Pogrzebani - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka

Pogrzebani ebook i audiobook

Graham Masterton,

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Domek robotnika obok starej przędzalni wełny w Blarney w hrabstwie Cork pilnie strzeże sekretu sprzed lat. W 1921 roku zamieszkująca go rodzina: matka, ojciec i dwoje dzieci zniknęła bez śladu w niewyjaśnionych okolicznościach. Dziewięćdziesiąt lat później ich zmumifikowane zwłoki wydobyto spod podłogi.

Rany postrzałowe w czaszkach wydają się wskazywać na egzekucję przeprowadzoną przez IRA, ale w toku śledztwa Katie Maguire trafia na trop zadawnionych zatargów, które po latach odżywają na nowo.


W tej części Irlandii ludzie nie zapominają i nie wybaczają, a przeszłości nie da się po prostu pogrzebać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 578

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 13 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,3 (319 ocen)
185
69
51
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moni_Dana

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle przygody detektyw nadkomisarz Katy Maguire były interesujące, zaskakujące i faktycznie, nie potrafiłam się oderwać od słuchania. Roch Siemianowski jak w każdej książce genialny ❤️
30
morloth3

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala! Jak wszystkie Madtertona. Zadnych dluzyzn. same konkrety.Nie da sie od niej oderwac.
00
Ankmork

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
PATI12324

Dobrze spędzony czas

ok
00
angelikaanielica

Dobrze spędzony czas

Troszkę inna niż wcześniejsze dłużej się rozkręca.ale polecam.warto.
00

Popularność




JEŚLI LUDZIE NIE WYBACZAJĄ I NIE ZAPOMINAJĄ, PRZESZŁOŚCI NIE DA SIĘ POGRZEBAĆ.

W 1921 roku w robotniczej dzielnicy Cork znika bez śladu czteroosobowa rodzina. Dziewięćdziesiąt lat później robotnicy remontujący dom na przedmieściu znajdują pod podłogą zmumifikowane zwłoki kobiety, mężczyzny, dwójki dzieci i psa.

Katie Maguire, choć wie, że sprawcy tej zbrodni już od dawna nie żyją, podchodzi do śledztwa z takim samym zaangażowaniem jak do innych. Mimo że właśnie jest uwikłana – również osobiście – w sprawę piekielnie groźnego szefa gangu zajmującego się przemytem. A przełożeni chcą zamieść tę starą historię pod dywan, obawiając się, że może ona odgrzać polityczno-religijne waśnie i zebrać krwawe żniwo.

GRAHAM MASTERTON

Popularny angielski pisarz. Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. „Mayfair” i w angielskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem Manitou (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 80 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce, którą często odwiedza, ugruntował cykl poradników seksuologicznych, w tym wielokrotnie wznawiane Magia seksu i Potęga seksu. W ostatnim czasie Graham Masterton skupił się na kontynuacji cyklu kryminałów z Katie Maguire, do którego należy jedenaście powieści: Białe kości, Upadłe anioły, Czerwone światło hańby, Uznani za zmarłych, Siostry krwi, Pogrzebani, Martwi za życia, Tańczące martwe dziewczynki, Świst umarłych, Żebrząc o śmierć i Do ostatniej kropli krwi.

grahammasterton.co.uk

grahammasterton.pl

Tego autora

Sagi historyczne

WŁADCY PRZESTWORZY

IMPERIUM

DYNASTIA

Rook

ROOK

KŁY I PAZURY

STRACH

DEMON ZIMNA

SYRENA

CIEMNIA

ZŁODZIEJ DUSZ

OGRÓD ZŁA

Manitou

MANITOU

ZEMSTA MANITOU

DUCH ZAGŁADY

KREW MANITOU

ARMAGEDON

INFEKCJA

Wojownicy Nocy

ŚMIERTELNE SNY

POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY

DZIEWIĄTY KOSZMAR

Katie Maguire

BIAŁE KOŚCI

(książka wcześniej ukazała się pt. KATIE MAGUIRE)

UPADŁE ANIOŁY

CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY

UZNANI ZA ZMARŁYCH

SIOSTRY KRWI

POGRZEBANI

MARTWI ZA ŻYCIA

TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI

ŚWIST UMARŁYCH

ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ

DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁ

ANIOŁ JESSIKI

STRAŻNICY PIEKŁA

DEMONY NORMANDII

ŚWIĘTY TERROR

SZARY DIABEŁ

ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

ZJAWA

BEZSENNI

CZARNY ANIOŁ

STRACH MA WIELE TWARZY

SFINKS

WYZNAWCY PŁOMIENIA

WENDIGO

OKRUCHY STRACHU

CIAŁO I KREW

DRAPIEŻCY

WALHALLA

PIĄTA CZAROWNICA

MUZYKA Z ZAŚWIATÓW

BŁYSKAWICA

DUCH OGNIA

ZAKLĘCI

ŚPIĄCZKA

SUSZA

SZKARŁATNA WDOWA

Wkrótce

DOM STU SZEPTÓW

Tytuł oryginału:

BURIED

Copyright © Graham Masterton 2015

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Grzegorz Kołodziejczyk 2017

Redakcja: Katarzyna Kumaszewska

Zdjęcie na okładce: Silas Manhood

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-632-4

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Książkę tę poświęcam pamięci mojego przyjaciela

Andrzeja Kuryłowicza

10 kwietnia 1954 – 21 marca 2014

Odszedłeś od nas w pierwszy dzień wiosny

Chan eil saoi air nach laigh leòn

Irlandzkie porzekadło: Nawet bohatera można zranić

Rozdział 1

– Włazisz czy nie włazisz, ty durny kabanie?! – zawołał Declan.

Było jednak oczywiste, że Christy ani myśli podejść bliżej. Stał na progu, jego czarno-brązową sierść skołtunił deszcz; Declan nigdy nie widział go tak zalęknionego. Pies patrzył szeroko otwartymi ślepiami, a jego nos drgał; co jakiś czas przekrzywiał łeb, jakby usiłował zajrzeć w głąb przedpokoju i przez drzwi salonu. Jak gdyby wiedział, że jest tam coś budzącego strach.

– Declan, kuźwa! – krzyknął ze środka Colm. – Przestałbyś wreszcie dyskutować ze swoim kundlem o pogodzie i pomógł mi przy tym cholernym kominku.

– Tłuk z ciebie, Christy, tyle ci powiem. Chcesz tu zostać i moknąć, proszę bardzo, twój wybór. Ale jak kipniesz na zapalenie płuc, nie miej do mnie pretensji.

Zostawił psa i wszedł do saloniku; Colm właśnie oderwał od ściany obudowę kominka z brązowych kafelków i pomagając sobie łomem, próbował ją odwlec dalej. Powietrze w malutkiej izbie wypełniał pył, a zasłane okruchami zaprawy deski skrzypiały mu pod butami.

– Nigdy się tak nie zachowywał. – Declan uniósł łopatę i wcisnął ją w szparę po drugiej stronie kominka. – Wygląda, jakby się czegoś zląkł, wiesz? Może jakiś duch tu siedzi.

– Wcale by mnie to, kuźwa, nie zdziwiło – rzucił jego kolega, szarpiąc mocno łomem to w jedną, to w drugą stronę. – Ten starszy facio, co był właścicielem, znaleźli jego trupa na dole przy schodach, tak mi powiedziała ta dziewczyna od Sherry’ego Fitzgeralda. O swojego kota się potknął, tak mówiła. Kark sobie skręcił, jakby to była łodyga, i leżał tu przez miesiąc, zanim go znaleźli.

Colm oceniał, że remont całego domu zajmie im co najmniej dwa tygodnie. Był to nieduży budyneczek przy Millstream Row w Blarney, jeden z jedenastu szeregowców zbudowanych w latach sześćdziesiątych XIX wieku dla przędzarzy wełny z zakładu Mahony’ego.

Poprzedni właściciele, mimo że mieszkali w nim od 1952 roku, odnowili go tylko raz, kładąc na ścianach brudnobrązową tapetę w kwiatowy wzór. W 1964 postawili parterową przybudówkę na tyłach, w której znalazło się miejsce dla wanny i pralki dwukomorowej, lecz było to ich jedyne ustępstwo na rzecz modernizacji.

Po śmierci owdowiałego właściciela domek sprzedano za sto dwadzieścia trzy tysiące euro parze młodych profesjonalistów, dla których miało to być pierwsze własne lokum.

Stękając niczym dwa wieprzki pędzone kijami na targowisko, Declan i Colm wytaszczyli obudowę kominka na dwór. Christy wciąż tam siedział i mókł na deszczu, a gdy usuwał im się z drogi, otrząsnął się zaciekle.

– Wariat jesteś, wiesz? – powiedział Declan, kiedy razem z kolegą dźwignęli kominek i z ogłuszającym hukiem wrzucili go do pustego kontenera stojącego przy wąskiej drodze. – Może byś tak wszedł do środka i osuszył się, co?

Schylił się i złapał Christy’ego za obrożę, lecz gdy usiłował pociągnąć go do domu, zwierzę się zaparło i warknęło. Declan szarpnął mocniej, ale usztywnione łapy szurnęły o mokry chodnik i szczeknął, sygnalizując, że nie chce przekroczyć progu.

– No patrz na niego. – Colm się uśmiechnął. – Chyba trafiłeś z tym duchem. Co, Christy? Widzisz tam ducha w środku? Hu-huuu!

– Może zwęszył jakiś smród, który mu się nie podoba, zdechłego szczura czy coś – myślał głośno Declan. – Większość ludzi o tym nie wie, ale taki kerry beagle ma lepszy węch niż posokowiec.

– Niby tak, ale daj spokój. Ile w nim jest z kerry beagle’a, a ile z kundla przybłędy, z którym matka zaciążyła, kiedy właściciel odwrócił głowę?

– Możesz se gadać, mądralo, ale ten koleś wyczuje, jeśli ktoś pierdnie w Limerick, przysięgam na Boga – odparował Declan. – Zwęszy gotujące się mięso, zanim gaz zapalisz.

Szarpnął jeszcze raz obrożę Christy’ego, lecz pies warknął i obnażył zęby, więc Declan dał za wygraną.

– Dobra, postawiłeś na swoim. I tak ci się kąpiel należała.

Mężczyźni weszli do domu. Musieli teraz zerwać deski z podłogi w saloniku, gdyż nowi właściciele chcieli ją pokryć ręcznie drapanym wiktoriańskim dębem.

Colm zapalił papierosa i wziął trzy głębokie sztachy, po czym zgasił go palcami i zatknął niedopałek za ucho. Ujął łom i podważył nim listwę pod oknem, a potem wziął ją na ramię i wyniósł do kontenera. Declan tymczasem schylił się i chwycił odsłonięty koniec biegnącej środkiem pokoju deski; pociągał raz po raz, aż wyrwał gwoździe z legarów, szarpnął ją do góry i upuścił z trzaskiem.

Zdążył przywyknąć do tego, że pod deskami starych domów zalegają śmieci pozostawione przez budowlańców, a oprócz tego szkielety szczurów i myszy. Pewnego razu w Saorstát znalazł czarną blaszaną puszkę z trzydziestoma funtami wyemitowanymi przez Wolne Państwo Irlandzkie, poczerniałą harmonijkę ustną oraz kartę walentynkową z dedykacją „Dla najdroższej Muirgheal”.

W tym domu jednak między legarami leżało kilka rozrzuconych starych łachów: męski garnitur, bordowa sukienka, dziewczęcy fartuszek i różowe śpioszki. Wszystkie wyblakły, straciły barwę i pokryła je gruba warstwa miałkiego szarego kurzu, można więc było tylko zgadywać, jak długo tam leżały.

Oderwał następną deskę, a potem przy wtórze pisków gwoździ jeszcze jedną; już zabierał się do czwartej, kiedy dostrzegł dłoń wystającą z zielonego męskiego okrycia.

Długo wlepiał w nią wzrok i miał wrażenie, że kurczy mu się skóra na głowie. Ręka była sucha jak papier i niemal całkowicie płaska, ale wiedział, że jest to bez wątpienia ludzka kończyna. Niektóre kłykcie przebiły się przez wysuszoną skórę, ale wszystkie paznokcie pozostały, jakkolwiek czas nadał im barwę bursztynu.

Uklęknął, żeby przyjrzeć się dokładniej znalezisku, lecz nie zdobył się na to, by go dotknąć. Wyciągnął tylko rękę i delikatnie dotknął materiału, spod którego sterczało. Nie było wątpliwości: w rękawie tkwiły dwie patykowate kości przedramienia.

– Jezu miłosierny – szepnął.

Oddychał mocno przez nos, serce mu łomotało. Puścił rękaw i ostrożnie poklepał wierzch marynarki, jakby go otrzepywał. Wyczuł pod spodem twarde zaokrąglone kości klatki piersiowej.

Usiadł na piętach. Święta Mario, Matko Boska, jeśli w marynarce jest facet, to co jest w sukience? I w dziecięcych ubrankach?

Wciąż kucając, przesunął się bokiem do miejsca między dwoma sąsiednimi legarami, w którym spoczywała pomięta bordowa sukienka z guzikami do samego dołu. Zawahał się, bo wydało mu się niestosowne, że dotknie kobiety bez jej zgody, nawet jeśli od dawna nie żyła. W końcu jednak wyciągnął dłoń i delikatnie nacisnął materiał. Pod ufarbowanym płótnem wyczuł żebra; spoczywały jednak luźno, jakby oddzieliły się od kręgosłupa.

A więc to nie były ubrania… to były ludzkie ciała. Przed wielu, wielu laty ktoś musiał je ułożyć twarzami do ziemi i gwoździami przybić nad nimi deski. Declan nie oderwał jeszcze tylu desek, by móc zobaczyć barki i głowy, lecz doszedł do wniosku, że ukryto tam nieliczną rodzinę, składającą się z ojca, matki, córki i małego dziecka.

Wstał i otarł ręce o kurtkę z czarnego dżinsu. W tej samej chwili do pomieszczenia wszedł Colm, zapalając na nowo papierosa.

– O Jezu, ale zacina – odezwał się z głową do połowy skrytą w dymie. Zerknął na przerwę między deskami i ściągnął brwi. – Co to, kuźwa, jakieś stare łachy tam leżą?

– Nie żadne stare łachy, chłopak, tylko zwłoki. Mężczyzna, kobieta i dwoje dzieciaków, na to wygląda.

– No, chyba jaja sobie robisz – powiedział Colm, lecz kiedy kolega wskazał na suchą dłoń mężczyzny, nachylił się i spojrzał, mrużąc oczy jak krótkowidz. – Ożeż w mordę.

– Wydaje mi się, że ich zamordowano.

Colm przekroczył lukę między deskami i przykucnął, żeby zerknąć na głowy.

– Tego nie wiesz na pewno. Mogli umrzeć na grypę albo coś w tym rodzaju. Ludziska padali kiedyś jak muchy, wszyscy, bez różnicy. Najmłodsza siostra mojego staruszka umarła na wiatrówkę, jak miała tylko trzy lata. – Wyprostował się i skinieniem głowy wskazał ciała. – Może rodziny nie stać było na pogrzeb.

– E, weź przestań. Nawet jak cię nie stać na pogrzeb, nie zakopujesz, kuźwa, swoich najbliższych pod podłogą twarzami do gruntu.

– No, nie wiem. Mojego wujka Patricka pochowali tak, że leżał na lewym boku. Tak sobie zażyczył w testamencie. Serio. Powiedział, że kiedy pochowają obok ciocię Saoirse, chce na nią patrzeć.

– Że niby co, miał oczy jak rentgen? – spytał Declan. – Przez trumny widział?

– Nie marudź, przecież on nie żył – obruszył się Colm. – Romantyczny facet był, jarzysz?

– Romantyczny? Raczej mu odwaliło, i to na ostro. No, pomóż mi szarpnąć resztę tych desek.

Wspólnie zerwali wszystkie deski z podłogi w salonie i wynieśli je do kontenera. Skończywszy, stanęli i w milczeniu patrzyli na zwłoki spoczywające między legarami. Przestało padać i spomiędzy chmur wyjrzało srebrzyste słońce; pomieszczenie wypełniło bezbarwne światło i widok przypominał prześwietloną fotografię.

Mężczyzna leżał najdalej od okna; lewa ręka tkwiła przy jego boku, prawa była zgięta, opierało się na niej jego czoło. Włosy zgęstniały od kurzu, ale nadal były kasztanowe i kędzierzawe. Kobieta miała proste, długie czarne włosy spięte brązową spinką. Dziewczynka – kasztanowe kręcone, związane wstążkami w kucyki. Ciemna kępka włosów maleństwa wyglądała jak czupryna skrzata.

– Och, aż się serce ściska – powiedział Declan.

Przy wtórze okropnych piskliwych zgrzytów podważyli ostatnie dwie deski. Przestrzeń między legarami zapełniał kłąb gęstych szarych włosów, które w pierwszej chwili można było wziąć za palto lub włochaty pled. Colm podważył go łopatą, a następnie usiłował podnieść. Wtedy jednak pled miękko się rozleciał i jedna połowa z głuchym stuknięciem spadła na ziemię. Colm od razu upuścił drugą, ponieważ obaj zorientowali się, że to, co odkryli, nie było płaszczem czy pledem, lecz zasuszonymi ciałami dwóch młodych irlandzkich glen of imaal terrierów.

– A to są psiaki tej rodziny, idę o zakład – powiedział Declan. – Jezu, ten ktoś nikomu nie przepuścił, no nie? Aż dziw, że złotej rybki nie ma.

Włosy dorosłych były gęste i zakurzone, więc nie od razu było wiadomo, co ich spotkało, lecz po głowach niemowlęcia i dziewczynki Declan i Colm zorientowali się, w jaki sposób rodzina zginęła. Wszyscy otrzymali jeden postrzał w tył głowy, nawet szczenięta.

Declan się przeżegnał.

– Lepiej dzwoń na policję – zwrócił się do kolegi.

Ten skinął głową i wyjął z kieszeni koszuli telefon komórkowy. To, co odkryli, do głębi nimi wstrząsnęło. Członkowie tej przysypanej kurzem rodziny jak gdyby spali, niczym postacie z baśni. Declan zdziwił się, że ich widok go nie przestraszył, a tylko zasmucił. Zdawało mu się, że ich znał, mimo że prawdopodobnie złożono ich pod deskami na długo, nim się urodził. Nie cuchnęli – w każdym razie on tego nie wyczuwał – lecz Christy na pewno wywęszył zapach rozłożonych ludzkich zwłok, nawet jeśli miały dziesiątki lat, i dlatego nie chciał wejść do domu. A może jest psim medium i kolega miał rację, wspominając o duchu. A raczej o duchach w liczbie mnogiej.

Colm dodzwonił się pod numer 112.

– Zgadza się – mówił. – Millstream Row, Blarney. Tak, tuż za fabryczką. Łatwo znajdziecie, bo dokładnie naprzeciwko stoi zielony kontener od O’Briena, średniej wielkości. Nie, nic nie będziemy dotykali. Nie. Jeżeli jacyś są, to muszą mieć teraz ze sto dziesięć lat, więc nie wydaje mi się. Nie. Dzięki.

Kiedy skończył, wyszli przed dom. Colm wyjął paczkę papierosów i poczęstował kolegę. Zapalili i stali obok kontenera.

– Powiedzieli ci, kiedy będą? – spytał Declan.

– Za piętnaście minut, nie wcześniej. Posterunek Gardy na placu jest teraz nieobsadzony.

– Co im tam gadałeś, że ktoś ma sto dziesięć lat?

– Gość przy centralce zapytał, czy ten, kto ukrył ciała, może się jeszcze czaić gdzieś w okolicy. Wiesz, chodziło mu o to, czy nic nam nie zagraża, skoro odkryliśmy jego robotę.

– Józefie święty, a powiadają, że to kryminaliści są tępi.

– Nie, to nie jego wina, nie mówiłem mu, jak stare są te ciała. No bo nie wiemy, ile mają lat. Powiedziałem tylko, żeśmy znaleźli parę osób i że wyglądają na zastrzelonych.

– Więc jesteś trzy razy bardziej tępy niż on. Tych ludzi ktoś zastrzelił w czasach, kiedy jeszcze nie wynaleziono karabinów.

W zwykłych okolicznościach przekomarzali by się dalej, lecz teraz zapadli w milczenie, kurzyli papierosy i przytupywali nogami, żeby się rozgrzać. Christy, mimo że nadal się trząsł, stał przed otwartymi drzwiami i zaglądał do domku, przekrzywiając z ciekawością łeb; prawie jakby oczekiwał, że ktoś zawoła go ze środka.

Po paru minutach zza zakrętu obok przędzalni wynurzył się rozpędzony biały radiowóz z migającymi niebieskimi światłami. Tuż za nim sunął drugi, a dalej jechał niebieski ford focus. Drzwi zaczęły trzaskać jedne po drugich.

– Zdajesz sobie sprawę, że będziemy we wszystkich gazetach – powiedział Declan, kiedy zbliżyło się do nich dwóch mundurowych.

– Byleby tylko mojego adresu, kuźwa, nie wydrukowali – odparł Colm. – Bo nie chciałbym, żeby ta dupiasta Blathnaid zaczęła mnie ścigać o alimenty.

Rozdział 2

Detektywi Aislin O’Connell i Gerry Barry siedzieli w budce na pchlim targu Matki Jones od samego otwarcia i zarobili dotąd sześćdziesiąt siedem euro za dwie lampy stołowe nie od pary, trzy sukienki balowe, różowy gorset i plik starych numerów „Ireland’s Own”.

Było kwadrans po trzeciej, a Denny Quinn, podejrzewany o przestępstwo młody mężczyzna, na którego czekali, wciąż się nie pokazał. Detektyw O’Connell znalazła czas na to, by pomalować paznokcie turkusowym lakierem, detektyw Barry zaś pięć razy wychodził na York Street, żeby zapalić; obojgu przyszło na myśl, że ich informator albo się pomylił, albo wodził ich za nos. Ostatnio coraz częściej dostawali fałszywe cynki i wyglądało to tak, jakby ktoś rozmyślnie trwonił ich czas.

W pewnej odległości od straganu, w ukrytym zaułku Little William Street, obok biegnącej stromo York Street, stał radiowóz z dwoma mundurowymi; detektyw Barry utrzymywał z nimi łączność za pomocą nadajnika radiowego i słuchawki w uchu. Z początku kontaktowali się regularnie, lecz w miarę upływu czasu coraz częściej słyszał ich ziewanie i skargi, że chce im się sikać.

Barry zerknął na zegarek.

– Siedzę tu i czuję się jak ćwok. Zakład, że gość się nie pojawi.

Wyglądał młodo jak na detektywa, aż zbyt młodo; miał zaczesany do góry czub blond włosów jak komiksowy Tintin i płaski nos. Niewiele od niego starsza detektyw O’Connell była niewysoka, pulchna, miała ciemne włosy, ładną twarz w kształcie serca oraz usta, których jasna czerwień kojarzyła się z kolorem wstążki na prezencie urodzinowym.

To właśnie wygląd tych dwojga skłonił detektyw nadkomisarz Maguire do wybrania ich do tej operacji. Mieli wyglądać jak typowi kramarze w hali targowej Matki Jones, młodzi i hipisowaci; dzięki temu mogli obserwować obiekt, nie budząc podejrzeń, że są policjantami, a później podejść do niego tak, by nie od razu go spłoszyć. Oczywiście pod warunkiem, że ten w ogóle się tu zjawi.

O’Connell rozpostarła palce, żeby spojrzeć z podziwem na swoje paznokcie.

– Może transport nie dotarł – zasugerowała. – Albo ktoś dał im znać.

– Jasne, zawsze jest taka możliwość – odparł Barry. – Owszem, kazaliśmy celnikom przymknąć oko, ale skoro Billy Duffy wiedział, że fajki nadchodzą, i znał termin, to nie mów mi, że nie wiedziała o tym cała zgraja innych szumowin. Może dorwali je ci z Óglaigh na hÉireann, zanim Quilty je odebrał. A może go po prostu oskubali.

– Daj spokój, musiałoby im odwalić – zaoponowała detektyw O’Connell. – Wkurzyć Bobby’ego Quilty’ego, Jezu! To tak, jakby zapytać: „Hej, kolego, może zechciałbyś mi wpakować kulkę między oczy?”.

– Bo ja wiem… Ten Brendan Ó Marcaigh, myślę, że on nie cacka się z nikim ani niczym. Kiedyś pogonił go pitbul, a on złapał go za ogon i rozwalił mu łeb o latarnię.

– No pięknie.

Czekali jeszcze pół godziny. Na pchli targ przychodziło coraz więcej klientów, którzy krążyli między pomalowanymi na żółto, różowo, zielono i niebiesko żelaznymi słupami i wśród straganów. Barry spojrzał na koleżankę i uniósł brwi, ale nic nie musiał mówić, bo dla obojga było jasne, że choć klienci biorą do rąk wazony, lalki i stare płyty winylowe, udając, że oglądają, żaden nic nie kupi.

Tuż po szesnastej w słuchawce Barry’ego odezwał się głos:

– Quinn przyjechał. Właśnie wysiadł przed halą.

Kilka sekund później Denny Quinn wszedł z dwiema wypchanymi czarnymi foliowymi torbami na śmieci. Był chudy jak tyczka i blady na twarzy, jego czoło usiane było czerwonawymi bliznami po ospie. Wyglądał inaczej niż na ostatnio zrobionym zdjęciu policyjnym: jego rude włosy, ogolone po bokach, tworzyły czub jak u papugi; w obu uszach nosił złote ćwieczki, miał także kilka złotych łańcuszków i ciężką bransoletkę identyfikacyjną, również ze złota. Był w czerwonej koszulce z napisem Cork GAA, workowatych szarych spodniach i białych tenisówkach.

– Dresiarz we własnej osobie – rzekł Barry.

– Nareszcie – rzuciła O’Connell. – Billy Duffy mógł nam powiedzieć, kiedy gość się zjawi. Na pewno wiedział. Oni wszyscy tutaj wiedzieli. Fiut jeden.

– E, weź przestań. Billy Duffy nie umie jednocześnie myśleć i mówić, przecież wiesz.

Denny bez wahania przemykał między słupami, kierując się do tylnej części hali, gdzie było puste stanowisko ze stolikiem ze sklejki i krzesłem. Rzucił czarne torby na ziemię, pchnął je stopą pod stół, a następnie usiadł i otarł dłonią nos.

Prawie natychmiast sześciu czy siedmiu klientów szperaczy zaczęło lawirować ku niemu. Różnili się od siebie: kobieta w średnim wieku z atramentowoczarnymi włosami, ubrana w ciasny zielony top z satyny; trzydziestoparoletni mężczyzna z ciemną brodą, w szarym garniturze od Marksa & Spencera; starszawy pan z włosami poprzetykanymi siwizną, w okularach z ciemnymi oprawkami i z zaczerwienionym nosem; dziewczynka w wieku szkolnym w obcisłych czarnych legginsach, z długimi ciemnymi włosami i oczami podkreślonymi czarną kredką. Była również kobieta w granatowym kombinezonie sieci sklepowej Dunne’s Stores oraz tęgi mężczyzna w dżinsowej kurtce poplamionej farbą, bez przednich zębów, wyglądem przypominający polskiego budowlańca.

Pani w średnim wieku powiedziała coś do Denny’ego, po czym wyjęła portfel i wręczyła mu pięćdziesiąt euro w zwiniętych banknotach. Denny odchylił się na krzesełku, wcisnął pieniądze do kieszeni dresu, a następnie sięgnął do jednej z czarnych toreb i wyciągnął dwie żółte paczki z dwustoma papierosami. Kiedy położył kartony na stole i je pchnął, detektyw O’Connell uniosła iPhone’a i marszcząc brwi, zaczęła stukać w ekranik, jakby pisała wiadomość tekstową; w rzeczywistości nagrywała transakcję.

Dziewczyna z podmalowanymi na czarno oczami zapłaciła handlarzowi dwadzieścia pięć euro; dała mu pomiętego dziesiątaka i garść bilonu. Dostała za to jeden żółty karton, który wsunęła do podłużnej torby i zarzuciwszy sobie ją na ramię, szybkim krokiem wyszła z hali.

Detektyw Barry nachylił się do koleżanki.

– Jeszcze jedna sprzedaż i powinno wystarczyć – powiedział cicho, patrząc w drugą stronę, tak by Denny nie zorientował się, że o nim mowa. – Przy jednej mógłby utrzymywać w sądzie, że zrobił komuś przysługę. Może nawet z dwóch by się wytłumaczył. Ale trzy to już prawidłowość.

Detektyw O’Connell nie odezwała się, tylko nagrywała dalej; trzydziestoparolatek z ciemną brodą dał sprzedawcy co najmniej dwieście euro w dwudziestakach.

– Jestem pewny, że kojarzę tego facia – odezwał się Barry. – On chyba pracuje w biurze obrotu nieruchomościami przy Marlborough Street… Jak ta firma się nazywa? Callaghan Screws albo coś w tym guście… Tak czy siak, wygląda na agenta od nieruchomości.

Sprzedawca wyjął cztery żółte kartony i położył je na stole. Detektyw O’Connell chciała wstać, lecz Barry ją powstrzymał.

– Jeszcze nie. Zaczekaj, aż koleś weźmie to do ręki.

Trzydziestoparolatek z brodą wyjął z kieszeni kurtki zwiniętą torbę z Tesco i rozprostował ją. Gdy tylko ją uniósł, detektyw Barry powiedział:

– Już. Idziemy. Byle spokojnie. – Do mikrofonu zaś rzucił: – Teraz go zgarniamy, dobra?

Dwoje policjantów wstało i wolno ruszyło w stronę wnęki w tylnej części hali, udając, że rozmawiają. Denny nawet ich nie zauważył, kiedy się zbliżali. Był na wpół odwrócony; właśnie obsługiwał starszego pana z potarganymi siwiejącymi włosami, noszącego okulary w grubych oprawkach.

Barry wsunął rękę pod kurtkę z tyłu i dotknął przyczepionych do paska kajdanek.

– Dobra, więc teraz tak, jak ćwiczyliśmy – powiedział do koleżanki, kiwając głową i uśmiechając się, jakby opowiadał żart, który wczoraj usłyszał. – Ja go łapię i obrączkuję, ty wygłaszasz pouczenie i ruszamy do drzwi. Musimy go stąd zabrać szybko, tak żeby nikt nie zajarzył, co jest grane, dopóki nie będziemy daleko.

Detektyw O’Connell uśmiechnęła się.

– Jestem z tobą, Gerry, nie bój nic.

Byli już prawie przy wnęce, Denny tymczasem grzebał w jednej z czarnych toreb; chciał wyjąć następne kartony papierosów. Trzydziestoparoletni agent nieruchomości z brodą odszedł od stoiska i właśnie wpychał ostatni karton do torby z Tesco. Kiedy mu się to udało, uniósł głowę, zobaczył Barry’ego i jego twarz się rozjaśniła.

– Patrzcie, umarli zmartwychwstają! – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Co pan tu porabia, detektywie Barry? Skradzionych rzeczy pan szuka, tak?

Denny obrócił się momentalnie i zobaczył Barry’ego i O’Connell, którzy zmierzali ku niemu między straganami. Zerwał się nagle, jakby siedział na sprężynie.

– Detektywie, udało wam się przyskrzynić tego typka, który kradł depozyty? – spytał agent, nie zdając sobie sprawy, co się dzieje, i wciąż się uśmiechając. Barry rzucił się ku Denny’emu, ten jednak pchnął agenta nieruchomości w klatę piersiową, tak że ten się zatoczył i wpadł bokiem na wystawę pełną książek, płyt i używanych torebek.

– Hej, co jest, kurwa?! – krzyknął, lecz gdy odzyskiwał równowagę, Barry odepchnął go w drugą stronę i mężczyzna runął, strącając z regału wazon i sześcioczęściowy serwis do herbaty. Na ziemię posypał się deszcz kawałków porcelany i fioletowego potpourri.

Denny zrobił unik i czmychnął między słupy, jednocześnie przewracając w stronę Barry’ego krzesła antyki i kopiąc kartonowe pudła. Figurki religijne, popielniczki i inne bibeloty poleciały na posadzkę. Właściciele straganów pokrzykiwali z oburzeniem, lecz nie rozumieli, co się dzieje, i żaden nie próbował powstrzymać sprawcy zamętu.

Detektyw O’Connell nie rzuciła się w pogoń za Dennym, tylko ruszyła od razu w stronę wyjścia, żeby odciąć mu drogę ucieczki. Kiedy zbliżał się do drzwi, pchnął stojak obwieszony używanymi płaszczami i kapeluszami i wszystko upadło przed Barrym. Odwrócił się i zobaczył O’Connell, która zagradzała mu wyjście na ulicę, stojąc z rozpostartymi ramionami niczym bramkarz na boisku.

Barry przeskoczył stojak z ubraniami.

– Przystopuj, chłopak! Jesteś zgarnięty!

Denny zatrzymał się z uniesionymi rękami, lecz głowę trzymał opuszczoną i stał plecami do detektywa.

– Odwróć się! – rozkazał Barry. – Ręce przed siebie.

– Niby za co? – spytał chłopak. – Nic nie zrobiłem. Sprzedałem znajomym parę szlugów, to wszystko.

– Powiedziałem: odwróć się i wyciągnij ręce.

Chłopak zaczął się obracać, lecz gdy Barry podchodził do niego z kajdankami, okręcił się ku detektyw O’Connell. Bez chwili zawahania chwycił ją lewą ręką za włosy, a jego prawa ręka śmignęła ukosem obok jej twarzy. O’Connell w pierwszej chwili nie wiedziała, co się stało, lecz raptem z jej lewego policzka trysnęła jasnoczerwona krew. Wciągnęła powietrze i uniosła rękę; krew zalała jej nadgarstek i przemoczyła rękaw jasnoniebieskiej bluzki. Policjantka zatoczyła się w tył i opadła na kolana.

Barry złapał Denny’ego za rękę, ale ten zdołał ją wyrwać i wypadł przez otwarte drzwi na York Street.

Detektyw kucnął obok koleżanki i otoczył ją ramieniem. Przyciskała dłoń do policzka, spomiędzy jej palców kapała krew. Mimo to machnęła wolną ręką.

– Leć za nim, na litość boską! – wykrztusiła.

Z głębi hali nadbiegały dwie kobiety, żeby udzielić jej pomocy, więc Barry zostawił ją i wyskoczył na zewnątrz. Spojrzał w lewo, lecz Denny nie biegł w górę do Wellington Road; poza tym z powodu stromizny nie zdołałby dotrzeć na sam szczyt wzniesienia. Musiał więc skręcić w prawo i pobiec MacCurtain Street.

Barry dobiegł do rogu ulicy i znów rozejrzał się w prawo i w lewo. Między przechodniami na MacCurtain mignęła mu czerwona koszulka Denny’ego; chłopak akurat mijał sprintem tawernę Dana Lowery’ego; zmierzał do Brian Boru Street. Tym sposobem dostanie się do mostu Brian Boru i na drugą stronę rzeki Lee, a jeśli dotrze do śródmieścia, łatwo wmiesza się między ludzi robiących zakupy w piątkowe popołudnie i umknie pogoni. Barry ruszył za nim biegiem, wywołując przez radiotelefon dwóch mundurowych, którzy czekali na Little William Street.

– Quinn zaatakował detektyw O’Connell i nam prysnął. Zwiewa teraz MacCurtain, kieruje się ku wschodowi.

Zrobił jeszcze kilka kroków i usłyszał jęk włączanej syreny policyjnej. Mam cię, Denny, pomyślał. Kiedy jednak dotarł do pomalowanego na niebiesko budynku LeisurePlex na rogu Brian Boru, dźwięk syreny wciąż dochodził z daleka. Odwrócił głowę i zobaczył, że zza zakrętu wyjechało na York Street musztardowe volvo i zatrzymało się. York Street była jednokierunkowa, więc kierowcy volva najwyraźniej chodziło o to, by radiowóz nie mógł zjechać i skręcić w MacCurtain.

Barry spojrzał na wprost i zobaczył, że Denny przecina jezdnię przy St. Patrick’s Quay i zmierza do mostu Brian Boru.

– Coś was zatrzymało? – spytał przez radio. – On już się przedostaje na drugą stronę rzeki. Nie chcę, żeby wsiąkł na dworcu autobusowym albo w centrum handlowym.

– Jakiś burak zatarasował nam ulicę i nie chce, kurde, ustąpić. Mulliken wysiadł, mówi mu, żeby się przesunął, ale tamten kłóci się jak jasny gwint.

– O Jezu, aresztujcie go. Albo zepchnijcie z drogi. I zorientujcie się, czy na Pana są jacyś mundurowi, którzy mogą mi dać wsparcie. No już, migiem! Widziałeś Denny’ego. Nosi koszulkę Rebel County i szare spodnie od dresu. Kudły mu sterczą jak grzebień u koguta.

Ulicą sunęły samochody, a piesi mieli czerwone światło, lecz detektyw Barry wkroczył na jezdnię i zygzakiem pokonał St. Patrick’s Quay. Zatrąbił na niego autobus i dwa auta osobowe.

– Chcesz się zabić, fiucie?!

Denny był już prawie w połowie mostu, ale zwolnił; wyraźnie brakowało mu tchu w płucach. Barry natomiast nigdy nie był w lepszej formie; kiedy tylko mógł, grał w futbol irlandzki i regularnie ćwiczył w siłowni. Oceniał, że nawet jeśli radiowóz nie nadjedzie w ciągu trzech lub czterech minut, i tak ma spore szanse na to, by dogonić Denny’ego, zanim ten dotrze do dworca lub centrum handlowego Merchants Quay. A wtedy go capnie i dokopie mu za to, że ciachnął nożem Aislin. Zawsze może się powołać na to, że musiał użyć siły, bo podejrzany stawiał opór.

Chłopak tymczasem doszedł do krańca mostu, lecz Merchant Quay jechało tyle samochodów, że stał na krawężniku i nie mógł przejść na drugą stronę. Barry musiał ominąć dwie kobiety z wózkami i bardzo otyłego mężczyznę na wózku inwalidzkim obwieszonym torbami na zakupy, ale był już pewny, że ma Denny’ego. Ponieważ jednak patrzył przed siebie, nie zwrócił uwagi na srebrnoszarego land rovera, który sunął pomału mostem, dotrzymując mu kroku i blokując samochody, które za nim jechały.

Na sześćdziesięciometrowym moście pieszych oddzielały od jezdni stalowe poręcze i masywne elementy konstrukcyjne mostu, który pierwotnie podnosił się, żeby mogły pod nim przepływać statki. Jednakże stalowe poręcze nie biegły do samego końca. Kiedy Barry dotarł na drugą stronę i poręcze się skończyły, silnik land rovera nagle ryknął. Z głośnym łoskotem przedniego zawieszenia wdarł się na chodnik, skręcił i uderzył w niego, przygniatając go do balustrady.

Barry miał wrażenie, że tuż za jego plecami eksplodowała bomba i go rozerwała. Land rover zgruchotał mu nogi i rozłupał miednicę. Mimo że nie jechał szybciej niż pięć kilometrów na godzinę, przygwoździł go do balustrady z takim impetem, że brzuch pękł, wnętrzności wylały się na niebiesko-białe żelazne belki i zawisły zwojami nad płynącą w dole rzeką.

Detektyw był tak oszołomiony, że prawie nic nie czuł, a kiedy samochód cofnął i zjechał na jezdnię, z posępną zaciekłością chwycił się górnej balustrady. Nie mogę spaść, myślał. Jeśli wypadnę za barierkę, umrę. Widział rzekę i budynki, most Świętego Patricka, niebieskie letnie niebo i chmury. Słyszał szum jadących pojazdów i krzyk kobiety. Co mam teraz robić? – zastanawiał się. Wtedy usłyszał, że ktoś się do niego odzywa, a gdy zdołał odwrócić głowę, zobaczył, że obok stoi mężczyzna z siwymi włosami i zaczerwienioną twarzą. Wydzielał mocny odór stęchłego piwa.

– Tylko spokojnie, chłopcze – powiedział nieznajomy, ale jego głos był bardzo stłumiony. – Wszystko będzie cacy i w ogóle, tylko się nie ruszaj. Ktoś zadzwonił już po karetkę, dobra? Żebyś tylko się nie ruszał.

Raptem niebo zaczęło ciemnieć.

– Jest noc? – wyszeptał detektyw Barry. – Tak jakoś mnie wykończyło. Chyba się muszę położyć.

Rumiany mężczyzna złapał go pod pachą, żeby pomóc mu ustać na nogach.

– Będzie cacy i w ogóle, tylko się nie ruszaj. Wplątałeś się w barierkę jakby, rozumiesz? Jeśli się ruszysz, rozerwiesz się na kawałki.

Barry zamknął oczy. Nie wiedział, czy umarł, czy tylko śpi, słyszał jednak głosy i samochody, doszedł więc do wniosku, że nie może być martwy.

Większość głosów dobiegała z bardzo daleka, lecz nagle usłyszał kogoś, kto mówił mu prosto do ucha; czuł jego oddech.

– Synu, nazywam się ojciec O’Flynn, jestem z kościoła Świętej Trójcy.

– Nie daj mu uciec, ojcze – powiedział detektyw Barry i z obu kącików jego ust wysączyła się krew.

Poczuł, że jego czoła dotykają śliskie palce. Usłyszał słowa ojca O’Flynna:

– Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże ciebie łaską Ducha Świętego. Pan, który odpuszcza ci grzechy, niech cię wybawi i łaskawie podźwignie.

Usłyszał także syreny. Rewelacja. Wsparcie wreszcie dotarło.

– Nie pozwólcie mu uciec – powtórzył. – Jest już teraz po drugiej stronie ulicy. Denny Quinn. Koszulka Rebel County. Nie pozwólcie mu uciec.

Rozdział 3

Katie właśnie zbierała papiery, które były jej potrzebne na naradzie połączonej komisji policyjnej hrabstwa, kiedy detektyw O’Donovan zapukał w półotwarte drzwi i wszedł. Był zarumieniony i spocony, spod jego koszuli wylewał się różowy brzuch.

– Przed chwilą dzwonił funkcjonariusz Brophy – oznajmił. – Gerry Barry został uderzony przez samochód na moście Brian Boru.

– O Boże… – Katie upuściła teczkę na biurko. – Coś poważnego?

– Brophy wciąż tam jest – odparł O’Donovan. – Mówi, że jakiś kierowca nagle wjechał na chodnik i wbił go w barierkę przy krawędzi mostu. Zajmują się nim sanitariusze, ale wielkich nadziei nie ma.

– No to jedźmy tam od razu – rzuciła, podeszła do wieszaka i zdjęła z niego jasnozielony żakiet. – Co z Aislin? Odniosła jakieś obrażenia?

– O ile wiem, nie była z nim. Zdaje się, że Denny Quinn prysnął, a Gerry ścigał go pieszo.

– Dlaczego pieszo? Mieliśmy tam wóz ze wsparciem, prawda?

– Nie do końca wiem dlaczego. Brophy coś mówił, że ich przyblokowano, ale nie znam szczegółów.

– A ten samochód, który go rąbnął?

– Land rover. Brophy ma opis, ale numerów nikt nie spisał.

Krocząc żwawo korytarzem, Katie natknęła się na komendanta Denisa MacCostagáina, który wychodził ze swojego gabinetu. Bez marynarki, w koszuli, z szelkami, jak zwykle miał minę nieszczęśliwego wujka.

– A, Kathleen, więc jedzie pani na Merchants Quay. Michael Pearse wysłał już wsparcie i zadzwonił do szefa sekcji technicznej Billa Phinnera. Straszna rzecz się stała, straszna. Módlmy się do Boga, żeby ten młody chłopak przeżył.

– Będę pana informowała – zapewniła Katie.

Detektyw O’Donovan nacisnął już przycisk windy i trzymał drzwi. Zjechali w milczeniu na parter i ruszyli w stronę parkingu. Poranna ulewa minęła i choć jezdnie lśniły od wody, niebo było bezchmurne; z południowego zachodu wiał lekki wiatr. Katie słyszała dwoje małych dzieci, które ze śmiechem biegły ulicą.

– Stawiam sto do jednego, że to sprawka zbirów Quilty’ego – powiedziała, gdy mknęli Eglinton Street. – Albo nawet jego osobiście. Od początku mówiłam, że nie damy rady go zastopować, jeżeli nie dobierzemy mu się do skóry.

– Jasne, całkowicie się z panią zgadzam – przytaknął O’Donovan. – Kłopot tylko w tym, że ciężko będzie go skazać. Żaden dealer nie będzie przeciwko niemu zeznawał, no nie? Wybór jest prosty: albo przestrzelą ci kolana, albo będziesz zgarniał sześćset jojo na tydzień. Jeśli o mnie chodzi, to wiem, na co bym się zdecydował.

Clontarf Street, ulica prowadząca do mostu Brian Boru, była jednokierunkowa, ale ją zamknięto, więc jadąc pod prąd, w trzy minuty dojechali do Merchants Quay. Stało tam pięć radiowozów zaparkowanych pod różnymi kątami, a także karetka i ford ranger, pojazd szybkiego reagowania straży pożarnej. Na chodnikach zebrali się gapie; Katie widziała w dali, obok dworca autobusowego, nadjeżdżający wóz stacji RTÉ.

Przeszła na drugą stronę ulicy. Detektyw Barry leżał na noszach, twarz miał zakrytą maską tlenową, jeden z dwóch klęczących obok niego sanitariuszy trzymał rurkę kroplówki. Trzech funkcjonariuszy i strażak zasłaniali go niebieskim parawanem przed wiatrem i spojrzeniami stojących nieopodal ludzi. Parawan trzepotał jednostajnie, ale poza tym panowała niemal kompletna cisza.

– Detektyw nadkomisarz Maguire – przedstawiła się Katie. Drugi z sanitariuszy wstał. Był to mężczyzna w średnim wieku z trójkątnymi workami skóry pod oczami, która przypominała cienki papier; jego tęczówki miały bardzo jasną, zieloną barwę. – Jakie on ma szanse?

– W okolicy zera, tak bym to określił – odparł. – Rozległe zmiażdżenie obu nóg i miednicy, brzuch pękł i otworzył się pod wpływem uderzenia. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby włożyć wnętrzności na miejsce i jakoś nad tym zapanować, ale nie widzę dla niego szans. Powiem pani szczerze, nie mogę wyjść z podziwu, że nadal z nami jest. Tam stoi ksiądz, udzielił mu namaszczenia, więc od tej strony chłopak wszystko ma załatwione.

– Czy on jest w ogóle przytomny? Usłyszy mnie, jeśli się do niego odezwę?

Sanitariusz pokręcił głową.

– Podaliśmy mu piętnaście miligramów morfiny, kiedy strażacy oddzielali go od barierki. Można będzie z nim porozmawiać, kiedy środek przestanie działać, tyle że on już wtedy najpewniej nie będzie żył.

Katie spojrzała na niebiesko-białą balustradę. Trzy pionowe sztaby przecięto na wysokości ludzkiego brzucha, na odchodzących na boki prętach widać było rdzawą krew. Dwaj strażacy pakowali hydrauliczne narzędzie tnące, które stosowali zwykle do wyciągania zabitych i rannych ofiar wypadków samochodowych.

– Zabierzemy go teraz do kliniki – oznajmił sanitariusz. – Już tam dzwoniliśmy, że go przywieziemy, mówiliśmy, w jakim jest stanie, chirurdzy będą czekali. Woziło się już takich, co pukali do nieba bram, a oni wychodzili po paru tygodniach zdrowi jak psiska.

Katie schyliła się nad detektywem Barrym. Jego jasne włosy zlepiła krew, ale pod maską tlenową widać było coś w rodzaju uśmiechu. Wiedziała, że silna dawka morfiny często wywołuje przyjemne sny, nawet kiedy człowiek kona.

– Niech cię Bóg ma w opiece, Gerry – powiedziała i przeżegnała się.

Gdy ratownicy medyczni dźwignęli nosze i odnieśli rannego do karetki, do Katie podszedł funkcjonariusz Brophy, potężny barczysty mężczyzna w żółtej kamizelce odblaskowej; miał czoło neandertalczyka i spłaszczony nos boksera. Jego twarz była poszarzała i pełna napięcia; Katie miała wrażenie, że mężczyzna lada chwila się rozpłacze.

– Quilty dostał cynk o tym, co kombinujemy, pani nadkomisarz, bez dwóch zdań. Jego ludzie na pewno kręcą się po terenie i mają oko na dealerów. Denny Quinn dał w długą, ale jak tylko ruszyliśmy za nim z Mullikenem, jakiś samochód skręcił w York Street i nas przyblokował.

– W jaki sposób Quinn się wymknął? Ktoś stał na czatach i go ostrzegł?

– To oczywiście możliwe, ale detektyw O’Connell mówiła, że jeden klient na pchlim targu rozpoznał Barry’ego akurat w chwili, kiedy mieli skuć Quinna, i wtedy wszystko szlag trafił. Próbowała zatrzymać Quinna, ale on ciachnął ją w twarz czymś ostrym i dał nogę. Tylko tyle z siebie wydusiła. Mulliken odwiózł ją do Miłosierdzia.

– A ten samochód, który was przyblokował?

– To było volvo. Mamy wszystkie dane, Mulliken spisał nazwisko i adres kierowcy. Może robi dla Quilty’ego, a może tylko był bezczelny.

– No dobrze, Brophy, dzięki – powiedziała.

Mostem nadjeżdżała biała furgonetka ekipy technicznej, a za nią nieoznakowana zielona toyota. Wysiadł z niej Bill Phinner, szef sekcji, i podszedł do Katie. Był chudy, miał zapadnięte policzki i spiczasty nos; kojarzył jej się zawsze z doktorem Van Helsingiem z filmów o Drakuli, jakby posiadł całą wiedzę naukową potrzebną do chwytania wampirów, i irytował się, że nie może jej wykorzystać.

– Co z detektywem Barrym? – spytał, kierując wzrok na lukę w metalowej balustradzie wyciętą przez strażaków.

– Źle – odparła Katie. – Nie sądzę, by przeżył.

Bill Phinner spojrzał w dół. Ślady czarnych opon land rovera były wyraźnie widoczne w miejscu, w którym wóz skręcił z jezdni i sforsował krawężnik.

– W jakim on jest wieku?

– Dopiero co obchodził dwudzieste piąte urodziny. Jeden z moich najbystrzejszych.

– To zawsze przytrafia się tym najbystrzejszym, prawda?

Trzech techników w białych kombinezonach przemierzało ulicę, niosąc aparaty i metalowe skrzynki ze sprzętem do pobierania próbek.

– Tam leżą kawałki pomarańczowego plastiku – poinformowała ich Katie. – Mogą pochodzić z pojazdu, który uderzył detektywa.

– Aha, zbierzemy je tak czy owak. Jeśli wóz uderzył w barierkę, mógł zostawić na niej trochę lakieru. Jakiego typu to był pojazd? Wie pani?

– Land rover. Funkcjonariusz Brophy ma opis naocznego świadka. Numerów jednak nie zanotowano.

– Szkoda. Wie pani, ile land roverów jest zarejestrowanych w Irlandii? Sześć tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt. Zakładając, że nie sprzedano żadnego nowego od kwietnia.

Podszedł detektyw O’Donovan, który zdążył przesłuchać naocznego świadka i pomówić ze strażakiem kierującym akcją oddzielania Barry’ego od balustrady.

– Nie ma wątpliwości, że to było rozmyślne działanie – powiedział. – Pięciu świadków mówi, że land rover toczył się mostem bardzo wolno, jakby śledził naszego człowieka. Raptem przyspieszył i wjechał prosto w niego. Zdaniem strażaków, nie było próby hamowania. Trzech świadków twierdzi, że był srebrnoszary, dwóch, że złoty. Jeden mówi, że jechało nim tylko dwóch ludzi, inni byli pewni, że z tyłu siedział trzeci.

– No to i tak mamy nadzwyczajną zgodność zeznań – zauważył Bill Phinner. – Zwykle świadomie przysięgają, że był to czerwony zielony niebieski biały nissan ford opel, kombi sedan, a jechało nim trzech czarnych Chińczyków, piegowatych rudawych szatynów.

– Ale chcieli go zabić – stwierdziła Katie. – I to właśnie mnie martwi. Chodziło tylko o szmugiel papierosów, ale teraz sprawa jest na zupełnie innym poziomie.

Rozdział 4

Detektyw Barry był już na sali operacyjnej, kiedy Katie przyjechała do kliniki uniwersyteckiej. Wysłała detektyw Padragain Scanlan do Szpitala Miłosierdzia, żeby porozmawiała z detektyw O’Connell i zorientowała się, co właściwie zaszło; być może zauważyła jakieś istotne szczegóły, ale zapomniała o nich z powodu szoku, którego doznała po tym, jak rozcięto jej twarz. Detektywa sierżanta Begleya i detektywa Dooleya skierowała na pchli targ, żeby przesłuchali świadków, których uda im się znaleźć, oraz skonfiskowali to, co pozostało z papierosowej kontrabandy Denny’ego Quinna.

Detektyw O’Donovan pojechał do komendy przy Anglesea sprawdzić, czy kamery monitoringu uchwyciły obraz samochodu, który uderzył policjanta i uciekł; miał także pomóc w zorganizowaniu poszukiwań land rovera i Denny’ego Quinna. Katie kazała mu też dowiedzieć się, gdzie w czasie wypadku przebywał Bobby Quilty, ale w taki sposób, by go nie zaalarmować. Wprawdzie detektyw Barry został z premedytacją uderzony przez samochód, kiedy ścigał jednego z dealerów Quilty’ego, lecz nie było dowodów na to, że Quilty jest za to odpowiedzialny bezpośrednio bądź pośrednio. Katie wolała nie skłaniać go do wzmożonej czujności.

Była gotowa czekać w szpitalu tyle czasu, ile chirurdzy będą potrzebowali na ocalenie Barry’emu życia. Należał do piątki młodych detektywów, o których zwerbowanie bardzo zabiegała; jego ceniła szczególnie. Niektórzy starsi policjanci nazywali ich „dziatwą Katie” i wyśmiewali ich brak doświadczenia. Młodzicy mieli jednak dużo energii i otwarte umysły, świetnie posługiwali się komputerami i już zdołali rozwiązać szereg poważnych spraw związanych z hakerstwem i oszustwami internetowymi, w tym skomplikowaną operację, której celem było zagarnięcie ponad dwóch milionów euro z konta towarzystwa ubezpieczeniowego Permanent TSB.

Siedziała w poczekalni na beżowej kanapie naprzeciwko pani z włosami ufarbowanymi na rudo, wydającej z siebie odgłosy przypominające miauczenie kota, który chce, żeby go wypuścić do ogrodu. Kobieta raz po raz wycierała nos coraz cieńszą chusteczką.

– Dobrze się pani czuje? – zagadnęła ją Katie. – Mam tutaj świeże chustki, proszę.

Tamta z wdzięcznością przyjęła od niej całe opakowanie.

– Chodzi o moją córkę Sháunę – odparła, pociągając nosem. – Rano przedawkowała i teraz lekarze robią wszystko, żeby ją odratować. Czekam na informację.

– Straszne. Czy pani córka miała depresję?

– Dręczono ją, ale nie wiem wszystkiego. Prześladowali ją w szkole, bo była wyższa od innych dziewcząt, jakieś trolle nie dawały jej spokoju w intersieci, czy jak to się nazywa. Okaleczała się i tak dalej, ale wszystko to przede mną ukrywała. Co ze mnie za matka, skoro nie miałam pojęcia, że córka tnie sobie ręce i myśli o samobójstwie?

– Ależ to nie pani wina – zapewniła ją Katie. – Jestem funkcjonariuszką Gardy i wiele razy miałam z tym do czynienia. Dziewczęta w jej wieku często czują się brzydkie i do niczego, zwłaszcza kiedy ich tak zwane koleżanki się na nie uwezmą.

Kobieta pokręciła głową.

– Święta Mario, Matko Boża, co ja zrobię, jeśli ona umrze? Jej ojciec zmarł dwa lata temu, Sháuna była jego skarbem, złotkiem. Jak się zjawi w niebie, a piętnaście lat dopiero ma, co on sobie o mnie pomyśli?

– Jak się pani nazywa? – spytała Katie.

– Brenda. Brenda Molony.

– Proszę mi dać swój adres. Kiedy pani córka wydobrzeje, przyślę do pani detektywa, żeby zajrzał do jej komputera. Namierzy tych łobuzów i postawi im szlaban.

– Jeśli wydobrzeje. Powiedzieli, że połknęła całą fiolkę paracetamolu.

– Wydobrzeje. Zmówię za nią modlitwę do świętego Benedykta.

Oczy Brendy napełniły się łzami.

– Och, dobra z pani kobieta, dziękuję. Proszę, oddaję chusteczki.

Katie uśmiechnęła się i pokręciła głową.

– Niech je pani zatrzyma. Myślę, że przydadzą się pani bardziej niż mnie.

Do poczekalni weszła pielęgniarka.

– Pani Molony? – odezwała się cicho. – Córka jest już przytomna. Chce pani wejść i ją zobaczyć?

– Powodzenia – rzuciła Katie do kobiety, która podążyła za pielęgniarką. Tamta nie mogła mówić, ale machnięcie jej ręki wyrażało podziękowanie, rozpacz i lęk lepiej niż wszelkie słowa. Katie wiedziała dokładnie, co czuje Brenda Molony.

Otworzyła laptop i zaczęła przeglądać statystyki, które zamierzała przedstawić komisji policyjnej hrabstwa. Skupiona na tym, nie zauważyła młodej kobiety z krótko ostrzyżonymi blond włosami, która weszła do poczekalni i usiadła blisko niej. Dopiero kiedy poczuła perfumy, oderwała wzrok od ekranu. Znała tylko jedną osobę, która używała Miracle Lancôme’a.

– Kyna. – Uśmiechnęła się i odłożyła komputer na bok. – Co tutaj robisz?

Detektyw sierżant Ni Nuallán straciła prawie dwanaście kilogramów wagi po tym, jak pięć miesięcy temu ją postrzelono, i jej twarz nadal była chuda. Miała sińce pod oczami, a jej kości policzkowe były ostrzej zarysowane, lecz dzięki temu jeszcze bardziej niż kiedyś przypominała elfa. Katie pomyślała, że mogłaby należeć do baśniowego plemienia Aes Sidhe.

– Byłam na prześwietleniu, potem doktor Kashani mnie zbadał – odparła. – Pielęgniarka powiedziała mi, że tu jesteś. Mówiła, że jakiś detektyw został ciężko ranny, ale nie wiedziała który.

– Gerry Barry. Wjechał w niego land rover na moście Brian Boru i przygniótł do barierki.

– Matko Boska. Specjalnie?

– Jesteśmy tego prawie pewni. Modlę się, żeby z tego wyszedł, ale lekarze nie dają dużych nadziei. Jego rodzina jedzie tutaj z Tipperary.

– Wiadomo, kto mógł to zrobić?

– Nie wiem na pewno, ale nie zdziwiłabym się, gdyby maczał w tym palce Bobby Quilty.

– Quilty, ten gnój! Własną matkę by przejechał, gdyby miała parę euro w torebce.

Katie ujęła ręce Kyny. Nadgarstki były cienkie jak patyki, więc szpitalny identyfikator i zegarek wisiały na nich luźno.

– Dobrze się już czujesz? Żałuję, że nie mogłam cię odwiedzić w zeszłym tygodniu. Miałam urwanie głowy z powodu tych podpalonych ciężarówek z Irish Water i sprawy Cronina. Wyglądało to tak, jakby ludzie podkładali ogień pod wszystko, co ich rozzłości.

– O, ogólnie czuję się super. Doktor Kashani martwił się, bo miałam niski poziom cukru i trudności z oddychaniem, ale mówi, że żołądek prawie do końca się zagoił i nie muszę się martwić.

– Ale nie zmieniłaś zdania? – spytała Katie.

– W kwestii powrotu? Nie. Myślałam o tym, tak jak prosiłaś, ale nie tylko moje ciało odniosło obrażenia, Katie. – Stuknęła się palcami w czoło. – Wszystko przepadło, cała moja pewność siebie. Boję się nawet wyjść na pocztę. Przedwczoraj czekałam w kolejce w sklepie, a jakiś palant się na mnie gapił tak spod oka, wiesz? A ja nie mogłam się powstrzymać… myślałam: a jeśli on należy do gangu, rozpoznał mnie i zaraz kropnie?

– Mogłabym ci załatwić pomoc psychologiczną. Jestem pewna, że to z czasem przejdzie.

Kyna wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

– Za dużo komplikacji, Katie, utrata pewności siebie to jedno. Są jeszcze moje uczucia do ciebie. Będzie lepiej, jeśli rozejrzę się za innym zajęciem. Umiem śpiewać, wiedziałaś o tym?

– Nie, skąd. Serio?

– O, tak. Śpiewałam kiedyś w grupie Foggy Dew w Temple Bar. Stale mi powtarzali, że powinnam to robić zawodowo. Kiedyś ci zaśpiewam. One Morning in Autumn, tylko dla ciebie.

– Chyba wiesz, jak będę za tobą tęskniła, kiedy naprawdę postanowisz odejść. Poza wszystkim, nie znam nikogo, kto by wyciągał zeznania od opryszków tak jak ty. Zadurzają się w tobie i gotowi są przyznać się, że obrabowali bank, tylko po to, by ci zaimponować, nawet jeśli nie mają z tym nic wspólnego.

Kyna milczała, więc po chwili Katie zapytała:

– Wrócisz do Dublina?

Dziewczyna skinęła głową. Katie rozumiała, co Kyna czuje. Była udręczona. Jeśli kiedyś w pełni dojdzie do siebie, fizycznie i psychicznie, będzie jej potrzebna pociecha ze strony bliskich, żeby na jakiś czas zapomnieć o szarych chodnikach Cork, szarej wodzie rzeki Lee, pistoletach i ludziach, którzy tak się rwą, by naciskać spusty.

Kyna opuściła głowę, a Katie, wciąż trzymając ją za ręce, nachyliła się i ucałowała ją w czubek głowy.

Do poczekalni wszedł chirurg w czepku, fartuchu i chodakach. Zdjął czepek i z posępną miną zbliżył się do policjantek. Miał smutne wyłupiaste oczy boston teriera i Katie zastanawiała się, czy już się z nimi urodził, czy zrobiły się takie za sprawą tragedii, które oglądały. Miał ciemną karnację i był nieogolony.

– Detektyw nadkomisarz Maguire? – odezwał się, po czym odchrząknął.

Katie już chciała wstać, ale się powstrzymała. Wiedziała, że usłyszy złą wiadomość, a przez cały dzień nie jadła i nie chciała zemdleć.

Chirurg przysiadł obok niej.

– Jestem doktor Walid. Razem z całym zespołem robiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby uratować życie detektywa Barry’ego. Niestety, zmarł pięć minut temu. Obrażenia, których doznał, były zbyt wielkie.

– Rozumiem – powiedziała.

Na długą chwilę zapadła cisza.

– Przykro mi – odezwał się w końcu lekarz. – Jeśli chce go pani zobaczyć, jest teraz w sali rekonwalescencji. Tak, wiem, to niestosowna nazwa wobec takich okoliczności. Później zostanie przewieziony do kostnicy. Przypuszczam, że będzie pani prosiła, by urzędowy patolog zbadał szczątki.

– Tak, owszem. Jego rodzina jest już w drodze tutaj i niedługo się tu zjawi. Czy on nadaje się do tego, żeby go zobaczyli?

– Oczywiście zrobimy co się da, żeby wyglądał odpowiednio.

Po wyjściu doktora odwróciła się do Kyny.

– Zaczekam tutaj na bliskich Gerry’ego. Będziesz wolna wieczorem? Chyba przyda mi się ktoś, komu będę się mogła wypłakać w rękaw. Mimo że to między innymi z twojego powodu chce mi się płakać.

Kyna delikatnie wysunęła palce z dłoni Katie, ujęła jej twarz i pocałowała ją w usta.

– Zadzwoń. Znasz to powiedzenie. Ramię, w które można się wypłakać, jest lepsze niż pieniądze znalezione na drzewie.

– Co to znaczy?

– Nie wiem, Katie. Naprawdę nie wiem. Zaczynam wątpić, czy w ogóle coś rozumiem.

Rozdział 5

Dochodziło wpół do dziesiątej, kiedy dotarła na Anglesea. Gdy matka i dwaj bracia detektywa Barry’ego przyjechali o szóstej do szpitala, Katie najdelikatniej usiłowała im opowiedzieć, jak zginął; tłumaczyła, że szok spowodowany obrażeniami sprawił, że ich syn i brat nie cierpiał bardzo.

Kobieta nie była w stanie wydusić słowa. Ściskała w dłoniach chusteczkę i wpatrywała się w Katie, jakby błagała ją, by przyznała, że kłamie, że jej syn wcale nie zginął, tylko po prostu śpi. Starszy z braci stał za matką z rękami na jej ramionach, a łzy spływały mu po twarzy i kapały na jej włosy.

Katie powiesiła żakiet i usiadła przy biurku. Była wykończona, miała ochotę zostać na noc w komendzie i zadzwonić do nowych sąsiadów, Tierneyów, z prośbą, żeby nakarmili Barneya, jej setera irlandzkiego. Wcale nie chciało jej się jeść, ale zdawała sobie sprawę, że powinna coś przekąsić; pewnie zejdzie na dół do bufetu i poprosi, żeby przygotowali jej porcję zupy z soczewicy i kanapkę z szynką.

Przeglądała akta, które dla niej zostawiono, kiedy w drzwiach ukazał się inspektor O’Rourke z tabletem. Był to niski tęgi mężczyzna o zaczerwienionej twarzy; w koszuli z rękawami zakasanymi aż do bicepsów wyglądał tak, jakby gotów był dać wycisk każdemu, kto go zirytuje.

– Francis, wciąż pan tu jest? – odezwała się Katie. – Myślałam, że jutro wcześnie rano wybiera się pan do Kinsale.

– Bo tak miało być, pani nadkomisarz. Ale coś wypłynęło i pomyślałem, że na panią zaczekam i wyjaśnię, w czym rzecz. Nie chciałem pani przeszkadzać w szpitalu.

– Ach tak, dziękuję. Przyjechała rodzina Gerry’ego i nie było nam wesoło, pewnie pan sobie wyobraża. No więc, co się stało?

– Do tej pory trzymaliśmy to w kompletnej tajemnicy, bo sprawa jest delikatnej natury. Może mieć oddźwięk polityczny, rozumie pani?

– Nie bardzo.

– Dzisiaj rano dwóch gości remontowało domek tuż za przędzalnią wełny w Blarney i kiedy podnieśli deski z podłogi w salonie, znaleźli szczątki całej rodziny: ojca, matki, dwojga dzieci, były nawet dwa psy. Ciała były praktycznie zmumifikowane.

– Matko Boska. Wiadomo, jak umarli?

– Wszystkich zabito strzałami w tył głowy. Nawet niemowlę i psy. Dlatego pomyślałem, że sprawa może mieć oddźwięk polityczny. Mogły to być wprawdzie jakieś gangsterskie porachunki, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne wobec faktu, że wykonano egzekucję na całej rodzinie.

– Kogo pan tam pchnął?

– Dwójkę z pani dziatwy, Markeya i Ó Doibhilina. Przesłuchali tych dwóch gości, którzy natknęli się na zwłoki, i wszystkich sąsiadów, a domek zapieczętowali. Technicy pojadą tam jutro z samego rana, bo wydaje mi się, że nie ma powodu do większego pośpiechu. Ó Doibhilin przysłał mi zdjęcia i sądząc po fasonie ubrań i stanie szczątków, powiedziałbym, że rodzina leżała pod tą podłogą dobre pięćdziesiąt lat, może nawet dłużej.

– Co nie umniejsza tragedii – zauważyła Katie. – Wymordować całą rodzinę, dzieci… o Jezu. Można by się spodziewać, że ktoś odnotował ich zniknięcie, zwłaszcza w takiej małej miejscowości jak Blarney.

– Jasne – zgodził się z nią O’Rourke. – To jedno z pierwszych pytań, które będziemy stawiali. Ale jeżeli ciała spoczywały tam tak długo, to jeden problem z głowy, prawda? Dla nas w każdym razie. Tego, kto ich zabił, prawie na pewno nie ma już wśród żywych.

– Prawdopodobnie. Ale i tak musimy się dowiedzieć, kim byli i jak zginęli. Jedno powiem panu na pewno, doktor Reidy nie będzie zadowolony. Wie pan, jakie są koszty badania patologicznego dawnych zwłok, a zdaje się, że już przekroczył tegoroczny budżet. Wyłożył siedmiocyfrową sumę, kiedy latem ubiegłego roku wykopali tę kobietę na bagnach w Mayfield. Badania kosztowały mnóstwo forsy i okazało się, że ona leżała tam od epoki żelaza.

– Mimo wszystko nie uważam, żeby identyfikacja była bardzo trudna – powiedział O’Rourke. – Te szeregowe domki zbudowano specjalnie dla robotników z przędzalni Martina Mahony’ego, więc są szanse, że ojciec rodziny był tam zatrudniony, może nawet matka.

– Ale przędzalnia zaprzestała działalności w latach siedemdziesiątych, prawda? Czy ktoś wciąż trzyma rejestr osób, które tam pracowały?

– W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim zakład przeszedł w zarząd komisaryczny i zdaje się, że kiedy go zamknięto, ostatniemu pracownikowi kazano spalić w piecu wszystkie dokumenty firmy. On jednak postanowił je zachować dla potomności wraz z próbkami wełny, a na łożu śmierci przekazał je w darze Towarzystwu Historycznemu Blarney, i oni nadal je mają. Już się z nimi kontaktowaliśmy. Powiedzieli, że chętnie nam dopomogą. Chyba się trochę zabałaganili, ale przeszukają swoje archiwa i spróbują znaleźć to, o co nam chodzi.

– Ma pan zdjęcia, które przysłał Ó Doibhilin? – spytała Katie.

– A tak, pewnie. – O’Rourke stuknął palcem w tablet, po czym zmarszczył czoło, stuknął raz jeszcze i podał przełożonej. Detektyw Ó Doibhilin zrobił kilkanaście zdjęć zwłok spoczywających między legarami, w różnych ujęciach; były wśród nich zbliżenia uschniętej dłoni mężczyzny oraz głów wszystkich czterech ofiar z wyraźnie widocznymi ranami wlotowymi.

Katie przyjrzała im się dokładnie.

– No, nie wiem – odezwała się po chwili. – Trudno jest stwierdzić na pewno, kiedy zostali zabici, w każdym razie nie na podstawie oględzin ubrań, bo są bardzo pospolite. Fason dziecięcych ubranek wskazywałby jednak, że jest to pierwsza połowa lat dwudziestych. Może trochę wcześniej, sądząc po tych sznurowanych bucikach.

– Moim zdaniem to jest tysiąc dziewięćset dziesiąty albo coś koło tego – powiedział inspektor O’Rourke. – Ale jak pani zauważyła, mieli na sobie bardzo pospolitą odzież, bo zapewne pracowali w przędzalni i nie było ich stać na najnowszą modę, nawet jeśli ją znali. Prawdopodobnie nosili latami te same rzeczy, aż się przetarły, więc mogę się mylić o dekady. Mój staruszek chodził w tych samych sztruksowych spodniach przez trzydzieści lat. Kiedy umarł, mama przysięgała, że w nocy słyszy, jak chodzą same po domu.

– Jutro rano pojadę do Blarney i rzucę okiem na te ciała – oznajmiła Katie. – Miał pan całkowitą rację, zachowując ciszę wokół tej sprawy. Nie chcę, żeby to się rozniosło, dopóki nie poznamy więcej szczegółów. Wie pan, jacy są ludzie w Cork, na punkcie przeszłości są o wiele bardziej drażliwi niż na punkcie teraźniejszości.

– Jasne, że wiem – odparł O’Rourke. – Teściowa do dzisiaj opowiada, jak to w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym zapłonął stary budynek opery, a ona stała ze swoim ojcem na deszczu i patrzyła, jak wypala się aż do fundamentów. Niewielu ludzi miało wtedy telewizory.

– To samo jest z moim ojcem – podchwyciła Katie. – Nie może przestać gadać o Coal Quay za starych czasów. Ale wróćmy do Gerry’ego. Czy O’Donovan odtworzył już zapis z monitoringu?

– Tak, ja też go obejrzałem. Widać, jak Denny Quinn wypada zza rogu MacCurtain, a Barry biegnie za nim. Zaraz potem zza zakrętu wyjeżdża land rover, bardzo wolniutko, jakby go śledził. Quinn pokonuje most, ale w połowie zwalnia i Barry zaczyna go dopędzać. Land rover toczy się tuż za Barrym. Można dojrzeć dwóch gości, którzy w nim siedzą, ale obaj są w ciemnych okularach, a słońce odbija się w przedniej szybie, więc nie da się zobaczyć wyraźnie ich twarzy. Widać, że kierowca nosi czarną koszulkę z napisem Cork Hurling, ale to wszystko.

– Numer tablicy?

Inspektor O’Rourke pokręcił głową.

– Ukradziona. Jakieś pół roku temu wzięta od hondy civic zarejestrowanej na nauczyciela muzyki z Carrigaline.

– A sam moment uderzenia i ucieczka?

O’Rourke znów pokręcił głową.

– Tak się pechowo złożyło, że akurat wtedy, gdy samochód uderzył w Barry’ego, przejeżdżała wielka ciężarówka firmy John O’Donovan Haulage. Kiedy ciężarówka przejechała, widać tylko, jak land rover cofa z chodnika, a potem rwie ile wlezie Clontarf Street. Później jakiś starszy gość podszedł, żeby udzielić Barry’emu pomocy, ale na tym koniec.

– Ustaliliście, jaki to był model land rovera?

– Discovery TDV6 5E, prawdopodobnie z dwa tysiące czwartego lub piątego roku. Kolor się nie zgadza, ale wóz był pewnie przelakierowany. Sprawdziliśmy oczywiście w rejestrze zaginionych pojazdów i w naszej bazie skradzionych pojazdów, ale na razie nic.

– A zwracaliście się do wydziału rejestracji pojazdów i kierowców w Coleraine? I w Cardiff?

– Tak, oczywiście, ale na próżno. Kontaktowałem się też z Knock Road, bo Quilty pochodzi z Armagh. Bez obawy, nie wymieniłem jego nazwiska ani w żaden sposób nie dałem do zrozumienia, że podejrzewamy go o współudział.

– Dobrze się pan spisał – pochwaliła inspektora Katie i wstała. – Chyba zejdę teraz do bufetu. Skończył pan już na dzisiaj?

– Powinienem, bo moja staruszka mnie zakatrupi. Jej siostra dzisiaj przychodzi z mężem na kolację, i żona jest wściekła, że próbowałem się wymówić. Powiem pani szczerze, że wolałbym być tutaj niż tam. Jej szwagier pracuje w radzie hrabstwa i nic, tylko gada o niekończącej się walce z nielegalnym wyrzucaniem śmieci. Każdego by tym zamęczył.

Katie się uśmiechnęła. Francis O’Rourke był zaprawionym w służbie, nieugiętym funkcjonariuszem z dwudziestotrzyletnim doświadczeniem, lecz ona widziała na własne oczy, kto egzekwuje prawo w tej rodzinie, i z całą pewnością była to Maeve.

* * *

Było już bardzo późno i w bufecie dyżurowała zaledwie jedna kucharka; mogła zaproponować tylko krem porowo-ziemniaczany oraz paszteciki z serem, ale Katie była zbyt zmęczona, żeby iść do restauracji. Poza tym nie czuła głodu. Kiedy tak siedziała przy stoliku obok okna i jadła, wciąż miała przed oczami detektywa Barry’ego, który uśmiechał się pod maską tlenową. Jego ciało było straszliwie zdruzgotane, a on mimo to śnił przyjemne sny.

Zupa była gęsta, z mnóstwem pieprzu, taka jaką gotowała w domu. Katie zdążyła zjeść zaledwie trzy czy cztery łyżki, gdy zabrzęczał iPhone i zobaczyła, że ma wiadomość tekstową.

Wracasz dzisiaj do domu? Jestem na zewnątrz. Czekam na ciebie. Kocham cię i chcę pomówić. J.

Powoli opuściła łyżkę. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Dotąd była pewna, że John już nigdy się do niej nie odezwie. Dowiedziawszy się o tym, że po flircie z byłym sąsiadem zaszła w ciążę, z wściekłości przedarł na pół jej portret, który malował, i wypadł z domu jak burza. Stało się to przed Bożym Narodzeniem i od tej pory nie odpowiedział na żaden z jej SMS-ów i telefonów. Nawet nie wiedziała, czy nadal przebywa w kraju.

Miała wrażenie, że podłoga usuwa jej się spod nóg jak w czasie trzęsienia ziemi. Nie wiedziała, czy powinna mu odpisać. Kochała go głęboką miłością i między innymi dlatego tak długo zwlekała, zanim powiedziała mu, że spodziewa się dziecka innego mężczyzny. Przecież raz już ją zostawił, wyjechał, żeby pracować w Ameryce, i właśnie wtedy wdała się w krótki romans z sąsiadem. Ten mężczyzna już nie żył, a ona poroniła. Czyżby John się o tym dowiedział?

Kucharka wyszła zza bufetu i zbliżyła się do Katie.

– Zupa w porządku, proszę pani? – spytała z zatroskaną miną.

– Tak, tak, bardzo smaczna – odparła Katie i uniosła iPhone’a. – Dostałam niesłychanie ważną wiadomość, to wszystko. Normalka w tej robocie.

Kucharka, młoda pulchna dziewczyna, nie miała więcej niż dziewiętnaście lat. Za długą grzywkę upinała różową spinką z plastiku, brwi były niewydepilowane, a gładka buzia z dziecięcym tłuszczykiem wydawała się jeszcze nietknięta rozczarowaniem, żalem ani zdradą – ani miłością, która nieoczekiwanie zmienia się w gorzką niechęć. Jeśli w ogóle zdążyła już kogoś pokochać. Czy Katie była w stanie wytłumaczyć takiej osobie, dlaczego nagle odstawiła zupę?

Przeczytała ponownie wiadomość od Johna. Kusiło ją, by po prostu skasować SMS-a, ale nagle przyszło jej na myśl, że byłoby to małostkowe. Po chwili zastanowienia napisała: Dzisiaj nie ma mnie w domu. Jutro jestem po uszu zapracowana. Ale możemy się spotkać w barze Hayfield Manor ok. szóstej.

Długo wpatrywała się w tekst, zanim go wysłała. Wybrała pięciogwiazdkowy Hayfield Manor, gdyż wnętrze było ciemne i dyskretne; istniało małe prawdopodobieństwo, że zobaczy ją tam któryś z kolegów lub bandziorów rezydujących na stałe w Cork. Ale czy chciała jednocześnie przypomnieć Johnowi, co porzucił? W zeszłym roku spędzili tam bardzo kosztowny i romantyczny wieczór, żeby uczcić jej urodziny.

Wzięła głęboki oddech i nacisnęła Wyślij.