Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwowzór książki „Pielgrzym a buty” wyróżniono w Konkursie Małych Form Literackich Nałęczów 2006 rok. Autorka ceni sobie otrzymany wtedy Medal Stefana Żeromskiego za poruszanie ważnych społecznych kwestii, tak bliskich temu pisarzowi.
„Pielgrzym a buty” to alegoryczna opowieść o odwiecznej wędrówce; pielgrzymce człowieka, która nie zmienia się z czasem, lecz trwa - niezmiennie od tysiącleci. O ludzkim życiu. Co decyduje o tym jaka jest ta życiowa podróż? Bardzo dużo zależy od „butów’, które są dla autorki symbolem bytu. Książka jest też próbą wyjścia z tych przysłowiowych starych buciorów i zmienienia naszych na ślepo wydeptanych ścieżek.
Posłuchajcie ważnej opowieści z czasów transformacji ustrojowej w Polsce, kiedy bezrobocie sięgało 30%. Włączcie się w dyskusje światopoglądowe toczące się na stronach książki, które nadal wydają się aktualne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 116
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KorektorJan Guzik
Projektant okładkiMartyna Niemczyk
© Maria Guzik, 2025
„Pielgrzym a buty” to alegoryczna opowieść o odwiecznej wędrówce. Pielgrzymce człowieka, która nie zmienia się z czasem, lecz trwa, niezmienna od tysiącleci. O ludzkim życiu. Co decyduje o tym, jaka jest nasza życiowa podróż? Bardzo dużo zależy od „butów”, które są dla autorki symbolem bytu.
Posłuchajcie opowieści z okresu transformacji ustrojowej, kiedy bezrobocie sięgało niekiedy 30 %, włączcie się w dyskusje światopoglądowe prowadzone na kartach tej książki. Otwórzcie oczy!
ISBN 978-83-65543-54-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Buty są tu najważniejsze… Setki par w różnych odcieniach i fasonach, poruszają się wstęgą ciemnogranatowej szosy okolonej zewsząd jasną zielenią pól niknącą wśród ciemnej zieleni lasów. Słychać ich stukanie, pukanie i klapanie… Wokół rozlega się śpiew młodych i niemłodych już głosów:
My idziemy, idziemy do matki…
Tak wykorzystywane buty to ewenement we współczesnej Europie. Dobrze, że te buty w ogóle są… Do niedawna wśród tych ludzi wcale ich nie było. Kiedyś były na obydwie nogi identyczne. Wtedy powiedzenie: „jesteś głupi jak but z lewej nogi” wcale nie miało sensu. Jeszcze wcześniej Rzymianie je udoskonalili i wzmocnili podeszwy metalowymi gwoździami. Do kościoła niosło się je zawieszone na kołku, by ubrać je przed ołtarzem. Nawet do szkoły chodziło się na bosaka. Nawet po ściernisku biegało się i chodziło bez nich. Bose nogi tych ludzi są przez pokolenia zahartowane.
Tu, na pielgrzymce, buty są potrzebne, są najważniejsze. Mimowolnie rzucają się w oczy. Często są czarne. Czarny… to też kolor, ma odcienie, ba, pełen zakres odcieni! Inne barwy są w większości. Niektóre buty, ze swojej buciej perspektywy, tak jak baletnice — mięciutko stąpają, ledwie dotykając podłoża. Inne człapią ciężko obutymi w siebie strudzonymi stopami. Są wśród nich mało użyteczne ozdobne klapki oraz sportowe adidasy, zazwyczaj tanie podróbki; są też Jezusowe sandały. Ksiądz Jarek ma właśnie takie wygodne sandały. Idzie stąpając leciutko, podrygując w rytm muzyki. Chłopcy żartują:
— Ładne buty proszę księdza… To za-mszowe?
— Nie… Za swoje.
Buty są bytem zależnym[1].
Obuci ludzie mają skupione twarze, miny niezbyt pewne siebie, na niektórych widać oczekiwanie, religijne uniesienie oraz lęk. Gdzieniegdzie widać ukrywany skrzętnie ból. Ale lęk… Tak… lęk jakby tutaj dominował, ale czyż trwoga nie jest matką bogów?
Aby mi się lepiej szło, idę podśpiewując sobie układaną naprędce swoją wersję piosenki Bułata Okudżawy:
To buty, buty, buty, tupot nóg
I słońca sierpniowego złoty blask.
Kobiety stają u rozstajnych dróg,
Pielgrzymki odchodzącej śledzą ślad.
Jako że mam pilnować sprawności nóg pielgrzymkowej grupy, często patrzę na obute stopy. Spostrzegam, że pątniczka Janina ma problem z butami. Dowiaduję się, że w jej rodzinie to sprawa nienowa… Jasia dobrze pamięta rodzinną opowieść o wspólnych butach swojej mamy Zosi i cioci Gieniusi.
Były późne lata dwudzieste… ubiegłego już zresztą wieku, wielkanocna niedziela. Buty należały do Gieni. Bosonoga Zosia na rozkaz ojca musiała zostać w domu. Nie pojmowała tej decyzji, chciała do ludzi… Skulona w kłębuszek chlipała cichutko. Po chwili jednak przestała, bo podjęła śmiałą decyzję: chociaż nie ma butów to i tak pójdzie! Wszyscy już byli pod kościołem, gdy pojawiła się Zosia. W samych skarpetkach! Dziewczynka podobno przyniosła rodzicom wielki wstyd. Ojciec przez długie lata nie mógł jej tego darować, ale matka była dumna z pobożnej córki.
Czas pokazał, że ta pobożność to rodzinna cecha. Siostra Janina, córka Zosi idzie w pielgrzymkowej kolumnie. Jej buty są chyba za małe, a ich posiadaczka cierpi z tego powodu. Paznokcie uciskane z przodu zostały wyrwane z nasad. Ból z tego powodu jest tępy, wściekły, nie do zniesienia.
„Siostra” Janina, bo tak należy zwracać się do pielgrzymów, siostra — a nie pani. Siostra lub brat, no… taki w wierze i w bliskości. Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. I zrozumieć tych ludzi. Kiepsko mi to wychodzi… chociaż się staram.
Nie tylko mnie. Sto lat temu laureat nagrody Nobla, Władysław Reymont, w „Pielgrzymce do Jasnej Góry” pisał:
Sam szczery lud. Twarze są proste, czarniawe od skwarów, rysy zgrubiałe, ubiory szare — i widzę przez oczy tego tłumu, że ma duszę napiętą jakimś niezrozumiałym dla mnie uczuciem. Mieszam się z nimi, wchłaniam setki rozmów, twarze niezliczone i ta szarzyzna pospolitości, ten gwar jarmarczny przejmują mnie nudą i zniechęceniem. Czuję się ogromnie obcy i osamotniony w tym tłumie. Chciałbym się nawet poddać tej fali ludzkiej, byle wyczuć ten prąd, jaki ją musi przenikać — ale nie mogę […]
No i już idziemy, naprawdę idziemy białawym szlakiem szosy, wskroś wielkich pól, poznaczonych kominami. Wiatr targa włosami i powiewa białym woalem jakiejś „siostry”, niby sztandarem. Długi, zlewający się aż pod Raszynem w czarniawą masę, szereg topoli o czerwonawych młodych listkach, szepcze gałązkami. Ptaki uciekają przed nami w pola, a wystraszone skowronki spadają niby kule w zboża zielone i milkną.
A więc siostra Janina nie pomyślała, że pożyczone jej przez rodzoną siostrę buty, będą na nią za ciasne. Ale to nic. Musi iść. Musi wytrzymać wszystko.
Na pielgrzymce wielką ofiarą jest wędrówka bez butów. Tak idzie siostra zakonna Anastazja oraz ksiądz Witek. Siostra przed pielgrzymką ćwiczyła chodzenie na bosaka, ale i tak jej nogi wyglądają okropnie: całe obrzęknięte, pełne odcisków na pierwszy rzut oka niewidocznych spod warstwy kurzu. Ksiądz Witek mówi, że oni w ten sposób wielbią Boga.
— Ubogi, pobożny pielgrzym nie cofa się przed żadnym umartwieniem… — mówił Sanderus, pijąc kobyle mleko[2].
Ale od tego czasu minęło 600 lat! Proponuję, aby „siostra” Janina opuściła jeden etap, pojechała karetką. Jednak kobieta za skarby nie chce jechać. Musi wszystkie etapy przejść. To jest jej ofiara. Ofiara?
Sanitariuszka Grażyna, pracuje w szpitalu. Trzydzieści lat pracy nie zmieniło jej serdecznego, pełnego empatii stosunku do ludzi. A bo to raz koleżanka patrząc na jej starania o poprawę doli chorego, drwiła:
— Poczekaj, poczekaj! Jeszcze zobaczysz! Przyjdzie czas, że nie będziesz mogła patrzeć na te gęby!
Jak dotąd Grażyna patrzy na ludzi bez odrazy. Nawet szuka z nimi kontaktu… To także po to, by być z nimi wybrała się na pątniczy szlak. Jest tu po raz dwudziesty piąty. To rekord. Nie ma w grupie osoby, która by go pobiła. Grażyna jest zawsze z przodu, zawsze gotowa do ponoszenia ofiary. Na pierwszy rzut oka kobieta wygląda dość zdrowo. Jej rozchodzone buty też wyglądają na solidne, ale jak się im lepiej przyjrzeć, widać zużycie materiału. Jak długo jeszcze pochodzą?
Odpusty, ofiary, poświęcenie, są to rzeczy dla osoby, która uważa się za Europejkę, mało zrozumiałe. Sanderus handlował odpustami jako fałszywy wysłannik Rzymu i już wtedy było to dość podejrzane. Odpusty nieodmiennie kojarzą się z prymitywnym targiem. Zapłacę, (bólem, cierpieniem, pieniążkiem na tacę), to będzie mi darowane. Wiadomo, że poświęcenie, według współczesnej psychologii, przynosi więcej złego niż dobrego. Wydaje się, że myśli tak cały cywilizowany Świat.
Pan Bogdan kupił sobie buty specjalnie na pielgrzymkę. Oszczędzał na nie cały rok, ponieważ w ubiegłym roku stare buty bardzo poraniły mu stopy. Tegoroczne wyglądały na takie wygodne. Zamszowe. Czy to jest prawdziwa skóra? A ta cienka podeszwa nadaje się na taką długą drogę? Wystarczy popatrzeć na jego buty okiem doświadczonego użytkownika i już wiadomo, że nadają się najwyżej na krótkie spacery z pieskiem, a nie na dwustukilometrową pieszą wędrówkę. Nogi brata Bogdana, piekielnie odparzone, mówią o tym najlepiej.
A dawniej, według Reymonta, było tak:
Kiedy te słowa notuję, siedząc na jakimś wozie, przychodzi dwóch Żydków i najspokojniej ogląda mi buty. Ciekawym, co z tego będzie, aż jeden mówi:
Wielmożny pan nie dojdzie do Częstochowy. Zelówki koniecznie trza nowe, za godzinkę się zrobi i tylko rubla kosztuje — i zaczyna mi ściągać but.
— Idźże do licha! — mówię mu słodko za jego troskliwość.
A jaj! takie paskudne słowo. Jak pragnę sumiennie, coby wielmożny pan doszedł do Matki Boskiej, tak pan nie dojdzie; zelówki ma pan jakie! co to jest? to jest papir, co to papir? — bybuła rozmoczona! Czy wielmożny pan myśli, co to taki spacer po Saski Ogród?
Ja się już nic nie odzywałem, a on kończy rozgniewany:
— No! nie chce? to będzie szedł przy butach, nie w butach — i odszedł[3].
Aśka i Wika idą w klapkach. Tak nienawykłe do chodzenia małolaty leczą bąble zrobione przez podróbki adidasów. To ich rozmowę zasłyszałam przed wyjściem w trasę. Siedziały obydwie na rowie z papierosem w ustach, ze skrzywionymi, ponurymi minami. Z tą pozą na dorosłość wyglądały przekomicznie.
— Ale Qrwa będziemy zapierdalać!
— No… Qrwa; jak trza, to trza — kwituje Wika z rezygnacją.
Naraz atmosfera poprawia się, bo nad kolumną oddzieloną od ulicy sznurem, za którym ludzie wyglądają jak baranki w kojcu, rozlega się śpiew świeżych, młodzieńczych głosów:
Jest zakątek na tej ziemi
Gdzie powracać każdy chce,
Gdzie króluje Jej oblicze,
Na nim cięte rysy dwie.
Wzrok ma smutny, zatroskany,
Jakby chciała prosić cię
Byś w matczyną Jej opiekę oddał się.
Madonno, Czarna Madonno,
Jak dobrze Twym dzieckiem być!
O pozwól Czarna Madonno
W ramiona Twoje się skryć!…
W południe zmęczeni podróżni szukają cienia, aby odpocząć od skwaru, od tego strasznego gorąca, lejącego się na czarny asfalt. Postój jest wśród lasów. Siadamy. Co za ulga… Wchodzimy w leśną gęstwinę i naraz dobry nastrój związany z perspektywą odpoczynku na łonie natury pryska, bo pełno tu plastikowych kubków i butelek wystających spod leśnej ściółki. To są pozostałości po ubiegłorocznych postojach. Z żalem patrzymy na tę zmarnowaną zieleń. Brat Bogdan opowiada kawał:
Codzienna odprawa u Pana Boga.
— Piotrze! A co tam słychać we Wszechświecie?
— Eee, nic takiego Panie, tylko ukazały się jakieś punkciki. Jak chcieliśmy lepiej sprawdzić, to szybko znikły.
— Proszę sprawdzić i zameldować, co ustaliliście w tej sprawie!
— Tak jest, Panie! — Po tygodniu Bóg pyta:
— I co tam zostało ustalone święty Piotrze?
— No… taak… Panie… Eee, faktycznie. Już wiemy, kto to był, poznaliśmy po pozostawionych śladach.
— A więc, powiedz mi, kto to buszuje po moim Wszechświecie?!
— Chyba Polacy, Panie! — Tak! — To była polska pielgrzymka!
— Na pewno? A po czym poznaliście?
— No, boo… Panie jest tak: — Twardowski bez zegarka, na Księżycu kupa plastiku i butelek, Wenus zerżnięta, a cała Droga Mleczna zasrana od początku do końca!
Zasrana… Ale jest i pocieszenie — ekipy ekologiczne obsługujące od pewnego czasu pielgrzymkę nie pozwalają dołożyć już więcej odchodów i plastiku do tej przydrożnej, poranionej przyrody.
Zaraz za pielgrzymką jedzie karawana kramarzy. Wiozą wszystko: napoje, pieczywo, słodycze, owoce i chusteczki higieniczne. Przyczepy garmażeryjne wiozą kiełbaski i zapiekanki. I tak do trzech czwartych drogi. Dalej im się podobno nie opłaca. W pobliżu Częstochowy ich rolę przejmą miejscowi oraz Bracia Paulini.
Obiad jest zaplanowany w położonym przy trasie miasteczku. Mieszkańcy tak, jak co roku ugotują duże gary pożywnej zupy. Obiad to kubek tej zupy, na drugie danie zapiekanki lub kiełbasa na gorąco. Młodzi z oszczędności zajadają kanapki z konserwami, które wzięli z domu. Jeszcze dwa etapy i nocleg.
Wozy stoją wyciągniętym sznurem z boku szosy, a ludzie porozkładali się obok krzyża, gdzie kto mógł. Karczma przepełniona, ale właściciel chodzi kwaśny.
— Ruch ogromny, narodu jak śledzi w beczce! — mówię mu dla zabicia czasu.
— I! panie kochany, praska kompania to same chamstwo. Herbatą się szprycuje hołota! […]
Nie słucham więcej i wychodzę, bo pod krzyżem ma przemowę starszy brat. Ten, co prowadzi pielgrzymkę Stoję tak daleko od niego, że prawie nic nie słyszę. Widzę tylko płową czuprynę, twarz szarawą i gestykulację jakąś tragiczną; musi mówić głośno, dobitnie, i trafia do serc, bo chwilami przelatuje szmer westchnień, tłum się zakołysze, jakiś jęk się zerwie, to ode−rwane dźwięki płyną — i znowu stoję w ciszy, zasłuchany w falowanie tego morza ludzkiego…[4]
Właściciel garmażerki na kołach rzekłby podobnie:
— Panie kochany, herbatkę tylko piją, to dla mnie żaden biznes…
Zatem historia zatoczyła koło, od kapitalizmu do kapitalizmu.
Ten, kto śledzi historię ubiegłego stulecia zauważy, że od czasów Reymonta co najmniej dwa razy, tak jak u Jana Parandowskiego niebo stanęło w płomieniach. Dosięgły nas skutki rewolucji rosyjskiej, potem były marzenia o szklanych domach i powszechnej sprawiedliwości społecznej, zaznaczone wyraźnie po drugiej wojnie światowej. Światopogląd naukowy nie był wtedy czymś wyjątkowym. Jednakże, z jakichś powodów, pojawił się… i zaraz potem zniknął. Na nic wstrząsy dziejowe. Pewnie ktoś, kto obudziłby się ze stuletniego snu, ze zdumieniem stanąłby wobec świata techniki, ale odkryłby też, że świadomość ludzka jaka była — taka jest nadal. Pod kościołami nie ma żebraków, tak jak za Reymonta, panuje względny egalitaryzm i nikt nie klasyfikuje ludzi na tych pod woalem, w kapeluszu czy w surducie i na tych, w szarych ubiorach. Także wyraz „Żydków” użyty przez pisarza, dzisiaj byłby obraźliwy i niepoprawny politycznie. Lecz patrząc na wnętrze człowieka, na jego lęki, obawy, jego ucieczkę od trudów życia codziennego w ułudę, dochodzi się do wniosku, że… w tym względzie, niewiele się zmieniło.
To byt? Patrząc na biedne wsie i mieściny, nasuwa się właśnie taki wniosek.
Nie dziwi zatem to, że przemarsz pielgrzymów nie budzi wśród mieszkańców przydrożnych osad entuzjazmu. Podobno zdarzały się nawet bójki między miejscowymi, a pielgrzymami. No tak…, rozszyfrowuję ten mechanizm. Ksiądz kazał, to przyjmują. Niektórzy nawet z życzliwością, mimo, że samym jest im bardzo ciężko.
Zofia, niebogata robotnica z pobliskiej szwalni, nagrzała cały baniak wody do mycia, bo w tym domu nie ma bieżącej. Przygotowała także trzy spania ze świeżo zmienioną, ale nienową już pościelą. Jest biednie, ale życzliwie. Widać, że gospodyni pragnie z nami porozmawiać. Dowiaduję się, że była bezrobotna, a teraz podłapała szycie pokrowców. Jej mąż nie żyje, więc sama musi sobie radzić. Najmłodszy syn jeszcze się uczy, a dwaj starsi nie mają pracy. Czasem złapią jakąś fuchę na budowie. Najstarszy pracował ostatnio w Warszawie i kupił stary samochód. Właśnie przy nim majstruje.
— Pani, takie auto to skarbonka bez dna. Jak on je utrzyma bez stałej pracy? — martwi się Zofia.
W kuchni mile nas witają, pracowicie wyhaftowane napisy na makatkach: „Gość w dom, Bóg w dom”. „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”.
W ogródku przydomowym kwitną wspaniałe kwiaty cebulkowe i byliny. Są tu rzadkie i pracochłonne okazy: hiacynty letnie z delikatnymi, mlecznobiałymi dzwoneczkami, purpurowe, egzotyczne kanny oraz juki, które już niestety przekwitły. Za to są nasze, swojskie słoneczniki. Kwitną, obracając złociste główki za słońcem. Nic dziwnego, że po włosku nazywają się girasole (chodzący za słońcem). Przyjemnie jest na nie popatrzeć, tylko szkoda, że tak krótko, bo po drodze do wygódki za stodołą. Kiedy już leżę w łóżku, rozmyślam o tym, że to posłanie odstąpili mi gospodarze. Zastanawiam się, gdzie oni teraz śpią i jestem zażenowana. Potem myślę o ich trudnej sytuacji materialnej; od razu widać, że na nią nie zasłużyli.
Pole namiotowe też jest obsługiwane przez ekologów. Pielgrzymi, którzy się nie załapali do domów, śpią w namiotach, a zimne sierpniowe noce dają im się we znaki.
Następny etap nie różni się wiele od poprzedniego, może tylko tym, że przebiega przez zalesione tereny. Młodzież ma siłę i ochotę na śpiew, więc czas szybciej leci. Przyjemnie jest ich słuchać nawet, jeśli repertuar to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.
Madonno, Czarna Madonno,
Jak dobrze twym dzieckiem być!
O pozwól Czarna Madonno
W ramiona Twoje się skryć! […]
A ja w myślach nucę ulubionego barda.
Po krętych drogach wielu
Dreptałam w życiu dość,
Lecz powiedz jak do celu
Mam w ciasnych butach dojść?
Na szczęście dzień dobiega końca, o czym informuje nas widoczne nad horyzontem zbliżające się do zachodu słońce.
No to mamy postój. Po szybko przyrządzonej, zimnej kolacji, marzymy tylko o spaniu, a tu słychać odgłosy zabaw, dźwięki gitary, śmiech — to dziewczyny tańczą z klerykami menueta.
Ksiądz Jarek jest taki młody i bardzo wesoły… Czyżby jego taneczny krok, obserwowany w czasie drogi, to zalążek talentu? Teraz też usiłuje tańczyć. Nie na darmo nazywają go apostołem radości. Słyszało się opowieści o jego odwadze, kiedy to w sutannie udał się na Przystanek Woodstock, do tego „gniazda szatana”. I o tym, jak się nie przestraszył, jakże innej niż ta — uczestnicząca w Przystanku Jezus — młodzieży oraz ich zaczepnych słów:
— Proszę księdza… A co tam z Maybachem ojca dyrektora!?
— Nic. Słyszałem, że chce go zamienić na krowę.
Widać, że Jarek umie nawiązać kontakt z punkami, tak, jak i z pątnikami na pielgrzymce, umie wyrobić sobie autorytet i zaufanie mimo swojego młodego wieku — a może właśnie dlatego. Podobno jego matka jest cudowna, taka opiekuńcza i na dodatek wspaniała gospodyni. Ciasta, które upiekła mu na księżowskie „wesele”, jak i całe przyjęcie były godne najlepszego cateringu. Matce, która wyprawiła już kiedyś prawdziwe wesele, taka uroczystość wydaje się smutna.
Ksiądz Jarek nie ma samochodu. W tej swojej, nieco za obszernej, czarnej sukience jeździ autobusami i często chodzi pieszo. Tylko wtedy, kiedy naprawdę musi, bierze taksówkę. Wtedy powtarza:
— Jezus jeździł na osiołku, bo to Żyd i sknera był z niego…
Zabawa, gwar i śmiech. (Skąd oni mają jeszcze tyle siły?). W końcu wszystko cichnie. Młodzież, ich obecność w tym miejscu, jest zastanawiająca…
Dlaczego. Dlaczego? Po co? Nie wiem jeszcze.