Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
"Nasze największe marzenia mogą się stać rzeczywistością.
Stephen Hawking
Niezwykle uzdolniony chłopiec dotknięty chorobą, skrzętnie skrywane tajemnice i wyzwanie rzucone światu.
Oparta na faktach opowieść o poświęceniu, pokonywaniu barier i sile marzeń. Poruszająca jak Piękny umysł, Nietykalni i Buntownik z wyboru. Pełna optymizmu i wiary w ludzi.
Genialny umysł zamknięty w kalekim ciele, miłość, siła sióstr i rodzinne sekrety. W tle Katalonia w okresie dyktatury Franco i historia pewnego portretu Salvadora Dalego. Wybitny samouk Ferran Sunyer mimo nieuleczalnej choroby i niechęci frankistowskich naukowców zdobywa międzynarodową sławę jako „matematyk na wózku”. Pozostałby w cieniu, gdyby nie jego dwie kuzynki, które nieustannie mu towarzyszą. Wejrzenie w zakamarki relacji pęczniejących w tym niezwykłym trójkącie fascynuje, a poziom emocji podnosi nieobecny, choć wyraźnie wyczuwalny w pobliżu ojciec.
Podoba mi się podskórny wniosek, który warto powtarzać w nieskończoność – że za sukcesem mężczyzn często stoją nieprzeciętne kobiety.
Czyta się świetnie!
Agnieszka Litorowicz-Siegert, „Twój STYL”
Książka nagrodzona najważniejszym katalońskim wyróżnieniem literackim Premi Sant Jordi.
Ferran Sunyer Balaguer (1912–1967) Katalończyk, matematyk samouk dotknięty paraliżem czterokończynowym. W ciągu zaledwie pięciu lat zdał egzamin maturalny, magisterski i doktorski. Wykładał na Uniwersytecie Barcelońskim. Od 1963 roku współpracował z US Navy w ramach programu badawczego sygnowanego przez Office of Naval Research. Do końca życia pozostawał pod opieką swoich kuzynek. "
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Rok wydania: 2015
Plans de futur © 2013 by Màrius Serra
Edycja polska została wydrukowana we współpracy z Màriusem Serrą reprezentowanym przez MB Agencia Literaria, S.L.
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Tytuł: Plany na przyszłość
Tytuł oryginalny: Plans de futur
Autor: Màrius Serra
Tłumaczenie: Rozalya Kośmider-Sasor
Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Aleksandra Zimoch
Redaktor prowadząca: Justyna Tomas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Zdjęcie na okładce: Keith Levit/Design Pics/Corbis
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2014
ISBN 978-83-7642-530-6
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Dla tych wszystkich Katalończyków, którzy – jak rodziny Sunyer i Carbona – w okresie frankizmu zachowali zimną krew, nie porzucili swego języka i wciąż mówili, czytali i pisali po katalońsku.
Z pewnością świetnie zdajecie sobie z tego sprawę. Kiedyś, w przyszłości, gdy ktoś będzie szukać informacji o Ferranie Sunyerze, to je znajdzie. Jego heroiczne zmagania przyciągną uwagę osób wrażliwych, a oryginalne koncepcje, których jest autorem, znajdą oddźwięk w uniwersyteckich kręgach. Napełnia mnie to prawdziwą dumą. Być może nigdy nie zyska światowej sławy, tak jak na to zasługuje, ale kiedy my wszyscy od dawna będziemy leżeć w grobie, on, jako jedyny członek naszej wspaniałej rodziny, nie zostanie zapomniany. Powinniśmy móc to zobaczyć, jego matka i ja, tak samo, jak byliśmy świadkami jego pierwszych sukcesów. Natomiast o was, córki moje, nikt pewnie nie będzie pamiętać i ta myśl boli mnie bardziej, niż możecie to sobie wyobrazić. Ferran jest tak wyjątkowy, że wasza obecność u jego boku pozostaje niezauważona. Dla wszystkich jest ona czymś oczywistym, bo przecież znają powiedzenie, że za każdym wielkim człowiekiem zawsze stoi wielka kobieta. Za nim jednak stały aż trzy – jego matka i wy dwie. Obecność matki wynika niejako z natury samego życia, natomiast wasz przypadek zasługuje na dużo większy podziw. Byłyście bowiem przy nim w każdej chwili – i jest to najbardziej precyzyjne, jakie znam, określenie pojęcia zawsze. Obydwie i w każdej chwili, razem, niemal wymienne, jakbyście odrzuciły samą możliwość posiadania swojego własnego życia. Tak was właśnie widziałem, córki, z mojego szczególnego obserwatorium. Przypominałyście siostry syjamskie, w różnym wieku, a jednak połączone rękami z plecami Ferrana, na wysokości łopatek, tak że wspólnie tworzyliście trójkąt równoramienny, który w każdej chwili mógłby pofrunąć niczym lotnia. Nawet wtedy, gdy przypatruję się fascynującemu Portretowi Marii Carbony, który ci namalował Dali, kiedy miałaś, Mario, dwadzieścia lat, w oczywisty sposób widzę was dwie, ponieważ ty, Àngels, też na nim jesteś, choć zabrakło twojego imienia w podpisie. Twoją obecność odczuwa się poza płótnem z taką samą siłą, jakbyś znajdowała się na obrazie. Bo ostatecznie, jakie znaczenie ma to, czy się na nim jest, czy nie? Czy się stoi wewnątrz, czy poza murami, które nas łączą albo rozdzielają? Co za różnica, czy się jest w środku, pod osłoną schronienia, jakie tworzą cztery ściany i sufit, czy pod gołym niebem? Tak naprawdę udział w jakimś zdarzeniu nie jest warunkiem koniecznym do jego rozumienia. A nawet lepiej jest zachować pewien dystans, aby pojąć sprawy, które – same w sobie już dość skomplikowane – chętnie komplikujemy jeszcze bardziej. Gdy powstawał portret, mogłyście pozować do niego na zmianę, a młody Dali mógł tego nawet nie zauważyć albo nie chciał dostrzec. I nie byłby to pierwszy raz, kiedy wymieniałyście się rolami. Być tam czy nie być – oto jest pytanie. Muszę przyznać, córki moje, że nasz związek stanowił rodzaj eksploracji terenu ukształtowanego przez jednoczesną i trwałą w nim obecność i nieobecność. Pamięć to opowieść, a najważniejszą rzeczą w każdej opowieści jest wiedza o tym, kto ją opowiada i z jakiego czyni to punktu widzenia. Właśnie dlatego, czy to będąc daleko, czy blisko, zawsze chciałem wiedzieć wszystko o waszym samotnym życiu i wielką sprawiało mi radość opowiadanie o nim, opowiadanie mnie samemu i wam, zanim ktoś inny przedstawi własną wersję. Dobrze wiecie, że ludzie lubią opowiadać, a to, czego nie wiedzą, zmyślą. Dlatego napisałem do was list, na który nigdy mi nie odpowiedziałyście. Dlatego teraz nella fine del cammin – „na końcu drogi” – znów do was piszę. Więcej nawet, piszę do was już tylko po to, żeby zatrzymać waszą obecność, nie oczekując żadnej odpowiedzi. Córki moje, to jedyny sposób bycia ojcem, jaki znalazłem. Spędziłem życie, pisząc. Odtwarzając za pomocą słów, dalekich i obcych, to, co przeżyliśmy, z odległości, która zawsze była mniejsza, niż mogłyście podejrzewać. Teraz, gdy już zbliża się koniec, jestem pewien, że wybrałem właściwy sposób postępowania. Być może jedyny raz w moim długim życiu.
Zapewne nie zwróciłyście na to uwagi i gdyby ktoś was o to poprosił, opisałybyście podwórko domu Sunyerów w Sarrià jako prostokąt. Nigdy jednak nie przyszłoby wam do głowy, żeby opowiadać o wilgotnym nalocie, tworzącym nieregularny rysunek pomiędzy kwadratami czerwonawych płytek, jakby zieloną strzałkę, wskazującą na kratkę odpływu prowadzącego w dół, do piwnicy, często nawiedzanej przez szczury. Kiedy przychodziłyście się bawić, rozkładałyście się wprost na ziemi, pomiędzy kawałkami drewna, z charakterystycznym dla zaabsorbowanych grą dzieci brakiem uwagi. Stożki, piramidy, sześciany, sfery, graniastosłupy i walce. Cztery bryły w czterech różnych kolorach. Przyglądałyście się im z ciekawością. Stanowiły części geometrycznej układanki, którą Ferran dostał właśnie na swoje czwarte urodziny i którą próbowałyście jako dobre, starsze siostry opanować. Miałyście zaledwie jedna sześć, a druga siedem lat, ale chęć rozkazywania nie była wam już obca. Chciałyście przekonać brata do wzniesienia nieco bardziej wyrafinowanej konstrukcji, lecz za każdym razem, kiedy wspólnym wysiłkiem udawało się wam ustawić jeden na drugim trzy klocki tego samego koloru, Ferran jednym ruchem ręki niszczył całą budowlę.
W tamtym czasie wy dwie zaczęłyście właśnie stanowić część większego „wy”, na które składało się dziwaczne plemię Sunyerów i Carbona, i które miało się ustalić w postaci czteroosobowej grupy łobuziaków. Dwie osóbki o twórczym duchu, czyli wy, jedna, żyjąca we władzy destruktywnych kaprysów, i czwarta, będąca jeszcze całkowitą niewiadomą. Czwarty był wasz kuzyn Ferran Sunyer. Wasza trójka zaczęła go już nazywać Ferri, by w ten sposób zdystansować się od żyjących w domu kobiet, które mówiły o nim Ferriolet, być może dlatego, że rymowało się z pobret – „bidulek”. Biedny Ferriolet nie miał jeszcze dwóch lat i jego udział w destruktywnych przyjemnościach dużego Ferrana był dość znikomy, chociaż prawdę mówiąc, nie wydawało się, żeby jakoś szczególnie pociągały go wasze założenia architektoniczne. Siedział z wyciągniętymi nóżkami obok odpływu, trochę na uboczu, podtrzymując w zadumie czerwony walec, który niczym drogowskaz wskazywał kierunek piramidzie, również czerwonej – zanurzony we własnym świecie. Być może właśnie dlatego nie przestraszył się ani trochę, kiedy gruby jak borsuk szczur wyskoczył nagle z kratki odpływu, minął go i pobiegł na ukos przez podwórko, jakby posuwając się trasą wyznaczoną przez zielonkawy nalot, prosto ku osi strzałki.
Za to wy dwie – owszem – zaczęłyście piszczeć. Zerwałyście się z ziemi w jednej chwili i pobiegłyście, nie odwracając się za siebie, w górę, schodami kończącymi się na urządzonym na daszku tarasie, nie zdając sobie przy tym sprawy, że duży Ferran sunie za wami jak wystraszony piesek. Choć może nie tak szybko, jakby sobie tego życzył, ponieważ ze strachu poruszał się bokiem, z pupą przyklejoną do ściany, nie odrywając od szczura szeroko otwartych oczu. Z całej siły zaciskał zęby, żeby nie piszczeć jak dziewczyna, bo by mu to wypominali potem przez cały tydzień, jak wtedy, kiedy wystraszył się psa sąsiadki. Upokarzające wspomnienie oraz mocno zaciśnięte szczęki pomogły mu zachować spokój przez dość długą chwilę, póki uderzenie strachu nie zmusiło go do wyrzucenia z płuc powietrza. Tyle dobrze, że w ostatniej chwili udało mu się przekształcić pisk w krzyk zakończony literą „i”.
– Ferriii!
Na krańcu podwórka szczur przyspieszył, pokonując ostatni odcinek przekątnej, a następnie pobiegł wzdłuż jego obwodu, przytulony do ściany i równie przerażony co Ferran. Potem zatrzymał się ostrożnie między odpływem a prawą nogą jedynej osoby z całej czwórki, która ignorowała jego obecność. Uniósł pyszczek obok czerwonej piramidy, pochylił łepek, jakby chciał coś zrozumieć z tej nadzwyczajnej obojętności, jaką okazywał Ferri, i zbliżył się, by go obwąchać, a obwąchawszy, zaczął obgryzać mu sznurówki, niewrażliwy na paradoks, że to najmniejsza z czterech ludzkich istot była jedyną, na której nie zrobił żadnego wrażenia.
– Ferriii! Ferriii!
Nie przestając krzyczeć, duży Ferran powtórzył udający imię pisk ze trzy lub cztery razy, ale trudno byłoby zrozumieć, co tak naprawdę woła, ponieważ długie, końcowe „i” mieszało się z tymi, które składały się na niemaskowany niczym wrzask wydobywający się z waszych dwóch gardeł. Ogrom nieszczęścia skoncentrowanego w jednej, przedniej, zamkniętej samogłosce zwrócił uwagę dorosłych. Teresa wystawiła przez okno głowę i zaniepokojona, dołączyła do ogólnego harmidru.
– Ferrioleeet, synku, nie ruszaj się! Już lecę po miotłę! Mój ty biedaczku! Modestooo!
A Ferri jak zawsze, całkiem mimowolnie, chętnie jej usłuchał. Nie ruszył nawet palcem, skupiony na czerwonym walcowatym drogowskazie, z nóżkami rozłożonymi na kształt litery V i szczurem uczepionym prawej stopy, tuż obok czerwonej piramidy, podczas gdy wasza trójka na tarasie nie ustawała w przeciągłym „iii”, niezdolna do wyartykułowania jakiejkolwiek spójnej wypowiedzi. Nigdy nie widzieliście tak olbrzymiego szczura, byliście przerażeni i oszołomieni. Ciotka wraz ze służącą krzątały się gorączkowo po kuchni, lecz chociaż przetrząsały wszystkie kąty, miotły nigdzie nie było. Wiecie przecież, że miotły są jak parasole, obdarzone zupełnie niestosownym darem znikania, kiedy są najbardziej potrzebne. Natomiast czteroletnie dzieci są całkowicie nieprzewidywalne.
Gdyby Ferran umiał liczyć do dziecięciu, pewnie by policzył, ale że jeszcze nie umiał, widok szczura podgryzającego sznurówki Ferriego kazał mu zadziałać w sposób, który być może naznaczył resztę jego życia. Chwycił kamień z jednej z mis zdobiących schody prowadzące na taras i niewiele myśląc, rzucił nim, aby spłoszyć gryzonia. Kamienny pocisk niemal musnął kark Ferriego i trafił prosto w głowę szczura. Uderzenie sprawiło, że na podwórku zapanowała cisza. Jak nożem uciął. Minęła jedna, a potem dwie i trzy ciężkie sekundy, po których ty, Àngels, zaczęłaś słabo pochlipywać, zaś ty, Mario, przełykałaś płacz jak ktoś, kto przełyka obelgi. Z dławiącym gardło przerażeniem.
– Co to było? – zapiszczała z kuchni Teresa, gotowa zarzucić poszukiwania miotły.
– Nic, ciociu – powiedział Ferran, chowając rękę.
Kamień, trafiwszy szczura w głowę, potoczył się po ziemi aż do kratki odpływu, rysując za sobą krwawą, kropkowaną linię, ciemniejszą od czerwonawych płytek podwórka. Uderzenie oszołomiło zwierzę i pozbawiło je jednego ślepia tak skutecznie, że wybiło mu gałkę oczną, która poturlała się powoli aż do czerwonej piramidy. Szczur wydawał się półżywy. Uczepiony ciągle sznurówek wydał z siebie jęk, który zmroził krew w żyłach Teresie, a następnie uciekł do piwnicy przez kratkę odpływu, zostawiając za sobą utracone oko i strużkę krwi.
– Ale co, co, co… – jąkała się Teresa, idąc z Modestą u boku w stronę miejsca, gdzie kamień trafił w szczura.
Wy dwie wciąż popłakiwałyście z cicha, podczas gdy wasz odważny brat nie mógł się zdecydować, czy dalej chować rękę, czy może podnieść obydwie na znak niewinności.
– Chciałem go tylko przestraszyć, ciociu… – Teresa znalazła się tuż przed Ferranem, w drodze ku sznurówkom jego niewzruszonego imiennika.
– W tej chwili idź i umyj ręce! – huknęła i trzepnęła go w ucho.
Biedny chłopak ruszył biegiem, wściekły, z uszami czerwonymi jak szczurza krew, zaś wy dwie zostałyście, pogrążone w pełnym winy milczeniu, nie mając odwagi wziąć go w obronę. Obydwaj Ferranowie z waszego stadka nosili to samo imię, lecz zawsze bardzo się od siebie różnili. Teresa zbeształa jednego, drugiego natomiast zabrała z ziemi, unosząc go bez najmniejszych trudności, i przytuliła z czułością.
– Już dobrze, synku – chlipnęła ze łzami w oczach. – Nie płacz, Ferriolecie, bidulko, to nie twoja wina.
Tyle że Ferri nie płakał. Byłyście wtedy tego świadkami, tak jak będziecie przez resztę waszego życia. Z bródką wciśniętą w ramię matki i ramionami zwisającymi jak u kukiełki, nie puszczał czerwonego walca. Niewzruszony. Ferri.
Kiedy przychodziliśmy w odwiedziny do Sunyerów, spędzaliście mnóstwo czasu na podwórku. Lubiliście wspinać się na taras jak alpiniści wdrapujący się na górę i siedząc tam, wysoko, wyobrażać sobie, że podwórko to niezliczone pola uprawne, wielkości czerwonawych płytek, zdeptane przez łagodnego olbrzyma, który usadowił się między nimi, z nogami rozłożonymi na kształt litery V, i porusza niezgrabnie rękami. Ferri był Guliwerem w waszym prywatnym Kraju Liliputów, mógł spędzać godziny, przyglądając się w oczarowaniu arabeskom prostych linii wyrysowanych przez nalot między czerwonawymi płytkami, nie podnosząc oczu znad ziemi, mimo dobiegających go z wysoka hałaśliwych nawoływań. Ściany, jakiekolwiek i byle gdzie, w każdym z odwiedzanych domów budziły wasz dziki entuzjazm, który mnie z kolei wzruszał.
– Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy – wołało jedno z was – raz to, raz inne – odwracając się nagle plecami do ściany, podczas gdy pozostała dwójka próbowała wytrzymać bez ruchu w dziwacznych pozach między rozwieszonym praniem.
– Ferraaan, ruszyłeś się! Do ściany!
Ty, Mario, zawsze korzystałaś z przywilejów bycia starszą siostrą. Ponieważ nie mogłaś wejść ani w rolę dziecka, ani młodszej siostry, narzucałaś hierarchię i – tym samym – wolę w taki sposób, że w końcu wszyscy robiliście to, co ty chciałaś. To ty wybierałaś ścianę i rytm, w jakim toczyła się gra. Ty wszystko organizowałaś. Natomiast tobie, Àngels, nigdy nie udało się ustalić, z kim właściwie powinnaś rywalizować, i dlatego często rywalizowałaś z jednym i drugim. Sama jedna przeciw starszej siostrze i młodszemu bratu, przeciw tej u góry i temu na dole, przeciw całemu światu…
– Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy!
– Raz, dwa, trzy, Àngels!
– Ale się przecież nie ruszyłam!
– A właśnie, że tak!
Narodziny Ferriego zepchnęły naszego Ferrana z jego pozycji, ale ponieważ Ferri był tylko kuzynem i do tego z tych niezbyt rozgarniętych, nikt nie kwestionował prawa starszego Ferrana do bycia najmniejszym dzieckiem w rodzinie, oficjalnego tytułu zdobytego z wielkim trudem pod czujnym okiem was dwóch, a zwłaszcza twoim, Àngels.
– Ruszyłaś nogą!
– Nieprawda!
– Jak to nieprawda? – Zdziwienie i oburzenie. – Mariiia! Prawda, że ruszyła nogą?
Ferran, kiedy się denerwował, wyciągał przed siebie ramię i celował w winnego wyprostowanym palcem, przyjmując pozę Kolumba wskazującego Amerykę. Robił to, otwierając szeroko oczy, jakby chciał powiedzieć, że nic nie umknie jego uwadze. Obraz skupienia i samokontroli. Ważnej zwłaszcza w takiej grze jak ta, bazującej na opanowaniu mięśni i wymuszonym milczeniu, ponieważ ten, kto otwierał usta, w nieunikniony sposób poruszał większą liczbą mięśni, niż można by uznać za konieczne do oddychania, a wtedy łamał reguły Baby-Jagi i przegrywał. Wypadał z gry.
– Wcale się nie ruszyłam!
– Właśnie, że tak, Àngels! Widziałem!
Trwałyście nieruchomo w waszych pozach jeszcze przez chwilę. Jedna wyczekując rozwoju wypadków, a druga, upozowana na baletnicę, z rękami wyciągniętymi w górę, czekając na odpowiedni moment, by nagle je opuścić. I chłopiec w roli Ferrana Kolumba, wskazującego Amerykę bez poruszania jakimkolwiek mięśniem. Było jasne, że gra się już skończyła, ale każde z was trwało bez ruchu przez chwilę odpowiadającą stopniowi waszego uporu. Nagroda główna przypadła Ferriemu – siedział sam na podwórku, na dole, również nie poruszył żadnym mięśniem i trwał nieruchomy dłużej niż którekolwiek z was.
Wy dwie na tarasie spoglądałyście na siebie z rosnącą agresją, która doprowadziła do prostej wymiany: za obelgę z jednej strony, druga wymierzyła ręką cios, aż poniosło się po całym domu.
– Dziewczynki, co się tam dzieje? – zawołała służąca z kuchni.
Cisza. Zostawiliśmy was pod opieką Modesty, ponieważ my, dorośli, poszliśmy na pogrzeb. Obserwowała was z daleka, z kuchni, korzystając z okazji, żeby przygotować pierożki. Nie wiedziała, czy państwo, to jest my, wrócimy głodni z tak smutnej ceremonii, czy też może będzie musiała zjeść je sama.
Wytarła ręce w fartuch i po raz kolejny przerwała panującą w domu napiętą ciszę.
– Coś się stało?
– Nie ruszyyyłam się! – Usłyszała w odpowiedzi.
Modesta wysunęła głowę przez okno, ale taras znajdował się poza zasięgiem jej wzroku. Udało się jej tylko zobaczyć Ferriego, który siedząc na środku podwórka, z wyciągniętymi nóżkami, w skupieniu medytował nad nalotem między płytkami. To ją zaalarmowało, ruszyła więc schodami na taras, gdzie natknęła się na waszą pantomimę: jedna z was kuliła się na podłodze, zwinięta jak piłka, druga stała przed nią w pozie wyrażającej groźbę, zaś trzeci z graczy w odległości trzech kroków udawał Kolumba, wskazującego jakiś nieokreślony punkt wyciągniętym ramieniem.
– Coś ty zrobiła siostrze, co? Uderzyłaś ją?
Wasz brat, nie wypadając z roli Ferrana Kolumba, nie odezwał się ani słowem. Zasady gry nie pozwalały mu się ruszyć i tylko spoglądał na was w całkowitym milczeniu. Ty, dziewczynka-kulka, zaczęłaś popłakiwać na podłodze tarasu, ale od czasu do czasu podnosiłaś oczy i rzucałaś spojrzenie godne stratega, jakbyś chciała obwinić siostrę.
– Nic jej nie zrobiłam.
Służąca jednak nie dowierzała, zwłaszcza że Ferran, trwając niezmiennie w pozie Kolumba, wciąż na ciebie wskazywał i chociaż siedział cicho, to zdawał się mówić, że całą winę ponoszą Amerykanie.
– Już mi stąd! – zawyrokowała Modesta. Ostatnimi czasy przywykła zwracać się w ten sposób do Adriela, białego kota, którego wam kupiła, wracając z wakacji, z nadzieją, że zajmie się wyłapywaniem myszy. – Zobaczysz, że…
Drzwi przedsionka przerwały groźbę w pół słowa. Wszystko zakończyło przeciągłe, znajome skrzypnięcie, dobiegające od strony głównego wejścia. Nawet Ferri odwrócił głowę, Ferran opuścił ramię Kolumba, żeby zaczerpnąć powietrza, zaś wy dwie skamieniałyście w swoich pozach jeszcze bardziej: jedna rozciągnięta na ziemi, druga wyprostowana. Tylko Modesta zareagowała z pewną dozą naturalności. Przerwała wypowiadanie groźby, którą właśnie miała wyartykułować, i zwróciła się do przybywających.
– Dzień dobry pani!
Głucha cisza, jaka zapadła po powitaniu służącej, wprawiła was w osłupienie, jednak jej paraliżujące działanie nie dotarło na podwórko. Ferri został właśnie sierotą, lecz nieustraszenie trwonił czas w labiryncie zielonkawego nalotu, jakby nigdy nie miał ojca.
– Dzień dobry państwu – dodała Modesta.
Wdowa nie otwarła nawet ust. Przeszła obok służącej, nie spojrzawszy na nią, i weszła do łazienki, żeby umyć ręce. Kiedy wyszła, cała wasza trójka stała wokół Modesty w przedpokoju, a Ferri raczkował przez podwórko w kierunku głównego źródła hałasu, nie wiedząc, że jest już Sunyerem sierotą. Gdy wreszcie dotarł do celu, jego matka wychodziła właśnie z łazienki. Zachowywała hart ducha pod czujnym okiem waszej matki i moim, my zaś nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić.
– Potargało wam włosy – powiedziała Modesta, nawet nie po to, żeby coś powiedzieć, lecz żeby zagłuszyć silne pragnienie uczesania nas palcami.
– Wieje jak diabli.
Wdowa miała głos czysty i zasnuty mgłą myśli.
– Podać herbatę?
– Dziękuję, nie teraz.
Odsunąłem delikatnie Modestę, chroniąc wdowę.
– Możesz odejść. Jeśli będziemy czegoś potrzebować, damy ci znać. – Teresa wygoniła ją bez ceregieli.
Modesta obróciła się na pięcie, trochę obrażona, i wróciła do kuchni. Wychodząc z jadalni, omal nie nadepnęła na Ferriego, który właśnie się tam znalazł, raczkując w stronę matki.
– Dlaczego nie pozwoliliście nam pójść? – pomyśleliście całą trójką, ale to Maria zadała na głos to pytanie.
Po czym skoczyłyście od razu do mnie. Chciałyście, żebym wziął was na kolana. Obydwie. Całe dostępne miejsce na każdym udzie zajmowała jedna naprężona pupa. Musiałem was trochę rozdzielić lekkim ruchem nogi, żeby posadzić was wygodnie, tak, abyście nie straciły równowagi. Pogładziłem was po włosach i zacząłem myśleć nad odpowiedzią. Lecz nic mi z tego nie wychodziło. Nie wiedziałem, jak wydusić z siebie, że pójście na cmentarz, żeby zobaczyć, jak chowają wujka Ricarda, byłoby dla was zbyt przykre.
Waszej matce dość kłopotu sprawiało siedzenie u boku swojej siostry. Próbowała nie dopuścić, by rytm jej własnego oddechu zgrał się ze szlochem, który zaczynał wstrząsać wdową. Wasz brat chciał do nich podejść z próżnym zamiarem pójścia w wasze ślady i zajęcia miejsca na kolanach matki, bez konieczności dzielenia ich z kimś innym. W końcu jednak zrezygnował. Musiały onieśmielać go czarne stroje obydwu sióstr, a zwłaszcza półprzezroczysta mantyla, nakrywająca wciąż rozczochraną głowę ciotki.
Pomieszczeniem zawładnęła głucha cisza. Nawet drewno mebli nie było w stanie jej zmącić. Przytłumione trzaski, wywoływane przez wasze poruszenia na moich kolanach, pochłaniała gęstość atmosfery. Clara i Teresa wbiły wzrok w komodę, a ja w desperacji szukałem czegoś, co mógłbym powiedzieć albo zrobić. Modesta również stała nieporuszona, z uchem przyciśniętym do kuchennych drzwi, które wcześniej za sobą zamknęła. W ten sposób w całym domu jedynym dostrzegalnym ruchem było powolne raczkowanie Ferriego, który nareszcie pokonał niewielki cokół, oddzielający jadalnię od podwórka, i dosięgał już niemal stóp matki.
– A ty, Ferriolecie, czego tu chcesz?
Zapłakana Teresa odsunęła krzesło i wstała. Chwyciła bez większego trudu dziecko i kiedy już wygodnie usadowiło się na jej kolanach, udzieliła spóźnionej odpowiedzi na pytanie, które rodzeństwo Carbona wyłożyło ustami swojego rzecznika, czyli Marii. Tak, jakby to jej własny synek dopiero co je zadał.
– Dlatego, że twoi kuzyni i ty sam jesteście za mali, żeby chodzić na pogrzeby.
Ferri przyglądał się jej beznamiętnie.
– A poza tym wiało jak diabli – dodała Clara, poprawiając włosy.
– Ale, mamo, co się stało wujkowi Ricardowi? – odezwała się Maria, wasza rzeczniczka.
Kiedy byłaś mała, miałaś najwięcej odwagi z całej rodziny. Potem wyprzedziła cię Àngels.
– Przecież umarł, głupia! – wykrzyknął z wdziękiem skorpiona Ferran.
Biedna wdowa wybuchnęła płaczem.
– Jak możesz, synu! – huknęła Clara i trzepnęła go w ucho.
– Ale ja nie chciałem! – zapłakał.
– Od razu widać, że jesteś synem swojego ojca… – wymruczała wasza matka, nie patrząc na mnie. Obejmowała swoją siostrę i całowała ją, również zapłakana, przez mantylkę.
Natomiast wy i owszem, spojrzałyście na mnie, i to całkiem z bliska. Tylko że w waszych spojrzeniach nie było żadnego wyrzutu. Jedynie strach. W tej samej chwili usłyszeliśmy pierwsze łkania i dom wypełnił się łzami. Kobiety, dziewczynki, chłopiec… wszystkimi bez wyjątku żałobnikami zawładnęła wilgoć. Nawet Modesta, wciąż przyklejona do kuchennych drzwi niczym jakiś niezdarny szpieg, musiała osuszyć sobie oczy fartuchem. Wszyscy płakali. Wszyscy oprócz sieroty Sunyera. Siedział na kolanach matki z beznamiętnym wyrazem twarzy, ze swoimi powykręcanymi rączkami.
– Podaj mi zdjęcie z kredensu.
Podniosłem się, żeby przynieść jej oprawione w ramkę zdjęcie królujące nad całym pomieszczeniem. Okropną ślubną fotografię. Teresa wśród łkań zaczęła ją całować, a potem, niezdolna wymówić nawet jednego słowa, podsunęła ją pod nos synowi. Ferri wyciągnął ręce, jakby chciał chwycić fotografię, ale nie miał dość siły, by utrzymać ramę, i zdjęcie mu wypadło.
Na odgłos tłukącego się szkła biedna Teresa jęknęła. Wydawało się nawet, że uderzy dziecko, tak bardzo odchodziła od zmysłów.
– Zostaw bidulka, to nie jego wina.
Na twarzy Ferriego malował się całkowity brak zrozumienia. Przełożono go w ręce ciotki, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia, podobnie jak wejście Adriela, zwabionego do jadalni przez chór ludzkich zawodzeń, do których dołączył swoje nieskładne miauczenie.
W poczekalni Ferri wydawał się jedyną zadowoloną osobą. Wszystkie pozostałe dzieci płakały lub krzyczały albo biegały tam i z powrotem, a za nimi goniły matki lub służące. Was tam nie było. Mnie też nie, ale na Clarze wizyta zrobiła tak wielkie wrażenie, że jeszcze tego samego wieczoru opowiedziała mi wszystko ze szczegółami. I oto, jak to sobie wyobrażam.
Teresa siedziała prosta jak kij od miotły, nie dotykając plecami oparcia ani przez jeden moment. Nosiła głęboką żałobę, począwszy od czarnej chustki zakrywającej włosy po czubki butów z łosiowej skóry. Również czarnych. Dziecko, nieruchome jak kamień, trzymała na kolanach. Wasza matka, także ubrana w ciemny strój, jednak bez pełnej żałoby, siedziała obok.
Tego dnia Modesta znów miała się wami zaopiekować, podczas gdy siostry Balaguer czekały na swoją kolejkę w świecie zamieszkanym przez panie, służące i przestraszone dzieci, który każdego popołudnia otwierał swe podwoje w gabinecie doktora Petita.
Teresa usiłowała nie patrzeć na inne dzieci, ale oczy same uciekały jej w stronę jednego z najbardziej ruchliwych. Nadpobudliwy blondynek o odpychającej buźce nie dawał swojej matce chwili wytchnienia. Zwodził ją, uciekał i nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
Łobuzerie małego urwisa wprowadzały dziwną symetrię do pomieszczenia. Kiedy matka najspokojniejszego w całej poczekalni dziecka spoglądała na to najbardziej nerwowe z nieskrywaną zazdrością, wymęczona matka psotnika skupiała uwagę na niezwykłej łagodności Ferriego z taką intensywnością, że ostatecznie postanowiła włączyć go do swojego katalogu upomnień.
– Uspokoisz się wreszcie! – huknęła na blondynka. – Zobacz, jaki tamten chłopczyk jest grzeczny. Widzisz, jak cicho siedzi na kolanach u mamy? Nie tak jak ty, diable wcielony…
Teresa uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Wybrali się do lekarza właśnie dlatego, że Ferri był zbyt spokojny w porównaniu z innymi dziećmi w tym samym wieku. Clara natychmiast zauważyła niepokój siostry i postanowiła zachować się, jak przystało na dobrą ciotkę. Zaczęła rozmawiać z siostrzeńcem, podnosząc ton głosu do falsetu, którego używa się tylko w stosunku do niemowlaków oraz w obecności ducha.
– Cio robi bidulka, Ferriolecie? Cio, ciioo?
Kiedy jej piskliwe czułostki już, już miały zalać całą poczekalnię, otworzyły się drzwi do gabinetu i pielęgniarka o wyglądzie pruskiego oficera wywołała nazwisko zmarłego.
– Ricard Sunyer?
Siostry Balaguer aż podskoczyły. Pierwsza zareagowała wasza matka.
– Chłopiec nazywa się Ferran. Fe, Ferran – pospieszyła z wyjaśnieniem. – Ricard jest… Ricard był… jego ojcem.
Zdezorientowana matka blondynka przyglądała się im z zaciekawieniem.
– Czyli syn, no tak… Proszony jest syn Ricarda Sunyera.
Siostry podawały sobie Ferriego z rąk do rąk, żeby jakoś podnieść się w zamieszaniu płaszczy i żakietów. Sytuacja wyraźnie je przerastała. Czuły się już trochę wymęczone i wykonanie najprostszej czynności kosztowało je wiele wysiłku. Jedynym z całej trójki, który nie tracił spokoju ducha, był chłopiec.
– Nie ma potrzeby, żebyście go panie nosiły cały dzień na rękach. Ile ten chłopiec ma lat? – zapytała pruska pielęgniarka, nie kryjąc ironii w głosie.
Clara odpowiedziała, że trzy, ale nim pruskie działa wystrzeliły straszliwą odpowiedź, na którą się już zapowiadało, odziana w żałobę Teresa uderzyła pociskiem prewencyjnym naładowanym złośliwością.
– Gdyby sam chodził, to zamiast przynosić go tutaj, poszlibyśmy pewnie na spacer.
Hałas wypełniający poczekalnię natychmiast przycichł. Dzieci wprawdzie dokazywały dalej, ale do uszu pań i służących wiadomość dotarła. Nawet te, które nie dosłyszały, co poprzedzało „poszlibyśmy-pewnie-na-spacer”, zrozumiały, że wypowiedziane słowa służyły…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej