Pocztowym wagonem do „Ameryki” - Maria Guzik - ebook

Pocztowym wagonem do „Ameryki” ebook

Maria Guzik

0,0

Opis

Książka „Pocztowym wagonem do „Ameryki”, w przystępny sposób, ukazuje transformację ustrojową oraz polskie społeczne i mentalne przemiany. Autorka sięga do rodzinnych opowieści, aby porównać ludzkie losy: te z czasów Wielkiej Emigracji i te emigrantów ze stanu wojennego. Pamięta także o współczesnych emigrantach zarobkowych. Już jako prawdziwa turystka dociera do Ameryki, opisuje ją, by w konkluzji stwierdzić: pociąg zwany „Polska” już tam jest.
Książka zawiera fotografie; te ze starej epoki i te z podróży po Ameryce. Nie czyni ją to jednak przewodnikiem turystycznym. Ta podróż jest pełna emocji i przeżyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 109

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maria Guzik

Pocztowym wagonem do „Ameryki”

Projektant okładkiMartyna Niemczyk

KorektorJan Guzik

© Maria Guzik, 2025

© Martyna Niemczyk, projekt okładki, 2025

Książka Pocztowym wagonem do „Ameryki” ukazuje polską transformację ustrojową oraz nasze społeczne i mentalne przemiany. Autorka sięga do rodzinnych opowieści, aby porównać ludzkie losy: te z czasów Wielkiej Emigracji i te emigrantów ze stanu wojennego.

Pamięta także o współczesnych emigrantach zarobkowych. Już jako prawdziwa turystka dociera do Ameryki, opisuje ją, by w konkluzji stwierdzić: pociąg zwany „Polska” już tam jest. Przynajmniej dla niektórych.

ISBN 978-83-8104-287-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Część pierwsza: Rąbek z głowy zdjęła

To już trzecie święta, które spędzam na emigracji. Boże Narodzenie, Sylwester i Nowy Rok 2000. Taka data zdarza się raz na sto lat… a ja jestem tak daleko od rodziny, od Kraju. Nic dziwnego, że dopadła mnie wspominatoza. Fakty i obrazy z życia jak film przesuwają mi się przed oczyma. Tyle przeżyć! Spróbuję ocalić je od zapomnienia…

Był grudzień 1970 roku. Do portów przybiły już statki naładowane cytrusami, nieomylny znak, że zbliżają się święta. Dla mnie takie szczególne, bo to wtedy był nasz ślub.

Grudzień 1970 roku to także data historyczna, data rewolucji na wybrzeżu. Byli zabici i ranni, a w Elblągu „za chleb i wolność Janek Wiśniewski padł…” Martwiłam się, bo sobie ubzdurałam, że to zły znak dla naszego przyszłego życia. Zły znak? Jeszcze nic na to nie wskazywało… Powiało nawet nadzieją! Przyszedł Edward Gierek i zapytał:

— Pomożecie…?

Potem nadeszła nasza pierwsza wiosna i następne… I noce pełne słowików śpiewających pod naszymi oknami. To w tym czasie namalowałam na drzwiach drzewko szczęścia. W radiu ciągle leciały piosenki Marka Grechuty. Bardzo lubiliśmy ich słuchać…

Ile razem dróg przebytych? […]

Ile deszczów, ile śniegów […]

ciężkich godzin w miastach wielu?

I znów upór, żeby powstać,

I znów iść i dojść do celu (…)

Ta znana piosenka niewiele mi wtedy mówiła. Były to ładnie brzmiące słowa i tyle. Mój mąż, absolwent Politechniki Warszawskiej nie miał kłopotów. Czasy były o tyle nowe, że odeszli w niebyt dyrektorzy po czterech klasach i po Akademii… tej pierwszomajowej. W tych czasach, na młodego inżyniera, praca wraz ze służbowym mieszkaniem po prostu czekały. Oprócz mieszkania mieliśmy tylko stół z powyłamywanymi w transporcie nogami oraz głowy i ręce nie od parady. To, w ilu miastach i w jakim świecie przyjdzie nam żyć, nie wiadomo od kogo i czego zależało.

Na pewno zależało od Gierka. Żyć nam przyszło w Kraju nad Wisłą w systemie dalekim od demokratycznego. Jednak, gdy się ma dwadzieścia lat nawet brzydota szarych osiedli pięknieje, niemożliwe nabiera kształtów. Nie narzekaliśmy. Staraliśmy się zrozumieć epokę naszej młodości.

Myśleliśmy: Gierek jako realista wpisał do Konstytucji słowa o przywódczej roli Związku Radzieckiego. Ci, co mu to tak bardzo zapamiętali, nie zauważali, że stosował mądrą zasadę „róbmy swoje”. Otworzył Polskę na Zachód, budował osiedla, fabryki, które dawały ludziom pracę. Zresztą już był w historii Polski taki okres. Za cara, w Królestwie Polskim. Wtedy też jedni wywoływali powstania i tu widzieli drogę do istnienia i rozwoju Polski, a inni, jak Drucki Lubecki, rozwijali gospodarkę, bankowość, budowali kolej i tym samym umacniali Kraj gospodarczo — mówił mój znający historię mąż.

Do dzisiaj te dwa poglądy i światy się ścierają, ten powstańców i ten realistów od pracy u podstaw. Według mnie obydwa są ważne.

Po sześciu latach życia i pracy u podstaw mieliśmy już w tym naszym świecie dwoje dzieci oraz:

Trochę ścieżek przedeptanych,

[…] wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń,

trochę listów oraz rozstań,

trochę chlebów rozkrajanych, pocałunków,

schodów, książek. Ciężkich godzin…

Jednak my, optymiści, wierzyliśmy tak jak Gałczyński, że: najważniejsze są chwile, których jeszcze nie znamy.

Po roku 1976, roku słynnych wypadków radomskich, nastąpiło dziwne pomieszanie do tej pory dość stabilnej ludności. Do podkarpackiego Krosna, gdzie mieszkaliśmy, przybył z Radomia młody zdolny chirurg. Tu na prowincji niewiele osób miało mu za złe, że kiedyś na wiecu potępił „radomskich warchołów”. Szczególnie pacjentów nic to nie obchodziło. Dla nich był tylko dobrym lekarzem.

A Radom po kilku latach pokuty, „rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Niewątpliwie rósł. Tak jak Zamek Królewski, wiele fabryk, zakładów i uczelni w latach osiemdziesiątych. Wyższa Szkoła Inżynierska też się rozwijała, potrzebne były kadry i to do tego „dostatniego” miasta nad Mleczną, los rzucił naszą rodzinę, bo mój mąż był tym potrzebnym specjalistą.

— Czy to jest to jedno z miast wielu? Czy już zbliżyliśmy się do celu w poszukiwaniu miejsca na nasz dom? — zastanawiałam się.

Do tego jednego z miast wielu, przenieśliśmy się z prowincjonalnego miasteczka w chwili, gdy zaczęły tam docierać ruchy patriotyczne i wolnościowe. To chyba nie przypadek, że przed naszą przeprowadzką w roku 1979 odwiedził nasze przyzakładowe miasteczko Daniel Olbrychski. Miał czytać wiersze Jesienina, ale pod wpływem chwili i patriotycznego uniesienia, poparty głosami publiczności zaczął recytować wiersze Norwida. Nastrój zrobił się bardzo patriotyczny… No to „Polsza” Jesienina poczeka. Pomyślałam.

Przystanek Radom

Zakwaterowano nas w hotelu asystenckim. Było brzydko, ciasno i daleko od rodzinnych stron. M-3 w obskurnym wieżowcu w środku dużego osiedla, dziesiąte piętro oraz winda, która na początku była jakąś tam atrakcją dla naszych chłopców. Dla mnie wszystko było nieznane i nieprzebyte. Błądziłam w tej dziwnej plątaninie ulic, a wielki ruch uliczny mnie przytłaczał. Na szczęście poznaliśmy tu wielu życzliwych ludzi, dzięki którym to szarobure otoczenie zrobiło się bardziej przyjazne.

Niedługo po naszej przeprowadzce zaczęły się polityczne wydarzenia sierpnia 1980 roku. Pomimo wcześniejszych sygnałów, wydarzenia te były dla mnie w tym czasie niezrozumiałe. Nie wierzyłam w zmianę ustroju, w nasze oderwanie od ZSRR.

— Przecież sprzedano nas w Jałcie i nie ma odwrotu! Zmieniać należy, ale w ramach obecnego systemu! Trzeba być realistą i żyć tu i teraz! — tak myślałam.

Tego zresztą nauczyło nas do tej pory niełatwe życie. Poza tym nasze przejście ze wsi do miasta wydało się być awansem i potwierdzać to, co mówił pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Edward Gierek i to, co słyszało się w licznych radiowych i telewizyjnych audycjach — będzie lepiej. W Bielsku wybudowano fabrykę i zaczęto produkcję fiata 126p. Podobno to dla nas go produkowano. Żartowano wtedy: szkoda 66, ale my mieliśmy nadzieję, że uzbieramy tę ciągle uciekającą na skutek inflacji sumę. Byliśmy nawet gotowi poprzeć słynny apel Gierka i pomagać!

Czekaliśmy, żyjąc. Wielu znanym nam rodzinom w tym czasie się poprawiło. Wybudowali sobie domy, warsztaty, rozwijali gospodarstwa, budowali chłodnie, ptasie i świńskie fermy, zakładali sady. Brali na to kredyty, które potem prawie same się spłacały przez nasilającą się inflację. A my? Zarabialiśmy stale tracący na wartości pieniądz i mieliśmy tylko zakładowe mieszkanie. Teraz oceniam, że w tych latach tylko jedzenia było dużo. Mięso było wprawdzie na kartki, ale jadło się go znacznie więcej niż teraz. Te kilogramy szynki, polędwica, cielęcina kupowana u sąsiadki — robiłam nawet takie trudne potrawy jak sznycel ministerski czy faszerowany cielęcy mostek. Albo te wystawne imieniny z lat osiemdziesiątych… Przyjęcie na tyle osób. Skąd były na to pieniądze? No bo jedzenie było wtedy stosunkowo tanie. Jednak kupowanie na zapas, bo zabraknie w sklepie, to było straszne. O kolejkach każdy wie. O „paniach” ekspedientkach, którym trzeba się było kłaniać w pas, też. Stało się więc po wszystko: po meble, lodówki, pralki i po firanki.

Kiedyś chciał odwiedzić nas szwagier. Pytał mojego męża jak ma nas znaleźć.

— Na pewno trafisz… Skręcisz w naszą ulicę w momencie, kiedy zobaczysz długą kolejkę przed sklepem mięsnym.

— Ale ja będę jechał w nocy — stwierdził Wacek.

— Nic nie szkodzi… W nocy też stoją!

Ach te kolejki! A my potrzebowaliśmy tylu rzeczy. Właściwie cały wolny czas spędzaliśmy w kolejkach. Na szczęście byliśmy w wieku, kiedy do zadowolenia potrzeba tak niewiele. Cieszyliśmy się wtedy każdą chwilą, każdą „zdobytą” rzeczą. A jacy byliśmy naiwni…

Pamiętam podanie do fabryki „Polar” o sprzedanie nam pralki automatycznej. Swoją potrzebę uzasadnialiśmy tym, że mamy małe dzieci, a w związku z tym ogromnie dużo prania. Niestety…. Nikt się jakoś nie przejął pracującą matką. Ale ile w tym było energii i inwencji! Jaka szkoda, że ta energia przeważnie szła w gwizdek!

Nastała zima 1980 roku. Byliśmy już drugi rok w Radomiu. Tęskniliśmy za rodziną i bliskimi nam osobami. Telefonu nie mieliśmy, (teraz w dobie komórek to jest niewyobrażalne!) mały fiat był jeszcze w sferze marzeń. No to pisałam długie listy, a czasem nagrywałam relacje z naszego życia na taśmę magnetofonową. Ale listy, nawet te dźwiękowe, nie zastąpią bezpośredniego kontaktu, przytulenia, spojrzenia w oczy, widoku rozjaśnionej twarzy mamy czy taty, nie zastąpią widoku rodzeństwa.

Od słowa do słowa w końcu postanowiliśmy, że na Święta Bożego Narodzenia pojedziemy w rodzinne strony. Pociąg Warszawa — Zagórz jechał 16 godzin, (to dłużej niż lot do Ameryki!), ale nam to nie przeszkadzało, problem był nie w długości jazdy, ale w tym, że się nie zabierzemy!

W tamtych latach pociągi były przepełnione niesamowicie. (Gdzie i po co ci ludzie tak jeździli?) Z perspektywy czasu wiem, że PRL był takim kręcącym się perpetuum mobile, a ludzie obracali się razem z nim. Zdecydowaliśmy się na bycie trybikiem w tej nie z tego świata maszynie.

Z Radomia do Krosna, przez Warszawę

Postanowiliśmy, że pojedziemy do podkarpackiego Krosna przez… Warszawę.

— Wiesz Jasieńku!? Pokażemy chłopcom stolicę, Pałac Kultury i Muzeum Techniki — mówiłam — aby usprawiedliwić przed mężem ten szalony pomysł.

No i pojechaliśmy. Wysiedliśmy na Dworcu Głównym i od razu skierowaliśmy się w stronę Pałacu Kultury. Był to gmach znany i górujący nad stolicą. O tym, że był wtedy symbolem dominacji ZSRR nad Polską nie myśleliśmy. Dzieci były zachwycone. Nigdy nie mąciliśmy im w głowach ideologią i nienawiścią. Sami też nie byliśmy nią przesiąknięci. Dla dzieci to był tylko pałac, olbrzymia budowla. Pamiętam, jak zaraz po powrocie do domu nasz młodszy synek przelał na papier swoje przeżycia. Narysował Pałac Kultury. Nauczycielka powiedziała słowem i gestem, że ta budowla jest be! Między innymi ten skrytykowany rysunek budowli o tak charakterystycznej architekturze, stał się iskrą do agresji. Po kilku miesiącach od tego incydentu, nasz synek wyszedł ze swoją klasą wystrojony w białą koszulkę na pochód pierwszomajowy. Wrócił, a właściwie przybiegł w biało–czerwonej, czerwonej od krwi z głowy rozciętej kamieniem.

I tak nasz mały synek wkroczył w świat dorosłych, w świat ideologicznej walki, która się dopiero zaczynała.

Wracam jednak do relacji z naszej pamiętnej podróży. Poszliśmy na krótki spacer po Warszawie. Potem bez problemu doszliśmy do Muzeum Techniki. Zwiedzanie pochłonęło nas całkowicie. Do dzisiaj pamiętamy wspaniałe eksponaty, ale najbardziej sztuczkę z kamerami. Widzieliśmy się w telewizji, cieszyli się chłopcy i kilka razy wchodzili, i wychodzili, aby się zobaczyć. Ta miłość do techniki, rozwijana przez koła zainteresowań, funkcjonujące wtedy na osiedlach modelarnie, „Młodego technika”, pozostała im do dzisiaj.

Co do tej słynnej, mistycznej nocy to: ciemnymi, ponurymi ulicami biegali od sklepu do sklepu ludzie. Śpieszyli się — bo może gdzieś coś potrzebnego (lub niepotrzebnego) rzucili. Nastrój był świąteczny, mimo, że nie było tak błyszczącej tysiącami barw, tak pięknej iluminacji jak dziś. Mieliśmy wiec tą grudniową porą, swoją „Kolędę nockę” … Chciałabym za Ernestem Bryllem zapytać:

— Za czym kolejka ta stoi?

Jednak pytanie o bezsens drogi naszej ojczyzny — Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej — było mi wtedy obce i jakoś mnie, kobiecie z Osiedla 15–lecia PRL–u, nic tej nocy nie psuło dobrego samopoczucia; cieszyłam się, że jadę do domu swojego dzieciństwa.

Mimo, że pociąg odjeżdżał ogodzinie 19–tej myśleliśmy już o odjeździe. Mąż studiował w Warszawie i często jeździł pociągami.

— Pojedziemy na Dworzec Wschodni to będziemy mieć miejsca siedzące — powiedział.

Jak się tam znaleźliśmy? Do dziś tego nie wiem. Duże nieznane miasto to dla mnie istny labirynt. Szłam za mężem bezmyślnie, a między nami dzieci. Potem stanęłam spokojnie na peronie — będą przecież miejsca siedzące! Po chwili zauważyłam wokół nas jakieś dziwne poruszenie. Ludzie biegali tam i z powrotem. Okazało się, że pociąg jest na bocznicy i to pełen ludzi! Pobiegliśmy tam. To, co zobaczyłam bardzo mnie przeraziło.

Pociąg stał w zupełnej ciemności, a z drzwi zwisały grona pasażerów — ciemna masa. Przeważnie żołnierze.

— Nie pojedziemy nawet do Radomia, będziemy nocować z dziećmi na dworcu! I tak mają wyglądać święta? — zaczęłam podobno lamentować, ale nie­zbyt głośno, bo ten wyjazd był przecież moim pomysłem.

Mój mąż gdzieś pobiegł. Po chwili wrócił.

— Marysiu! Chodźcie tu wszyscy! Chyba dostawili wagony…

Pobiegliśmy. Okazało się, że „dostawiony wagon” to stary wagon pocztowy siłą otwarty przez zdesperowanych podróżnych. Weszliśmy. Nie muszę tłumaczyć, że takiego luksusu jak miejsca siedzące w pocztowym niestety nie ma.

Pociąg ruszył. Staliśmy człowiek przy człowieku. Przypomniały mi się wojenne filmy i wynędzniali ludzie w bydlęcych wagonach. Jednak długo się nie użalałam. Musiałam myśleć o dzieciach. Chłopcy do tej pory byli bardzo dzielni, ale naraz zaczęli marudzić, potem przysypiać. Za nimi był przecież dzień pełen wrażeń. Jaka będzie noc? Na stojąco dzieci daleko nie pojadą!

Rozglądnęłam się po wagonie i w kącie zobaczyłam coś w rodzaju dużego pieca czy metalowej skrzyni. Zaholowałam tam całą rodzinę posuwając się powoli wśród przysypiających ze zmęczenia miłośników Świąt Bożego Narodzenia. Po chwili chłopcy siedzieli już na piecu, a ja byłam szczęśliwa — jak to matka. Teraz czekała nas decyzja: wysiadamy w Radomiu czy jedziemy dalej. To, że zdecydowaliśmy się jechać można w jakimś stopniu wytłumaczyć niemądrą młodością, ale nie do końca…

Coś dziwnego ciągnęło nas do miejsca, w którym się urodziliśmy. Jakaś magiczna siła pchała nas w tamte strony.

Jeśli powiem, że to Wigilijna noc na wsi, zabrzmi to jak archanielski chór. To nic — dołączam do niego. Tak. Wigilia. Noc pierwszej gwiazdki, a zaraz potem roziskrzonego od gwiazdozbiorów nieba. Patrzyłam kiedyś w nie niesiona na ramionach ojca: grzeczna dziewczynka, wsłuchana w ciszę i w skrzypienie śniegu pod butami. Do dzisiaj została ona w mej pamięci jako noc bezpieczeństwa. Noc ciepła rodzinnego, świecącej choinki, chrupkich babcinych pierożków i maminych uszek. Noc wspólnych kolęd.

No i pojechaliśmy. Pociąg grał swoje tu–tu–tu i tu–tu–tu, a my jak manekiny kołysaliśmy się w jego powolnym rytmie. W pewnym momencie chłopcy zasnęli. Położyli się na twardym piecu i zasnęli. Wyciągnęłam niebogata wszystko, co miałam w torbie, aby im pościelić. Nie było tego wiele, więc zdjęłam płaszczyk z białym rąbkiem futerka na kapturku i okryłam nim moje dzieci.

Jechaliśmy śpiąc na stojąco. Nikt się nie kłócił i nie rozpychał. Chociaż nie jestem zbyt wytrzymała, to nie marudziłam. Rano dojechaliśmy do Rzeszowa. Chłopcy się obudzili.