Podróż. Notatki z psychoterapii - Agnieszka Szablicka - ebook

Podróż. Notatki z psychoterapii ebook

Agnieszka Szablicka

4,3

Opis

 

Podróż. Notatki z psychoterapii" to inspirująca opowieść o odwadze i wytrwałości w dążeniu do wyjścia z depresji.

Pokazuje świat osoby chorej i zdrowiejącej, daje nadzieję i otuchę każdemu, komu bliski jest temat zdrowia psychicznego.

Książka "Podróż. Notatki z psychoterapii" powstała na bazie notesu, który autorka prowadziła podczas pobytu na Dziennym Oddziale Leczenia Nerwic i Depresji w Szczecinie w 2014 roku. Pobyt na oddziale trwał trzy miesiące i – jak się okazało – był dopiero początkiem wieloletniego leczenia i dochodzenia do siebie, a następnie - własnej drogi do odwagi.

Książka ma cztery części:

  • Przez depresję
  • Do siebie
  • Do ludzi
  • Po odwagę

W każdej z nich czytelnik znajdzie kilkanaście notatek - krótszych i dłuższych tekstów z wnioskami z procesu psychoterapii.

Odnajdziemy tu opowieść z perspektywy osoby chorej na depresję, a następnie krok po kroku wychodzącej z choroby i z odwagą i wrażliwością odnajdującej swoje miejsce we własnym życiu.

Niektóre wątki się przeplatają, inne idą przez całą książkę, jeszcze inne pojawiają się tylko na chwilę i znikają. Nie ma ona jednak formy pamiętnika – raczej wniosków, przemyśleń, które czytelnik może odnieść do siebie i własnego życia.

Jak mówi sama autorka, książka powstała, aby dać nadzieję osobom, które leczą się na depresję i nerwicę, że dzięki własnej wytrwałej pracy nad sobą, można z tej choroby wyjść. Powstała również dla osób, które w najbliższym otoczeniu zetknęły się z depresją, aby pokazać, jak wygląda świat osoby chorej i osoby zdrowiejącej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
9
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marecki9

Nie oderwiesz się od lektury

Jakbym czytała o sobie. Całkowicie szczera, całkowicie piękna.
00
AnnaJG

Całkiem niezła

Właściwie nie ma tu co oceniać, ani języka, ani treści. Jest to relacja, żywa relacja i jako taka ma wartość. Nawet jeśli tą wartością jest lepsze samopoczucie autorki. Zrobiła to dla siebie.
00
krzglowacki

Nie oderwiesz się od lektury

Mnie ta historia poruszyła i dotknęła…
00

Popularność




Agnieszka Szablicka

PODRÓŻ

notatki z psychoterapii

Kiedy idziesz przez piekło, idź dalej

winston churchil

Tym, którzy codziennie walczą o siebie

2/06/2014

Dzienny Oddział Leczenia Nerwic i Depresji przy Żołnierskiej w Szczecinie. Zaczyna się poniedziałkowe spotkanie społeczności terapeutycznej. W grupie siedzi bardzo szczupła dziewczyna z bardzo krótkimi włosami. Jeśli ktoś z obecnych by ją znał to wiedziałby, że w innym życiu ta dziewczyna to trenerka z wielkiej korporacji, której niestraszne najtrudniejsze grupy szkoleniowe i najtwardsi menedżerowie. Teraz to nieistotne. Dziewczyna siada w grupie obcych ludzi i pierwszy raz w życiu przez łzy mówi: „Jestem tu, bo już zupełnie nie radzę sobie ze sobą i potrzebuję pomocy”.

2/06/2017

Słoneczne mieszkanie na szczecińskim Żelechowie*. Dziewczyna drapie psa na powitanie, wstaje trochę obolała po treningu, trochę zmęczona po wczorajszym spotkaniu z terapeutką. Przeczesuje długie włosy i wychodzi na spacer z psem. Myśli o tym, że umówiła się z przyjaciółką do teatru na wieczór, o tym, że w ten weekend w końcu pomaluje ten sufit i ciekawe, jakie będzie jej własne logo, które szykuje grafik. Pijąc ulubioną gorzką kawę, myśli, że w końcu czuje, że ma swoje miejsce we własnym życiu.

2/06/2020

Słoneczne mieszkanie na szczecińskim Żelechowie. Kobieta wstaje, rozbudzona psim kręceniem. Jak co rano, całuje narzeczonego w śpiące czoło i mówi czułe słowo na dzień dobry. Wychodzi na spacer z psem, robi niewielkie zakupy na śniadanie. Na spacerze myśli o tym, że ostatnio jest znowu niestabilnie. Że są momenty, że jest spokojnie i dobrze, ale są momenty, kiedy głowa jest z betonu i nijak nie chce współpracować. I że mimo, że ostatnio przekonywała psychiatrę, że leki już nie są potrzebne, to jednak lekarz ma rację. Są. Bo znowu czasem rano płacze, a rozkręcić się pomaga spokojne i wytrwałe wykonywanie codziennych czynności. Że dzisiaj jest akurat słaby poranek i chociaż to szósta rocznica terapii, to aż szkoda pisać na fejsie. No bo miały być koniki pony, kwiatki i łabędzie w zachodzącym słońcu, a jest codzienna walka. Ze sobą o siebie. Znowu. No i że szkoda, że nie dała rady skończyć książki do dziś. Może naprawdę tak jest, że dobre rzeczy wymagają czasu.

* Tak, wiem, że poprawna forma brzmi „na Żelechowej”, ale my, lokalsi z okolic Hożej w Szczecinie, po prostu tak nie mówimy. 

PALMA ZAMIAST PROLOGU

Kiedy wracam pamięcią do 2 czerwca 2014 pierwsze co przychodzi mi do głowy, to moje własne przerażenie i palma. W kwadratowej sali, w której mieliśmy codzienne zebrania społeczności terapeutycznej w Centrum Psychiatrycznym na Żołnierskiej, była wielka palma. Kwiat taki. W doniczce. Po paru tygodniach zorientowałam się, że wielu nowych siada pod tą palmą. Palma była tak wielka, że prawie można było się pod nią schować. I ja usiadłam. Siedziałam i nerwowo próbowałam wymyślić, co powiem. Dookoła siedziało około 25‒30 osób, plus terapeuci i lekarze, każdy mówił, jak się nazywa i z czym dzisiaj przyszedł. Miałam odezwać się po raz pierwszy i miałam pełnego pampersa ze strachu. Ja – teoretycznie – dorosła kobieta po trzydziestce. Ja – trenerka, która wtedy miała za sobą jakieś 10 lat pracy z ludźmi, wystąpień publicznych, organizowania projektów lokalnych i międzynarodowych. Ja – w środku mała dziewczynka, która dalej bała się tego, co grupa powie, co pomyśli, jak zareaguje. Czy ktoś mnie wyśmieje, czy ktoś boleśnie skomentuje, czy usłyszę wyzwiska? Co im powiedzieć, żeby było dobrze? Co powiedzieć, żeby pomyśleli, że jestem fajna? Kulę się w środku coraz bardziej, a ludzie zaczynają mówić.

Podnoszę wzrok (jakie to było trudne, żeby w ogóle popatrzeć na kogoś, kto mówi!) i próbuję słuchać, chociaż w głowie mam cyrk na kółkach. I widzę, że siedzą tam bardzo różni ludzie – bardzo młodzi i dojrzali, kobiety i mężczyźni, chudzi i grubi, dziewczyny przepiękne jak z żurnala i zupełnie zwyczajne, mężczyźni, których spodziewałabym się spotkać pod monopolem na osiedlu i eleganccy panowie. Zwyczajni ludzie. Dwadzieścia pięć zwyczajnych osób, które życie pierdolnęło tak mocno, że nie miały siły się podnieść. I przyszły tutaj, żeby społeczność, żeby grupa im pomogła. I między nimi ja – lat 32, 50 kilo wagi, jakieś 15 kilo niedowagi, króciutkie jasne włosy i roztrzaskana maska pod nazwą „dam sobie radę” w kieszeni. I siedzę, i słucham, a oni mówią: „Cześć, jestem Zenek, jestem tutaj, bo mam depresję; jestem Ania, jestem tutaj, bo nie radzę sobie ze sobą; jestem Krzysiek, jestem tu, bo chciałem się zabić; jestem Zosia, jestem tu, bo nie miałam już siły żyć”. Oni mówią moje myśli!!! Wypowiadają DOKŁADNIE TO SAMO, co ja mam w głowie. To ja dwa tygodnie wcześniej siedziałam na balkonie swojego mieszkania i paląc kolejne papierosy zastanawiałam się czy skoczyć. To ja nie miałam już siły na siebie, na ludzi, na świat, to ja nie chciałam żyć! I oni też. Nie byłam sama. Pierwszy raz w życiu autentycznie poczułam, że nie jestem z tym wszystkim sama. Popłakałam się. Siedząc pod tą jebaną palmą, przy 25 obcych osobach, przy terapeutach i psychiatrach, poryczałam się. Poryczałam się nad tym, kim byłam, nad potwornym bólem, który mnie od lat rozpierdalał od środka, nad samotnością – nie tą po zakończonym niedawno związku, ale nad tą, która towarzyszyła mi od dziecka. Poryczałam się, bo w końcu mogłam nie mieć siły. W końcu mogłam być słaba. Kiedy przyszła moja kolej powiedziałam tylko, że jestem Agnieszka i jestem tutaj, bo sobie nie radzę ze sobą. I płakałam dalej.

POCZĄTEK

Płakałam bez przerwy przez pierwsze sześć tygodni z dwunastotygodniowego pobytu na oddziale. Wstawałam rano, na autopilocie wyprowadzałam psa, jechałam na 8:30 na terapię, na terapii płakałam do 13:00, potem wracałam do domu, wyprowadzałam psa, coś jadłam, spałam, wstawałam i płakałam dalej. Wypłakiwałam te wszystkie łzy, których przez lata nie miałam jak wypłakać. Bo nie wolno, bo nie wypada, bo co ludzie powiedzą. Bo mam być silna. Jeszcze wtedy myślałam, że siła polega na zaciśnięciu zębów. Na początku terapii byłam na silnych psychotropach, które dostałam od lekarza, przy skierowaniu na oddział. Zmulały mnie całkowicie, ale wiem, że uratowały mi życie. Siła emocji, które mną targały, była tak potężna, że bez tabsów pewnie bym skoczyła z tego mojego balkonu. To skakanie to był w ogóle słaby pomysł, bo mieszkałam na 3. piętrze i nie miałam windy. I powstrzymała mnie wtedy jedna myśl: jak by się tak wydarzyło, że TYLKO złamię kręgosłup, to jak ja wyprowadzę psa na wózku inwalidzkim?! No i jakby się jednak udało, to kto zajmie się psem? Może wyląduje w schronisku?! No więc nie skoczyłam. Myśli samobójcze towarzyszyły mi jeszcze kilka lat.

Skoro nie skoczyłam, skoro poczołgałam się po pomoc, to obiecałam sama sobie, że – cokolwiek by się nie działo – będę tam chodziła codziennie, że będę robiła wszystko, co mi lekarze i terapeuci każą robić, będą aktywna i zaangażowana tak bardzo, jak tylko umiem (a umiem bardzo!). Że dam sobie pomóc, w końcu dam sobie pomóc. Nie przewidywałam jeszcze wtedy, że to nie potrwa 3 miesiące, a 6 lat. Szlag jasny by mnie strzelił na starcie, gdybym wiedziała.

Ta książka nie będzie opisywać tego, nad czym pracowałam, co omawiałam i co omawiali inni ludzie. Nie będzie to pamiętnik z terapii dzień po dniu, bo przysnęlibyście z nudów, drodzy czytelnicy, po drugim roku. Zasadniczo jest to ciągle to samo, tylko od różnych stron. Trochę jak borowanie próchnicy w zębie – trzeba różnymi wiertłami, polerkami i innymi takimi, żeby wywalić w kosmos cały syf i zrobić miejsce na nowe.

Nie będzie o terapeutach i przygodach na oddziale i poza nim. To wszystko należy do tamtego czasu i niech pozostanie w sercach ludzi, którzy brali w tym udział. Ta książka powstała na bazie notesu, który kupiłam w pierwszym tygodniu terapii i w nim zapisywałam swoje najważniejsze wnioski. Tamte wnioski poszerzone o to, do czego doszłam przez te pierwsze 3 miesiące na oddziale i 6 kolejnych lat terapii indywidualnej. Piszę ją chyba bardziej dla siebie niż dla kogokolwiek innego. Piszę ją, bo ostatnio, chwilę przed 6. rocznicą rozpoczęcia mojej terapii, mam wrażenie, że ciemności mnie znowu wciągają, choć na pewno nie tak mocno jak wtedy, w 2014 roku. Piszę ją, bo właśnie teraz na początku 2020 roku, po 6 latach psychoterapii zrozumiałam, że dla mnie, być może, walka o siebie nigdy nie skończy. A także to, że – być może – to dobrze.

Napisałam ten tekst żeby ułożyć w głowie to, co się wydarzyło, żeby zająć myśli czyś pożytecznym w momencie, kiedy w 2020 roku świat się zawiesił w epidemii koronawirusa. Żeby spróbować przekazać to, co się we mnie zmieniło. Napisałam go też dla innych chorych, dla tych, którzy są na początku tej drogi, dla tych którzy przez nią przeszli i dla tych, którzy są obok osoby chorującej.

Jeśli to Ty chorujesz, napisałam go, żeby dać Ci trochę nadziei, że Ty też możesz znaleźć swoją drogę przez to piekło, jakim jest depresja i nerwica. Bo głęboko wierzę, że można z tego wyjść, a przynajmniej opanować sytuację na tyle, żeby jedzenie miało znowu dobry smak, a w głowie pojawiły się dawno zapomniane marzenia. Żeby chciało się żyć.

Powiem Ci jeszcze czego tu nie znajdziesz – nie znajdziesz tu lekarstwa na Twoją depresję. To lekarstwo czeka u dobrze wybranego psychoterapeuty. Nie znajdziesz tu sposobów, patentów i złotych myśli. Ta książka Cię nie wyleczy. Przeczytaj to zdanie jeszcze raz – nie wyleczy Cię. Wyleczy Cię Twoja własna praca nad sobą, Twoja wytrwałość albo desperacja, wyleczy Cię wsparcie od innych ludzi i wyleczysz Ty siebie. No i inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny.

Znajdziesz tu – ogrom przekleństw (będzie o tym później – o złości i o tym, że gdybym nie rzucałamięsem, to bym zabijała ludzi). Będą moje refleksje, moje notatki, moje przemyślenia i moje wnioski z tych 6 lat. Moje – to nie znaczy, że u Ciebie będzie tak samo. Duża jest szansa, że nie będzie, bo jesteś innym człowiekiem, masz inną historię, inny temperament. Może być też tak, że znajdziesz punkty wspólne.

Zanim zacznę chciałabym podziękować. Na pierwszym miejscu chciałabym podziękować sobie za to, że się odważyłam iść po pomoc, ratować siebie, w końcu poświęcić czas sobie a nie innym ludziom, za to, że często nadludzkim wysiłkiem wstawałam i jechałam na terapię, chociaż miałam ochotę się zabić. Dziękuję terapeutom i lekarzom z centrum psychiatrycznego na Żołnierskiej w Szczecinie, szczególnie mojej terapeutce prowadzącej pani Agnieszce – za konfrontowanie mnie ze wszystkim, czego nie chciałam zobaczyć i najlepsze wsparcie, jakie mogłam otrzymać na tej strasznej drodze. Jestem tu, gdzie jestem, dzięki pracy, którą wykonałam pod Pani okiem w trakcie tych wszystkich lat terapii. Dziękuję ludziom, których poznałam i którzy zostali w moim życiu na krótszy lub dłuższy czas. Każda historia, którą usłyszałam, pomogła mi odnaleźć kawałek siebie. Dziękuję moim ówczesnym koleżankom z pracy i szefowi, który – kiedy zadzwoniłam i powiedziałam, że oto miałam załamanie nerwowe i nie wiem, kiedy wrócę, ale muszę się tym zająć, bo umrę, powiedział tylko – „Spoko Aga, dbaj o siebie, poczekamy na Ciebie, zdrowiej”.

Dziękuję mojemu wspaniałemu Mężowi, Piotrkowi, który od momentu, kiedy powiedziałam, że będę pisała tę książkę do momentu, kiedy postawiłam ostatnią kropkę, wspierał mnie całym sobą, słuchał moich narzekań, zagrzewał do działania i robił herbatę z imbirem.

Dziękuję też Anicie, Kasi i Magdzie, które po lekturze kilku roboczych stron, powiedziały: „Napisz tę książkę, świat musi to przeczytać”. I dziękuję mojej suczce Ajdzie, która zupełnie nie wie, że jest w książce i nie wie, że tak bardzo się przyczyniła do mojego wyzdrowienia.

I jeszcze dwa słowa na koniec tego przydługiego wstępu. Prawda jest taka, że nie wiem czy na zawsze wylazłam z tego cholerstwa, mam podejrzenie graniczące z pewnością, że pewnych rzeczy nigdy się nie pozbędę, nigdy nie przerobię i taka po prostu będę. Jak ostatnio powiedziała moja nowa znajoma „taka uroda”. I chuj. Ale zobacz, poczytaj to, co napisałam. Mam doświadczenie i przeczucie, że są takie miejsca, w których wszyscy jesteśmy tacy sami. Może moja historia w jakiś sposób Ci pomoże, a może zobaczysz, że nie jesteś jedynym pojebem w okolicy, bo zawsze jestem też ja. Trzymaj się ciepło. Szukaj dla siebie pomocy. Warto. Życie jest naprawdę okej.

SEN

Kilka miesięcy przed terapią miałam sen. We śnie jadę nocą samochodem. Dojeżdżam do opuszczonego przejazdu kolejowego. Jest ciemno i cicho, sygnalizacja nie działa, jednak coś wewnętrznie każe mi się zatrzymać. Zatrzymuję auto. Sekundę później bardzo szybko przejeżdża wielki pociąg, który zmiażdżyłby mnie, gdybym się nie zatrzymała. Nie ma lepszej metafory tego, gdzie byłam ja i moje życie na moment przed terapią.

SZUKANIE POMOCY

Jestem sobie wdzięczna, że poszłam szukać pomocy.

To było bardzo trudne. Zadzwonić do centrum zdrowia psychicznego na Żołnierskiej, umówić się na wizytę, pojechać, czekać pod gabinetem z kilkoma innymi osobami, porozmawiać z lekarzem. Ale najtrudniejsze było przyznać sama sobie, że już nie dam rady sama. Nie dam rady, nie mam siły, potrzebuję pomocy. Przyznanie się do własnej niemocy, dobrowolne dołączenie do grona „czubków”. Przyznanie, że z moją głową naprawdę jest coś nie tak.

Po latach wiem, że depresja to po prostu choroba. Choroba duszy, choroba mózgu. Choroba jak każda inna. Czasem choruje nam ręka, czasem noga, czasem serce, a czasem mózg. Nie jest żadną fanaberią, nie jest wymysłem hipsterów z wielkich miast czy gwiazd ekranu z Pudelka. Dotyka tak samo młodych i pięknych, jak i starych i biednych. Nie do końca wiadomo, jak to się dzieje, że jedni chorują, inni nie, nie do końca wiadomo, jakie są przyczyny. U każdego pewnie działa to trochę inaczej – może być tak, że ma się predyspozycje genetyczne, może być tak, że złamie nas jakieś wydarzenie życiowe, może być tak, że ciężar, który niesiemy za sobą z naszej przeszłości staje się nie do udźwignięcia. U mnie zadziałały wszystkie te czynniki i przy kolejnej trudnej sytuacji – skończył mi się limit i się rozpadłam.

Depresja wciąga człowieka w taki dziwny stan, kiedy wydaje Ci się że tyko Ty przeżywasz ból. Że jesteś w tym zupełnie sam, że nikt nie przeżywa tego, co Ty i nie jest w stanie zrozumieć. I coś w tym jest, że komuś, kto nie miał takiego doświadczenia, może być trudno zrozumieć. Masz przecież piękny dom, męża, dzieci, pracę te wszystkie rzeczy, które – teoretycznie – dają szczęście. O co chodzi? Tak to wygląda od środka że z jednej strony widzisz, że powinno być okej, bo przecież wszystko jest jak powinno, a z drugiej czujesz, że się rozpadasz od środka i jesteś w tym całkiem sam, bo bliscy potrafią jedynie powiedzieć: „Nie marudź, nie wymyślaj, ciesz się tym, co masz, zobacz ile osiągnęłaś”. W końcu przestajesz wierzyć sama sobie i odrzucasz siebie – pojawia się poczucie winy, że się nie umie docenić tego, co się ma, że faktycznie chyba jestem jakaś zepsuta, że przecież, naprawdę, wszyscy dookoła są szczęśliwi, wszystko jest okej, nie ma co wymyślać i marudzić. No to dlaczego – skoro wszystko jest super – wyje się w nocy w poduszkę? Wyje się, bo ma się chory mózg, a nie dlatego, że jest się zjebanym człowiekiem. Ja żyłam tak przez około 10 lat, zanim zaczęłam się leczyć.

Żyłam w smutku, który towarzyszył na co dzień, w bólu, który nie dawał spać. Były miesiące, kiedy nie spałam w ogóle i nie wiedziałam czemu. Myślałam, że taka jest moja uroda, może jakiś stres w pracy, cokolwiek. Myślałam, że niektórzy ludzie po prostu tak mają. Dodatkowo byłam nauczona nie pokazywać po sobie, że coś jest źle. Taki prezent od rodziny. No więc nie pokazywałam. I im bardziej nie pokazywałam, tym bardziej się zapadałam w ciemność. Żyłam na maksymalnych obrotach, żeby tylko nie czuć. Robiłam tyle rzeczy, że można by obdzielić ze trzy życia. Aż zaczęło chorować moje ciało – najpierw wszystkie możliwe alergie, potem choroby pozornie zupełnie ze sobą niezwiązane – do górnych dróg oddechowych, po sprawy kobiece. Pamiętam moment, kiedy już przeczuwałam, że to wcale nie chodzi o ciało, ale jeszcze poszłam zrobić badania na tarczycę. Miałam nadzieję, że może oddam się w ręce lekarzom i wcale nie będę musiała spotykać się z tym wszystkim, czego tak strasznie się bałam. Nie będę musiała spotykać się ze sobą. Na szczęście w nieszczęściu, z tarczycą było wszystko okej. Powoli do mnie docierało, że moje fizyczne dolegliwości są skutkiem mojego wewnętrznego bólu, wewnętrznego zablokowanego smutku, gniewu, bólu, rozpaczy, rozczarowania, wstydu, poczucia winy. Moje ciało zachorowało, bo pod maską ogarniętej, dobrze funkcjonującej zawodowo i społecznie młodej kobiety, zawsze pomocnej koleżanki i zaangażowanej partnerki, skutecznie ukrywałam wewnętrzną otchłań i pustkę. Moje ciało zachorowało, bo nie miałam już siły udawać przed sobą samą, że w życiu, w którym jestem, jestem szczęśliwa.

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czemu tak otwarcie mówię o depresji i o wychodzeniu z niej. I czy mi samej to pomaga. Mi to w sumie nie robi. Dostałam na oddziale taką siłę, taką siłę zbudowałam w sobie przez lata terapii, że to, co myślą inni ludzie (poza tymi najważniejszymi dla mnie) nie ma dla mnie wielkiego znaczenia. Dla mnie to po prostu wewnętrznie ważne, żeby o depresji mówić wprost, pisać wprost, odczarowywać to potężne tabu, w którym funkcjonujemy. Dowiedziałam się od ludzi, że dzięki temu zaczęli szukać pomocy dla siebie. Zatem będę mówić, będę pisać. Depresja i nerwica to choroby cywilizacyjne. Nie nadążamy jako ludzie za pędem, który sami stworzyliśmy. I mózgi nam chorują. Dla mnie przechodzenie przez depresję to ciągła nauka dbania o siebie, szacunku do siebie, stawiania granic, mówienia wprost. Nie wstydzę się tego, bo gdybym się wstydziła, to odrzucałabym tę część mnie, która najbardziej potrzebuje mojej opieki. Bardzo możliwe, że gdybym nie zachorowała, nigdy nie poznałabym prawdziwej siebie, nie nawiązałabym tej przyjacielskiej relacji ze sobą samą, którą mam obecnie. Ktoś ostatnio powiedział, że może nawet kiedyś będę wdzięczna depresji. Możliwe. Na ten moment cieszę się, że żyję.

TERAPIA TO INWESTYCJA

Kiedy świat zewnętrzny, moi rówieśnicy, jeżdżą po świecie, robią fortuny, ja zainwestowałam 3 miesiące w zatrzymanie się, doświadczenie siebie, branie, bycie z ludźmi. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie lepszej inwestycji.

Przed terapią funkcjonowałam jak mały chomik w kołowrotku. Miałam bardzo wymagającą pracę, bardzo dużo jeździłam po Polsce, w dość młodym wieku, miałam całkiem fajne stanowisko w dużej firmie. Cały czas w akcji, cały czas działaniu. Robić, nie czuć, pomagać, angażować się, pracować, nie czuć. Moment rozpoczęcia psychoterapii na oddziale otwartym był szokiem dla mojego organizmu. Tym bardziej, że moją głowę cały czas atakowały obrazki z mediów społecznościowych, gdzie moi znajomi zmieniali firmy, podróżowali, zakładali biznesy, zaręczali się, mieli dzieci – robili to wszystko to, co ludzie w okolicach trzydziestki robią ze swoim życiem. A przynajmniej „powinni robić” według mojego wyobrażenia o idealnym życiu.

Ja natomiast byłam w takim stanie, że trudno mi było wstać rano z łóżka, prawie nie jadłam i paliłam po dwie paczki papierosów dziennie, żeby tylko nie czuć. Tak było przed terapią, tak było w trakcie terapii. I dopiero po jakimś czasie, pierwszy raz w życiu zaczęło do mnie docierać, że nie muszę biec. Że mogę się zatrzymać w tym wewnętrznym pędzie, w którym funkcjonowałam, od kiedy pamiętam. Że mogę pomyśleć o sobie, zamiast stale skupiać się na tym, co myślą o mnie inni i starać się dopasować do ich oczekiwań. Że mogę przy pomocy terapeutów i grupy zacząć poznawać siebie. Nie – taką, jaka powinnam być, tylko taką, jaka jestem. Wiem, że to daje patosem na kilometr i wszyscy wyciągamy chusteczki, ale taka jest prawda – nie wiem, gdzie bym była dziś, gdybym wtedy, latem 2014 nie wylądowała w psychiatryku. Nie wiem, czy w ogóle bym była.

Ludzie pytają mnie czasem czy terapia działa. Otóż chciałabym w tym miejscu zacytować moich oddziałowych terapeutów – terapia działa, jeśli Ty działasz. Jeśli Ty nie działasz, terapia nie działa. Nikt Ci nie pomoże, jeśli Ty nie wykonasz swojej części pracy. Inny człowiek nie ma mocy, żeby zmienić Ciebie, Twoje życie. Terapia w ogóle nie jest po to, żeby ktoś inny naprawił Twoje życie. Terapia nie jest po to, żeby ktoś naprawił Ciebie albo (o zgrozo!) innych ludzi, którzy sprawiają Ci kłopot. Terapia jest po to, żebyś siebie poznała, dowiedziała się, skąd się biorą i jakie są, schematy według których działasz, po to, żebyś zobaczył, jak wchodzisz w relacje i czy to jest dla Ciebie dobre, po to, żeby odkryć Twoje potrzeby i znaleźć sposób ich realizacji. Terapia jest po to, żeby przeżyć emocje, których na jakimś etapie nie wolno Ci było wyrażać. Po to, żeby na chwilę zrobić dwa kroki w tył i spotkać się ze sobą z przeszłości. W końcu – terapia jest po to, żeby dorosnąć, wziąć za siebie pełną odpowiedzialność i pójść dalej w życie z całym dobrodziejstwem własnego wewnętrznego inwentarza. I to jest praca, w której terapeuta będzie Ci tylko towarzyszyć. Nie zrobi niczego za Ciebie. To jest Twoja robota do zrobienia. Bo to chodzi o Twoje życie.

PANI KRYSIA MIAŁA RACJĘ

Pani pielęgniarka przy wpisie na oddział powiedziała, że terapia jest bardzo trudna, ale wyposaży mnie na całe życie. Pani Krysia wie, co mówi. Niejednego wariata zapisywała.

Pani Krysia była około sześćdziesięcioletnią, elegancko i kolorowo ubraną babeczką, która biegała po naszym oddziale w klapkach na szpilkach. Miała dystansu do siebie i świata więcej niż niejeden stand-uper i ogrom matczynej miłości dla swoich ukochanych pojebów.

Kiedy kończyłam terapię pani Krysia powiedziała mi, że kiedy zaczynałam to miała wątpliwości, czy nie zrezygnuję w trakcie – siła emocji, które mną rzucały, była tak potężna, że wiele osób zrezygnowałoby po tygodniu. Ja sobie przyrzekłam, więc wytrzymałam. Myślę, że to był pierwszy raz, kiedy sama sobie pokazałam, że mogę na sobie polegać.

Jednak 3 miesiące w na oddziale otwartym to było za mało na mój kaliber wewnętrznego rozpierdolenia. 3 miesiące, 12 tygodni, od poniedziałku do piątku, od 8:30 rano do 13:00. Grupowa, trening interpersonalny, indywidualna. I tak w kółko Macieju, codziennie. Do porzygania, popłakania, wykrzyczenia. To było za mało i miesiąc po zakończeniu pobytu na oddziale zdecydowałam się kontynuować terapię indywidualną u mojej terapeutki prowadzącej. Sześć lat później codziennie dziękuję sobie, że nie zostawiłam tego w trakcie, chociaż tyle razy chciałam. Chciałam spierdalać zawsze kiedy dochodziłyśmy z panią Agnieszką do jakiegoś ważnego momentu. Jeszcze będzie o tym historia.

Wróćmy jednak do początku tej historii – na terapii grupowej poczułam się, jakbym w końcu znalazła swoje plemię! Ludzi, którzy w jakimś obszarze, są dokładnie tacy, jak ja. Grupa terapeutyczna daje potężne poczucie wsparcia, potężne poczucie przynależności. Kiedy człowiek był sam całe życie, a nagle, w końcu, jest częścią grupy – życie staje się łatwiejsze, piękniejsze, lepsze. Grupa pokazuje Ci wszystko, czego nie chciałeś o sobie wiedzieć, grupa Cię trzyma, jak spadasz w ciemność, grupa uczy, na czym polega autentyczny, żywy kontakt z drugim człowiekiem. Jeśli wyobrażasz sobie że na terapii grupowej wszyscy siedzą w kółeczku, płaczą, trzymając się za ręce i panuje ogólne głaskanie po łebkach, to powiem Ci że zgadza się tylko siedzenie w kółku. Grupa to poligon treningowy do późniejszego życia. To tam nauczyłam się, że mogę mówić wprost, że konfrontacja jest bezpieczna, że można się nie zgadzać i dalej być w relacji. To na grupie pierwszy raz powiedziałam, że wkurwia mnie czyjeś zachowanie. Dziś uczę otwartej komunikacji. Nauczyłam się tego latem 2014.

Życie w grupie jest fantastyczne! Ja byłam na terapii w wakacje, więc w ogóle miałam poczucie bycia na kolonii. Na kolonii karnej, gdzie codziennie dostajesz gruby wpierdol od własnej głowy. Grupa jest wspaniała i szkoda, że trwa tylko 3 miesiące (są też dłuższe i zamknięte, jakby ktoś chciał, ale to naprawdę trzeba mieć zasługi;)). Tak naprawdę to dobrze, że to nie trwa dłużej, bo byśmy tam do tej pory siedzieli. Czasem ludziom jest się trudno rozstać z grupą. Spotykają się, utrzymują znajomości, omawiają tematy z terapii przy wódce. Ja urwałam te kontakty bardzo szybko. Chciałam iść do życia, do swoich spraw, pracować, zarabiać, żyć dalej swoje życie. Żyć w końcu swoje życie.

Natomiast prawdziwa jazda bez trzymanki zaczęła się na terapii indywidualnej. Bo terapia indywidualna nie zabiera całego dnia, nie nadaje życiu struktury, terapia jest raz, może dwa razy w tygodniu. Im jest lepiej, tym rzadziej. Terapia indywidualna tak naprawdę dzieje się od spotkania do spotkania – w życiu. Spotkania z terapeutą to tylko podsumowanie wszystkiego, co wydarzyło się w ostatnim czasie – wszystkich radości i smutków i zwyczajności oraz wpierdolu który się przerobiło w ostatnim czasie. Terapia indywidualna jest już tylko o mnie i o moim życiu. Zmusza, żeby żyć, samemu organizować sobie rzeczywistość. Chodzić do pracy, czasem się z kimś spotkać, wynieść śmieci, wchodzić w relacje i jakoś próbować je sobie ogarniać. Terapia indywidualna konfrontuje Cię z tym wszystkim, czego nie chcesz o sobie wiedzieć z Twoim wewnętrznym pięknem i dobrem, i z tymi wszystkimi nieładnymi cechami, które sprawiają, że nie tylko bywasz w życiu biedną ofiarą (bo wiadomo, że każdy woli być tym biednym, któremu się należy), ale też pokazuje, że bywasz bezwzględnym katem. I dla siebie, i dla innych. Jest to bardzo trudne i bardzo leczące. Zacytuję klasyka z internetów: „Prawda Cię wyzwoli, ale najpierw Cię wkurwi”. True story.

Terapia to proces. Musi trwać. Oczywiście są różne szkoły, różne podejścia i różni ludzie. Niektórym wystarczą 3 lata, inni napierdalają się ze sobą 10. Są też tacy, których nigdy pewne rzeczy nie puszczają mimo najszczerszych wysiłków. Czasem jest tak, że to nas coś trzyma, a czasem to my trzymamy coś w sobie bardzo kurczowo, bo z jakiegoś powodu, jest nam potrzebne. W każdym razie trzeba czasu. Ja przez 6 lat psychoterapii doszłam do wniosku, że nie wierzę w rozwiązania, które pomagają tu i teraz, natychmiast. Jeśli mówimy o leczeniu chorób psychicznych, to nie wierzę w warsztaty zmieniające życie, konsultacje, jednorazowe akcje. No nie wierzę. Pewnie dlatego, że sama próbowałam i na dłuższą metę zupełnie mi to nie pomogło. Moja terapeutka twierdzi natomiast, że nigdy nie wiadomo co, kiedy i w jakim momencie człowiekowi pomoże i że każdy krok w stronę szukania pomocy, jest istotny. Może to jest tak, że ja ten swój mózg to mam ostro rozjebany i stąd tyle to trwało. Natomiast wiem, że czas jest jednym z czynników, który zadziałał na moją korzyść. Bo nawet 2‒3 lata temu funkcjonowałam jeszcze inaczej. Bo zmiana, żeby się osadzić, wbudować człowiekowi w DNA (są badania naukowe, że psychoterapia zmienia strukturę mózgu!), potrzebuje czasu. Ten czas jest potrzebny, żeby to, co terapeuta wbija swoim terapeutycznym młoteczkiem pierdylion razy w końcu zastosować w praktyce. Raz, drugi, trzeci. Siedemdziesiąty ósmy. A potem ktoś mi mówi, że mówię wprost i uczę tego ludzi. A ja zawsze się bałam. I wtedy wiem, że zrobiłam sobie zmianę. Nie – zaszła zmiana. Zrobiłam ją. Krew, pot, łzy i kurwy.

DEPRESJA JEST CHOROBĄ

Depresja nie jest fanaberią czy chwilowym spadkiem formy. Depresję trzeba leczyć. Nie wstydzę się mojej depresji, bo ona pokazała mi drogę do najsłabszej, najbardziej wrażliwej części mnie. Tej, która najbardziej potrzebowała pomocy. Walka z depresją to walka o siebie, a nie ze sobą.

Depresja przybiera różne maski. Czasem – jak u mnie – nadaktywności, pomagania innym, angażowania się, bycia potrzebną. Wszystko po to, by nie zwracać uwagi na to, co dzieje się we mnie w środku. Maskę miałam tak grubą i twardą, że sama nie czułam, co mam w środku. A czasem jest tak że depresja się nie ukrywa i widać, że ktoś nam bliski zaczyna się zachowywać zupełnie inaczej. Funkcjonujemy w społeczeństwie stereotypów, gdzie kobiecie „nie wolno” czuć złości, a za to wolno czuć smutek, a mężczyźnie „nie wolno” być słabym i smutnym, ale za to wolno czuć złość. No to nie czujemy tego, co nie wolno. I zaczyna nas zżerać. Opadamy z sił, przestaje nam się chcieć cokolwiek robić, codzienne czynności stają się mordęgą i ciągle czujemy się jakbyśmy szli przez smołę. Albo przeciwnie – dostajemy nagłych ataków złości, agresji, wszystko nas irytuje. Pakiet, jaki nam się odpali, zależy od naszych własnych predyspozycji. Z badań wynika, że więcej kobiet zapada na depresję, ale to więcej mężczyzn popełnia samobójstwa. Męska depresja jest jeszcze większym tabu niż kobieca.

Depresja zabiera wszystko. Zjada powoli, od środka, a w końcu stajesz się wydmuszką siebie samego albo samej. Zabiera chęć życia, siłę do życia, zabiera czas, który mogłabyś przeznaczyć na coś innego.

Mi depresja zabrała 10 lat życia. Albo i więcej. Teraz wiem, że te 10 lat – od kiedy zaczęłam chorować, do kiedy zaczęłam się leczyć mogłam przeżyć inaczej. Mogłam podróżować, zwiedzać świat, cieszyć się życiem, odważać się robić rzeczy. Mogłam i pewnie ci, którzy mnie znają z tego okresu powiedzą, że tak było. Byłam na wolontariacie w Rumunii, co roku jeździłam na zagraniczne szkolenia trenerskie finansowane przez Unię Europejską, koordynowałam organizację studencką w Szczecinie, organizowałam projekty warte kilkadziesiąt tysięcy euro. Robiłam rzeczy. Tylko, że robiłam, a nie czułam, że to ja je robię. Nie czułam, że mogę, że mam prawo żyć, być sobą. Funkcjonować. I robienie tych wszystkich rzeczy, było ucieczką przed sobą. Zajęciem zastępczym. Zajmowałam się innymi ludźmi, żeby nie mieć czasu na zajmowanie się sobą. Ciągłe działanie było ucieczką przed tym, że codziennie wieczorem płakałam „bez powodu”, że w skrytości ducha bałam się, co myślą o mnie wszyscy ci ludzie, których szkoliłam w tak młodym wieku. Wyjazdy były ucieczką przed prywatnymi i rodzinnymi sprawami, które mnie cały czas męczyły, a z którymi nie dawałam sobie rady. Depresja robiła mi też tak, że kompletnie nie umiałam nic robić dla siebie. Nie miałam w sobie siły, żeby robić rzeczy po swojemu. Byłam kłębkiem oczekiwań innych ludzi i byłam na tyle słaba w sobie, że wydawało mi się, że muszę je spełniać. Więc spełniałam. Żyłam życiem mamy, partnerów, koleżanek czy osób, z którymi próbowałam rozkręcać kolejne biznesy. A w skrytości ducha marzyłam o zupełnie czymś innym.