Podróż uczonego doktora Leonarda i jego przyszłej kochanki, przepięknej Alcesty, do Szwajcarii Słobodzkiej - Mike Johannsen - ebook

Podróż uczonego doktora Leonarda i jego przyszłej kochanki, przepięknej Alcesty, do Szwajcarii Słobodzkiej ebook

Mike Johannsen

5,0

Opis

Podróż uczonego doktora Leonarda... Mike'a Johannsena (1895-1937) jest brawurową księgą pejzażu, awangardową zabawą konwencjami i archetypami kulturowymi: od Don Kichota po kinematografię lat trzydziestych. W hymn ku czci ukraińskiej przyrody okolic Chersonia i Charkowa, autor wplótł dowcipną fabułę granicząca z purnonsensem.

Stalinizm walczył z ukraińską literaturą nie z powodu jej słabości, ale siły. Ze strachu rozstrzelał całe pokolenie ukraińskich twórców, kula dosięgła także Mike'a Johannsena. Zbrodniarze nie zdołali jednak rozstrzelać jego twórczości, teraz wraca z całym swoim liryzmem, brawurą i absurdalną frazą. Proza charkowskiego literata kojarzy mi się z Trzema panami w łódce (nie licząc psa). W trakcie lektury towarzyszyły mi jednocześnie radość z dzieła, które Johannsen stworzył, i żal za rzeczami, które stworzyć by mógł.

- Zbigniew Rokita

Mike Johannsen (1895–1937) – poeta, prozaik, tłumacz, reporter, scenarzysta filmowy i teatralny. Był jednym z intelektualnych liderów renesansu kulturalnego w Ukrainie lat dwudziestych i trzydziestych. Współtwórca czasopism „Literaturnyj jarmarok" i „Uniwersalnyj żurnał" oraz grup literackich Hart i WAPLITE. Rozstrzelany w 1937 roku za rzekome planowanie powstania przeciwko władzy sowieckiej.
Maciej Piotrowski – z wykształcenia historyk i ukrainoznawca, z pasji animator kultury. Tłumacz literatury ukraińskiej, przetłumaczył między innymi powieść Żółty książę Wasyla Barki, zbiór opowiadań Andrija Bondara Cerebro (wspólnie z Walerym Butewiczem, 2020). Współtwórca spotkań literackich i portalu Rozstaje.art.
Tłumaczenie: Maciej Piotrowski
Tłumaczenie wierszy: Adam Pomorski
Redakcja: Magdalena Jankowska
Korekta: Patrycjusz Pilawski
Skład: Daniel Malak, Jędrzej Malak
Projekt okładki: Jakub Kamiński
Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Подорож ученого доктора Леонардо і його майбутньої коханки прекрасної Альчести у Слобожанську Швайцарію

Copyright by © Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2023

Copyright for the Polish translation by © Maciej Piotrowski, 2023

Tłumaczenie: Maciej Piotrowski

Tłumaczenie wierszy: Adam Pomorski

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Patrycjusz Pilawski

Skład: Daniel Malak, Jędrzej Malak

Opracowanie wydania elektronicznego

Projekt okładki, ilustracje: Jakub Kamiński

Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

This book has been published with the support of the Translate Ukraine Translation Program

Wydanie książki zostało dofinansowane w ramach programu Translate Ukraine

ISBN 978-83-7893-360-1

ISBN 978-83-7893-828-6 (ePub i mobi)

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu

ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice

Wszystkie książki wydane przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu są do nabycia na stronie www.kew.org.pl/ksiegarnia

Caelum, non animum mutant, qui trans mare currunt…

[…] only dull, thick-headed, loquacious idiots. Thus, landscape cannot be adequately treated in the literature in the usual descriptive way. But if some writer should by chance come across the idea of shifting the reciprocal roles of the landscape and the acting persons, it would be quite a different thing. The persons, treated as mere cardboard puppets, as moving decorations can nevertheless impart proper movement to a description of a landscape (because of the natural tendency of the reader to follow their ways, as if they were real living people) and so a „landscape novel” could be made quite readable. But such a thing has still never been deliberately attempted.

From an unpublished essay on Landscape in Literature by the Author. Quoted for the use of critics only.

PROLOG

I

PODRÓŻ! ПОДОРОЖ! ПУТЕШЕСТВИЕ! WANDERUNG!

TRAVEL! VOYAGE!

– Nawet ten kamień zmurszały i gnuśny, co leży między dwoma starymi dębami przy urwistym brzegu leśnego Dońca, kamień, po którym chodzą nadzwyczaj chwackie czerwone mrówki… nawet on podróżuje!

A człowiek nie kamień. Człowieka ciągnie do podróży, choćby wokół własnego mieszkania, a cóż dopiero w dalekie kraje.

Kto jeszcze dziś, bez zwłoki, nie rusza do Indii, ten jest zupełnie wyzbyty elementarnej ludzkiej ciekawości. Tak odpowiedział mój przyjaciel, gdy mu zadano pytanie, dlaczego przez całe życie nie opuszcza swojego pokoju. Po czym, nie podnosząc się z łóżka, wyciągnął ze stosu książek grubaśny katalog strzelb myśliwskich firmy Webley & Scott i poprosił, żeby mu więcej nie przeszkadzać.

Powiadają, że kompania wesołych młokosów – feudałów i burżujów – podróżowała po terenach dawnego Imperium Rosyjskiego w jednym celu: chcieli rozstrzygnąć ostatecznie i dobitnie, jaka zakąska najlepiej pasuje do wódki. W każdym z punktów wyprawy upijali się do imentu, zagryzając przy tym na lokalną modłę. Pod koniec bibki lokaje roznosili bezwładne ciała do hotelowych pokoi. Następnego ranka panicze rzetelnie opisywali swoje doświadczenia i rezultaty eksperymentów. Niestety, wybuch rewolucji nie pozwolił im ogłosić drukiem rezultatów badań. Ludzie już się nie dowiedzą, która zakąska jest najlepsza do wypitki: karp z Morza Azowskiego, śledź astrachański czy syberyjskie pielmieni. Trudno sobie wyobrazić, by utylitarystyczna władza sowiecka, niezainteresowana kwestiami estetycznymi, wydzieliła środki na podobne zadanie naukowo-badawcze.

Choć bywa też tak, że podróżnik, który wraca z zagranicy, potrafi opowiadać tylko o tym, jak urządzone są klozety w niemieckich hotelach, jaki obiad zaserwowano mu w Londynie, jakie uniformy noszą londyńscy lokaje i jak kąsają berlińskie pchły. Obywatele tacy łączą się z europejskim proletariatem w ciele prostytutek i stymulują ruch komunistyczny poprzez wręczenie szoferowi dwóch marek napiwku. Wracają do sowieckiej ojczyzny w europejskich spodniach, z kieszeniami pełnymi gumowych przyborów higienicznych.

Cóż, to także podróż. Ja to bym im dopiero urządził morską eskapadę, wcale niedrogą. Jeszcze jaką! Upiłbym takiego wódeczką, a na zakąskę zaoferowałbym po oliwce do każdej szklanki. Wtedy ściągnąłbym mu te jego europejskie spodnie, posadził tyłkiem do balii ze słoną wodą i kołysał w rytm morskich fal. Poczułby się jak na dalekomorskim rejsie podczas sztormu na dziesięć beaufortów i bluzgałby jak stary wilk morski, aż dotarłby do łotewskiego portu znanego z dowcipów na ten temat. Czyż nie tak, mój drogi Rodolfie?

Tak oto prawił podróżnik Don José Pereira, a za towarzystwo miał przyjaciela, setera irlandzkiego o imieniu Rodolfo. We dwóch stąpali wśród stepów. Pies niezbyt uważnie słuchał przydługiego monologu starszego druha, bo kusiły go aromatyczne portrety rozlicznych zajęcy z wolna płynące przez step. Gdzieniegdzie przebijał się obraz dropia, złożony z trzech zapachów: konkretnego, reliefowego oraz miękkiego, sporządzonego jakby mezzotintą, i nie było kadru, w który nie wpisałyby się misterne miniatury nieprzebranych stad przepiórek. Pies niechętnie oderwał się od kinematograficznej projekcji zapachów i oficjalnie, choć przyjaźnie, zamachał ogonem. Don José jednak nie ściągał sauera z ramienia, przeto Rodolfo pojął, że przemowa miała charakter wyłącznie filozoficzny, a wernisaż wonności nie dotarł jeszcze do jaźni myśliwego. Nie zdziwiło to czworonożnego rudzielca, bo z dawien dawna wiedział, że jego starszy przyjaciel był ślepy na zapachy. Nie przeszkadzał mu nawet odrzucający, duszący, trujący, chemiczny fetor dam, które go odwiedzały. José przebywał z nimi w jednym pomieszczeniu, ba, całował ich rączki! Perfuma nie powodowała u niego migreny; wręcz przeciwnie, gdy już odprowadził taką damulkę i wrócił na kwaterę późną nocą, raz po raz wdychał ten smród prosto w nozdrza, a na jego twarzy zastygało uniesienie.

Takie oto myśli zaprzątały głowę Rodolfa, gdy wciąż i wciąż zanurzał się w tęczy zapachów, a Don José, ukontentowany, że przyjaciel go wysłuchał i przyznał mu rację, ciągnął:

– Odbywamy z tobą, mój przyjacielu, podróż niespieszną, ale po brzegi wypełnioną zapachami, obrazami i wrażeniami. (Jak dla kogo! – sceptycznie pomyślał pies). Musisz się zgodzić: im wolniejsze tempo wyprawy, tym więcej dostrzegamy w niej detali, a jeśli przemieszczamy się z większą prędkością, w ich miejsce pojawiają się uogólnienia, szerokie kadry, abstrakcje i filozofemy.

Najszybciej, po najprostszej linii, mknie ten omszony kamień, co leży przy urwistym brzegu Dońca pod dwoma wiekowymi dębami. Ziemia wiezie go wkoło Słońca, między planety. Razem z ciałami niebieskimi nasz głaz pędzi w nieznanym kierunku, daleko i prędko w miękkiej kabinie astronauty, czyli dołku, w którym spoczywa. Kamienna dusza postrzega świat za pomocą niepojętych, abstrakcyjnych, wręcz astronomicznych filozofemów.

A teraz wspomnij, jak to było, gdyśmy lecieli aeroplanem z Berlina do Moskwy, cel widząc w tych oto stepach. Planet ujrzeć nie mogliśmy, ale słońce sterczało jak milicjant pośród błękitnych jezior na wiosnę, gdy pilnuje chłopów, by nie łowili karpi w okresie tarła. Słońce tkwiło w niebieskości, a my spoglądaliśmy ku ziemi. Wyglądała jak mapa reliefowa. W miejsce wilgotnego, urodzajnego gruntu oczom naszym ukazał się administracyjny ogląd kraju z geologicznego, topograficznego, ekonomicznego i agrarnego punktu widzenia. Strumienie zgodnie z planem wpadały do rzek, pola dzieliły się według zasad płodozmianu, puszcze sadowiły się we właściwych punktach mapy, a ludzie zasiedlali teren w takiej-to-a-takiej liczbie na kilometr kwadratowy.

Gdy przesiedliśmy się na pociąg – miał nas dowieźć z Moskwy do Chersonia, w tempie nieco wolniejszym niż dotychczasowe – ziemia stanęła dęba i zmieniła orientację z horyzontalnej na wertykalną, z mapy geograficznej przekształciła się w teatralną dekorację i wyglądała jak dwie naturalistyczne kurtyny. Droga wabiła nas szemrzącym szutrem, co mienił się wśród szyn, uchylała zasłony sosen, by ujawnić oko jeziora, zza kulis wypuszczała klacze kłusujące po łąkach, a na stacjach odprawiała sceny zbiorowe z udziałem przekupek i mleczarek: gawędził gwar głosów, brzęczały denary padające na bruk. Pociąg ruszał znów, by ukazać nam statyczne dekoracje krajobrazów, wertykalne plany kraju.

Nasza podróż spowolniła, a przy tym jej koloryt znacznie się ubogacił, gdy zarzuciłem na plecy sakwę i umościłem się na rowerze, a ty, rudy druhu Rodolfie, postanowiłeś biec mym śladem. Nasz szlak, dotąd prosty, zaczął się wić i kaprysić, żadne tory nie krępowały lekkich kół, a ziemia ułożyła się w dwie sfery: pionową po bokach i horyzontalną przed nami. Pląsające susły szmygały w poszukiwaniu nory, mamiła durząca woń macierzanki, skarabeusz pełgał czcigodnie w poprzek ścieżyny, a ja skierowałem na niego koło bicykla i soczyście zdusiłem żukowe życie. Wróble świergotały i jak ziarna pszenicy rozpraszały się przed nami. Wzbijał się kurz, żwir kłuł koła, klucze jak metaliczny potok brzdękały w torbie, trawa wtryniała się między szprychy i turkotała, rejestrując każdy obrót koła.

Teraz odstawiliśmy rower w chutorze i porzuciliśmy utarty szlak. Stąpamy powoli, węch zastępuje nam mapę. Czyż pozostała nam tylko czysta, cielesna doczesność? Tak, to już nie koła, lecz moje stopy nurzają się w pyle i trawie, i wzrok mój, i słuch, i dech przepełniają się brawurą bytowania.

Ledwie, ledwie stąpamy po stepie. W stan nieważkości wkraczamy nieuważnie. Wolno, powoli, poddajemy się ich wielkiej woli. Po twoim napiętym grzbiecie, po twoich rozpalonych oczach, po ognistym ogonie widzę, rudy druhu Rodolfie, żeś ty do szczętu wstąpił w step. Twoje dzieciństwo, lata surowej tresury, nienaganne wychowanie, sczezły jak sen wobec słonecznego pustkowia. Ty arystokrato, ironiczny Irlandczyku, przeistoczyłeś się w dzikiego zwierza: wszcząłeś polowanie pośród pól.

II

Hiszpan Don José Pereira, z zawodu tyranobójca, i jego młodszy przyjaciel, rudy seter Rodolfo, trafili na taurydzkie stepy nie bez przyczyny. Nic na tym ani na tamtym świecie nie dzieje się bez niej – tak głosi zasada przyczynowości.

Oczywiście jakaś część ludzi tego prawa nie uznaje albo po prostu nie jest go świadoma. Choćby ten znany krytyk… Zapewniał mnie, że dobry styl, wartka konstrukcja fabularna, dramatyzm utworu, do których burżuazyjni pisarze dochodzili wytrwałą pracą, same spadną do stóp proletariusza, gdy zapozna się z politgramotą Kowalenki, a potem weźmie się do pisania opowiadań. Trzeba otwarcie powiedzieć: krytyk był z niego nędzny i kopnięty histeryk, ale zdążył naskrobać sporo słów, a przyjrzano się im dopiero niedawno.

Większość ludzi zna jednak i ceni zasadę przyczynowości. Dobrym przykładem są myśliwi. Jeśli człek trzydzieści razy z rzędu nie trafi w kaczkę, to z nieodmienną precyzją i pewnością określi, dlaczego spudłował. Tak działa logika i rzetelność myśliwskiego rozumu, bo żaden z nich nie będzie marnował narracyjnej energii na rozmyślania nad przyczyną, dla której rzadko, bo rzadko, ale udało się mu upolować ptaka. Sukces nie wymaga wyjaśnień i nikt nie zamierza sprawdzać, od czego zależy.

Ja mam wręcz przeciwnie. Muszę dojść, jak to się stało, że Pereira i Rodolfo, tyranobójca i rudy aporter, dotarli z dalekiej Hiszpanii w te stepy.

Obaj pochodzili z arystokratycznych rodów. Gdy babcia Rodolfa była młodą suką o złotej sierści, otrzymała na wystawie kynologicznej złoty medal. Taki sam laur odebrała na zawodach terenowych. Babcia Don Joségo Pereiry nie zdobyła złotego medalu, ale gdy była młodą, złotowłosą dziewczyną, wyszła za mąż za Don Juana Pereirę, dziadka naszego bohatera, i w ten sposób wkroczyła do szlacheckiej rodziny z bogatymi tradycjami, choć zubożałej pod względem majątku. Po dawnym dobrobycie ostał się jedynie antyczny medalion zawierający zakrzepłą kroplę krwi, którą sam Filip V wytoczył z ciała pradziada Don Juana. Ten, jeszcze jako uczniak, własnoręcznie zawiesił klejnot na szyi narzeczonej. Niestety, potem rodzina musiała upłynnić cacko, ale krew otrzymał w spadku Don José. Miał ją przy sobie zawsze, od kiedy wstąpił na błogosławioną drogę tyranobójstwa.

Przed wyjazdem w stepy Don José Pereira zaplanował zabójstwo Prima de Rivery – faszystowskiego dyktatora, tyrana Hiszpanii. Wcześniej już, na zlecenie tajnej organizacji i kilku prywatnych osób, ustrzelił dwóch generałów i jednego admirała. Co prawda generałowie byli podstarzali i emerytowani, a z wilkiem morskim miał prywatne rozliczenia, dlatego uważał, że jego karierę właściwie zwieńczy wyłącznie uśmiercenie prawdziwego zamordysty. Potem niech się dzieje, co chce, on, Don José, może trafić nawet na szubienicę. Historyczna konieczność spowodowała więc, że nasz bohater, mimo że nie należał do żadnej organizacji, postanowił zamachnąć się na hiszpańskiego despotę.

Nie ulegało wątpliwości, że ucieczka z miejsca tak zuchwałego czynu nie będzie możliwa. Dlatego przed realizacją tego planu Hiszpan zapragnął po raz ostatni udać się na polowanie. Wziął do ręki mapę, by wybrać miejsce na ostatnią eskapadę. Nie uśmiechało się mu samodzielnie podejmować tak poważną decyzję, dlatego wezwał swojego druha Rodolfa. Pies niejednokrotnie przejawiał niesamowitą intuicję w sprawach myśliwskich. Teraz wsunął nos w mapę i wycelował go prosto w dalekie stepy okolic miasta Chersoń w Ukrainie.

Tego samego wieczora Don José Pereira zamówił dla siebie i Rodolfa bilety kolejowe. Następnego dnia rano odwiedził barceloński bazar i – o dziwo! – znalazł tam gramatykę języka ukraińskiego autorstwa Syniawskiego. Nie rozłączał się z nią, póki nie wstąpił w step. Bardzo spodobało się mu brzmienie tej mowy.

– Kto, co?! Step! Kogo, czego?! Ste! Ste! Pu! – skandował Don José pod równy stukot wagonu.

– Dim? Do-Mu! Pip? Po-Pu! Bib: Bo-Bu?! Bo-Bo-Wi?!

Deklinował te cudaczne, dźwięczne sylaby, które przypominały mu melodię barcelońskich dzwonnic. Najpierw spróbował ułożyć zdanie, choćnieudolnie odmieniał ukraińskie słowa.

– W pustym polu, na skraju drogi, napotkawszy starego did… doda. Ta? Sprezentuję mu kromkę… chlib… chlioba! Ba! Did, zjadłszy chlib, łuskać będzie bib.

Wreszcie napisał następujący wiersz:

Moim domem Bar-ce-lo-na,

Jest wa-hon, nie ma: wa-ho-na.

W ste-ste… step szyrokyj ja się rzucę.

Do wit-czy-zny nie powrócę[1].

III

Dobiegał już środek sierpnia, gdy Don José Pereira i jego druh, rudy seter Rodolfo, wybiegli na środek stepu. W apogeum dnia słońce wisiało w centralnym punkcie nieba. Myśliwi szli na przełaj w kierunku wieży geodezyjnej. Za nią zaczynały się miejsca gniazdowania kaczek, a przynajmniej tak obiecywał gospodarz chersońskiej chaty, włościanin Sereda. Pośród dalekich pustkowi wypadł środek ich pieszej podróży.

Szerokaśny step ciągnął się wokół nich wzdłuż, wszerz i wzwyż. Otaczał ich jak dysk: okrągły i nieskończony. Mieszkańcy gór albo wonnych lasów oraz obywatele, którzy osiedli nad wysokimi brzegami rzek, nie potrafią go dostrzec. Bo stepu nie ma. Step jest tym, czego nie ma. Nie uświadczysz tu gór, gajów ani jezior. Tylko mistyczne miazmaty unoszą się nad rozedrganym dyskiem.

Bezgłośnie kołysały się miedziane skraje ziemnego kręgu. Po nich, jak po torach, krążyły obręcze obłoków. Dość było podróżnikowi dotrzeć do środka stepowego dnia, by usłyszeć milion jego upojnych melodii.

W stepie stał dum. Dął spod ziemi, spod korzeni opylonych, przywiędłych roślin, opadał z obłoków, gnał na wyścigi z szumem traw, rozlegał się w rozłogach, umierał w szepcie zaświatów і znowu rósł, szmermelił w burzanach, buchał monotonną muzyką mongolskiej orkiestry, huczał i głuszył słuch, szatańskimi skrzydłami łopotał o miedziany nieskończony dysk, dzwonił, buczał, bębnił i jęczał, by znów odetchnąć ze spokojem i skryć się w cichym szumie stepu, zniknąć pod ziemią, zostawiając za sobą wyschłe łzy sołońców.

Pereira i Rodolfo szli przez step jak przez sen. W oddali, z ich prawej strony, majaczyły sylwety wielkoludów. Krążyły wokół kolosalnych kopic i ładowały pszenicę na podwodę. Don José, niedouk w dziedzinie ekonomii politycznej, wziął te postaci za proletariat.

IV

Ja – autor niniejszej powieści i ojciec Don Joségo Pereiry oraz jego przyjaciela, rudego setera Rodolfa, tak jak innych prawdziwych albo fikcyjnych postaci występujących w tej historii, a także całego świata w niej wyobrażonego, naocznie i szczegółowo – kocham i szanuję proletariat. Don José czuje podobnie, lecz moja miłość jest pełniejsza.

Kocham i szanuję proletariat, ponieważ był moim pierwszym przyjacielem dzieciństwa, jedynym, który mnie nie zdradził i nie opuścił również teraz, gdy dorosłem, a inni towarzysze moich młodzieńczych zabaw stali się paniczami, profesorami, buchalterami albo historykami literatury.

Kocham go, bo nie każe mi sprzedawać mojego pióra ani człowieka, który je trzyma – mnie, niezamożnego i niemodnego, nieubranego w wieczorny smoking, nienauczonego manier. Nie zapomina o mnie i nadal uważa mnie za swojego druha.

Kocham go, bo wziął mnie za rękę i prowadzi na szczyty historii. Wielbię go, bo jest dla mnie wodzem i nauczycielem. Nigdy nie zamierzałem pretendować do roli jego przywódcy ani bezczelnie go pouczać, ja, chorowity i kapryśny inteligencik. Jego dzieła uczą mnie ekonomii politycznej i filozofii, a robotnicza młodzież wskazuje mi znaczenie poezji w procesie budowy socjalizmu. Obaj: ja i mój przyjaciel proletariat, uwielbiamy futbol, amerykańskie kino, powieść awanturniczo-przygodową, wyprawy na ryby, polowanie oraz naturę.

Najbardziej cenię go za to, że jest Mistrzem i potrafi stworzyć Rzecz. Za sprawą tego daru kreuje świat. Muszę się przyznać, że z dawien dawna jestem zakochany w Rzeczach. Kupowałem różne akcesoria nawet nie po to, żeby z nich korzystać (bo nie umiem!); wystarcza mi, że codziennie wyciągam je z biurka i oglądam długimi godzinami. Wykułem na blachę kilkanaście katalogów aparatów fotograficznych, strzelb, rowerów, binokli i obiektywów. Gdyby wpadł mi w ręce wykaz sekstansów albo mikroskopów (oczywiście nie potrafię z nimi się obchodzić), zagłębiłbym się w niego natychmiast. Piszę te słowa ze świadomością, że mój Mistrz, mój Towarzysz, pragnie, bym używał swoich talentów najlepiej, jak umiem. Wyznaczyłem sobie więc cel: wzorem proletariatu, mojego Mistrza i towarzysza, dojść we własnym skromnym rzemiośle do perfekcji.

Don José sam w sobie był Rzeczą przepiękną: wysokim, wesołym, silnym, acz leniwym tyranobójcą. Nie umiał wszak tworzyć rzeczy, a zarazem podziwiał proletariat. Gdy ujrzał postacie ładujące snopy na furmanki, uznał je za proletariackie, pokochał od pierwszego wejrzenia i zapragnął do nich się zbliżyć.

– Luby i rudy druhu Rodolfie – powiedział. – Pamiętasz, jak byłem proletariuszem i woziłem węgiel do barcelońskiego portu? Gdy na dworcu wrzucałem czarne bryły na wóz, by ruszyć przez La Barcelonetę, wzdłuż Muelle Nuevo, do samego Muelle de Levante, gdzie cumowały masowce? Ładowałem na nie czarne złoto i przepełniała mnie proletariacka dusza, mój luby rudy druhu!

Rodolfo stanął i obejrzał się na Don Joségo. Nie podobało mu się takie uproszczone ujęcie podziałów klasowych, ale zwykł wysłuchiwać infantylnych sentencji przyjaciela, więc się nie odszczeknął, tylko niechętnie zamachał ogonem.

– Pamiętasz, rudy druhu, jak w mieście po raz pierwszy od wielu lat spadł śnieg? Cały dzień, do upadłego, woziłem węgiel. Gdy wracałem do domu, biały pył leżał na Calle del Marqués del Duero, a atmosfera robotniczych dzielnic przenikała moje ciało. Przepełniało mnie takie uczucie, rudy druhu, że oddane w postaci ukraińskiego wiersza, ozdobionego na końcu każdego wersu oryginalnymi, niekiedy staroświeckimi rymami i asonansami, przyjęłoby następujący kształt:

Czy idę sam jeden, nie ma już miasta,

tylko dniówka odpracowana?

Obrzeże miasta. Las za nim wyrasta,

za lasem – znów las jak ściana.

Zadzwonią światła i w noc się zapadną,

żelazo pęka od dźwięku.

Idę i kształtów nie umiem odgadnąć –

po ciemku.

Czy idę sam jeden, nie ma już miasta,

tylko samotny mój wzrok?

Obrzeże miasta. Las za nim wyrasta,

za lasem – jak ściana mrok.

Nie słyszę nic. Jak jeleń z jesieni

nocą styczniową, w zimie,

ze śniegiem na barkach błądzę wśród cieni.

Za polem pole olbrzymie.

– Tak się czułem, mój luby druhu, gdy byłem proletariuszem. Czyżbyś nie był przekonany?

Rodolfo znów się zatrzymał. Tym razem nie wysilił się na machanie ogonem, popatrzył na Don Joségo z wyrzutem. Myśliwy podszedł do psa, pogłaskał jego zwichrzony kark i siwiejące uszy. Stali pośród stepu. Szarłat szorstki, amarantowy znak Hiszpanii, zaszeptał pod ich stopami.

Znów rósł dum, hulał stepami, wlatywał do uszu i dzwonił w duszy. W oddali nieme sylwety stąpały pośród stożkowych kopic. Don José obrócił ku sobie pysk Rodolfa i spojrzał w orzechowe oczy.

– Jakże panu nie wstyd rymować „wzrok” i „mrok”! – ni stąd, ni zowąd odezwał się pies.

V

Przyjaciele szli już padołem. W stepie nie ma wzniesień ani przepaści – są padół i pagór. Na pierwszy rzut nieuzbrojonego oka nie da się ich rozróżnić, ale stary wyga od razu wie, gdzie się znalazł. Na pagórze horyzont jest szerszy i inne rosną trawy: mniej soczyste i nie tak zielone jak na padole.

Wielkoludzkie sylwety i ich kopice były coraz bliżej. Don José poczuł, że Rodolfo spoważniał i przestał zwracać uwagę na jego gadaninę.

„Zwierzyna! Zające! Ech, w sierpniu w Ukrainie nie wolno do nich strzelać. Ale może to przepiórki albo kuropatwy?” – pocieszał się myśliwy w duchu. Zdjął z ramienia sauer i jeszcze raz dokładnie go obejrzał. Dla amatora strzelba wyglądała porządnie. Był to bezkurkowiec, kaliber dwanaście. Prawdziwy mistrz rusznikarstwa dostrzegłby jednak kilka wad, jak choćby wydłużony język spustowy. Artysta w swoim fachu stwierdziłby bez cienia wątpliwości, że do tak ciężkiej broni pasowałby spust niemal kwadratowy, za to krótszy i szerszy. Długo kiwałby głową w zdumieniu, gdyby zobaczył okładziny na zamku. Nie powstrzymałby się od komentarza na temat graweru: niechlujne litery i znaki partacko wypalono kwasem w warstwie wosku, choć takie detale żłobi się ręcznie.

Następnie mistrz uniósłby sauera na środkowym palcu prawej dłoni i oceniłby, że broń jest wyważona w punkcie, w którym kończy się baskila, czyli siedem centymetrów od osi zawiasu bloku luf. Nie czekalibyśmy długo na informację, że istnieją strzelby z punktem ciężkości usytuowanym cztery i pół centymetra od zawiasu luf. W tym momencie znawca najpewniej sięgnąłby po portcygar, wyjął papierosa, postukał nim o wieczko, a następnie szybkim ruchem wsadził go między zęby i podpalił zapałką. Wypuszczając kłęby dymu, przeszedłby do fachowej oceny kolby. Już materiał, z którego została wykonana, czyli orzech włoski, wywołałby zdziwienie na surowym obliczu. Jako że nieudolny rzemieślnik poszedł na łatwiznę i zamiast wypolerować drewno, pokrył je woskiem, mistrz przerzuciłby papierosa z prawego w lewy kącik ust wykrzywionych gorzkim, ironicznym uśmieszkiem.

Don José nie był rusznikarzem. Pamiętał tylko, jak cały rok bez ustanku rąbał drwa, żeby zarobić na tego sauera, od długiego czasu leżącego w barcelońskim komisie. Oddał go tam doktor Leonardo Pazzi (czyżby Włoch?), potrzebował bowiem pieniędzy na wyprawę do Szwajcarii Słobodzkiej. Dlatego nasz bohater dostrzegał wyłącznie potężne lufy ze stali Kruppa, obszerną ośmiomilimetrową komorę i zachwycające czoki o średnicy 1,2 milimetra. Cieszył się na celownik, gwaranta celnego strzału nawet z daleka.

Stepowe