Piracki poker - Jan Jastrzębski - ebook

Piracki poker ebook

Jan Jastrzębski

4,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl wydawniczy Żółty Tygrys

Zeszyt 16/90

 

  • pierwsza i druga wojna światowa
  • konflikty lokalne
  • operacje, kulisy, wydarzenia
  • "białe plamy" najnowszej historii
  • służby specjalne w akcji
  • tajemnice pól bitewnych
  • kulisy działań wywiadów
  • sekrety archiwalnych sejfów

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JAN JASTRZĘBSKI

PIRACKI POKER

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

 

Projekt graficzny serii

MICHAŁ MARYNIAK

Ilustracja na okładce

MAREK SOROKA

Redaktor

WANDA WŁOSZCZAK

Redaktor techniczny

GRAŻYNA WOŹNIAK

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1990

ISBN 83-11-07797-5

POLOWANIE NA BROAD FOURTEENS

Dowódca okrętu podwodnego „U-9”, kapitan-leutnant1 Otto Weddigen, nie spał. Słyszał krzątaninę elektryka okrętowego, który kilka minut po piątej wszedł do przedziału i, jakby zapomniał, że za cienkim drewnianym przepierzeniem, tworzącym zaciszną maleńką kajutę (jedyną zresztą ńa okręcie), odpoczywa dowódca, hałasował okropnie. Walił buciorami o podłogę i podnosił bezceremonialnie, a więc z trzaskiem i zgrzytaniem, żelazne płyty, by dostać się do baterii akumulatorów ukrytych w dolnej części kadłuba okrętu. Raz nawet zagapił się widać, bo któraś z płyt spadła mu z hukiem, gdy okręt wyskoczył na fali.

Łomot spadającej płyty podłogowej usłyszeli chyba wszyscy na okręcie, a na pewno torpedyści z przedziału obok. Bosman okrętowy, który miał zawsze - odkąd Otto Weddigen go pamiętał - sen bardzo lekki, nie wytrzymał. Poderwał się ze swojej podwieszanej kojki i nawrzeszczał na elektryka. Nie, pełni swego głosu nie używał. Był to raczej „dramatyczny szept”, pełen wymyślnych przekleństw, ale i to wystarczyło, by drzemiący w swojej kajucie dowódca rozbudził się na dobre.

Biedny elektryk, pomyślał o całkiem sympatycznym chłopaku pochodzącym ze Szlezwika-Holsztynu, musiał od rana podpaść bosmanowi. Będzie miał ciężki dzień. Otto Weddigen znał dobrze bosmana i wiedział, że jeśli „wsiadł” on na któregoś z członków załogi rano, to kończył „ujeżdżanie” go dopiero późnym wieczorem - zawsze miał bowiem do wykonania jakieś bardzo pilne, brudne zazwyczaj, roboty w zęzach i zawsze do tych robót wyznaczał takiego właśnie „delikwenta”.

Tak, znał zwyczaje swojego bosmana, wiedział o wszystkich jego posunięciach, ale nigdy nie wkraczał w kompetencje tego najstarszego na okręcie podoficera, przełożonego wszystkich marynarzy i podoficerów. Było mu z tym zresztą bardzo wygodnie, bo w ten sposób bosman utrzymywał dyscyplinę wśród załogi. Była to dyscyplina ostra, bardzo pruska w stylu. Ale, myślał dowódca, hamburczyk z pochodzenia, teraz, w czasie wojny, taka właśnie dyscyplina jest na moim okręcie potrzebna, a tak prawdę powiedziawszy, to mało zajmował go ten problem, bo dowódca „U-9” nie wyobrażał sobie innej dyscypliny.

- Baterie naładowane! - próbował szeptem usprawiedliwiać swoje postępowanie elektryk. - Gęstość elektrolitu mierzyłem! To wszystko przez tę cholerną huśtawkę... Płyta się przewróciła...

Bosmański szept nabrał mocy:

- Milczeć!

Elektryk zamilkł.

Potem Weddigen, przeciągając się w swojej koi, słyszał, jak chłopak ostrożnie, wprost delikatnie, stara się ułożyć płyty i chodzi na paluszkach po odsłoniętej podłodze. Takie zachowanie wcale nie zmniejszyło huku, jaki panował na okręcie, bo przecież aparatura wentylacyjna pracowała bez przerwy wywołując gwizdy i poszum powietrza w rurach, silniki tłukły bezustannie swą monotonną pieśń pracując całą mocą, a poza tym „U-9” walczył z falą, szedł uparcie trochę ukosem w stosunku do niej, tańczył i myszkował spadając w doliny i wyłażąc na szczyty, trzeszczał w szwach, gdy akurat dziób znalazł się w dole, a rufa jeszcze nie zrzuciła z siebie góry słonej wody. Oficer wachtowy nie potrafi dobrać odpowiedniej prędkości okrętu w stosunku do fali, stwierdził w myślach dowódca. Młody. Trzeba go tego nauczyć.

Otto Weddigen nie lubił sztormowania okrętem podwodnym. Wołał podmorską ciszę. Tylko że wtedy, gdy okręt zanurzył się i szedł w głębinach, jego dowódca... tęsknił za powierzchnią morza. I zawsze, kiedy okręt wynurzył się, znów radowało go to, że może oddychać świeżym powietrzem. W głębi duszy tego wychowanka Cesarskiej Marynarki Wojennej czaił się... zwyczajny strach. Oczywiście przed nikim nie przyznawał się do tego lęku i braku zaufania do U-bootów. Intrygowały go, rzecz jasna, jak wszystkich jego kolegów, możliwości bojowe okrętów podwodnych, podejrzewał nawet, że nie zostały one jeszcze do końca zbadane i sprawdzone, ale ilekroć wchodził na trap swojego „U-9”, czuł dreszcz przebiegający mu po grzbiecie. Był to dreszcz niepokoju. Tak działo się zawsze, nawet wtedy, gdy jeszcze w Europie panował pokój i wyprawa na morze oznaczała zwyczajne wyjście na poligon. W sierpniu 1914 roku, tuż po wybuchu wojny, która przeszła potem do historii jako wojna światowa, Otto Weddigen wchodząc na pokład „U-9” czuł ten sam dreszcz, tylko jakby mocniejszy. I wtedy zrozumiał, że już się tego odruchu ciała nie pozbędzie. Zrobił więc wszystko, by nigdy żaden z jego podwładnych nie dostrzegł nawet śladu lęku na jego twarzy, nie mówiąc już o zachowaniu. A że był dobrym aktorem, wykształcił w sobie nawyk ukrywania własnych reakcji, przez co zarówno podwładnym, jak też czasami przełożonym, wydawało się, że jest człowiekiem z natury powolnym w ruchach, niemal ślamazarnym. Było to jednak mylne wrażenie. Otto Weddigen był bystrym, szybko reagującym człowiekiem, tylko że ta reakcja najpierw zachodziła gdzieś w jego wnętrzu i dopiero potem rozbłyskiwała, przejawiała się w ruchach i gestach od razu skoordynowanych i opanowanych, szybkich, ale spkojnych, jakby już wcześniej przemyślanych.

Dowódca nie wierzył w swój okręt? Tak. „U-9” w porównaniu z nowszymi U-bootami wydawał mu się wyeksploatowanym „staruszkiem”, choć przecież zdawał sobie sprawę, że tylko wyglądem przypominał swój pierwowzór, słynny w całej flocie „U-l”, przez którego pokład musieli przejść wszyscy wybrani do floty podwodnej cesarza Wilhelma II.

„U-l” został zbudowany w 1906 roku. I w zasadzie tylko z racji tego, że zanurzał się i wynurzał, zasługiwał na miano „podwodny”. Okrętem też trudno go było nazwać. Miał zaledwie jedną wyrzutnię torped, wypierał na powierzchni 238 ton, a pod wodą 283 tony; miał długości 42,4 metra i stanowił po prostu obudowaną zbiornikami elipsoidalną rurę o średnicy około 3,5 metra. Osiągał prędkość podwodną 7 węzłów, nawodną zaś nawet 10 węzłów.

„U-2”, drugi z kolei, zbudowany w tej samej stoczni w dwa lata później, wyglądał już znacznie groźniej. Miał większą wyporność (341 ton, a po zanurzeniu 430 ton), był dłuższy (45,4 m), szerszy (5,5 m) i szybszy (osiągał 13,2 węzła na powierzchni i aż 9 węzłów pod wodą), a co najważniejsze wyposażony został aż w 4 rury torpedowe kalibru 450 milimetrów.

W 1909 roku powstały dwa bliźniacze U-booty oznaczone kolejnymi numerami „U-3” i „U-4”. Wyporność ich przekraczała już 420 ton, długie były na ponad 50 metrów, miały 4 wyrzutnie torped i nawet jedno działo kalibru 37 milimetrów na pokładzie dziobowym.

I wtedy stało się jasne, że U-booty to nowa, bardzo groźna broń! Sztabowcy, którzy nie wierzyli dotychczas w skrytość ich działań i uważali, że tylko morskie giganty: nawodne okręty liniowe, pancerniki i krążowniki naszpikowane artylerią wszelkiego rodzaju, mogą stanowić prawdziwą siłę na morzu, nagle zmienili zdanie. Widocznie zrozumieli - tak oceniał to kapitänleutnant Otto Weddigen - że okręty podwodne, dokonując skrytych ataków, mogą wyrównać dysproporcje istniejące między flotą angielską a cesarską. Inaczej rzecz ujmując, doszli do wniosku, że U-booty zdolne są posłać na dno tych kilka lub nawet kilkanaście angielskich pływających twierdz, zanim dojdzie do decydującej bitwy morskiej, w której - oczywiście - cesarska Hochseeflotte rozprawi się z tak osłabioną, a zawsze przeklętą, Grand Fleet Brytyjczyków.

Otto Weddigen widział na własne oczy tę przemianę, jaka zaszła w sztabie, a objawiła się w pełni na stoczniowych pochylniach. W ciągu dwóch lat (1910-1911) zbudowano w dwóch stoczniach osiem okrętów podwodnych zbliżonego typu. „U-5”, „U-6”, „U-7” i „U-8” okazały się jednak większe (505 ton wyporności nawodnej) od „U-9”, „U-10”, „U-H” i „U-12” (493 tony). Początkowo był zły, że jego właśnie skierowano na te „gorsze”, ale potem, przy bliższym porównaniu, okazało się, że „U-9” był na przykład szybszy od „U-8” w położeniu nawodnym i jakby nieco wygodniejszy dla załogi, bo odrobinę szerszy. Ale rury torpedowe obydwa typy miały aż cztery i na pokładach dziobowych sterczały działa artyleryjskie kalibru 37 milimetrów.

Potem z podziwem patrzył na opuszczające stocznie kolejne U-booty i zazdrościł oficerom, swoim kolegom, którzy obejmowali nad nimi dowództwo. „U-13” i następne, aż do „U-18” włącznie, były jeszcze większe niż „U-5” (516 ton wyporność nawodna, 644 tony podwodna) i dysponowały całkiem porządną prędkością (14,8 węzła) przy takim samym uzbrojeniu, jakie posiadał jego okręt.

A już zdumiał go prawdziwie jeden z następnych okrętów podwodnych oddawanych do użytku na rok przed wojną. Był większy niż wszystkie pozostałe zbudowane do tej pory. Pamiętał wrażenie wprost wygodnej obszerności, luzu i swobody, jakie go ogarnęło, gdy za sprawą przyjaciela pełniącego służbę na „U-19” znalazł się w centrali tej jednostki. Tu widać już było zmiany jakościowe. Wprawnym, doświadczonym okiem podwodnika, który wykonał niejeden ćwiczebny atak torpedowy, spojrzał najpierw na peryskop. Znakomita jakość soczewek - odnotował w pamięci. Potem zaintrygowały go torpedy - najnowsze dzieło inżynierów wojskowych - wielkie cygara kalibru już nie 450 milimetrów, jak u niego na okręcie, ale aż 500. Następnie przyjrzał się uważnie działu okrętowemu, najnowszej „osiemdziesiątceósemce” doskonale przystosowanej do morskich warunków, a na końcu rozejrzał się po siłowni, w której stały wysokoprężne silniki inżyniera Diesla - najnowszy wynalazek - znacznie mniej kłopotliwe od wymagających łatwo palnej benzyny silników niskoprężnych, dotychczas stosowanych na U-bootach.

Widział zachwyt dowódcy flotylli okrętów podwodnych korvettenkapitana2 Bauera, przejmującego to cacko oficjalnie z rąk dyrektora stoczni.

A potem zauważył spokój, z jakim ten sam Bauer przyjął wiadomość, że „U-13”, ten znakomity okręt, jeszcze lepszy od „U-9”, doskonalszy i szybszy od „U-9”, nie powrócił do bazy... Tak, to było zaraz po rozpoczęciu wojny, kiedy cały zespół okrętów podwodnych został alarmowo skierowany ku brytyjskim brzegom, by tam czyhać na krążowniki i niszczyciele Grand Fleet. Nie wiadomo do dziś, co się stało... Długo czekali i wciąż nie było żadnych wiadomości na temat „U-13”. Brytyjczycy podobno też milczą, chociaż bardzo lubią chwalić się publicznie swymi sukcesami na morzu. Wielki wrzask podnieśli, gdy udało im się zatopić „U-15”. Ich radio trąbiło o tym na okrągło. Załoga krążownika „Birmingham” stała się sławna jak nie przymierzając jarmarczna orkiestra. Artylerzyści z przeklętego od tamtej pory przez niemieckich podwodników krążownika brytyjskiego nagle okazali się „mistrzami ognia”, bo to oni roznieśli na strzępy zaskoczony na powierzchni okręt podwodny. Jeszcze zobaczymy, pomyślał rozleniwiony drzemką i ciepłem pledu, ale już całkiem rozbudzony. Jeszcze zobaczymy, powtórzył, uświadamiając sobie, że mimo tych strat początek tej wojny na śmierć i życie nie był wcale taki niepomyślny dla Hochseeflotte, ani też dla cesarskich Niemiec. Na frontach lądowych same sukcesy, na morzu zaś Hochseeflotte nie dała się zamknąć w głównej bazie i odgryzała się groźnemu przeciwnikowi przysparzając mu mnóstwa strat. Spokój Bauera - znów przypomniał sobie kamienną twarz dowódcy flotylli - to spokój człowieka, który jest pewny, że zwycięstwo będzie po naszej stronie.

Ubierał się powoli, metodycznie, zastanawiając się, czy już jest świt i czy zobaczy słońce, gdy wyjdzie na pomost bojowy na kiosku. Dobra to, sprawdzona zasada, że okręty podwodne dzień spędzają pod wodą, a noc na powierzchni. Tego wymaga skrytość działań i technika bojowa, czyli akumulatory, które trzeba doładowywać nocą, by w dzień móc bezustannie krążyć w wyznaczonym rejonie. Nieco romantyczne usposobienie Otto Weddigena kłóciło się z tą zasadą. Uwielbiał wystawiać twarz do słońca i wiatru, przymknąć oczy i słuchać morza. Zawsze wtedy powracał myślą do tak niedawnych przecież lat, gdy na pokładzie żaglowca zdobywał pierwszy morski szlif. Teraz jest wojna, przeklął w duchu swój los i nagle zaczął się spieszyć, bo chciał dostrzec moment, w którym słońce zacznie wychylać się z morza.

Płyniemy na południowy zachód, uświadomił sobie, a więc słońce wschodzić będzie za rufą. Chyba że ta pokraka oficer wachtowy zmienił kurs. Ale, do diabła, przecież jak najszybciej musimy dojść do Cieśniny Kaletańskiej. Skrycie. Anglicy i Francuzi coś tam knują. Przerzucają z Wysp Brytyjskich jakąś armię czy tylko zaopatrzenie? Można im nieźle poprzeszkadzać. Potopić trochę łajb... Przypomniał sobie nagle rozkaz, jaki otrzymał w bazie na Helgolandzie przed wyjściem w morze 20 września 1914 roku: „Działać skrycie. Atakować okręty i statki nieprzyjaciela...” Przyjmował wtedy dokumenty bojowe z rąk szefa sztabu flotylli i bardzo, bardzo chciał okazać się lepszym asem niż jego koledzy z „U-20” i „U-21”. To dopiero spryciarze! Prawdziwe wilki! Mieli zadanie rozpoznać rejon brytyjskiej bazy w zatoce Firth of Forth. Rozpoznali - owszem. Nikt z Brytyjczyków nawet nie podejrzewał, że pod nosem ich Grand Fleet, dowodzonej przez samego admirała J. R. Jellicoe, kręcą się dwa niemieckie okręty podwodne i obserwują uważnie wejście do zatoki, w której znalazły sobie Wygodny port wielkie okręty liniowe,' krążowniki liniowe i lekkie, a także mnóstwo kontrtorpedowców i cała chmara różnego rodzaju „drobnoustrojów”. Nikt nie podejrzewał, aż do momentu, kiedy tuż przed zachodem słońca, niejako na pożegnianie z bazą, „U-21” wykonał mistrzowski atak na krążownik HMS „Pathfinder”. Salwa rozpołowiła okręt, mimo że jego pancerz na burcie miał grubość ponad pięć centymetrów. Zagładzie krążownika już się nie przyglądali. Umknęli w obawie przed pogonią całej Grand Fleet. Do bazy wrócili jak na skrzydłach, w niecałe dwie doby przeszli taki szmat drogi. Spieszyło im się do orderów...

Już ubrany, z nieodłączną lornetką na piersiach, wszedł do centrali. Mechanik wachtowy zameldował służbiście:

- Baterie akumulatorów naładowane. Zapas powietrza uzupełniony. Silniki pracują „cała naprzód”.

Nawigator znad swojego stolika zaś uzupełnił:

- Jesteśmy w rejonie Hoofden. Na lewym trawersie latarnia morska Scheweningen. Niewidoczna. Kurs dwieście trzydzieści osiem stopni. Wschód słońca za... - tu zawahał się chwilę - siedem minut!

Podobne meldunki przyjął też od pełniącego służbę na stacji szasów (zanurzania i wynurzania) szefa grupy drenażystów i od bosmana, który był już na nogach i zdążył pogonić kucharzy, by przygotowywali śniadanie.

Na pomoście bojowym tylko sternik tkwił z oczyma utkwionymi w kompas. Oficer wachtowy i sygnalista obserwowali horyzont jeszcze trochę zasnuty mgiełką przedświtu, ale coraz bardziej się rozjaśniający. Pogoda ustalała się. Zimny wiatr północno-zachodni, gdzieś znad norweskich fiordów i gór, rozpędzany nad płaszczyzną Morza Północnego, gnał falę za falą z coraz słabszym uporem.

- Ucisza się!. - zauważył głośno dowódca.

- Słabnie! - potwierdził usłużnie oficer wachtowy, o którym Weddigen zaczął zmieniać zdanie, stwierdziwszy, że okręt całkiem nieźle trzyma się fali, bo kurs został dobrany optymalnie, a i prędkość także jest taka, jaka powinna być, żeby fala nie wgniatała kadłuba pod wodę. Dobra robota, pomyślał, będzie jeszcze z tego młodzieńca podwodnik.

- Słońce wschodzi! - zameldował sygnalista głosem przyciszonym, jakby nagle i jego oczarował ten wspaniały widok. Spojrzeli w lewo, za siebie, nawet sternik na moment oderwał wzrok od tarczy kompasu. Blada poświata nagle stała się jaskrawa, rąbek kręgu słonecznego wyjrzał zza horyzontu. Rósł stale. Patrzyli jak oczarowani, dopóki nie poczuli bólu źrenic.

Morze pojaśniało. Widnokrąg odsunął się nagle, rozszerzył.

- Horyzont czysty! - zameldował głośno sygnalista wachtowy, przypomniawszy sobie nagle, że jego obowiązkiem podstawowym jest obserwacja, a nie zachwycanie się wschodem słońca.

Dowódca kończył właśnie przepatrywanie horyzontu. On też nie dostrzegł niczego, żadnego statku, żadnego dymu. Przez chwilę wahał się. Nie powinien ryzykować ujawnienia własnej obecności w tym rejonie... to fakt, że statków ani okrętów nieprzyjaciela nie zauważył, ale przecież Anglicy mają też sterówce i samoloty do prowadzenia obserwacji... Zaryzykował:

- Wzmóc obserwację! - wydał oschle rozkaz i wystawił twarz do słońca, które jeszcze nie grzało. Za to wiatr w uszach świstał zagłuszając huk silników pracujących całą naprzód. Idziemy jakieś dwadzieścia pięć mil od holenderskich brzegów, myślał. Chyba tu Anglicy nie zastawili żadnej pułapki. A każda godzina drogi na powierzchni to dziesięć mil bliżej do rejonu działania. Wykorzystam to, że sztorm zagonił ich przeklęte dozorowce do portów, i może jeszcze dziś wieczorem uda nam się dotrzeć na trawers Calais.

Potem Otto Weddigen nie potrafił ustalić, ile czasu trwał w bezruchu z twarzą wystawioną ku słońcu i wiatrowi. Zapamiętał tylko moment, w którym to poranne odrętwienie zostało przerwane meldunkiem.

- Lewo czterdzieści pięć, na horyzoncie dym... Dwa dymy! O, jeszcze trzeci!

Odwrócił się gwałtownie. Spojrzał przez lornetkę. Odszukał ciemniejsze plamy na widnokręgu. Są. Na pewno okręty. Na pewno nie nasze. Idą w szyku czołowym. Czy nas dostrzegli, zastanawiał się gorączkowo. Nie. Nie mogli. Wprawdzie jesteśmy ciemną plamą na jasnym tle wschodzącego słońca, ale któremu sygnaliście chciałoby się patrzeć prosto w gorejącą kulę. Oni czują się bezpieczni. Walą z kominów jak na paradzie morskiej... Już wiedział, co ma zrobić.

- Alarm bojowy! Przygotować okręt do zanurzenia! Ster lewo piętnaście! Wejść na kontrkurs celu! - szybko jak jakaś uczłowieczona maszyna wydawał komendy.

We wnętrzu „U-9” zakotłowało się od ludzkiej krzątaniny. Nagle umilkły silniki spalinowe i okręt przez sekundę, może dwie, zanim silniki elektryczne nie zaczęły obracać śrub, stał się bezwolną ofiarą igraszki fal. Cisza aż kłuła w uszy. Sternik zsunął się zgrabnym rzutem całego ciała z kiosku do centrali, za nim zniknął w czeluści włazu sygnalista, potem oficer wachtowy. Dowódca schodził z pomostu ostatni. Spojrzał jeszcze raz ku nieprzyjacielowi. Dymy stały się wyrazistsze. Tak mogą dymić tylko krążowniki, pomyślał i zatrzasnął właz.

W centrali wszyscy byli już na swoich miejscach.

- Kurs dwieście dziesięć - rozkazał. - Zanurzenie peryskopowe!

Komendy zostały powtórzone, jakby odpowiedziało echo, a nie ludzie stojący tuż obok.

Trzasnęły klapy balastów i odwietrzników. Żołądki podskoczyły do gardła. „U-9” brał wodę do balastowych zbiorników, stawał się coraz cięższy, spadał w głębinę.

- Okręt szczelny! - usłyszał zbiorczy meldunek mechanika, który słuchał dotąd meldunków z każdego przedziału wodoszczelnego, a zaraz potem od stacji szasu dobiegł go głos:

- Zanurzenie dwadzieścia pięć metrów. Okręt wyważony.

- Mała naprzód! - rozkazał cicho.

Sygnał błyskawicznie dotarł do elektryka, bo okręt ruszył do przodu, aż wszyscy drgnęli pod wpływem siły bezwładności.

- Peryskop góra! Na krótko! - powiedział głosem, który pod wpływem zmienionego nagle ciśnienia zabrzmiał głucho i jakoś ponuro.

Elektryk, ten sam, który przed świtem podpadł bosmanowi, posłusznie nacisnął dźwignię. Rura peryskopu z charakterystycznym poszumem ruszyła ospale ku górze. Uchwycił manetki w biegu, od razu też skierował okular w stronę, z której nadchodziły nie rozpoznane okręty. Z żabiej perspektywy widział znacznie gorzej, ale dostrzegł dymy. Fale muskały peryskop, ograniczały pole widzenia. W wyobraźni nakreślił dwie linie: ta pierwszą - własnego kursu, musiała już wkrótce przeciąć się z drugą, oznaczającą kurs środkowego okrętu nieprzyjaciela. Żeby tylko nie zaczęli nagle zygzakować, pomyślał trzaskając manetkami.

- Peryskop dół! - rzucił głosem spokojnym i, nie czekając, aż rura zacznie opadać, przeszedł do stołu nawigatora. Spojrzał na mapę. Rejon był dogodny do wykonania ataku, głębokość odpowiednia, żadnych przeszkód podwodnych,

a więc po odpaleniu torped można będzie uciekać, kluczyć, a nawet przyczaić się w głębinie, by nie narazić się na niespodzianki.

Następne, krótkie spojrzenia przez peryskop upewniły go, że przeciwnik nie zmienił kursu. Trzy okręty w szyku czołowym szły bez żadnego zygzakowania, jak na morskiej paradzie. Określił ich prędkość na około 10 węzłów, wreszcie - spoglądając po raz trzeci - mógł bliżej przyjrzeć się ich sylwetkom. Cztery wysokie kominy, więc krążowniki. Ale jaki typ, zastanawiał się przez chwilę. „Diadem” czy „Weymouth”? A może „Cressy”? Tak! To muszą być okręty typu „Cressy”. Krążowniki pancerne, szybko przypomniał sobie dane wkute na pamięć podczas zajęć rozpoznawczych. Anglicy mają sześć jednostek tego typu. Każda po 12 tysięcy ton wyporności. Długość 142 metry, szerokość 21. Ale najważniejsze, że zanurzenie aż 8 metrów! Torpedy trzeba nastawić na głębokość biegu 4 do 5 metrów. Pancerz burtowy? Jaka grubość? Tak, około 15 centymetrów. Damy sobie radę z tym pancerzem. Byle trafić...

Czuł narastające podniecenie myśliwego czyhającego na łup, ale żaden z jego podwładnych nie dostrzegł najdrobniejszej zmiany w jego twarzy. Zachowywał całkowity spokój.

Odruchowo zerknął na zegar równomiernie odmierzający sekundy: siódma piętnaście!

- Peryskop góra! Utrzymywać zanurzenie peryskopowe, żeby mi okręt nie tańczył! - rozkazał z powagą w głosie.

Rzut oka w okular. Tak, to muszą być jednostki typu „Cressy”. Wyraźnie widać na dziobie i na rufie groźne działa kalibru 234 milimetry. Ale przecież taki krążownik ma jeszcze osiem dział kalibru 152 milimetry, osiem „siedemdziesiątekszóstek”, trzy szybkostrzelne „czterdziestkisiódemki” i dwie wyrzutnie torped. Groźny przeciwnik. Ale ślepy...

- Peryskop dół!

Czas biegnie normalnie, ale wszystkim wydaje się, że zbyt wolno.

- Peryskop góra! Atak torpedowy! Gotowość na wyrzutniach numer jeden i dwa!
- Jest gotowość na wyrzutniach numer jeden i dwa!

- wróciło do niego jak echo.

- Ster lewo dziesięć!

Okręt szybko odchyla się od poprzedniego kursu, by po chwili znaleźć się na odpowiednim kącie wyprzedzenia.

Teraz dowódca „U-9”, kapitanleutnant Otto Weddigen, nie odrywa już oka od okularu peryskopu.

- Wyrzutnia numer jeden! - mówi spokojnym głosem, a zaraz potem: - Torpedo loos!

- Poszła!

Przez szum silników dosłyszał trzask wypychanej z rury wyrzutni torpedy. Patrzył prosto w „twarz” przeciwnika, widział napis „Aboukir” na burcie pomostu i na rufie okrętu.

A więc dobrze rozpoznałem. To krążownik typu „Cressy”. Jeden z sześciu. Za chwilę powinno im pozostać tylko pięć.

Nagle przyłapał się na tym, że myśli, w jaki sposób uchylić się przed atakiem wroga. Spojrzał na wskazówki stopera. Sekundy nie biegły, ale ciekły jak krople z nie dokręconego kranu. W momencie oddania strzału ocenił odległość od celu na około 500-600 metrów. A więc powinno wystarczyć 50 sekund, by zobaczyć wybuch. Usłyszał odliczanie:

- Trzydzieści siedem... Trzydzieści osiem...

Okręt nagle zaczął przepadać, więc warknął groźnie: - Utrzymać zanurzenie peryskopowe!

Wyrównali bieg. U-boot sunął tuż pod powierzchnią wody jak zaczajony wilk wpatrzony jednym okiem w ofiarę.

Znów przepadanie. Chciał warknąć na .załogę stacji szasu, ale właśnie w tej sekundzie zobaczył unoszący się majestatycznie słup wody przy burcie HMS „Aboukir”. Moment później znów wychylili się nad grzbiet fali i wtedy to już nie był słup, to była gigantyczna ściana wody, jakby kurtyna spadła raptownie w trakcie przedstawienia. Minęło kilka sekund, nim woda wyniesiona potworną mocą eksplozji przestała piąć się ku górze i zaczęła opadać. I wtedy dopiero wzdłuż kadłuba „U-9” przeszedł raptowny poszum, daleki odgłos eksplozji, na kształt dreszczu podniecenia przebiegającego po skórze zaczajonego zwierza.

Dowódca już wiedział, że nie musi opowiadać podwładnym o tym, co dzieje się na powierzchni. Ten odgłos wyjaśnił im wszystko: Trafiony!

- Peryskop dół! Ster prawo piętnaście! Zejść na głębokość czterdziestu metrów! - Po chwili spojrzawszy na głębokościomierz, którego wskazówka stanęła na kresce oznaczającej nakazaną głębokość, dodał: - Cała naprzód!

Kiedy opuścili już miejsce niedawnego ataku, dowódca „U-9”, kapitanleutnant Otto Weddigen, zwrócił się do załogi:

- Uwaga, chłopcy! - Słowa „chłopcy” używał tylko w wyjątkowych sytuacjach, tylko wtedy, gdy był dumny z załogi, więc wszyscy od razu odczuli, że ich dowódca jest w doskonałym nastroju. - Atakowaliśmy brytyjski krążownik „Aboukir”. Dostał torpedę. Właśnie tonie. W naszym zasięgu są jeszcze dwie jednostki tego samego typu. Jeśli się uda, poślemy je także na dno. Żądam, byście działali jak zegarki. Odważnie i dokładnie. Niech żyje cesarz!

Ale żołnierskiej odpowiedzi na ten okrzyk nie usłyszał, gdyż zagłuszona została potężnym drżeniem i trzaskiem. Okręt zachybotał się, ludziom stojącym wokół dowódcy głos zamarł w gardle, oczy zaokrąglił strach...

Odczekał chwilę. Nie, to nie może być atak. Przecież nie zdołaliby tak szybko nas wytropić, ta myśl przemknęła jak błyskawicą.

- Tak wybuchają kotły albo amunicja! - stwierdził głośno i od razu dostrzegł, że okrągłe od strachu oczy jego ludzi stają się normalne, a nawet zaczyna się w nich pojawiać wesołość.

Następny pomruk wybuchu, jaki uderzył w . okręt po pewnym czasie, został przyjęty przez obecnych w centrali jako widomy wyraz sukcesu, a nie zagrożenie. Mechanik poklepał nawigatora po plecach, by mu tym samym złożyć gratulacje, drenażysta na stacji szasu kręcił zaworami ze zdwojoną energią i nie ukrywaną radością.

- Zanurzenie peryskopowe! - rozkazał znów dowódca.

Gdy tylko peryskop wysunął się nad powierzchnię morza, odszukał ofiarę. HMS „Aboukir” tonął. Już nie stał na wodzie na równej stępce. Dziób zadarł ku górze. Rufa zapadała się z każdą chwilą coraz głębiej. Załodze udało się spuścić na wodę kilka szalup, ale dostrzegł, że mało w nich ludzi... Za to na noku rei widział wyraźnie sygnał: „Wszedłem na minę. Potrzebuję pomocy”.

Peryskop omiótł horyzont Faktycznie, obydwa krążowniki pędziły ku nieszczęśnikowi.

TRZY DEPESZE KOMANDORA DRUMMONDA

Bliżej był ten z prawej strony szyku. Szedł pełną prędkością, waląc czarnym dymem z czterech kominów. Ogłoszono już na nim alarm ratowniczy, bo na pomostach i pokładach roiło się od ludzi, a szalupy wisiały nad burtami gotowe do zrzucenia na wodę...

- Peryskop dół! Zanurzenie czterdzieści! - rozkazał beznamiętnie Weddigen i skierował się ku nawigatorowi. Rzut oka na mapę i ma już gotowy obraz kolejnej potyczki. Wyraźnie rysują się kursy przeciwników, pozycja strzału, kąty ataku...

Okręt szedł w dół. Przez chwilę słyszeli niemalże pad sobą szum śrub krążownika pędzącego na pomoc pobratymcowi. Potem wszystko ucichło. „U-9” zatoczył pętlę i w chwili kiedy znów znalazł się na głębokości peryskopowej, był już na kursie prawie prostopadłym do kursu krążownika. Od celu dzieliło ich zaledwie 400-350 metrów, ale prędkość „Hogue” - ten napis Weddigen odczytał na burcie była zbyt duża, żeby ryzykować atak pojedynczą torpedą.

- Uwaga na wyrzutni dwa i cztery! - zarządził krótko. - To ma być mistrzowska salwa!

W chwilę potem, gdy ustalił już kąt ewentualnego wyprzedzenia i widział wyraźnie sylwetkę brytyjskiej jednostki, wydał komendę:

- Pal!

Obydwie torpedy rozpoczęły swój bieg.

Weddigen nie chował już peryskopu. Czekał licząc sekundy. Nie obawiał się przeciwnika. Wiedział, że. oczy angielskich marynarzy skierowane są na tonący okręt, że żaden sygnalista ani oficer nie patrzy na wodę, nie szuka śladu peryskopu, gdyż wszystkich ogłupił sygnał podniesiony na HMS „Aboukir”: „Wszedłem na minę. Potrzebuję pomocy...”

I znów powtórzyło się wspaniałe dla niego widowisko. Najpierw uniosła się kurtyna wody przy burcie „Hogue”, a potem doleciał pogłos dalekiego wybuchu. Obydwie torpedy jednocześnie wgryzły się w pancerz burtowy krążownika. Jeszcze Weddigen nie nasycił oczu tym straszliwym widokiem, jeszcze drżenie kadłuba „U-9” nie ustało, jeszcze ludzie zamknięci we wnętrzu U-boota nie oswoili się z ciszą, jaka nagle zaczęła zapadać, gdy wstrząs się powtórzył. Tym razem był gwałtowniejszy i potężniejszy niż wszystko, co dotychczas słyszeli. Poprzez niezmierzone masy wody dotarł do nich ostatni akord tragedii krążownika HMS „Hogue” i jego załogi. Wsłuchali się w ten grzmot i zdało im się, że rozróżniają zgrzyt pękającej stali, chrobot walących się nadbudówek, bulgot wody, najpierw odepchniętej we wszystkie strony gwałtowną siłą wybuchu, a potem wciąganej w próżnię rozpadającego się kadłuba.

- Dostał w komorę amunicyjną! - stwierdził beznamiętnie dowódca „U-9”, nie odrywając oczu od okularu peryskopu. Twarz jego jak zwykle nie zdradzała żadnych uczuć, choć to, co działo się na powierzchni morza, napawało go grozą i przerażeniem, pomieszanym z satysfakcją i okrutną jakąś radością. Z zapartym tchem obserwował, jak opada wodna kurtyna, jak „Hogue” odsłania się, przez moment stoi w pełnej majestatu krasie niemal na równej stępce i nagle... rozpryskuje się. Z wnętrza kadłuba bezgłośnie wyrasta gigantyczny, jaskrawoczerwony, miejscami złoty, brązowiejący na obrzeżach, grzyb, przypominający swym kształtem piestrzenicę. Niesiona podmuchem woda zerwana z wierzchołków fal zasłania po chwili miejsce, w którym był okręt. I wreszcie opada, a wraz z nią niknie powoli grzyb wybuchu.

- Peryskop dół! Cała naprzód! Ster prawo dziesięć!

Okręt ruszył gwałtownie. Tarcza kompasu zatańczyła, 'a potem równym rytmem zaczęła przesuwać się w lewo. Koniec cyrkulacji. Stanęła na kursie 235. Weddigen wyprowadził swój okręt z pozycji, z której oddali salwę torpedową, obawiając się, że ostatni z krążowników zorientuje się wreszcie, o co toczy się gra i z kim rozgrywa tę partię. I słusznie, bo w kilka minut później wysunąwszy peryskop dostrzegł, że osamotniony angielski okręt otworzył ogień. Strzelał salwami, ale lufy jego dział skierowane były nie tam, gdzie skrył się U-boot, a nawet nie tam, gdzie był on do niedawna...