie nawzajem uwagi i troski!”.

Czy da się żyć, hibernując swoje serce? Pewnie tak. Można zostać wspomnianym wcześniej księdzem funkcjonariuszem. Można próbować podzielić swoje wnętrze na poszczególne „szuflady” i tę z emocjami, czułością czy potrzebą bliskości trzymać dobrze zamkniętą. Można się urządzić w diecezji, zakonie lub świecie naukowym i twierdzić, że to jest wystarczająco dobre życie. Tylko czy naprawdę do tego wzywa Jezus? Czy naprawdę, żeby być „dobrym księdzem”, trzeba się stać okaleczonym i przez to nieszczęśliwym człowiekiem?

Człowiek jest jednością. Jeśli coś zamyka w wewnętrznej „szufladzie” i udaje, że tego nie ma – niszczy siebie, generuje napięcie i stres, które kończą się chorobami lub uzależnieniami. Jesteśmy powołani do miłości i ta energia ani w nas nie zniknie, ani nie da się przekształcić w nic innego. Jesteśmy powołani do budowania relacji, do powierzenia siebie drugiemu człowiekowi i do noszenia na sobie odpowiedzialności za zaufanie w nas złożone To nas kształtuje, to pozwala nam dojrzewać i przekraczać siebie. Jeśli ktoś tę miłość świadomie odrzuca, więcej – jeśli w imię celibatu świadomie odrzuca miłość i krzywdzi przy tym ufającego mu człowieka, żeby ocalić swoje sterylne status quo – czy ma prawo mówić, że tego chce Bóg, który jest Miłością?

PYTANIE O BOGA

Dla siebie dzięki spotkaniom z moimi Rozmówcami odkryłam kilka rzeczy.

Odkryłam, że Bóg ostatecznie zapyta nas o to, czy umieliśmy kochać, a nie o to, czy konsekwentnie trzymaliśmy się tego, co wybraliśmy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wcześniej, jako młodzi ludzie z mlekiem pod nosem. Głęboko wierzę, że Ojciec, którego pokazał nam Jezus Chrystus, zapyta tylko o miłość. I że miłość wyjaśniać będzie wszystko.

Zrozumiałam, że Bóg chce nas mieć kompletnymi, że nie okalecza nas dla swoich celów, że pragnie, żebyśmy nieustannie dojrzewali, rozumieli, odkrywali – nawet jeśli zorientujemy się, że wcześniej pobłądziliśmy. I kiedy mamy tę świadomość, to nas nie opuszcza, nadal ma plan i nadal nas prowadzi. Popełniać błędy jest rzeczą ludzką, ale w błędzie, który niszczy, tkwią tylko głupcy.

Odkryłam też, że niezależnie od pobożnych opowieści Bóg nie jest w stanie zaspokoić głodu drugiego człowieka. Nie wynika to wcale z naszej słabości i niskich instynktów. To wynika z Bożego planu. On tak właśnie chciał: żebyśmy nie wpatrywali się wyłącznie w Niego, ale żebyśmy szli do Niego razem. Bóg w Trójcy Jedyny jest relacją i ten Bóg się z nami podzielił. Bóg posunął się w sercu człowieka, żeby zrobić tam miejsce dla drugiego człowieka. Więcej: te miejsca w sercu są niemieszalne. Największa nawet ludzka miłość nie zastąpi otwarcia na transcendencję. Największa nawet miłość Boga nie zastąpi bliskości człowieka. Człowiek z Bożego planu ma podzielone serce, które będzie jednakowo szukać i Boga, i człowieka, i nie zazna spokoju ani ukojenia, dopóki jego dwie miłości nie znajdą odpowiedzi.

Można wybrać celibat: byle być świadomym, że to będzie cierpienie nieugaszone.

* * *

W książce rozmawiałam z byłymi księżmi, z ich żonami oraz z kobietami, które były w relacji z księżmi. Nie ma w książce ani jednej historii księdza, który doświadczył głębokiej, romantycznej relacji, ale zdecydował się pozostać w kapłaństwie. Próbowałam takich księży namówić na rozmowę, jednak nie zgodził się żaden z nich.

Wszystkie opowiedziane historie dotyczą relacji heteroseksualnych. Byli księża homoseksualni również istnieją, ale żaden z tych, do których dotarłam, nie był zainteresowany rozmową.

Niektóre imiona i okoliczności pozwalające zidentyfikować rozmówców zostały zmienione.

PŁACZ PIOTRA

Radosław

Co się zmieniło po moim odejściu? Na pewno nie zmieniła się wiara w Pana Boga.

W tym roku miałem dwudziestolecie święceń. I jestem wewnętrznie wolny.

I TAK CIĘ KOCHAM

Dostałem od Boga szczególny dar wrażliwości, który nie jest łatwy. Pamiętam, jak miałem cztery lata. Oglądałem wieczorynkę o matce niedźwiedzicy i dwóch niedźwiedziątkach. A potem przyszedł myśliwy i zastrzelił niedźwiedzicę. Rozpłakałem się wtedy tak, że rodzice długo nie mogli mnie ­uspokoić. Ta wrażliwość ze mną została.

Bardzo szybko, bo już w drugiej klasie, zostałem ministrantem. Potem byłem lektorem, ceremoniarzem, przeszedłem całą tę drogę.

W okresie dojrzewania jak większość chłopaków miałem problem z przeżywaniem swojej seksualności. To był czas, kiedy do Polski zaczynała wchodzić pornografia, chłopaki przekazywały sobie jakieś gazetki. Wszedłem w to, a jednocześnie służyłem przy ołtarzu. Wtedy zaczął się we mnie rodzić konflikt. Jak to? Nie mogę sobie poradzić sam ze sobą, a chcę służyć?

Któregoś dnia poszedłem po raz kolejny do spowiedzi, zrezygnowany, rozczarowany samym sobą. Potem była msza święta. Odprawiał ją ksiądz, który od zawsze mieszkał na plebanii z katechetką, wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Pomyślałem sobie – no tak, jeszcze to, jeszcze on. Ale kiedy przyszedł moment przekazania znaku pokoju, usłyszałem w sercu słowa, co do których mam pewność, że ich nie wymyśliłem. „A ja i tak ciebie kocham”. To mnie całkowicie rozłożyło na łopatki. I to był ostatni dzień, kiedy miałem problemy z samym sobą.

Rozumiałem, że wiara nie jest czymś, co jest zapisane w książce leżącej na półce, ale że to jest coś, co przeżywam. To obecność i zaproszenie do relacji.

KSIĄŻKA Z FIZYKI

Jak to się stało, że poszedłem do seminarium? Już po maturze czułem, że coś się dzieje, że Pan Bóg mnie woła. Ale nie chciałem iść tam od razu. Uznałem, że najpierw chcę skończyć studia. Zdałem egzaminy wstępne i dostałem się na wydział fizyki. Studiowałem przez rok. Już na drugim semestrze powiedziałem sobie jednak, że ta walka nie ma sensu, że tak naprawdę chcę być w seminarium, nie tutaj.

Bardzo ceniłem sobie wówczas jednego z profesorów. Prowadził zajęcia z fizyki teoretycznej, nikt ich nie lubił. Poszedłem do niego i zwierzyłem się, że zmieniam kierunek, chcę studiować filozofię i teologię, idę do seminarium. On się wtedy lekko zawahał i powiedział: „Ja jestem fizykiem teoretykiem. Kiedy mam dostępną jakąś rzeczywistość, wtedy ją badam. Ale wiem, że jest coś, co wykracza poza moje rozumienie. Proszę pamiętać, że każdy szanujący się fizyk obok książek z fizyki ma też książki z teologii”.

To spotkanie zostało mi w głowie, a po latach wróciło refleksją na temat duchownych. My w przeciwieństwie do tego fizyka uczeni byliśmy mentalności okopowej. Wróg czai się wszędzie. Należy się chronić, strzec, nie wchodzić w dyskusje, nie poznawać świata, bo świat jest niebezpieczny.

Dziś wiem, że świat z drugiej strony jest piękny. Powiem więcej: ludzie są wrażliwsi właśnie z tej drugiej, świeckiej strony świata. Ten kontrast w przedstawianiu świata przez duchowieństwo: święty Kościół i zły świat, do dziś mnie zadziwia – tak mało w tym patrzeniu jest wzroku Jezusa.

NIE JESTEŚ HISTORYJKĄ

Z seminarium pamiętam niezwykle duży ładunek lęku. Widzieliśmy, jak księża z kurii i towarzystwa biskupa układają się między sobą. Widzieliśmy imprezy, koperty, całe to zaplecze. Czy mnie to przerażało? Nie. Miałem bardzo mocną, osobistą relację z Panem Bogiem, więc nie.

Pamiętam, jak ta relacja z Bogiem się budowała.

Pochodzę z rodziny, w której był obecny alkohol. Tata pracował jako mechanik i pił z kolegami. W domu czekaliśmy, czy wróci punktualnie czy spóźniony, bo jak spóźniony, to wiadomo – będzie awantura. Być może przez to nigdy nie miałem prawdziwego dzieciństwa, szybko musiałem wejść w świat dorosłych.

Byłem na trzecim roku seminarium, kiedy mama nie miała pieniędzy, więc musiała wyjechać do pracy. Tata został w domu. Brat już pracował, siostry wchodziły w okres dojrzewania. Wtedy tata znów zaczął pić. Odbierałem alarmujące telefony, ale nie mogłem pomóc, nie chcieli mnie wypuścić z seminarium, żebym pojechał do domu.

Pojechałem do ojca raz. To była krótka i ważna rozmowa. Zapytałem: „Tato, co ty robisz?”. Okazało się wtedy, że on może i jest silny, ale jak nie ma przy sobie mamy, to aż mu się ciężej oddycha. Miał co jeść, jednak mama była mu potrzebna do życia jak powietrze. Emocjonalnie nie był w stanie unieść samotności. Dlatego wracały do niego stare historie.

Zacząłem się wtedy modlić. Prosiłem Jezusa, żeby coś z tym zrobił. Przyszła do mnie myśl, żeby postawić wszystko na jedną kartę, żeby nie prosić o żadne półśrodki. Modliłem się gorliwie, czasem do trzeciej nad ranem, o to, żeby tata był uleczony z alkoholizmu.

Krótko potem pojechałem do domu na Wielkanoc. Mogliśmy zostać w domu na kilka dni po świętach. Któregoś dnia tata znów się spóźnia. 14.15, nie ma go. 14.20, zaczyna się stres. Ciśnienie skacze, robi się gorąco. 14.30, wciąż go nie ma. 14.45, wchodzi. Wychodzę pierwszy naprzeciw niego, jak firewall. On pyta: „Jest mama?”. Odpowiadam, że jest, i czekam, co się będzie działo. A on wraca do przedpokoju i wyciąga potężny bukiet róż, nigdy tak wielkiego nie widziałem. Wyciąga te róże i klęka przed mamą, i pyta ją, czy mu wybaczy te wszystkie lata.

To był dla mnie namacalny dowód na działanie Boga. Pomyślałem: „Panie Jezu, Ty jednak żyjesz. Nie jesteś pobożną historyjką”.

NOC CIEMNA

Mój spowiednik i kierownik duchowy mieli ze mną problem. Nie do końca potrafili sobie ze mną poradzić. Niektórzy mogą uznać, że miałem nie po kolei w głowie. Aż wstydzę się czasem o tym mówić, bo wiem, jak to dziwnie może zabrzmieć. Ale tak żywo doświadczałem wówczas Boga, że potrafiłem cały dzień przejść w Jego obecności. I to nie było łatwe, bo widziałem wtedy wyraźny kontrast między Nim a tym światem, między dobrem a złem. Nikt mi nie potrafił pomóc, wpadłem więc na pomysł, który uznałem za genialny. Zacząłem się modlić do Ducha Świętego, żeby zabrał mi całkowicie doświadczenie Pana Boga. Po trzech miesiącach takiej modlitwy zostałem wysłuchany. Zaczęła się pustynia, taka, o jakiej mówili św. Jan od Krzyża czy Teresa Wielka.

Wtedy zorientowałem się, że wbiłem sobie gwóźdź do trumny. Wszystko stało się dwukrotnie cięższe.

Zacząłem mieć problemy z rzeczywistością. Kiedy przestałem czuć, musiałem wszystko układać sobie rozumowo. Miałem wprawę z poznaniem rozumowym świata, ale Bóg wykracza poza materię. Brakowało mi bardzo duchowej perspektywy. Przed święceniami diakonatu byłem blisko odejścia z seminarium. Tym, co mnie zatrzymało i bardzo zaangażowało, była Biblia. Wszedłem w to naprawdę na maksa. Napisałem pracę magisterską z egzegezy. Żyłem Biblią.

Przed święceniami kapłańskimi pojechaliśmy na dłuższe rekolekcje. Do ostatniej chwili zastanawiałem się, czy wchodzić w kapłaństwo czy nie. I w wolności podjąłem decyzję, w wolności położyłem się na posadzce katedry. Czułem, że to wszystko jest moje, byłem tego pewien, wszystko we mnie mówiło „tak”.

A potem wyszedłem w świat i nagle okazało się, że kapłaństwo polega na tym, żeby odprawić mszę, iść na religię, być poprawnym i tyle. Jak zostanie ci czasu, to możesz coś innego zrobić, ale lepiej nie, bo ludzie patrzą.

OBUDZENI

Już w seminarium widziałem, że ludzi do mnie ciągnie. Nie chodziło tylko o to, że byłem młody i ładny. Miałem zdolność głębokiego i empatycznego rozmawiania z ludźmi. Zacząłem zadawać proste pytania. Jeśli jesteśmy szykowani przez Kościół do bycia w świecie – to dlaczego zamyka się nas przed wszystkimi? Dziś mogę powiedzieć, że system czynił z nas duchowych i emocjonalnych kastratów. Zabierano nam możliwość konfrontowania się ze światem, spotykania się, rozmawiania. Za dojrzałość uważano bycie „biernym, miernym, ale wiernym” – posłusznym, najlepiej nie myślącym. Potem przychodzi moment święceń, smycz się zrywa, można biec – ale nie wiadomo jak i dokąd. Rozmawialiśmy z kolegami krótko po święceniach, obudzeni w nowej rzeczywistości, i nie wiedzieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi. Nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy. Mieliśmy problemy z własną tożsamością. Weszliśmy w kapłaństwo absolutnie nieprzygotowani do kapłańskiego życia, do życia w świecie.

Trafiłem do parafii i zacząłem pracować. Uczyłem w szkole po osiem godzin dziennie. Prowadziłem ministrantów, zespół muzyczny, grupę biblijną, chodziłem do chorych do szpitali. W pewnym momencie okazało się, że fizycznie nie daję rady robić już nic więcej.

Tymczasem mój proboszcz miał naturę Jasia Wędrowniczka. Wciąż gdzieś wyjeżdżał. Oprócz mnie był tam ksiądz, którego wcześniej parafianie na taczkach wywieźli, alkoholik. Teraz ja – oprócz szkoły, ministrantów i chorych – miałem się jeszcze zajmować starszym kolegą. Miałem być jego ochroniarzem, wszędzie za nim chodzić i pilnować, żeby nie pił. Miałem odprawiać z nim każdą mszę. Byłem wtedy dopiero pierwszy rok księdzem, z wrażliwością i gorliwością neoprezbitera, a każdego dnia patrzyłem na jego ręce, które się trzęsły nad ołtarzem w czasie przeistoczenia, i modliłem się, żeby nie wylał niczego na ołtarz.

Kiedy po jakimś czasie dołączył do mnie kolejny neoprezbiter, ucieszyłem się, że wreszcie stworzymy parafialny team. Niczego nie stworzyliśmy. On miał zupełnie inny sposób patrzenia na świat. Na dodatek zaraz zakochał się w uczennicy, musiałem tłumaczyć się za niego dyrektorce w szkole i znów być stróżem swojego brata. I to wszystko działo się tylko w jednym roku, w pierwszym roku kapłaństwa. Nic dziwnego, że mnie to wykończyło. Nie bardzo wiedziałem, jak mam to dźwignąć, co z tym zrobić. Nie miałem do kogo iść pogadać. Ale w zasadzie wszystko od zawsze starałem się robić sam, więc i tutaj próbowałem.

Mój świętej pamięci rektor opowiadał nam, jak stara kadra księży uczona była, że ma być rodziną. Ja odkryłem, że w tej rzekomej rodzinie nie mam żadnego wsparcia. Tego się nie da ulepić na siłę. Byliśmy co najwyżej kolegami z jednego tableau. Łączyło nas tylko to, że w tym samym czasie leżeliśmy na posadzce katedry.

NIE CHCĘ BYĆ HANDLARZEM

Po wakacjach zaczął się drugi rok mojego kapłaństwa. Proboszcz wyjeżdżał coraz częściej. Wcześniej mówił, że jeździ do mamy. Mama umarła, więc teraz jeździł do cioci. Miałem wrażenie, że wciąż słyszę kolejne bajki. Kończyły mi się siły.

Jednocześnie zauważałem, że ludzie, którzy przychodzili prosić o odprawienie mszy, coraz częściej pytali, kto będzie odprawiał, i chcieli, żebym to był ja. Przychodzili do mojego konfesjonału, a proboszcza omijali. On to zauważył i było mu to nie w smak. A ja na dodatek wpadłem na pomysł, że każdego dnia, też w dni powszednie, będę mówił trzyminutowe rozważania do Ewangelii. Wcześniej w dni powszednie nikt sobie tym głowy nie zawracał. Ta moja „modyfikacja” służyła ludziom, była dobra, ale od proboszcza usłyszałem, że kościół trzeba oświetlać i każda taka minuta kazania kosztuje.

Czułem, że podcina mi się skrzydła. I wtedy uświadomiłem sobie boleśnie, że my jednak nie gramy w tej samej drużynie. Mówimy to samo, wyglądamy tak samo, znajdujemy się w tym samym miejscu, ale jesteśmy z zupełnie innego świata. Nie jestem i nie chcę być handlarzem, który myśli tylko o tym, byle opchnąć jak najszybciej swój towar i mieć święty spokój.

Rosło między nami napięcie. Czułem się oszukiwany na każdym kroku. Pensję kapelana szpitala pobierał proboszcz, który nie udzielał się w tej posłudze, a ze zwykłej ludzkiej uczciwości ani razu nawet nie docenił, że robię to za niego. Przecież obok tego miałem jeszcze „swoich” chorych, do których przychodziłem z Najświętszym Sakramentem. Wyglądało to, jakby ktoś żył sobie wygodnie na moim garbie.

Zaczął się wtedy jeden z najgorszych okresów w moim życiu. Przypomniały mi się rekolekcje, które głosił nam jeszcze w seminarium pewien znany ksiądz. Przerwał kiedyś nau­ki, rozejrzał się po kaplicy i mówi: „Teraz nie ma rektora, to powiem wam coś ważnego. Przy nim bym nie mógł, bo by szybko zakończył głoszenie rekolekcji. Posłuchajcie: różne decyzje będziecie podejmować w życiu. Niektórzy z was odejdą z kapłaństwa. Pamiętajcie jedno. Decyzję podjąć możecie zawsze, ale nigdy nie podejmujcie jej ze względu na kogoś lub na coś. To ma być twoja decyzja – żebyś stając przed lustrem, nigdy potem nie robił sobie wyrzutów. Żebyś nigdy, kiedy coś w życiu się nie uda, nie myślał, że to kara za to, że odszedłeś. Bo to będzie kłamstwo”.

Wróciły do mnie tamte słowa. Pomyślałem wtedy, w tym drugim roku kapłaństwa, że jeśli mam odejść, to muszę się do tego dobrze przygotować. Muszę być pewien, że to będzie decyzja stuprocentowo moja.

Tak się rozpoczął długi proces, w którym mocno poznawałem samego siebie i swoje motywacje.

FATALNY GOŚĆ DO MIŁOŚCI

Dopiero wtedy poznałem też moją przyszłą żonę. Nie było jednak między nami żadnej bliższej relacji. Było tylko flow, porozumienie, ale kiedy widziałem, że może się z tego urodzić coś więcej, pierwszy powiedziałem „stop”. Powiedziałem jej, że jestem fatalnym gościem do miłości, bo sam jeszcze nie wiem, czy będzie ze mnie ksiądz, czy nie będzie. Nie wiadomo też, czy ta relacja między nami w ogóle się uda. Żebym ja był szczęśliwy i żeby ona ewentualnie nie była nieszczęśliwa, muszę tę decyzję podjąć zupełnie wolny i sam. Zerwaliśmy wtedy ze sobą kontakt.

Dla mnie to był najtrudniejszy moment w życiu. Dla niej to była jej osobista męka i jednocześnie droga do nawrócenia. To właśnie wtedy zaczęła modlić się za mnie koronką do Miłosierdzia Bożego. Nie za siebie, nie o to, żeby mnie mieć. Po prostu za mnie. Dowiedziałem się tego od niej dopiero po latach.

To moje rozdarcie trwało pół roku. Było bardzo mocnym doświadczeniem i trudnym procesem. Dla niej było jeszcze trudniejsze. Ja jestem facetem, potrafię się odciąć i udawać, że nic się nie stało. Zachować „zimną krew”.

Wiedziałem, że zmagam się z grzechem. Nie chcę się wybielać. Ale też staję w prawdzie względem siebie i wiem, że na tamtym etapie tak naprawdę zabijało mnie jednak przede wszystkim to, że ja się dla nich – dla tej rodziny księży, dla ludzi, którzy decydują o moim życiu – w ogóle nie liczę. To naprawdę było zabójcze.

Jeden ze starszych księży powiedział kiedyś: „Widzisz, tak to jest z księdzem, że na starość nie będzie miał mu kto szklanki wody podać”.

Walczyłem o to, żeby nie odchodzić. Wiem, że robiłem naprawdę dużo dobrych rzeczy dla ludzi. Ale na tamtym etapie tę walkę przegrałem. Zbyt silny był we mnie ten obraz ręki spracowanego, starego człowieka, który wyciąga rękę i spotyka pustkę. Wszystko we mnie pękło, a nikt nie zainteresował się, jak mi pomóc.

JESTEŚ DEBILEM

Najpierw zacząłem zbierać kartony. Miałem mnóstwo książek, głównie komentarzy do Pisma Świętego, nie mogłem i nie chciałem ich zostawić. Były dla mnie zbyt cenne. Dzieci się ze mnie śmieją i nazywają moją bibliotekę „świętą”. Tak, oczywiście, że znają całą moją historię.

Zbierałem te kartony i powoli wywoziłem książki. Ktoś musiał mnie widzieć.

Dwa tygodnie przed Wielkanocą przyjechali do mnie koledzy z roku. To było w poniedziałek, po wieczornej mszy. Po dwóch latach to był pierwszy raz, kiedy którykolwiek z nich zapukał do drzwi mojego mieszkania.

Weszli, zobaczyli, że brakuje części książek. Od razu zapytali, czy odchodzę z kapłaństwa.

Powiedziałem wprost, że tak.

Zaczęła się rozmowa. Próbowali mnie nawracać. Zapytałem tylko, gdzie byli przez ostatnie dwa lata. Czy nie widzieli, co się dzieje na parafii? Czy się zainteresowali chociaż przez moment? Czy my w ogóle przez ten czas ze sobą rozmawialiśmy? Czy się spotkaliśmy na choćby jednych urodzinach czy imieninach?

Próbowali tłumaczyć, że to był trudny dla wszystkich czas. Odpowiedziałem, że moja decyzja jest już podjęta.

W środę wieczorem odprawiłem swoją ostatnią mszę w życiu. Kiedy wszedłem na plebanię, na schodach prowadzących do mojego pokoju zatrzymał mnie proboszcz, który zapytał się mnie wprost, czy odchodzę z kapłaństwa. Od razu wiedziałem, że jego pytanie musi być związane z wizytą kolegów, że z nim rozmawiali. Ze spokojem odpowiedziałem, że tak i że jutro jadę do kurii. Nie próbował nawet jakoś rozmawiać, pomóc czy nawet mnie zatrzymać. Chciał się mnie pozbyć jako problemu, zupełnie tak samo, jak zrobił na moich oczach rok wcześniej ze starszym kolegą księdzem. Następnego dnia pojechałem do biskupa.

To była bardzo trudna rozmowa. Biskup – dziś już nieżyjący – wyzywał mnie od chorych psychicznie, od debili, krzyczał, czy nie byłem świadomy, na co się zgadzałem. Uświadomiłem sobie, że jemu w ogóle nie zależy na mnie jako na człowieku. Odesłał mnie do biskupa pomocniczego. Ten też zaczął na mnie krzyczeć. Wiedziałem, że nie mogę wchodzić w tę logikę. Wiedziałem, że podjąłem wolną decyzję. Powiedziałem, że kuria nie musi się za mnie wstydzić. Nie musi za mnie płacić żadnych alimentów. Nie skrzywdziłem kobiety. Nie skrzywdziłem żadnego dziecka. Nie ukradłem żadnych pieniędzy. I zapytałem: dlaczego w takim razie na mnie krzyczy?

Biskup spojrzał na mnie, jakby nagle otrzeźwiał. Uznał, że wyśle mnie na urlop zdrowotny. Do mamy.

Wysłanie księdza „do mamy” oznacza, że ma się sam utrzymać i nie zawracać kurii głowy. Jednocześnie to nie psuje kurialnych statystyk.

Wiedziałem, że jedyne, co muszę, to po prostu stamtąd wyjść. Znów nikt mnie nie próbował zatrzymać. Nie dostałem ani cienia zainteresowania. Nie byłem dla nikogo ważny jako ja. Byłem tylko „wio-karym”: jest bat, jest karawana, mam robić, co każą, i nie myśleć za dużo.

Dopiero kiedy wyszedłem z kurii, zadzwoniłem do Wioli. Po tej długiej przerwie powiedziałem jej, że podjąłem decyzję i że wszystko jest już zamknięte. Wiedziałem, że odchodzę z kapłaństwa nie po to, żeby iść w samotność, ale w rodzinę.

Potem wszedłem do katedry, żeby sobie z Panem Bogiem chwilę pogadać. Pojechałem na plebanię, pozbierałem swoje rzeczy, zostawiłem sutannę, wsiadłem do swojego samochodu i odjechałem.

W RĘKACH BOGA

Najtrudniejsze dla mnie było powiedzenie o wszystkim rodzicom. Długo się do tego przygotowywałem. W końcu napisałem list. Skserowałem go potem i nadal mam kopię, ale nie czytałem go od wielu lat. Ten list wysłałem do rodziców za potwierdzeniem odbioru, żeby mieć pewność, że go dostali.

Nie odzywali się przez miesiąc.

Potem tata zadzwonił. Powiedział: „Przyjedź, pogadamy”.

Tak się zaczęła historia mojego nowego życia.

Pan Bóg wziął mocno w swoje ręce jego stery.

Czy gdyby nie było Wioli, też bym odszedł? Tak. Panicznie się bałem, że kiedyś wróci do mnie oskarżenie – że to wszystko przez kobietę – i że ono mnie zabije. Wiedziałem, że jeśli mam podjąć decyzję, to musi ona być taka, żeby nic nią nie zachwiało.

Wcześniej miałem w sobie duży lęk. Myślałem sobie, że idę do świata, w którym nie mam żadnej wartości. Jestem niewykwalifikowanym robotnikiem, który nigdy nawet nie trzymał łopaty. Jestem teologiem, który za chwilę ma założyć rodzinę, ale nie ma pojęcia, jak swoje życie poukładać.

I Pan Bóg zaczął mnie leczyć. Robił to przez moją żonę. To ona stała się dla mnie przewodniczką po świecie. W tej historii, która dla jednych będzie dramatyczna, dla innych będzie grzeszna i będę w niej odgrywał rolę Judasza Kościoła, zobaczyłem, że ja ratuję życie mojej żony, a ona ratuje moje życie. I to nie była tylko kwestia emocjonalna. Gdybym nie pojawił się w jej życiu, ona pozostałaby niewierząca. Gdyby ona nie pojawiła się w moim życiu, ja nie byłbym zdrowym i wolnym człowiekiem. Byłbym jak ci księża, którzy odeszli i o których czasem się opowiada ku przestrodze: pijany, przegrany na ruletce albo siedzący w pokoiku u mamy i płaczący nad brewiarzem. A ja żyję normalnie.

Żyję normalnie, bo stanąłem w prawdzie. To jest sedno. Stanąłem przed Bogiem nagi i powiedziałem Mu: „Zrób ze mną porządek”.

Wtedy zaczęły się dziać naprawdę dobre rzeczy. Zacząłem wracać do normalnego życia, zacząłem oddychać. Zobaczyłem, że życie jest dobre. Że nic mi nie zagraża. Że ludzie, których spotykam, nie są niebezpieczni.

Czy kiedykolwiek żałowałem swojej decyzji? Nie. Pan Bóg naprawdę mnie nie zostawił. Dwa tygodnie po Wielkanocy zadzwonił do mnie kolega, że ma dla mnie pracę za granicą. Wziąłem Wiolę i pojechaliśmy. Zaczęliśmy pracować w wielkim hotelu w stolicy, najpierw przy utrzymaniu pokoi dla gości i w restauracji. Kilka tygodni później usłyszałem od szefa, że mam jechać do Chorwacji. Śmialiśmy się z Wiolą, że szef pewnie za dużo wypił albo się nie zrozumieliśmy. Ale tydzień później on znów mówi, że jedziemy do Chorwacji. Okazało się, że szef kupił sobie jacht i chce, żebym przypilnował jego bezpiecznego doprowadzenia do portu. Z mojego auta przesiadłem się do jego luksusowego samochodu, dostałem kluczyki, pieniądze na drogę i z Wiolą pojechaliśmy w zupełne nieznane.

To była piękna wyprawa. Totalna wolność. Trzy miesiące spędziliśmy w Chorwacji. Przygotowywałem jacht do wypłynięcia, Wiola sprzątała, robiła pranie. Dostaliśmy skuter i w wolnym czasie zrobiliśmy w sumie pięć tysięcy kilometrów, zwiedzając całe Lazurowe Wybrzeże. Dziś widzę, że to Pan Bóg dał nam taki oddech wolności.

DOKĄD BĘDZIESZ UCIEKAŁ?

Po trzech miesiącach wróciliśmy do kraju.

Zamieszkaliśmy najpierw u moich teściów w mieście, w którym byłem księdzem. Potem wynajęliśmy kawalerkę. Zagraniczne pieniądze się kończyły, trzeba było znaleźć pracę. Zacząłem myśleć o kolejnej przeprowadzce. I znowu Pan Bóg wkroczył do akcji.

Przyszedł do mnie mój były parafianin, z którym znaliśmy się wcześniej. Zwierzyłem mu się z chęci wyjazdu i ucieczki. Zapytał: „Dokąd będziesz jechał? Przecież nikogo nie skrzywdziłeś. Za dwa lata ludzie nie będą pamiętać i będą mieć inne tematy do plotek. Tu masz rodzinę. Będziesz miał dzieci, one będą potrzebowały kuzynów, wujków. Nie uciekaj”.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

BÓG CHCE TEGO, CO ZABRONIONE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ZDJĘCIE W ORNACIE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

BYŁAM JEDYNĄ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

WSZECHMOGĄCY CZUWA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JEDEN DZIEŃ Z WALTRAUD

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JUŻ NIE UFAM

Rozdział dostępny w pełnej wersji

BÓG Z NIKOGO NIE REZYGNUJE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

KOCHAŁAM ZA BARDZO

Rozdział dostępny w pełnej wersji

NIC NIE JEST NA MARNE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

LEPIEJ ODEJŚĆ, NIŻ GNIĆ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

SAMOTNOŚĆ WBREW TRÓJCY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZŁOWIEK NIE WIELBŁĄD

Rozdział dostępny w pełnej wersji

WHAT A BEAUTIFUL LOVE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ŻYCIE BEZ PRAWDY JEST STRACONE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Projekt okładki

Adam Gutkowski

Redaktorka nabywająca

Katarzyna Węglarczyk

Redakcja

Katarzyna Węglarczyk

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Copyright © by Monika Białkowska

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8367-377-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik