Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Jedna z najlepszych książek 2009 roku według The New York Times! Pewnego pogodnego, jesiennego dnia małe amerykańskie miasteczko Chester's Mill zostaje nagle i niewytłumaczalnie odcięte od świata. Otacza je niewidoczne pole siłowe, które mieszkańcy zaczynają nazywać kopułą. Sytuacja szybko się pogarsza. Pole wpływa niekorzystnie na środowisko, a ludzi powoli ogarnia panika... Dale Barbara, weteran wojny w Iraku zarabiający na życie jako wędrowny kucharz, jest zmuszony do pozostania w Chester's Mill. Wspierany przez wojsko, które znajduje się na zewnątrz kopuły, wraz z garstką ochotników próbuje uspokoić nastroje społeczne. Na drodze staje im Duży Jim Rennie, ambitny lokalny polityk, który za wszelką cenę chce wykorzystać sytuację dla własnych celów. Wraz z synem ukrywają wiele koszmarnych tajemnic, które nie mogą ujrzeć światła dziennego. Czas ucieka, a największym wrogiem mieszkańców jest sama kopuła. Czy dowiedzą się, jak powstała, zanim będzie za późno? Czas goni. A właściwie czasu już brak... "Pod kopułą" już stała się jedną z moich ulubionych książek 2009 roku. Neil Gaiman Znakomita powieść, przyprawiająca o nieustanny dreszcz emocji i powodująca zadumę nad naszą skłonnością do dobra i zła ... "Publishers Weekly"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1439
Tytuł oryginału:
UNDER THE DOME
Copyright © 2009 by Stephen King
All rights reserved
„Play It All Night Long”, copyright © 1980 Zevon Music. All rights reserved.
Used bypermission. Published byZevon Music and Imagem Music.
„Talkin' at the Texaco”. Words and music byJames McMurtry, copyright © 1989 SHORT TRIP MUSIC (BMI). Administered byBUG MUSIC. All rights reserved. Used bypermission.
Mapa
Paul J. Pugliese
Projekt okładki: Ewa Wójcik
Ilustracja na okładce: Vincent Chong
Redaktor serii: Katarzyna Rudzka
Redakcja: Agnieszka Rosłan
Korekta: Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-7648-757-1
Warszawa 2010
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci Surendry Dahyabhaia Patela.
Brakuje nam Ciebie, przyjacielu
Kogo szukasz?
Jak się nazywa?
Pewnie go znajdziesz
Naboisku
Miasto nie jest wielkie
Łapiesz, wczym rzecz?
Miasto nie jest wielkie, kotku
Iwszyscy gramy razem
JAMES MCMURTRY
Niektórzy spośród obecnych w Chester’s Mill w dniu powstania klosza
WŁADZEMIASTA
Andy Sanders – przewodniczący Rady Miejskiej
Jim Rennie – zastępca przewodniczącego Rady Miejskiej
Andrea Grinnell – członkini Rady Miejskiej
PRACOWNICYRESTAURACJISWEETBRAIRROSE
Rose Twitchell – właścicielka
Dale Barbara – kucharz
Anson Wheeler – pomywacz
Angie McCain – kelnerka
Dodee Sanders – kelnerka
POLICJA
Howard Perkins, Duke – komendant
Peter Randolph – zastępca komendanta
Marty Arsenault – funkcjonariusz policji
Freddy Denton – funkcjonariusz
George Frederick – funkcjonariusz
Rupert Libby – funkcjonariusz
Toby Whelan – funkcjonariusz
Jackie Wettington – funkcjonariuszka
Linda Everett – funkcjonariuszka
Stacey Moggin – funkcjonariuszka, obsługa radiostacji
Junior Rennie – funkcjonariusz policji kryzysowej
Georgia Roux – funkcjonariuszka policji kryzysowej
Frank DeLesseps – funkcjonariusz policji kryzysowej
Melvin Searles – funkcjonariusz policji kryzysowej
Carter Thibodeau – funkcjonariusz policji kryzysowej
OPIEKADUCHOWA
Lester Coggings – wielebny Kościoła Chrystusa Odkupiciela
Piper Libby – wielebna Pierwszego Kościoła Kongregacyjnego
PERSONELMEDYCZNY
Ron Haskell – lekarz
Eric Everett, Ryży – asystent medyczny
Ginny Tomlinson – pielęgniarka
Dougie Twitchell, Twitch – pielęgniarz
Gina Buffalino – pielęgniarka ochotniczka
Harriet Bigelow – pielęgniarka ochotniczka
DZIECIAKIZMIASTA
Joe McClatchey, Chudzielec
Norrie Calvert
Benny Drake, Brzytwa
Judy i Janelle Everett
Ollie i Rory Dinsmore
ISTOTNIEJSIMIESZKAŃCYMIASTA
Tommy iWillow Anderson – właściciele Karczmy Dippera
Stewart iFernald Bowie – właściciele zakładu pogrzebowego
Joe Boxer – stomatolog
Romeo Burpee – właściciel sklepu wielobranżowego
Phil Bushey, Kucharz
Samantha Bushey – jego żona
Jack Cale – kierownik supermarketu Food City
Ernie Calvert – kierownik supermarketu Food City (emerytowany)
Johnny Carver – kierownik stacji benzynowej Mill Gas & Grocery
Alden Dinsmore – farmer, mleczarz
Roger Killian – właściciel kurzej farmy
Lissa Jamieson – bibliotekarka
Claire McClatchey – mama Joego Chudzielca
Alva Drake – mama Benny’ego
Charles Norman, Gruby – handlarz antykami
Brenda Perkins – żona komendanta Perkinsa
Julia Shumway – właścicielka iredaktorka lokalnej gazety
Tony Guay – dziennikarz sportowy
Pete Freeman – fotograf prasowy
Sam Verdreaux, Niechluj – pijaczyna
OSOBYSPOZAMIASTA
Alice iAidan Appleton – osieroceni zpowodu klosza
Thurston Marshall – człowiek pióra zuzdolnieniami medycznymi
Carolyn Sturges – absolwentka uczelni
PSY
Horace – pies Julii Shumway
Clover – suka Piper Libby
Audrey – suka Everettów
Samolot iświstak
1
Zwysokości sześciuset metrów, gdzie Claudette Sanders brała lekcję latania, miasteczko Chester’s Mill połyskiwało wporannym świetle jak świeżo powstała idopiero coustawiona makieta. Samochody toczyły się poMain Street, odbijając promienie słońca, iglica kościoła kongregacyjnego wydawała się dość ostra, byprzekłuć niebo bez jednej chmurki. Seneca V leciała nad rzeką, razem znią przecinając miasto poprzekątnej.
–Chuck, chyba widzę dwóch chłopców przy moście! Łowią ryby! – Claudette zaśmiała się uszczęśliwiona.
Naukę latania zafundował jej mąż, przewodniczący Rady Miejskiej. Andy całkowicie zgadzał się ztwierdzeniem, żegdyby Bóg chciał, aby człowiek latał, toby mu dał skrzydła, lecz łatwo ulegał perswazji, więc Claudette wkońcu dostała, czego chciała. Zachwycała się nowym doznaniem odpierwszej chwili. Nie była tozwykła radość, lecz prawdziwe szczęście. Dziś wreszcie zrozumiała, dlaczego latanie jest świetne. Dlaczego jest fantastyczne.
Chuck Thompson, instruktor, musnął wolant iwskazał panel kontrolny.
–Wierzę, wierzę. Ale mimo wszystko uważaj, corobisz, dobrze?
–Jasne, przepraszam.
–Nie mazaco.
Uczył latania odwielu lat, lubił takich zapaleńców jak Claudie, zafascynowanych nowością. Andy Sanders niedługo pewnie wyda okrągłą sumkę, bojego żona pokochała senecę istwierdziła, żechce mieć taki samolocik nawłasność. Taki sam, tylko nowszy. Cooznaczało wydatek około miliona dolarów. Claudie Sanders nie była rozwydrzona, ale niezaprzeczalnie miała kosztowne zachcianki, które Andy, prawdziwy szczęściarz, najwyraźniej zaspokajał bez trudu.
Chuck lubił też dni takie jak dzisiaj: widoczność nieograniczona, zero wiatru, doskonałe warunki donauki. Seneca lekko zakołysała się dopiero wtedy, gdy Claudie przesadziła zkorektą.
–Niepotrzebnie się spięłaś – powiedział. – Przejdź najeden dwadzieścia. Ustaw się nad sto dziewiętnastą izejdź natrzysta metrów.
Uczennica wykonała polecenia, samolot znów leciał idealnie równo. Chuck pozwolił sobie nachwilę relaksu.
Przelecieli nad autokomisem Jima Renniego izostawili miasto zasobą. Poobu stronach szosy numer sto dziewiętnaście rozciągały się pola, drzewa płonęły intensywnymi barwami jesieni. Cień wkształcie krzyża sunął poasfalcie, jedno zciemnych skrzydeł musnęło małego jak mrówka człowieka zplecakiem. Człowiek ten spojrzał wgórę ipomachał ręką, aChuck odpowiedział mu tym samym, choć wiedział, żetamten tego nie zobaczy.
–Jasny szlag, ale rewelacja! – zaśmiała się Claudie.
Chuck jej zawtórował.
Zostało im czterdzieści sekund życia.
2
Świstak dążył swoją drogą wzdłuż szosy sto dziewiętnaście, wstronę Chester’s Mill. Miasto było oddalone jeszcze dobre dwa kilometry, nawet komis Jima Renniego jawił się tylko jako rzędy słonecznych błysków ustawionych równo wmiejscu, gdzie droga skręcała wlewo. Świstak planował – oile można powiedzieć, żeświstak coś planuje – już dawno temu zawrócić dolasu. Tylko żeokolica była obiecująca. Odszedł znacznie dalej odnory, niż zamierzał, ale słońce grzało go wgrzbiet, awnozdrzach miał rześkie wonie, które budziły wmózgu jakieś skojarzenia, nie całkiem uświadomione.
Zatrzymał się, stanął słupka. Wzrok miał już nie tak dobry jak kiedyś, mimo wszystko dość ostry, byzobaczyć człowieka idącego wjego stronę przeciwległym poboczem.
Postanowił pójść kawałek dalej. Ludzie czasami zostawiali różne smakowite kąski.
Był stary, tłusty iswego czasu odwiedził niejeden śmietnik. Znał drogę namiejskie wysypisko równie dobrze jak trzy tunele swojej nory, botam zawsze znalazło się coś pysznego. Ruszył kaczkowatym chodem zadowolonego zsiebie starego wyjadacza, zerkając naczłowieka podrugiej stronie szosy.
Człowiek się zatrzymał. Świstak zdał sobie sprawę, żezostał zauważony. Niedaleko, ciut naprawo, leżała brzoza. Pod nią można się schować, przeczekać, aż człowiek sobie pójdzie, potem sprawdzić, czy może coś smacznego…
Tyle zdążył pomyśleć, robiąc następne trzy kroki, nim został przecięty napół. Rozpadł się nadwie części. Krew trysnęła zniego jak zsikawki, wnętrzności wylały się naziemię, tylne łapy drgnęły dwukrotnie, poczym zastygły wbezruchu.
Zanim ogarnęła go ciemność, czekająca nas wszystkich, świstaki tak samo jak ludzi, włebku błysnęła mu ostatnia myśl:
Cosię stało?
3
Wszystkie zegary kontrolne wysiadły.
–Cholera, cojest? – spytała Claudie Sanders.
Oczy miała wielkie, ale nie zestrachu, tylko zezdumienia.
Nie było czasu nastrach.
Chuck nie zdążył spojrzeć nakontrolki. Zobaczył natomiast, jak nos seneki się marszczy. Potem oba śmigła znikają.
Ityle zobaczył. Na
Barbie
1
Barbie poczuł się lepiej, gdy tylko zostawił zasobą centrum miasta iminął supermarket Food City. Zobaczywszy znak znapisem CHESTER’S MILL ŻEGNA ZAPRASZAMY PONOWNIE – poczuł się jeszcze lepiej. Chętnie ruszał wdrogę, inie tylko dlatego, żewMill dostał niezły wycisk. Ot, lubił być wruchu. Właściwie zbierał się najmarniej dwa tygodnie przed bójką naparkingu przed Karczmą Dippera.
–Włóczykij zemnie, cotukryć – powiedział izaśmiał się głośno. – Włóczykij wdrodze doBig Sky.
Albo dopiekła, aco? Montana! Może Wyoming? Niech będzie nawet cholerne Rapid City wDakocie Południowej. Wszystko jedno, byle jak najdalej stąd.
Usłyszał warkot silnika, obrócił się iidąc tyłem, uniósł kciuk. Zobaczył piękny duet: brudnego starego forda zodkrytą paką iśliczną młodą blondynkę zakierownicą. Popielatą blondynkę! Takie podobały mu się najbardziej. Zaprezentował swój najsympatyczniejszy uśmiech. Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Dobry Boże, jeśli miała chociaż dzień powyżej dziewiętnastki, gotów był zjeść swój ostatni czek zapracę wrestauracji Sweetbriar Rose. Niewątpliwie zamłoda dla dżentelmena wtrzydziestej wiośnie życia, ale super nalegalu, jak tosię mawiało zajego młodości wkukurydzianym stanie Iowa.
Samochód zwolnił, Barbie przyśpieszył, awtedy dziewczyna dodała gazu. Mijając go, rzuciła mu spojrzenie pełne skruchy. „Chwilowe zaćmienie umysłu – zdawał się mówić wyraz jej twarzy – ale już wszystko wnormie”.
Barbie odniósł wrażenie, żerozpoznaje dziewczynę, choć oczywiście nie mógł mieć pewności – niedzielne poranki wSweetbriar Rose przypominały dom wariatów. Chyba jednak widział jątam zestarszym mężczyzną, może ojcem. Oboje ledwo wystawali zza stron „Sunday Timesa”. Gdyby teraz mógł się doniej odezwać, rzucić uwagę, kiedy go mijała, powiedziałby: „Skoro zaufałaś minatyle, żejadłaś kiełbaski ijajka, które jasmażyłem, tym bardziej możesz mnie wpuścić namiejsce dla pasażera ipodwieźć parę kilometrów”.
Oczywiście nie miał jak jej tego powiedzieć, więc tylko podniósł rękę woszczędnym salucie oznaczającym „Nie masprawy”.
Błysnęły czerwone światła stopu, jakby dziewczyna zmieniła zdanie. Potem jednak zgasły, awóz przyśpieszył.
Przez następne dni, kiedy wMill robiło się coraz gorzej, Barbie ciągle nanowo przypominał sobie tęscenę wciepłym październikowym słońcu. Myślał zwłaszcza otym drugim błyśnięciu stopów. Chyba jednak go wtedy rozpoznała. „Czy tonie kucharz zeSweetbriar Rose? Może go mimo wszystko…?”.
Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Gdyby rzeczywiście zmieniła zdanie, jego życie wyglądałoby inaczej. Bomusiało jej się udać. Już nigdy więcej nie zobaczył popielatej blondynki onieskazitelnej cerze ani starego brudnego forda F-150. Wobec tego wyjechała zChester’s Mill dosłownie minuty, anawet sekundy przed zamknięciem granicy. Gdyby go zabrała zesobą, też byłby poza miastem, bezpieczny.
Chyba żeten przystanek trwałby zadługo. Wtakim razie również jego bytunie było. Ani jej. Bonasto dziewiętnastej jest ograniczenie doosiemdziesięciu kilometrów nagodzinę. Aosiemdziesiąt kilometrów nagodzinę…
Tak myślał, kiedy nie mógł zasnąć.
Apotem nieodmiennie zaczynał myśleć osamolocie.
2
Seneca 5 przeleciała nad nim zaraz potym, jak minął komis Jima Renniego, miejsce, doktórego nie czuł sentymentu. Nie to, żeby tam kupił jakiegoś grata, bonie miał samochodu już ponad rok, ostatni sprzedał wPunta Gorda naFlorydzie. Chodziło oto, żeJim Rennie Junior był jednym ztych, których spotkał naparkingu przed Karczmą Dippera. Młody gnojek chciał coś udowodnić, aponieważ nie dawał sobie rady zudowadnianiem wpojedynkę, udowadniał zgrupą. Zdoświadczenia Barbiego wynikało, żetak właśnie załatwiają interesy wszelkie Jimy Juniory tego świata.
Ale tojuż przeszłość. Autokomis, Jim Junior, Sweetbriar Rose (Nasza specjalność – smażone małże! Zawsze świeże, zawsze smaczne!), Angie McCain, Andy Sanders. Cała paczka, wliczając tych zkarczmy. (Nasza specjalność – gwarantowane pobicie naparkingu!). Wszystko tojuż przeszłość. Aprzyszłość? Cóż, szeroko otwarte bramy Ameryki! Żegnaj miasteczko wMaine, witaj Big Sky. Amoże lepiej napołudnie? Hm… Dzień był piękny, ale zima już się przyczaiła nakartkach kalendarza. Może lepiej napołudnie. Jeszcze mu się nie zdarzyło zahaczyć oMuscle Shoals, anazwa brzmiała interesująco. Prawdziwa poezja: Muscle Shoals.
Tamyśl wprawiła go wtak dobry nastrój, żegdy usłyszał nad głową warkot samolotu, podniósł wzrok iszerokim gestem pozdrowił lecących. Miał nadzieję naodpowiedź wpostaci kiwnięcia skrzydłami, ale się jej nie doczekał, choć maszyna obniżała lot. Domyślał się, żenapokładzie byli wycieczkowicze, wtaki dzień aż się prosiło, żeby popatrzeć zgóry napłonące jesienią drzewa. Ale może pilotował jakiś dzieciak pod okiem instruktora, zbyt przejęty kontrolkami, żeby zwracać uwagę natych, conadole – choćby tam zplecakiem szedł sam Dale Barbara. Tak czy inaczej życzył im wszystkiego dobrego. Wycieczkowicze czy dzieciak półtora miesiąca przed pierwszym samodzielnym lotem – obojętne. Barbie wszystkim życzył dobrze. Dzień był piękny, aon zkażdym krokiem, który oddalał go odChester’s Mill, czuł się lepiej. Stanowczo zadużo dupków mieszkało wMill. Zresztą podróż jest dobra dla duszy.
Może powinno być takie prawo, pomyślał, które bykazało wpaździerniku ruszać wdrogę. Nowe motto narodowe: „Wpaździerniku wszyscy ruszają wdrogę”.
Wsierpniu dostajemy pozwolenie napakowanie, wpołowie września oddajemy tygodniowe zgłoszenie, apotem…
Przystanął. Niedaleko, podrugiej stronie czarnej wstęgi asfaltu zobaczył świstaka. Spasionego, lśniącego ibezczelnego. Zamiast śmignąć wtrawę, nadal truchtał przed siebie. Tuż obok pobocza leżała złamana brzoza, Barbie gotów był dać wzakład własną głowę, żeświstak tam się schowa, żeby przeczekać, aż dwunożny sobie pójdzie. Ajeśli nie, miną się jak dwóch włóczęgów, którymi wkońcu byli. Ten naczterech pójdzie dalej napółnoc, aten nadwóch – swoją drogą napołudnie. Barbie miał nadzieję, żetak się stanie. Byłoby fajnie.
Wszystkie te myśli przebiegły mu przez głowę wułamki sekund, cień samolotu nadal kładł się czarnym krzyżem naszosie między nim aświstakiem.
Potem dwie rzeczy zdarzyły się niemal równocześnie.
Popierwsze – świstak. Najpierw był cały, apotem wdwóch kawałkach. Oba drgały ikrwawiły. Barbie stanął, szeroko otworzył usta, bodolna szczęka sama mu opadła. Świstak wyglądał, jakby go przecięło ostrze niewidzialnej gilotyny. Wtedy, dokładnie nad przedzielonym świstakiem, eksplodował samolot.
3
Barbie spojrzał wgórę. Znieba spadał śliczny samolocik, który przed chwilą go minął, tyle żewzgniecionej wersji rodem zkomiksów oświecie Bizarra. Poskręcane czerwono-pomarańczowe płatki ognia zawisły wpowietrzu, rozkwitała katastrofa wkształcie róży. Nurkujący samolot ciągnął zasobą chmurę dymu.
Coś huknęło oziemię, wzbijając fontannę grudek asfaltu, potem wirując pijaną spiralą, odtoczyło się wwysoką trawę. Śmigło.
Gdyby poszło wmoją stronę…
Oczami wyobraźni zobaczył siebie samego wdwóch częściach, całkiem jak pechowego świstaka. Obrócił się iruszył biegiem. Coś walnęło wziemię tuż przed nim, krzyknął głośno. Nie było tojednak drugie śmigło, tobyła noga wdżinsowej nogawce. Nie widział krwi, ale boczny szew się rozdarł, odsłaniając białe ciało isztywne czarne włosy.
Brakowało stopy.
Barbiemu wydawało się, żebiegnie wzwolnionym tempie. Widział swoją nogę wzniszczonym traperze: wysunęła się doprzodu, łupnęła oasfalt, potem przesunęła się dotyłu izniknęła, gdy wpolu widzenia pojawiła się druga. Wolno, ciągle zawolno, jak natelewizyjnej powtórce rozgrywki baseballowej, kiedy zawodnik stara się zyskać choć sekundę.
Zaplecami Barbiego coś przeraźliwie brzęknęło, potem rozległ się huk drugiej eksplozji, fala gorąca zalała go odstóp dogłów, pchnęła doprzodu jak gorąca dłoń. Wtedy mózg się wyłączył. Został tylko instynkt samozachowawczy.
Dale Barbara biegł, byocalić życie.
4
Jakieś sto metrów dalej gorąca dłoń puściła, natomiast wcale nie zelżał smród benzyny isłodszy zapach stopionego plastiku oraz spalonego mięsa. Barbie przebiegł jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, wreszcie zatrzymał się iodwrócił. Dyszał. Raczej nie zpowodu biegu. Wkońcu nie palił iwsumie był wniezłej formie… mniej więcej, boszczerze mówiąc, żebra poprawej stronie ciągle go bolały pobójce naparkingu przed Karczmą Dippera. Dyszał raczej zestrachu, zprzerażenia. Ledwo uciekł przed kawałkami samolotu. Bospadło nie tylko śmigło.
Mógł też spłonąć. Ocalał dzikim fartem.
Wtedy zobaczył coś, cosprawiło, żestracił oddech. Wyprostował się, przyjrzał uważniej miejscu wypadku. Szosę zasypały kawałki samolotu… rzeczywiście cud, żewyszedł ztego bez zadrapania. Poprawej stronie leżało skręcone skrzydło, drugie wystawało ztrawy polewej, niedaleko odmiejsca, gdzie zatrzymało się śmigło. Poza nogą wniebieskim dżinsie widział samotne ramię. Dłoń zdawała się wskazywać wkierunku głowy, jakby chciała powiedzieć: „Moja”. Głowa, sądząc powłosach, należała dokobiety. Biegnące wzdłuż szosy linie wysokiego napięcia zostały zerwane. Leżały napoboczu, podrygując isypiąc iskrami.
Zaramieniem igłową znajdował się kadłub samolotu. Można było nanim odczytać NJ3. Jeśli kiedyś było tam coś więcej, przepadło.
Ale nie otoszło. Nie toprzyciągnęło wzrok Barbiego iprzyprawiło go obezdech. Ognista róża już zniknęła, lecz naniebie ciągle płonął ogień. Płonące paliwo, jasna sprawa, tylko…
Tylko żespływało znieba cienką warstwą. Jak ognista płachta. Zatąpłachtą widać było krajobraz Maine – spokojny ichoć nie zamarły wbezruchu, toobojętny naspływający ogień, połyskliwy, drgający niczym powietrze nad krematorium albo rozpaloną blaszaną beczką. Całkiem jakby ktoś spryskał benzyną taflę szkła ijąpodpalił.
Jak zahipnotyzowany Barbie ruszył zpowrotem kumiejscu wypadku.
5
Wpierwszym odruchu chciał zakryć części ciał, ale było ich zadużo. Zobaczył drugą nogę, wkępie jałowca. Oczywiście mógł zdjąć koszulę, osłonić nią głowę kobiety, tylko codalej? Wprawdzie miał wplecaku jeszcze dwie koszule…
Odstrony Motton, następnej miejscowości napołudnie, zbliżał się samochód. Jakiś nieduży suv, jechał dość szybko. Ktoś albo zobaczył katastrofę, albo usłyszał wybuch. Pomoc. Dzięki Bogu! Barbie stanął okrakiem nad białą linią. Trzymał się wbezpiecznej odległości odognia, nadal schodzącego znieba wten dziwaczny sposób przywodzący namyśl spływanie wody poszybie, ipodniósł ręce nad głowę, krzyżując jewznak X.
Kierowca nacisnął klakson, dając dozrozumienia, żewidzi prośbę opomoc, iwcisnął pedał hamulca, zostawiając naasfalcie dziesięć metrów gumy. Wyskoczył zauta, niemal zanim zielona toyota na
Junior iAngie
1
Dwóch chłopców przy moście nie podniosło wzroku naprzelatujący samolot, zrobił tonatomiast Junior Rennie. Znajdował się jedną przecznicę dalej, nawysokości Prestile Street irozpoznał znajomy dźwięk. Tak pomrukiwała seneca V Chucka Thomsona. Popatrzył wgórę, spojrzał nasamolot iszybko spuścił głowę, bopromienie słońca przeświecające przez liście wbiły mu woczy mordercze ostrza. Znowu ból głowy. Ostatnio nachodził go coraz częściej. Czasami pomagały leki. Kiedy indziej, zwłaszcza odjakichś trzech, czterech miesięcy, coraz częściej nic nie dawały.
Zdaniem doktora Haskella były tomigreny. Junior wiedział tylko, żeboli jak diabli, ajasne światło pogarsza sprawę, szczególnie kiedy ból się dopiero zaczyna. Czasami przychodziły mu namyśl mrówki, które przypalali zFrankiem DeLessepsem, gdy jeszcze byli mali. Wystarczy mieć szkło powiększające, skupić promienie słoneczne nawybranym punkcie mrowiska iwrezultacie otrzymuje się pieczone mrówki. Teraz, kiedy rodził się ból głowy, mózg Juniora zmieniał się wmrowisko, aoczy wbliźniacze szkła powiększające.
Skończył dwadzieścia jeden lat. Czy naprawdę musiał czekać mniej więcej doczterdziestki, żeby toprzeszło? Tak uważał doktor Haskell.
Kto wie?
Tego ranka ból nie przeszedł inie zanosiło się, żeby ustał. Gdyby Junior zobaczył napodjeździe terenowca Henry’ego McCaina albo toyotę prius należącą doLaDonny McCain, mógłby wrócić dodomu, połknąć jeszcze jeden imitrex ipołożyć się przy zaciągniętych zasłonach, zmokrym ręcznikiem naczole. Może wtedy ból byzelżał. Amoże nie. Czarne pająki szalejące wgłowie miały niezłego kopa…
Raz jeszcze spojrzał wgórę, tym razem mrużąc oczy przed nienawistnym blaskiem, ale seneca już zniknęła, ucichł nawet warkot motoru, też trudny dozniesienia, bowszystkie dźwięki mu przeszkadzały, kiedy się zaczynało toupierdliwe draństwo. Napewno Chuck Thompson zjakimś uczniem albo zuczennicą. Chociaż Junior nie miał nic przeciwko Chuckowi, wzasadzie prawie go nie znał, nagle zdziecięcą złością zapragnął, żeby pupilek Chucka spieprzył sprawę irozwalił samolot.
Najlepiej nad autokomisem ojca.
Kolejna fala bólu zalała mu głowę, powodując mdłości, ale już był naschodach prowadzących dodomu. Jak trzeba, totrzeba. Nie masię cozastanawiać. Angie musi dostać zaswoje.
Nauczkę ityle. Spokojnie, bez nerwów.
Jak nazawołanie usłyszał głos matki. Milusi, aż się nóż wkieszeni otwierał.
Junior zawsze był nadpobudliwy, ale nauczył się panować nad sobą, prawda, syneczku?
Ojejku, jejku. Ale nauczył się, fakt faktem. Pomógł mu futbol. Ateraz nie było futbolu, nie było nawet college’u. Tylko bóle głowy. Przez te bóle robił się zniego podły skurczysyn.
Spokojnie, bez nerwów.
Jasne.
Ale pogadać znią musi, bez względu naból głowy.
Może nawet pogada znią ręcznie, jak tosię ładnie ujmuje, kto wie? Możliwe, żeim gorzej ona się będzie czuła, tym lepiej będzie się czuł on.
Zadzwonił dodrzwi.
2
Angie McCain akurat wyszła spod prysznica. Włożyła szlafrok, ściągnęła go paskiem, mokre włosy owinęła ręcznikiem.
–Już idę! – krzyknęła.
Schody naparter pokonała dość szybko, choć nie biegiem. Była całkiem pewna, żeprzyszedł Frankie. Wreszcie zaczynało się układać. Ten bezczelny kuchta, chociaż taki przystojny, tojednak drań, pewnie już zniknął zmiasta. Arodzice byli poza domem. Wystarczyło dodać dwa dodwóch, byotrzymać znak odBoga, żewszystko szło kudobremu. Będą mogli zFrankiem zapomnieć ogłupich nieporozumieniach izacząć odpoczątku.
Ajak zacząć, toona już doskonale wiedziała. Najpierw otworzy drzwi, potem rozsunie szlafrok. Wsobotni poranek, naprogu domu, gdzie każdy przechodzący może jązobaczyć. Jeszcze się tylko upewni, żetofaktycznie Frankie – nie miała zamiaru prezentować swoich wdzięków staremu grubemu panu Wickerowi, który mógł się pojawić zjakąś paczką albo poleconym, chociaż naniego było jeszcze dobre pół godziny zawcześnie.
Tonapewno Frankie.
Otworzyła drzwi. Lekko uniesione kąciki ust zwiastowały szeroki uśmiech powitalny. Może nie był tonajszczęśliwszy pomysł, skoro miała zęby wielkie jak ukrólika. Jedną rękę położyła napasku szlafroka, ale go nie pociągnęła. Bozadrzwiami nie był Frankie. Tylko Junior. Iwdodatku strasznie zły.
Widywała go wpodłym nastroju niejeden raz, ale takiego wściekłego – ostatnio chyba wósmej klasie podstawówki. Wtedy złamał rękę temu małemu Dupree. Fakt, pedzio był bezczelny – przywlókł swój tłusty tyłek napubliczne boisko koszykówki ichciał grać. Podejrzewała też, żeJunior miał tak samo ponurą twarz wtamtą noc naparkingu przed karczmą, ale tego rzecz jasna nie wiedziała, bojej tam nie było, tylko otym słyszała. Wszyscy wMill słyszeli. Została wezwana narozmowę dokomendanta Perkinsa, ten cholerny Barbie też tam był iwkońcu wszystko wyszło najaw.
–Junior, cosię… Junior?
Uderzył jąiwzasadzie przestał myśleć.
3
Pierwszy cios nie był bardzo mocny, boJunior ciągle stał wprogu inie miał jak się zamachnąć. Właściwie mógłby jej wcale nie uderzyć, aprzynajmniej nie zaczynać odbicia, gdyby nie ten uśmiech. Boże, nawidok jej zębów przechodziły go ciarki, nawet wpodstawówce. No inadodatek nazwała go „Junior”.
Jasne, całe miasto go tak nazywało, on sam myślał osobie „Junior”, ale nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo, jak potwornie, jak cholernie go towkurza, dopóki nie usłyszał tego słowa wydobywającego się spomiędzy końskich zębów tej suki, przez którą miał tyle kłopotów.
Jak natakie machnięcie napół gwizdka itak wyszło nieźle. Angie zatoczyła się dotyłu, aż nasłupek podtrzymujący schody, ręcznik zleciał jej zgłowy. Brązowe pasma mokrych włosów opadły wokół twarzy, wyglądała jak Meduza. Wmiejsce uśmiechu pojawił się wyraz ogłupiałego zaskoczenia, zkącika ust popłynął strumyczek krwi. Idobrze. Bardzo dobrze. Należało się suce. Zawszystko, cozrobiła. Zakłopoty, jakie nanich ściągnęła. Nie tylko naniego, ale naFrankiego, Mela inaCartera.
Znowu głos matki wmyślach.
Spokojnie, bez nerwów, kochanie.
Chociaż nie żyła, ciągle udzielała mu rad.
Możesz jej dać nauczkę, ale się nie zapominaj.
Ipewnie dałby sobie radę, gdyby nie to, żeszlafrok się rozsunął, apod spodem ona nic nie miała. Zobaczył ciemne włosy nakuciapie, awłaśnie przez tęcholerną kuciapę zaczęły się kłopoty iwogóle, jak się tak chwilę zastanowić, towszystkie pieprzone problemy nacałym świecie zaczynały się odśmierdzącej kuciapy! Wgłowie mu pulsowało, dudniło, wyło igwizdało, jakby zachwilę miało tam dojść doeksplozji jądrowej. Doskonale ukształtowane grzybki chmurek wystrzelą mu zuszu, apotem głowa wybuchnie iwtedy Junior Rennie, który nie wiedział, żemanowotwór mózgu, bodychawiczny doktor Haskell nawet nie wziął takiej możliwości pod uwagę (niby skąd umłodego zdrowego człowieka taka choroba?), otóż wtedy Junior Rennie wpadł wszał.
Tamten ranek nie był szczęśliwy ani dla Claudette Sanders, ani dla Chucka Thompsona. Bogiem aprawdą nie był szczęśliwy dla żadnego zmieszkańców Chester’s Mill.
Ale mało kto miał aż takiego pecha jak była dziewczyna Franka DeLessepsa.
4
Zdążyły jej się ukształtować wgłowie jeszcze dwie nawpół zborne myśli. Wtedy gdy patrzyła naJuniora, który miał wybałuszone oczy izatopił zęby wewłasnym języku.
Zwariował. Muszę wezwać pomoc, zanim będzie zapóźno.
Rzuciła się dokuchni, tam naścianie wisiał telefon. Wciśnie 911 izacznie krzyczeć. Zrobiła dwa kroki izaplątała wręcznik. Szybko złapała równowagę. Wgimnazjum była cheerleaderką, jeszcze toiowo pamiętała. Niestety już było zapóźno. Junior złapał jązawłosy, szarpnął, głowa poleciała dotyłu, nogi, siłą rozpędu, doprzodu.
Przycisnął jądosiebie. Parzył – jak człowiek zwysoką gorączką. Czuła bicie jego serca, pośpieszny rytm, jakby samo przed sobą uciekało.
–Tyzałgana dziwko! – Wrzasnął jej prosto wucho.
Skuliła się zbólu. Krzyknęła rozdzierająco, ale ten dźwięk wydał się nikły wporównaniu zgłosem Juniora. Napastnik chwycił jąwtalii, wszaleńczym tempie przepchnął przez korytarz, tylko czubkami palców stóp dotykała chodnika. Przemknęła jej przez głowę myśl, żejest jak znaczek firmowy namasce pędzącego auta, izaraz znaleźli się wkuchni rozjarzonej słonecznym blaskiem.
Junior zawył głośno. Tym razem nie zwściekłości, ale zbólu.
5
Światło go torturowało, prażyło jego skowyczący mózg, lecz go nie powstrzymało. Natojuż było zapóźno.
Zrozpędu rzucił Angie nakuchenny blat. Przyłożył jej wbrzuch, potem złapał jązaramiona, zsunął zblatu ihuknął nią ościanę. Cukiernica, solniczka ipieprzniczka zleciały napodłogę. Zpłuc Angie powietrze uciekło zgłośnym świstem. Junior chwycił jąjedną ręką zawłosy, drugą objął wpół icisnął zobrotu. Dziewczyna odbiła się odlodówki, strącając większość magnesów. Najej kredowobiałej twarzy malowało się osłupienie. Teraz krwawiła już nie tylko zdolnej wargi, ale iznosa. Lśniła czerwień nabiałej skórze. Angie przeskoczyła wzrokiem nastojak znożami, więc kiedy zaczęła się podnosić, zcałej siły wyrżnął jąkolanem wtwarz. Rozległo się stłumione chrupnięcie, jakby winnym pomieszczeniu ktoś upuścił duży przedmiot zporcelany, naprzykład półmisek.
Szkoda, żetonie Dale Barbara, pomyślał Junior.
Odsunął się okrok, palcami ścisnął tętniące bólem skronie. Zoczu popłynęły mu łzy. Przygryzł język, krew ściekła pobrodzie, kapała napodłogę, ale nie zdawał sobie ztego sprawy. Ból był całym światem.
Angie leżała nabrzuchu między magnesami. Nanajwiększym napis głosił: CO DZISIAJ WŁOŻYSZ DO UST, JUTRO ZOBACZYSZ NA TYŁKU. Junior pomyślał, żestraciła przytomność, lecz nagle zaczęła się cała trząść. Najpierw palce, jakby się szykowała dozagrania trudnego utworu napianinie.
Jedyny instrument, najakim grałaś, toflet męski, pomyślał.
Następnie zaczęły jej podrygiwać nogi izaraz potem ręce. Wyglądała, jakby usiłowała odniego odpłynąć. Najwyraźniej miała jakiś atak.
–Przestań! – krzyknął.
Nie przestała. Mało tego, wypróżniła się.
–Przestań wreszcie, tyzasrana krowo!
Opadł nakolana, miał jej głowę między udami. Czołem uderzała rytmicznie wterakotę jak Arab oddający cześć Allachowi.
–Przestań, dokurwy nędzy! Dosyć!
Zjej gardła wydobył się dziwaczny charkot, zaskakująco głośny.
Jezu, ajeśli ktoś jąusłyszy? Przecież go złapią! Atojuż nie tosamo cotłumaczenie ojcu, dlaczego przestał chodzić doszkoły – zresztą tego nawet sobie nie potrafił wytłumaczyć. Tym razem nie skończy się naobcięciu siedemdziesięciu pięciu procent kieszonkowego, jak potamtej cholernej bójce zkuchtą. Bójkę też sprowokowała tabura suka. Tym razem Duży Jim Rennie nie przegada komendanta ani tych jego kutasów. Tym razem może być…
Nagle wykwitł mu przed oczami obraz jednolicie zielonych ścian więzienia stanowego Shawshank. Nie. Nie da się zamknąć, miał przed sobą całe życie. Ajednak. Nawet jeśli ona teraz się uciszy, itak go zapuszkują. Bopowie później. Ijej twarz, która wyglądała teraz znacznie gorzej niż twarz Barbiego pobójce naparkingu, będzie mówiła swoje.
Chyba żeby jąuciszyć skutecznie.
Chwycił Angie zawłosy imocniej łupnął jej głową opodłogę. Miał nadzieję, żedziewczyna straci przytomność, żeby mógł dokończyć… to, comusiał zrobić, ale nic ztego, tylko drgawki stały się silniejsze. Angie kopała wlodówkę, posypała się reszta magnesów.
Puścił włosy, złapał jązaszyję.
–Przykro mi, Angie – powiedział – nie tak miało być.
Wrzeczywistości wcale nie było mu przykro. Bał się, bolała go głowa izaczynał nabierać przekonania, żetaszarpanina wpotwornie jasnej kuchni nigdy się nie skończy. Już mu słabły palce. Skąd miał wiedzieć, żetak trudno kogoś udusić?
Gdzieś daleko, chyba napołudniu, coś potężnie huknęło. Jakby ktoś wypalił zbardzo dużej spluwy. Junior nie zwrócił natouwagi. Wzmocnił uścisk iwkońcu Angie zaczęła się uspokajać. Dużo bliżej, wdomu, itonatym samym piętrze, rozległo się niskie buczenie. Podniósł wzrok, przekonany, żetodzwonek dodrzwi. Ktoś usłyszał hałas iwezwał gliniarzy. Głowa mu pękała, miał wrażenie, żewyłamał sobie palce, atuwszystko nanic. Wwyobraźni zobaczył koszmarny obraz: Junior Rennie eskortowany dosądu powiatowego wCastle Rock. Makurtkę naciągniętą nagłowę. Prowadzą go naławę oskarżonych…
Rozpoznał ten dźwięk. Tak samo buczał komputer, kiedy wysiadł prąd imusiał się przełączyć nazasilanie awaryjne.
Buuu… Buuu… Buuu…
Junior dusił dalej. Angie już się nie ruszała, ale itak przytrzymał jąjeszcze zminutę. Głowę odwrócił nabok, bostrasznie cuchnęła. Cała ona! Piękny prezent pożegnalny! Wszystkie sątakie same! Baby! Suki! Ite kuciapy! Jak owłosione mrowiska! Apodobno tomężczyźni sprawiają problemy!
6
Stał nad jej zakrwawionym, umazanym odchodami iniewątpliwie pozbawionym życia ciałem, zastanawiając się, corobić dalej. Akurat wtedy zpołudnia dobiegł następny wybuch. Tym razem napewno nie spluwa, naspluwę tobyło owiele zagłośne. Eksplozja. Może ten zabawny samolocik Chucka Thompsona jednak faktycznie się rozbił. Nie było totakie znowu niemożliwe, zwłaszcza wdzień, kiedy masz zamiar komuś wygarnąć, coonim myślisz, nawrzeszczeć idać nauczkę, nic więcej, awefekcie tęosobę zabijasz. Wtaki dzień wszystko jest możliwe.
Zawyła syrena policyjna iJunior już wiedział, żeponiego jadą. Ktoś zajrzał przez okno, zobaczył, jak dusi Angie. Ostre wycie spięło go jak ostrogą. Junior rzucił się dowyjścia, dotarł domiejsca, gdzie napodłodze leżał ręcznik, który spadł zwłosów Angie przy pierwszym uderzeniu, itam stanął jak wryty. Właśnie tędy wejdą. Zatrzymają się przed frontowymi drzwiami, świecący kogut przeszyje skowyczący mózg strzałami bólu…
Pobiegł zpowrotem dokuchni. Spojrzał naciało Angie, gdy nad nim przechodził – nie mógł się powstrzymać. Wpierwszej klasie podstawówki razem zFrankiem ciągnęli jączasem zawarkocze. Wtedy wywalała język irobiła zeza. Teraz oczy jej wyszły zoczodołów jak szklane kulki, austa miała pełne krwi.
Jatozrobiłem? Naprawdę ja?
Tak. On tozrobił. Przelotne spojrzenie wystarczyło, bywyjaśnić dlaczego. Przez te cholerne zęby. Końskie.
Dopierwszej syreny dołączyła druga, potem trzecia. Ale pochwili się oddaliły. Dzięki Bogu, pojechali dalej. Gdzieś napołudnie, Main Street, wstronę miejsca, gdzie doszło dowybuchu.
Mimo wszystko Junior nie zwolnił. Skulony przemknął podwórzem, całkiem nie myśląc otym, żegdyby go ktokolwiek teraz zobaczył, odrazu domyśliłby się wnim winowajcy. Zakrzewami pomidorowymi LaDonny znajdowało się wysokie drewniane ogrodzenie zfurtką. Wisiała naniej kłódka, ale nigdy nie była zamknięta. Odkąd Junior pamiętał, zawsze można było tamtędy przejść bez przeszkód.
Otworzył furtkę. Zanią zaczynał się zagajnik iścieżka prowadząca docicho szemrzącej rzeki Prestile. Gdy miał trzynaście lat, zobaczył natej ścieżce Angie iFranka. Całowali się. Ona obejmowała go zaszyję, aon miał dłonie najej piersiach. Wtedy Junior zrozumiał, żedzieciństwo się kończy.
Pochylił się, zwymiotował dorzeki. Słoneczne plamy nawodzie złośliwie kłuły go woczy. Kiedy zaczął widzieć trochę wyraźniej, dostrzegł poprawej stronie most Pokoju. Chłopców, którzy tam wcześniej łowili ryby, już nie było, ale zobaczył dwa wozy policyjne pędzące wdół Town Common Hill.
Odezwała się syrena miejska. Generator wratuszu zaskoczył, zgodnie zprzewidywaniami. Wczasie awarii elektryczności głośnym wyciem oznajmiał katastrofę. Junior jęknął, zasłonił uszy.
Most Pokoju wrzeczywistości wcale nie był mostem, tylko kładką dla pieszych, zadaszoną iobudowaną drewnianymi ścianami, już oddawna mocno zniszczoną. Wzasadzie nosiła ona nazwę mostu Alvina Chestera, amostem Pokoju stała się wroku 1969, gdy jakieś dzieciaki (wtedy jeszcze zplotek można się było dowiedzieć, które konkretnie) namalowały naboku mostka dużą niebieską pacyfę. Znak wdalszym ciągu był widoczny, choć bardzo zbladł, niewiele zniego zostało. Przez ostatnie dziesięć lat most Pokoju był wyłączony zruchu. Oba jego końce zamykały żółte iksy policyjnej taśmy znapisem WSTĘP WZBRONIONY. Mimo wszystko był, rzecz jasna, używany. Dwa razy wtygodniu, czasem trzy, podwładni komendanta Perkinsa przychodzili nocą irobili dużo szumu, świecąc przy tym latarkami. Zawsze tylko zjednego końca. Nie mieli zamiaru łapać podrostków, którzy przychodzili tutaj zjakąś butelką czy puszką izdziewczyną, tylko ich przegonić. Coroku nawalnym zgromadzeniu mieszkańców miasta ktoś proponował rozebranie mostu, aktoś inny postulował jego renowację. Oba wnioski skrupulatnie zapisywano. Najwyraźniej jednak miasto jako takie miało własne zdanie naten temat imost Pokoju pozostawał bez zmian.
Akurat dzisiaj było toJuniorowi bardzo narękę.
Drogi ibezdroża
1
Tygodnik wychodzący wChester’s Mill nosi tytuł „Democrat”, costanowi dezinformację, ponieważ szefowa redakcji iwłaścicielka pisma – awobu rolach występuje mocarna Julia Shumway – tozaprzysiężona zwolenniczka republikanów. Napierwszej stronie zawsze widniało:
DEMOCRAT
od1890 roku wsłużbie Chester’s Mill
„miasteczka wkształcie buta”
Owo motto również wprowadzało wbłąd. Chester’s Mill nie wyglądało jak but. Przypominało raczej dziecięcą skarpetkę, tak brudną, żemożna byjąpostawić. Odpołudniowego zachodu, czyli odstrony pięty, stykało się zeznacznie większym ibogatszym Castle Rock, ale wzasadzie otoczone było przez cztery miasta owiększym obszarze, lecz mniej licznej populacji: Motton odpołudnia ipołudniowego wschodu, Harlow odwschodu ipółnocnego wschodu, TR-90 odpółnocy oraz Tarker’s Mills odzachodu. Chester’s iTarker’s identyfikowane były niekiedy jako Twin Mills, czyli Bliźniacze Młyny. Kiedy fabryki tekstylne środkowej izachodniej części stanu Maine pracowały pełną parą, rzekę Prestile przekształcono wmartwy ściek chemiczny, który zmieniał kolor niemal codziennie izależnie odmiejsca. Wtamtych czasach można było wyruszyć wkanoe zTarker’s pozielonej wodzie, azChester’s Mill doMotton płynąć już pojaskrawożółtej. Przy tym, jeśli łódź była zrobiona zdrewna, poniżej linii wody mogła stracić farbę.
Ostatnia zfabryk zanieczyszczających środowisko została zamknięta wtysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku. ZPrestile zniknęły dziwaczne kolory, natomiast wróciły doniej ryby, chociaż czy nadawały się dospożycia, pozostawało ciągle tematem dyskusyjnym. „Democrat” wołał głośno „Tak!”.
Populacja miasta zmieniała się zależnie odsezonu. Między Memorial Day, świętem zawsze obchodzonym wostatni poniedziałek maja, aLabor Day, czyli pierwszym poniedziałkiem września, zbliżała się dopiętnastu tysięcy. Przez pozostałą część roku nieco przekraczała dwa tysiące, zależnie odbilansu narodzin izgonów prowadzonego wszpitalu imienia Catherine Russell, uważanym zanajlepszą placówkę napółnoc odLewiston.
Gdyby zapytać letników, ile dróg prowadzi doChester’s Mill, większość znich odrzekłaby, żedwie: sto siedemnasta, wiodąca doNorway iSouth Paris, oraz sto dziewiętnasta, którą jechało się doLewiston, przecinając podrodze Castle Rock.
Ci, comieszkają wChester’s Mill odjakichś dziesięciu lat, potrafią wymienić jeszcze conajmniej osiem innych dróg, wszystkie asfaltowe, pojednym pasie wkażdą stronę, począwszy odBlack Ridge Road iDeep Cut Road, prowadzących doHarlow, poPretty Valley Road, która rzeczywiście była tak ładna, jak sugerowała jej nazwa, skręcającą napółnocy doTR-90.
Mieszkańcy zakorzenieni wMill odtrzydziestu lat lub dłużej, jeśli mieli czas się spokojnie zastanowić, naprzykład nazapleczu sklepiku połączonego zeszczątkową knajpką, zwanego odnazwiska właściciela sklepem Browniego, gdzie przetrwał piec doopalania drewnem, wymieniliby jeszcze zdziesięć, onazwach uświęconych, jak God Creek Road, lub wulgarnych, choćby Little Bitch Road, które nalokalnych mapach oznaczone były tylko numerami.
Wdniu, który miał zostać nazwany Dniem Klosza, najstarszym obywatelem Chester’s Mill był Clayton Brassey, równocześnie najstarszy obywatel powiatu Castle, acozatym idzie, właściciel jednej zesłynnych lasek ofiarowywanych zinicjatywy czasopisma „Boston Post” najstarszym obywatelom wybranych miast. Niestety, nie wiedział już, cotojest laska „Boston Post”, anawet nie miał całkowitej pewności, kim jest on sam. Czasami mylił swoją praprawnuczkę Nell zżoną, która odczterdziestu lat nie żyła. „Democrat” przestał przeprowadzać znim coroczny wywiad przed trzema laty, boostatnim razem zapytany otajemnicę swej długowieczności odpowiedział pytaniem: „Gdzież jest mój obiad, ulicha ciężkiego?”. Starość zaczęła mu się dawać weznaki tuż posetnych urodzinach, awten dzień, dwudziestego pierwszego października, miał lat sto pięć. Swego czasu był cenionym cieślą specjalizującym się wkredensach, tralkach iozdobnych listwach wykończeniowych, natomiast wostatnich latach wprawiał się wjedzeniu budyniu bez pakowania go sobie donosa oraz zdążaniu dołazienki, żeby tam, anie gdzie indziej zostawić kilka poznaczonych krwią bobków.
Kiedyś jednak, mniej więcej wówczas, gdy miał lat osiemdziesiąt pięć, potrafił nazwać chyba każdą drogę prowadzącą doChester’s Mill, aznał ich trzydzieści cztery. Większość znich stanowiły drogi gruntowe, owielu dawno zapomniano, awszystkie te, które zatonęły wludzkiej niepamięci, wiły się przez gęstwę bogatego poszycia lasu stanowiącego własność firm Diamond Match, Continental Paper Company oraz American Timber.
WDzień Klosza, nakrótko przed południem, wszystkie przejścia zostały zamknięte. Codojednego.
2
Nawiększości dróg nie doszło dozdarzeń tak spektakularnych jak eksplozja seneki V, ale nie obyło się bez kłopotów. Nic dziwnego. Jeśli coś wrodzaju niewidzialnego kamiennego kręgu spada nagle namiasto, kłopoty być muszą.
Dokładnie wtym samym momencie, gdy świstak został podzielony napół, tosamo stało się zestrachem nawróble napolu dyniowym Eddiego Chalmersa, niedaleko Pretty Valley Road. Strach nawróble stał równo nalinii granicznej Chester’s Mill iTR-90. Jego pozycja zawsze śmieszyła Eddiego, więc nazwał kukłę Międzymiastowym Strachem naWróble, wskrócie MSW. Połowa pana MSW przypadała nastronę Mill, druga „naTR”, jak toujmowali miejscowi.
Kilka sekund później stado wron przymierzające się dodyń Eddiego – atrzeba nadmienić, żewrony nigdy się nie bały pana MSW – uderzyło wcoś, czego wcześniej wtym miejscu nie było. Większość ptaków zezłamanymi karkami spadła czarną stertką naPretty Valley Road oraz naokoliczne pola.
Martwe ptaki poobu stronach klosza pozwoliły wswoim czasie określić położenie bariery.
NaGod Creek Road Bob Roux wykopywał ziemniaki. Akurat zawrócił dodomu naobiad, czyli, jak tomawiano wokolicy, żeby wrzucić coś naząb. Siedział okrakiem nastarym traktorze Deere isłuchał muzyki dobiegającej znowiutkiego iPoda, który dostał odżony wprezencie naurodziny. Nie wiedział, żeobchodził jeporaz ostatni. Zpola dodomu miał jakiś kilometr zniedużym okładem, niestety, samo pole znajdowało się wMotton, adom wChester’s Mill. Uderzył wniewidzialną przeszkodę zprędkością trzydziestu kilometrów nagodzinę, słuchając, jak James Blunt śpiewa „Your’re Beautiful”. Kierownicę przytrzymywał ledwo-ledwo, bodoskonale widział drogę aż dosamego domu – nie było naniej żadnej przeszkody. Dlatego też, kiedy traktor zatrzymał się wmiejscu jak wryty, akopaczka stanęła dęba, poczym zgłuchym łoskotem opadła znowu naziemię, Bob poleciał doprzodu iposzybował nad blokiem silnika. Nowiutki iPod eksplodował wszerokiej kieszeni napiersi ogrodniczek, ale właściciel już tego nie poczuł. Skręcił kark irozbił czaszkę onic, wktóre wyrżnął. Chwilę później leżał martwy napolu, tuż obok jednego zwielkich kół traktora, który nadal pracował nawolnych obrotach. Bo, jak wiadomo, namaszyny Deere nie mamocnych.
3
Motton Road wrzeczywistości nigdzie nie biegła przez teren Motton. Prowadziła tuż przy wewnętrznej stronie granicy Chester’s Mill. Wokolicy, która mniej więcej odroku 1975 nazywana była Eastchester, stały przy niej nowe ładne domy. Jakieś trzydzieści rodzin mieszkało ipracowało wChester’s Mill, czterdzieści kilka dojeżdżało codziennie doLewiston czy Auburn, gdzie jako członkowie klasy białych kołnierzyków otrzymywali całkiem przyzwoite stawki. Wszystkie te domy znajdowały się naterenie Mill, ale wiele znich miało podwórka wMotton. Tak właśnie wyglądała sytuacja zdomem Jacka iMyry Evans, zamieszkałych przy Motton Road pod numerem 379. Myra zaprowadziła natyłach domu ogródek warzywny ichoć większość plonów zdążyła już zebrać, ciągle jeszcze zostało kilka naprawdę imponujących dyń odmiany Blue Hubbard Squashe – tuż zasolidnie nadgniłymi resztkami zwykłych dyń. Wchwili gdy miasto okrył klosz, Myra jak raz sięgała pojedno zwarzyw. Chociaż kolana miała wChester’s Mill, toupatrzona dynia znajdowała się zetrzydzieści centymetrów zagranicą miasta, postronie Motton.
Myra Evans nie krzyknęła, bonawet nie poczuła bólu, wkażdym razie zpoczątku. Cięcie było szybkie iczyste.
Wkuchni Jack Evans ubijał jajka nafrittatę. Wtle LCD Soundsystem śpiewali „North American Scum” iJack nucił razem znimi, gdy raptem zaplecami usłyszał cicho wypowiedziane swoje imię. Wpierwszej chwili nie rozpoznał głosu kobiety, zktórą był żonaty odczternastu lat, bobrzmiał jak głos dziecka. Odwrócił się izobaczył Myrę. Stała wprogu, prawą rękę przyciskała dobrzucha. Naniosła dokuchni błota, cobyło doniej całkiem niepodobne. Zwykle zostawiała robocze obuwie nastopniach przed drzwiami. Lewą ręką, obciągniętą brudną rękawicą ogrodową, podtrzymywała prawą, aspomiędzy palców ciekło jej coś czerwonego. Uznał, żetosok żurawinowy, ale już posekundzie zrozumiał, żepopełnił błąd. Tobyła krew. Upuścił miskę zjajkami. Rozprysnęła się napodłodze.
Myra powtórzyła jego imię tym samym drżącym, dziecięcym głosikiem.
–Cosię stało?! Myra, coci jest?!
–Wypadek – powiedziała ipokazała mu prawą dłoń.
Tyle żeprawej dłoni nie było. Jedynie chlustający krwią kikut. Myra uśmiechnęła się słabo.
–Auć – powiedziała.
Wywróciła oczy, widać było same białka. Zwilżone moczem dżinsy pociemniały wkroku. Kolana się pod nią ugięły, upadła. Krew tryskająca znadgarstka uciętego czysto irówno, jak nalekcji anatomii, zmieszała się zrozlanymi naziemi jajkami.
Jack opadł nakolana, kawałek szkła zrozbitej miski wbił mu się głęboko wnogę. Prawie nic nie poczuł, choć zpowodu tego skaleczenia miał utykać dokońca życia. Ścisnął rękę żony. Przerażająco silny strumień krwi tryskający znadgarstka osłabł nieco, ale nie ustał. Jack wyszarpnął pasek zeszlufek spodni izacisnął pętlę wokół przedramienia. Pomogło, lecz nie mógł paska zapiąć, pętla była owiele zawąska.
–Jezu! – poskarżył się bezdusznej kuchni. – Jezu Chryste!
Uświadomił sobie, żezrobiło się ciemniej. Zabrakło prądu. Komputer wgabinecie popiskiwał alarmująco. LCD Soundsystem nadal śpiewali, boprzenośny odtwarzacz stojący nablacie działał nabaterie. Jackowi zresztą itak było toobojętne, kompletnie stracił zainteresowanie muzyką techno.
Tyle krwi.
Nawet się nie zastanowił, wjaki sposób Myra straciła dłoń. Miał ważniejsze sprawy nagłowie. Nie mógł puścić paska, bożona bysię wykrwawiła, azaciskając go, nie sięgał dotelefonu. Musiał jązabrać zesobą. Złapał zakoszulę, ale najpierw tylko wyciągnął jązespodni, apotem zorientował się pochrapliwym oddechu, żedusi Myrę kołnierzykiem. Wkońcu chwycił żonę zawłosy, długie, ciemne, mocne, iniczym jaskiniowiec zaciągnął dotelefonu.
Był totelefon komórkowy. Działał. Jack wystukał 911. Numer zajęty.
–Niemożliwe! – krzyknął wpustej kuchni, gdzie światła zgasły, anadal płynęła muzyka zprzenośnego odtwarzacza. – Docholery, ten numer nie może być zajęty!
Wcisnął powtórne wybieranie.
Zajęty.
Jack siedział napodłodze wkuchni, oparty oszafkę, zcałej siły zaciskał pasek naprzedramieniu żony, patrzył nakrew napodłodze isystematycznie wciskał wtelefonie przycisk ponownego wybierania numeru. Zakażdym razem odpowiadał mu ten sam urywany sygnał. Całkiem niedaleko rozległ się głośny wybuch, ale Jack nawet go nie usłyszał wyraźnie, bozagłuszała go muzyka, naprawdę nieźle zakręcona. Eksplozji seneki nie usłyszał wcale. Chętnie bywyłączył muzykę, ale żeby sięgnąć doodtwarzacza, musiałby podnieść Myrę. Albo rozluźnić pasek najakieś dwie, może trzy sekundy. Ani jedno, ani drugie nie wchodziło wrachubę. Dlatego siedział iwciskał guziki telefonu, amuzyka grała. Skończyło się „North American Scum”, zaczęło „Someone Great”, później „All MyFriends”, potem jeszcze kilka nagrań iwkońcu płyta CD zatytułowana „Sound of Silver” dobiegła końca. Wtedy zapanowała cisza, przerywana tylko odległym jękiem syren policyjnych ipopiskiwaniem komputera, aJack zorientował się, żejego żona nie oddycha.
Przecież właśnie szykowałem lunch, pomyślał.
Itonie byle jaki. Można bynataki lunch zaprosić choćby iMarthę Stewart.
Siedział przy szafce, ciągle ściskając wdłoni pasek (rozprostowanie palców okaże się potem wyjątkowo bolesne), prawa nogawka napodudziu pociemniała mu odkrwi zrozciętego kolana.
Jack Evans przytulił żonę dopiersi izapłakał.
4
Nieco dalej, nazarośniętej leśnej ścieżce, októrej nie pamiętałby nawet stary Clay Brassey, naskraju bagniska Prestile Marsh sarenka skubała apetyczne zielone pędy. Tak się akurat złożyło, żewyciągnęła szyję nad granicą Mill zMotton, więc gdy opadł klosz, sarni łeb potoczył się naziemię. Został odcięty tak równo, jakby tego dokonano zapomocą gilotyny.
5
Okrążyliśmy Chester’s Mill polinii wkształcie skarpety iwróciliśmy naszosę sto dziewiętnaście. Dzięki czarodziejskim właściwościom narracji nie minęła nawet chwila odmomentu, gdy sześćdziesięciolatek ztoyoty wyrżnął twarzą wcoś niewidocznego, ale bardzo twardego izłamał sobie nos. Siedzi teraz naasfalcie igapi się naDale’aBarbarę kompletnie osłupiały. Jakaś mewa, przemierzająca zapewne jak codzień drogę odwybornego bufetu naśmietniku wMotton dotylko odrobinę mniej wyśmienitego nawysypisku wChester’s Mill, spadła jak kamień ihuknęła oziemię może zmetr odczapki baseballowej zlogo Sea Dogs, należącej dooniemiałego sześćdziesięciolatka. Ranny podnosi czapkę, otrzepuje jąiwkłada nagłowę.
Obaj mężczyźni podnoszą wzrok, patrzą tam, skąd spadł ptak, iwidzą jeszcze jedną rzecz niepojętą. Abędzie ich tego dnia niemało.
6
Wpierwszej chwili Barbie uznał, żewidzi refleks powybuchu samolotu. Natej samej zasadzie widziałby okrągłą siną plamę, gdyby mu ktoś dał pooczach lampą błyskową. Tyle żetaplama nie była ani okrągła, ani sina, anadodatek zamiast się przenosić razem zpolem widzenia, kiedy człowiek odwraca wzrok – wprzypadku Barbiego było tospojrzenie nanowego znajomego – plama wisząca wpowietrzu została namiejscu.
Sea Dogs przetarł oczy. Najwyraźniej zapomniał ozłamanym nosie, spuchniętych wargach ikrwawiącym czole. Wstał, ztrudem utrzymując równowagę, boodchylił głowę daleko dotyłu.
–Cototakiego? – mruknął. – Cholera jasna, cotojest?
Natle błękitnego nieba odznaczał się duży czarny ślad, którego kształt przy niejakim wysiłku wyobraźni można byporównać dopłomienia świecy.
–Chmura jakaś? – zastanowił się Sea Dogs.
Zwątpienie wgłosie wyraźnie dawało dozrozumienia, żesam wtonie wierzy.
–Chyba nie… – Barbie wzasadzie nie miał ochoty mówić tego, comusiał powiedzieć. – Tomiejsce, gdzie się rozbił samolot.
–Żeco? – zdumiał się Sea Dogs.
Zanim Barbie zdążył odpowiedzieć, piętnaście metrów nad ich głowami zabił się wilgowron. Uderzył wnic, awkażdym razie oni nie widzieli niczego, wcobymógł uderzyć, ispadł naziemię niedaleko mewy.
–Widział pan? – odezwał się Sea Dogs.
Barbie pokiwał głową, apotem wskazał ścieżkę płonącej trawy poswojej lewej ręce. Unosił się zniej, podobnie jak zkilku kęp trawy poprawej stronie szosy, gęsty czarny dym, który łączył się ztumanem zrozbitej seneki. Ogień się nie rozprzestrzeniał, bopoprzedniego dnia spadł ulewny deszcz, więc trawa była ciągle wilgotna. Icałe szczęście, wprzeciwnym razie zobu stron już bypędziły wozy strażackie.
–Widzi pan? – spytał Barbie.
Sea Dogs przyjrzał się uważnie.
–Widzę, cholera.
Ogień wypalił jakieś dwadzieścia metrów kwadratowych trawy, przesuwając się stale wjedną stronę, aż dotarł prawie domiejsca, gdzie stali naprzeciwko siebie Barbie iSea Dogs. Tam się rozlał naboki – nazachód dokrawędzi szosy inawschód popastwisku. Tyle żenie, jak tozwykle bywa – tutrochę bardziej, tam nieco mniej – ale jakby go kto nożem uciął.
Nad głowami mężczyzn pojawiła się kolejna mewa. Ta, dla odmiany, leciała zMill doMotton.
–Niech pan uważa – ostrzegł Sea Dogs.
–Może przeleci – powiedział Barbie. Spojrzał wgórę, osłaniając oczy. – Może tocoś zatrzymuje tylko ptaki lecące zpołudnia.
–Jak tak sobie myślę otym samolocie, toraczej wątpię – stwierdził Sea Dogs.
Wjego głosie brzmiało zakłopotanie.
Wylatująca zmiasta mewa uderzyła wniewidzialną barierę ispadła dokładnie nanajwiększą stertę pozostałości zpłonącego samolotu.
–Stopuje wobie strony – stwierdził Sea Dogs tonem człowieka, który otrzymał potwierdzenie swojego głębokiego, ale dotąd nieuzasadnionego przekonania. – Napewno jakieś pole siłowe, jak w„Star Trick”.
–„Trek” – poprawił go Barbie.
–Co?
–Oż cholera… – Barbie patrzył nacoś zaplecami swego rozmówcy.
–Co? – Sea Dogs obejrzał się przez ramię. – Jasny szlag!
Nadjeżdżała ciężarówka. Wielka. Wyładowana gigantycznymi drewnianymi kłodami zdrowo ponad wszelkie limity. Idozwoloną szybkość też przekraczała znacznie. Barbie odruchowo zaczął liczyć, jaką drogę hamowania mataki kolos, ale szybko uznał, żeniczego się nie doliczy.
Sea Dogs ruszył sprintem doswojej toyoty, którą zostawił skośnie naprzerywanej linii środkowej. Facet zakierownicą ciężarówki pewnie był naprochach albo upalony, amoże poprostu młody isię śpieszył, więc igrał ześmiercią. Grunt, żezobaczywszy właściciela toyoty, nawet nie zwolnił, tylko zatrąbił.
–Jachromolę! – wrzasnął Sea Dogs, wskakując zakółko. Silnik zapalił przy pierwszym obrocie kluczyka, samochód zjechał zdrogi przy wtórze klapnięcia zatrzaskujących się drzwiczek odstrony kierowcy. Niewielki suv wjechał dorowu napoboczu itam utknął zkwadratowym nosem wzniesionym kuniebu. Wtej samej sekundzie Sea Dogs wyskoczył zauta. Potknął się, wylądował najednym kolanie, ale zaraz się zerwał icosił wnogach pognał wpole.
Barbie, myśląc osamolocie ioptakach oraz otej dziwacznej czarnej smudze, która mogła być miejscem zderzenia samolotu zkloszem, także uciekł, nałąkę. Zpoczątku biegł przez niskie, leniwe płomienie, wzbijając wgórę obłoczki czarnego popiołu. Gdzieś tam zobaczył męski but sportowy. Napewno męski, bonadamski był zaduży. Wśrodku nadal tkwiła stopa.
Pilot, pomyślał.
Apotem jeszcze: Ciskam się bez sensu wewszystkie strony…
–Hamuj, kretynie, hamuj! – krzyknął dokierowcy Sea Dogs piskliwym głosem podszytym strachem.
Zapóźno już było nadobre rady.
Barbie odruchowo spojrzał przez ramię. Wydało mu się, żeciężarówka przyhamowała. Pewnie kierowca dostrzegł wrak samolotu. Tak czy inaczej nic już nie mogło mu pomóc. Uderzył wniewidoczną przeszkodę odstrony Motton zprędkością conajmniej stu kilometrów nagodzinę, mając napace najmarniej dwadzieścia ton. Kabina przestała istnieć wmgnieniu oka, aprzeładowana naczepa, niewolnica praw fizyki, nadal parła doprzodu. Zbiorniki paliwa szorowały poasfalcie, iskrząc. Kiedy wybuchły, ładunek wyprysnął wpowietrze, uderzając wklosz nad szoferką zmienioną wzieloną metalową harmonię. Gigantyczne pnie leciały doprzodu iwgórę, uderzały wniewidoczną barierę ispadały naziemię. Ogień iczarny dym wytrysnęły wgórę potężnym gejzerem. Potworny huk przetoczył się przez okolicę jak kamienny głaz. Drewniane kłody spadały postronie Motton, lądowały najezdni inapolu jak patyczki odgigantycznych bierek. Jedna trafiła wdach suva, zmiażdżyła autko napłasko, namaskę posypał się diamentowy deszcz szkła zprzedniej szyby. Inny kloc wylądował tuż przed Sea Dogsem.
Barbie stanął. Patrzył.
Sea Dogs poderwał się nanogi, upadł, chwycił się pnia, który omal nie pozbawił go życia, iponownie stanął. Chwiał się, wzrok miał nieprzytomny. Barbie ruszył doniego, ale podziesięciu krokach zderzył się zceglanym murem. Wkażdym razie takie odniósł wrażenie. Zatoczył się dotyłu, poustach spłynęła mu ciepła kaskada krwi znosa. Otarł jądłonią, popatrzył narękę zniedowierzaniem iwytarł wkoszulę.
Teraz już zobu stron podjeżdżały samochody – odMotton iodChester’s Mill. Trzy postacie, ciągle jeszcze niewielkie, biegły przez łąki odstrony budynku stojącego naich przeciwległym krańcu. Kilku kierowców wciskało klakson, jakby tomogło rozwiązać wszystkie problemy. Pierwszy samochód, który zbliżył się odstrony Motton, stanął napoboczu, wprzyzwoitej odległości odpłonącej ciężarówki. Dwie kobiety, które zniego wysiadły, gapiły się nasłup dymu iognia, osłaniając oczy.
7
–Oszlag – odezwał się Sea Dogs głosem cichym, niepewnym.
Ruszył doBarbiego przez pole, naukos, przezornie trzymając się zdala odpłonącego stosu.
Barbie pomyślał wtedy, żekierowca ciężarówki przynajmniej miał pogrzeb jak jakiś ważny wiking.
–Pan widział, gdzie ten pień huknął? – odezwał się Sea Dogs. – Mało mnie nie trafił! Zmiażdżyłby mnie namiejscu! Jak robaka.
–Mapan komórkę? – Barbie musiał podnieść głos, żeby się przebić przez wściekle huczące płomienie.
–Wwozie – odparł starszy gość. – Przynieść?
–Zaraz, niech pan zaczeka. – Barbie nagle sobie uświadomił zniekłamaną ulgą, żewszystko, cowłaśnie przeżywa, jest poprostu snem. Bywa niekiedy, żeweśnie człowiek jeździ rowerem pod wodą albo rozprawia oswoim życiu seksualnym wjęzykach, których się nigdy nie uczył, iwszystko towydaje się całkiem normalne.
Pierwszą osobą, jaka pojawiła się pojego stronie bariery, był pucołowaty mężczyzna wstarym pikapie. Barbie znał go zrestauracji Sweetbriar Rose: toErnie Calvert, poprzedni szef supermarketu Food City, teraz już naemeryturze. Ernie gapił się napłonący stos nadrodze szeroko otwartymi oczami, ale miał wręku telefon komórkowy inadawał wtrybie ekspresowym. Barbie ledwo go słyszał przez ryk ognia zciężarówki, lecz dotarły doniego słowa „wygląda bardzo poważnie”, więc założył, żeErnie zawiadomił policję. Albo straż pożarną. Jeśli tędrugą, tonależało mieć nadzieję, żejednostkę zCastle Rock. Coprawda wschludnej remizie Chester’s Mill stały dwa wozy, ale gdyby się pojawiły odtej strony, mogłyby conajwyżej ugasić trawę, która itak powoli przygasała. Płonąca ciężarówka była bardzo blisko, lecz doniej raczej nie zdołają się dostać.
Totylko sen, powiedział sobie Barbie. Wystarczy topowtarzać dość często, żeby się wreszcie obudzić.
Dodwóch kobiet postronie Motton dołączyło kilku mężczyzn. Oni także przyglądali się płonącej ciężarówce, osłaniając oczy. Samochody stały już naobu poboczach. Ludzi przybywało zkażdą chwilą. Zaczął się tworzyć tłum. Tosamo działo się postronie Chester’s Mill. Trochę jakby otwarto dwa konkurujące zesobą pchle targi, oba pełne kuszących towarów – jeden postronie Motton, drugi jeszcze wgranicach Chester’s Mill.
Dotarło namiejsce trio zfarmy: właściciel ijego dwóch nastoletnich synów. Chłopcy biegli bez wysiłku, farmer miał czerwoną twarz idyszał.
–Jasna cholera! – wyrwało się starszemu nastolatkowi.
Ojciec trzepnął go pogłowie, ale chłopak prawie tego nie zauważył. Oczy wychodziły mu zorbit. Młodszy wyciągnął doniego rękę, akiedy brat jąwziął, mały zaczął płakać.
–Cosię stało? – zapytał farmer Barbiego, robiąc przerwę nagłęboki wdech między „cosię” a„stało”.
Barbie go zignorował. Ruszył wstronę Sea Dogsa. Prawą rękę wysunął przed siebie wgeście nakazującym zatrzymanie. Sea Dogs bez słowa zrobił to
Odcholery martwych ptaków
1
Komendant policji wMill nie usłyszał żadnej zdwóch eksplozji, chociaż był przed swoim domem naMorin Street igrabił liście. Namasce hondy jego żony stało przenośne radio, zktórego płynęła muzyka sakralna nadawana przez stację WCIK. Był toskrót odsłów Where Christ Is King, czyli „Gdzie Chrystus jest królem”, amłodsi obywatele miasta nazywali rozgłośnię radiem jezusowym. Poza wszystkim innym komendant nie miał już takiego słuchu jak kiedyś inic wtym dziwnego, skoro skończył sześćdziesiąt siedem lat.
Syreny policyjne jednak usłyszał odrazu. Był nanie uwrażliwiony jak matka napłacz dziecka. Howard Perkins umiał nawet powiedzieć, który samochód słyszał oraz kto siedzi zakierownicą. Tylko trójka iczwórka nadal miały stare syreny, atrójkę Johnny Trent zabrał doCastle Rock naćwiczenia straży pożarnej. Nazywali to„pożarem kontrolowanym”, ale wzasadzie chodziło oto, żeby dorośli faceci mieli pretekst dozabawy. Wobec tego zpewnością była toczwórka, jeden zdwóch pozostałych dodge’ów, azakierownicą siedział Henry Morrison.
Komendant przestał grabić, stał zprzechyloną głową. Gdy syrena zaczęła się oddalać, wrócił doprzerwanego zajęcia. Wtedy nastopniach prowadzących dowejścia stanęła Brenda. Prawie wszyscy wMill zwracali się dokomendanta Duke – został mu ten przydomek jako relikt zczasów szkolnych, gdy uwielbiał Johna Wayne’a, natomiast ona wkrótce poślubie zaczęła się zwracać doniego zdrobnieniem, zaktórym nie przepadał.
–Howie, nie maprądu. Icoś wybuchło.
Howie. Wiecznie Howie. Jak dopsa. Starał traktować tęsprawę zchrześcijańską wyrozumiałością… diabła tam! Traktował tęsprawę zchrześcijańską wyrozumiałością, ale czasami przychodziło mu dogłowy, żetoprzezwisko było przynajmniej wczęści odpowiedzialne zato, żeodjakiegoś czasu nosił wklatce piersiowej niewielkie urządzenie.
–Co?
Brenda przewróciła oczami, zamaszystym krokiem podeszła doradia namasce samochodu iwcisnęła przycisk zasilania, ucinając wpołowie pieśń „What aFriend WeHave in Jesus” wykonywaną przez chór Normana Luboffa.
–Ile razy mam ci powtarzać, żebyś tego nie stawiał namasce mojego wozu? Podrapiesz milakier idostanę mniejszą kwotę przy sprzedaży.
–Wybacz, Bren. Comówiłaś?
–Prądu nie ma! I