Pielgrzym Kamanita - romans starohinduski - Karl Gjellerup - ebook

Pielgrzym Kamanita - romans starohinduski ebook

Karl Gjellerup

0,0

Opis

Fragment informujący o czym jest ta książka: „Onego czasu wędrował Buda po kraju Magadha i przybył w okolice miasta Rajagaha. Dzień chylił się już ku końcowi, gdy mistrz dostojny stanął pod miastem pięciu wzgórz. Mistrz zatrzymał się wzruszony przepięknym widokiem. Radośnie witał znane kształty, tyle mu niosące wspomnień. Posłał spojrzenie ku Szarej Skale, Szerokiemu Garbowi, Grani Jasnowidza i Jastrzębiemu Wirchowi, który to piękny szczyt wznosi się niby dach ponad inne. Potem zapatrzył się na Wibharę, górę, z której biją gorące źródła, mieszczącą w swem łonie czeluść z pięknem drzewem sattapani, która była pierwszą w tych stronach schroną dla bezdomnego... pierwszym spoczynkiem wśród ostatniej pielgrzymki poprzez samsarę do nirwany. Cóż za różnica pomiędzy dniem dzisiejszym a owym dniem pierwszym w czeluści, pod cieniem sattapani spędzonym. Był on wówczas człowiekiem, który szuka i walczy o zbawienie. Miał przez sobą straszliwe duszne walki i okrutne, a bezowocne umartwienia i tortury, które, gdy o nich mówić, budzą przerażenie słuchaczy. Długo trwało, zanim, przeszedłszy krąg bolesnych ćwiczeń, zdobył objawienie przez zagłębianie się w duchu własnym i z walk tych wyszedł jako najwyższy, skończony, doskonały Buda ku zbawieniu i szczęściu całego świata”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Karl Gjellerup

 

Pielgrzym Kamanita

romans starohinduski

 

przeł. Franciszek Mirandola

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Karl Gjellerup

Pielgrzym Kamanita

Romans starohinduski

Wyd. Wydawnictwo Polskie

Lwów – Poznań 1923

Zachowano oryginalną pisownię.

 

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-855-6

 

 

I. MISTRZ ŚLE POZDROWIENIE MIASTU PIĘCIU WZGÓRZ.

 

 Onego czasu wędrował Buda po kraju Magadha i przybył w okolice miasta Rajagaha. Dzień chylił się już ku końcowi, gdy mistrz dostojny stanął pod miastem pięciu wzgórz. Łagodne promienie słońca słały się po zielonej roztoczy równi, polach ryżowych i łąkach, podobne błogosławiącej dłoni bóstwa. Dołem wlokły się male chmurki, utkane, zda się z złocistego pyłu. To ludzie i woły wracali z roboty v polu. Cienie drzew wydłużyły się po ziemi i leżały na niej, obramione niby tęczową jakąś glorją kolorów. Z gęstwy rozkwieconych ogrodów i parków strzelały v górę naczółki bram, terasy i kopuły i wieżyce miasta, cudnie, niezrównanie barwne, jakby zrobione były z topazów, ametystów czy opali. Poza miastem sterczały skaliste wzgórza.

 Mistrz zatrzymał się wzruszony przepięknym widokiem. Radośnie witał znane kształty, tyle mu niosące wspomnień. Posłał spojrzenie ku Szarej Skale, Szerokiemu Garbowi, Grani Jasnowidza i Jastrzębiemu Wirchowi, który to piękny szczyt wznosi się niby dach ponad inne. Potem zapatrzył się na Wibharę, górę, z której biją gorące źródła, mieszczącą w swem łonie czeluść z pięknem drzewem sattapani, która była pierwszą w tych stronach schroną dla bezdomnego… pierwszym spoczynkiem wśród ostatniej pielgrzymki poprzez samsarę do nirwany.

 Pamiętał czas, kiedy w pełni rozkwitu życia, ciemnowłosy, rozradowany młodością i zaledwo dochodząc do wieku męskiego, wbrew życzeniom płaczących i żalących się rodziców, porzucił książęcy pałac w północnej krainie Sakjów i, kierując swe kroki ku dolinie Gangesu, tutaj zaszedł, na onem spoczął dłużej miejscu, udając się co dnia z miseczką żebraczą po jałmużnę do Rajagahny. W tamtej czeluści właśnie odwiedził go król Bimbisara, władca kraju Magadha, zaklinając bez skutku, by wrócił do rodziców i życia światowego. Tam to król, porwany słowami młodego ascety, nabrał doń takiego zaufania, że niebawem został uczniem zakonu Budy.

 Minęło pół wieku i przez ten czas zmienił nie tylko tok własnego losu, ale także losy świata w inne skierował łożysko. Cóż za różnica pomiędzy dniem dzisiejszym a owym dniem pierwszym w czeluści, pod cieniem sattapani spędzonym. Był on wówczas człowiekiem, który szuka i walczy o zbawienie. Miał przez sobą straszliwe duszne walki i okrutne, a bezowocne umartwienia i tortury, które, gdy o nich mówić, budzą przerażenie słuchaczy. Długo trwało, zanim, przeszedłszy krąg bolesnych ćwiczeń, zdobył objawienie przez zagłębianie się w duchu własnym i z walk tych wyszedł jako najwyższy, skończony, doskonały Buda ku zbawieniu i szczęściu całego świata.

 Poprzedni żywot jego był podobny zmiennemu przedpołudniu dnia w porze deszczów, kiedy to ciągle naprzemian połyska jasne słońce i cień zaściela ziemię, monsun pędzi po niebie i spiętrza chmury, a groźna, piorunowa burza zbliża się, to znów oddala, budząc gromowe echa. Teraz napełniony był pogodą i ukojem wieczoru, takim samym jaki był wokół, wzrastając, zda się, w miarę zbliżania się tarczy słońca do skraju widnokręgu. Słońce życia jego zniżało się także ku zachodowi. Dzieło skończone zostało, pokój świata zabezpieczony, królestwo prawdy ugruntowane, a nauka zbawienia ogłoszona. Trwałości onego dzieła pilnowały rzesze wędrowników doświadczonych i umocnionych w wierze, mnichów i mniszek, oraz uczniów i wyznawców świeckich płci obojga. Mieli oni wszelkie dane, by żyć wedle nauki i szerzyć ją dalej. To też, po rozważaniach w ciągu minionego dnia przyszedł do przekonania, ze niebawem już porzuci ziemię, na której dopełnił misji swej, zbawienia siebie i innych, oraz że wejdzie w zasłużoną dobrze nirwanę.

 Spoglądając wokół z smętną lubością, rzekł mistrz do siebie:

 — Urocza jest, zaprawdę, Rajagaha, miasto pięciu wzgórz i piękne okolice jego. Błogosławione, żyzne pola, pociągające oczy, okolone drzewami i łyskające strumykami łąki, oraz okryte krzewiną, skalne wzgórza. Po raz ostatni oto oglądam je z tego miejsca. Raz jeszcze obejrzę się ku tej rozkosznej dolinie od kresu drogi mojej, a potem zniknie mi wszystko z przed oczu na zawsze.

 Dwa jeno jeszcze gmachy miasta połyskały w promieniach słońca, wieża pałacu królewskiego, skąd Bimbisara zobaczył go, gdy szedł drogą. jako pielgrzym i skromną postacią swą ściągnął na siebie uwagę króla krainy Magadha, oraz wienczenie kopuły świątyni Indry, gdzie tysiące zabijano na ofiar bóstwu niewinnych stworzeń przez długie lata, zanim słowem swem wyzwolił ludzi z krwawego zabobonu.

 Po chwili zatonęły w mroku szczyty wież królewskich, a tylko owal kopuły Indry z złotych utworzony parasoli, wieńczący świątynię [złoty parasol jest symbolem władzy] jaśniał dostojnie, jakby unoszące się w powietrzu znamię królewskiego miasta. [Rajagaha — miasto królewskie, dzisiejszy Rajgir o 10 mil na poł. wschód od Patny]. Symbol ów czerwienił się coraz to bardziej, szkarłatniał, odcinając się purpurowo na granatowem tle wysmukłych koron drzew. Ów lasek był to, oddalony jeszcze dosyć, cel podróży mistrza. Ten gaj mangowy, poza miastem położony, był podarunkiem ucznia i zwolennika, imieniem Jivaka, przybocznego lekarza królewskiego, a obszerny klasztor, stojący pośród drzew był, wygodnem i bezpiecznem schroniskiem mnichów.

 Mistrz wysłał przodem do onej posiadłości klasztoru dwustu braci, towarzyszących mu pod wodzą krewnego swego Anandy, albowiem chciał uradować duszę swoją samotnością wędrówki. Wiedział, że o tejże samej godzinie wieczornej nadejdzie do klasztoru również od zachodniej strony korowód młodych nowicjuszów pod wodzą mądrego ucznia Sariputty. Mistrz oglądał w duchu swym kontemplacją wyćwiczonym i jasnowidzącym, co się dzieje w odległości. Widział jak się przybyli witają serdecznie z sobą, jak sobie szukają miejsc, składają płaszcze podróżne i miseczki żebracze, słyszał hałas i nawoływania godne rybaków swarzących się o plon połowu. Nader przykrą była mu myśl, że znaleźć się mógł wśród tego zgiełku, to też z podwójną rozkoszą lubował się ciszą, zatopiony w sobie, podobny wędrownemu lwu, który nie łaknie zdobyczy, ale poi się urokiem otoczenia.

 Umyślił nie iść miastem ku mangowemu gajowi, ale przenocować w pierwszem napotkanem domostwie podmiejskiem, gdzieby go chciano przyjąć na spoczynek.

 Tymczasem zgasła purpura na szczytach, a resztki poświaty wylały się na łąki, które zdały się prześwietlone od wnętrza, jakby ziemia była szmaragdem, z ukryłem w wnętrzu słońcem. Dal objęły fioletowe uroczne mgły, a bliższy plan zatonął w purpurowym oparzę, w którym roztopiły się kształty realne przedmiotów i stały zmienne. To co dalekie stało się bliskiem, skupienia rozwiały się, rzeczy rozproszone związały w jedno.. wszystko na ziemi objął ruch, drżenie świetliste, nienazwany miraż wieczoru...

 Krok samotnego wędrowca spłoszył nietoperza o skórzastych skrzydłach. Odczepił pazury od drzewa salowego i poleciał z cichym piskiem ku niedalekim sadom podmiejskiej wsi, chcąc zaspokoić głód.

 Mrok już zapadł głęboki, kiedy mistrz dostał się w podgrodzie miasta Rajagahy.

 

II. SPOTKANIE.

 

 Mistrz znalazł się przy pierwszym domu, którego białe ściany połyskiwały szafirowo wśród zieleni i umyślił wejść. Zbliżywszy się atoli do drzwi, zauważył wiszącą na drzewie sieć do łowienia zwierza i ptaków. Zawrócił zaraz i poszedł dalej, gardząc domem łowcy.

 Podmiejskie osiedla nawiedził niedawno pożar, przeto mistrz musiał iść dosyć długo, zanim natrafił na ludzkie domostwo. Była to obszerna zagroda bogatego bramina. Mistrz wszedł w bramę, ale nagle posłyszał kłótnię dwu żon kapłana. Swarzyły się o coś, miotając słowa grubjańskie i krzykliwe. Mistrz zawrócił tedy ponownie i, przeszedłszy próg, ruszył dalej.

 Ogród bramina, zabudowania i park jego zajmowały znaczną przestrzeń, to też mistrz uczuł znużenie, a przytem bolała go prawa stopa, skaleczona ostrym krzemieniem. Dotarł do następnego domu, widocznego już zdala. Promień światła słał się wpoprzek drogi, wymykając się przez kraty okiennic i otwarte na ściężaj drzwi. Gdyby nawet ślepiec przechodził mimo, musiałby spostrzec ów dom, bowiem dolatał z wnętrza hulaszczy śmiech, pobrzęk puharów, dudnienie stóp tańczących par, oraz słodkie tony siedmiostrunnej viny. W progu stała piękna dziewczyna, przybrana w dostatnią, jedwabną szatę, uwieńczona jaśminowem kwieciem i, ukazując w uśmiechu czerwone od żucia betelu zęby swoje, zapraszała uprzejmie:

 — Wędrowcze, wstąp! W domu tym gości uciecha!

 Ale mistrz minął dom radości, wspominając w duchu własne słowa:

 — Płaczem jest zakonowi świętych najweselszy śpiew, szaleństwem taniec, głupotą dziecięcą pokazywanie w bezcelowym uśmiechu zębów. Zaprawdę, starczy zachwyconym patrzeniem w oblicze prawdy sam jeno uśmiech oczu.

 Dom sąsiedni stał w pobliżu, ale dolatał tam pobrzek viny, przeto Buda minął go i stanął przy następnym. Zobaczył dwu rzeźników, zajętych gorliwie ćwiartowaniem zarżniętej właśnie krowy. Korzystając z resztek światła, krajali mięso ostremi nożami.

 Mistrz poszedł dalej.

 Pod następnym domem stało mnóstwo misek i garnków, świeżo zrobionych w ciągu długiego, pracowitego dnia. Koło garncarskie znajdowało się pod smukłą tamaryndą, a garncarz zdjął zeń właśnie miskę i niósł ku poprzednio wytoczonym.

 Mistrz przystąpił do garncarza, pozdrowił go i rzekł:

 — Jeśli nie jest ci to przykrem, o potomku Bhagów, przenocuję w przedsionku domu twego.

 — Nie jest mi to wcale przykre, panie! — odrzekł garncarz. — Ale znajduje się u mnie już pewien znużony wędrowiec. Jeśli jemu nie będzie to nie na rękę, tedy nocuj wedle upodobania.

 Mistrz zaczął rozważać.

 — Samotność jest to najlepszy towarzysz. Ale pielgrzym ten stanął tu po długiej wędrówce, minąwszy domy ludzi trudniących się rzeczami ziemi. Nie wszedł do domu kłótni i niegodnych uciech, a, wkroczył do przedsionka poczciwego garncarza. Tedy mogę z nim, zaprawdę, spędzić noc.

 Wkroczył do przedsionka i spostrzegł siedzącego w kącie na macie młodego męża o szlachetnych rysach twarzy.

 — Jeśli pozwolisz, pielgrzymie, — rzekł — to spędzę noc w tymi przedsionku.

 — Obszerny jest, bracie, przedsionek garncarza, czyń tedy, czcigodny, co ci się podoba.

 Mistrz rozłożył matę pod ścianą, usiadł na niej, skrzyżowawszy nogi, i trwał tak wyprostowany w nabożnem skupieniu. Spędził w ten sposób pierwsze godziny nocy, a młody pielgrzym uczynił to samo.

 W końcu rzekł mistrz do siebie:

 — Ciekawym, czy pielgrzym ów śpi, czy modli się. Spytam go!

 Zwrócił się do nieznajomego i rzekł:

 — Czemuż to, o pielgrzymie, stałeś się człowiekiem bez ojczyzny?

 Pielgrzym odparł:

 — Minęły dopiero pierwsze godziny nocy. Jeśli mi tedy, o czcigodny, użyczysz swej uwagi, opowiem czemu stałem się człowiekiem bez ojczyzny.

 Mistrz skinął głową na znak zgody, a młody pielgrzym tak zaczął:

 

III. KU WYBRZEZOM GANGI.

 

 Zowię się Kamanita, urodziłem się w Ujjeni, w mieście położonem daleko na południu, w górzystym kraju Avanti. Rodzice moi byli zamożni, chociaż niezbyt wysokiego rodu. Ojciec mój, kupiec z zawodu, dał mi doskonałe wykształcenie i kiedy przybrałem sznur obrzędowy na biodra, posiadałem wszystkie umiejętności, przystojne młodzieńcowi wyższych sfer, tak że ogólnie sądzono, iż kształciłem się w Takkasili. [Rodzaj starohinduskiego Oxfordu, położonego w Pendżabie]. Byłem jednym z pierwszych w zawodach wręcz, oraz w walce na miecze, posiadałem piękny, należycie wyćwiczony głos i umiałem grać na vinie. Umiałem na pamięć wszystkie pieśni Bharaty i wiele innych jeszcze, a metryka nie miała dla mnie tajemnic, tak że pisywałem sam pełne uczucia i głębokich myśli wiersze. W rysunkach i malowaniu niewielu zdołało mnie prześcignąć, a ogólny podziw budził mój sposób sypania wzorów z płatków kwietnych. Pozatem po mistrzowsku barwiłem kryształy, znałem się na klejnotach, zaś żadne papugi, ni wrony gadające nie umiały tak mówić jak moje. Osiągnąłem też wielką wprawę w grze sześćdziesiciopolowej,w grze w patyczki, w strzelaniu z luku, rzucaniu piłki wszelkich odmian, a także w odgadywaniu zagadek i rozmowne przez kwiaty. To też wyszedłem, o czcigodny, w przysłowie w Ujjeni i powiadano: Uzdolniony wszechstronnie, jak młody Kamanita.

 Kiedy doszedłem do dwudziestu lat życia, ojciec zawołał mnie i rzekł:

 — Synu mój, wykształcenie twe ukończone, czas tedy byś się rozejrzał po świecie i zaczął zawód kupiecki, ku czemu nadarza się właśnie doskonała sposobność. W tych dniach wysyła nasz król poselstwo do króla Udeny w Kosambi, daleko stąd na północy, gdzie mieszka przyjaciel mój, Panada. Oddawna wiem od niego, że można zrobić na północy dobry interes, dostarczając wytworów naszego przemysłu, zwłaszcza kryształów górskich, proszku sandałowego, wykwintnych plecionek trzcinowych i tkanin. Nie mogłem się nigdy odważyć na tak daleką wyprawę kupiecką, a to z powodu licznych niebezpieczeństw, czyhających w drodze. Ale nic się przydarzyć nie może temu, kto podróżuje z poselstwem, to też chodźmy, synu drogi, spojrzeć na dwanaście wozów ładownych, zaprzężonych w woły, które przeznaczyłem dla ciebie w drogę. Wzamian za nasze produkty przywieziesz mi muślinu z Benares, oraz pierwszorzędnej jakości ryżu, a będzie to, jak sądzę, bardzo piękny początek twej kupieckiej karjery. Przy sposobności poznasz inne kraje, obyczaje i ludzi, a także obcować będziesz z osobistościami wyższych sfer, wykwintnemi i zajmującemi wysokie stanowiska, co jest rzeczą nader korzystną, gdyż, zdaniem mojem, kupiec wanien być zarazem światoweem.

 Ze łzami radości podziękowałem drogiemu ojcu memu i w kilka dni potem opuściłem dom rodzicielski.

 Serce mi biło rozkosznie, gdym sunął przez miasto na czele mojej karawany wozów, pośród wspaniałego orszaku poselstwa, a potem, za bramami ujrzał ścielący się przede mną ogromny, nieznany świat. Każdy dzień podróży był mi świętem, a siedząc wieczór przy ogniskach obozowych, pośród lasu, z którego głębin dochodziły głosy tygrysów i panter, w otoczeniu starych, dostojnych mężów, czułem się uniesionym w zaczarowaną krainę baśni.

 Przebywszy rozległe bory Vedisy i połogie pasmo gór Vindhja, dostaliśmy się w bezkreśną równię północną, gdzie oczom naszym ukazał się świat zgoła nowy. Nie sądziłem nigdy, by ziemia mogła być tak płaska i rozległa. W miesiąc niespełna po wyjeździe, ujrzeliśmy pewnego wieczoru z szczytu porosłego palmami wzgórza, dwie złociste wstęgi, wijące się skrajem widnokręgu, otoczone mgłami oparu, zbliżające się ku sobie po szmaragdowej roztoczy łąk. Wstęgi owe łączyły się z sobą w stronie wschodniej.

 Stałem zapatrzony i nagle uczułem, że ktoś dotyka mego ramienia.

 Kierownik poselstwa królewskiego stał przy mnie.

 — Spójrz, Kamanito! — powiedział, — Oto tam łączą swe nurty święta Jamuna i najświętsza Ganga.

 Mimowoli wzniosłem w górę dłonie, a poseł ciągnął dalej:

 — Dobrze czynisz, Kamanito, pozdrawiając modlitwą święte rzeki. Ganga płynie z osiedla bogów w północnych górach lodowych, czyli bierze swój początek w tem co wiekuiste, zaś Jamuna bieży z bohaterskiej krainy zamierzchłej starożytności, w jej wodach przeglądają się zgliszcza świętego miasta słoni [Hastinapura], a mirty przecinają ową równię, gdzie walczyli z sobą o władztwo Panduingi i Kuruingi, gdzie Karna obozował srogi, gdzie sam Kryszna kierował wozem bojowym Arjuny... Pocóż, ci to zresztą przypominać ... wszakże znasz dobrze wszystkie pieśni bohaterskie. Nieraz już, stojąc na wyniosłym cyplu, spoglądałem na płynące obok siebie błękitne fale Jamuny i żółte Gangi jednem korytem i widziałem, że nie mieszają się z sobą, jak nie mieszają się kasta bramińska i kasta wojowników. Wydawało mi się zawsze, że w szumie tych fal słyszę szczęk oręża, tony rogów, tętent kopyt i rżenie rumaków, oraz wrzaski słoni bojowych, a serce biło mi w piersiach żywo, bowiem przodkowie moi brali udział w tych walkach mocarnych, a piasek Kurukczetry pił ich krew bohaterską.

 Z pełnym uwielbienia podziwem spojrzałem na wojownika, w którego rodzie żyły tak szczytne wspomnienia, on zaś ujął mnie za rękę i powiedział:

 — Chodź, mój synu, i przypatrz się miastu, będącemu celem twej pierwszej podróży.

 Obeszliśmy mały, gęsty zagajnik, słoniący widok od wschodu.

 Mimowoli wydałem okrzyk podziwu.

 Przed sobą ujrzałem cud — miasto lśniące w zachodzie słońca, jakby je zbudowano ze szczerego złota. Tak, złotem było Benares zanim grzechy mieszkańców sprawiły, iż metal przemienił się w kamień i wapno. Mury, wieże, masy domów, terasy, przystanie z licznemi basenami do kąpieli (ghatami), przyozdobionemi w kjoski, oraz kopuły, w istocie, naprawdę złote, wszystko to wprawiło mnie w zachwyt nieopisany.

 Z zabudowań świątynnych buchały czerwono-brunatne dymy, z miejsc palenia zwłok wznosiły się szafirowe słupy w powietrze, miasto objęły obłoki barwy perłowej masy, a przez nie przebłyskały przeróżne kolory, żarząc się w ukryciu tej nieuchwytnej przysłony. Posowa ta odbijała się w nurtach świętej rzeki, na której roiły się niezliczone czółna o barwnych żaglach, zdobne w sztandary, a mimo oddali widać było mnóstwo ludzi w basenach i na schodach wiodących ku wodzie. Dolatał szmer radosny, niby pobrzęk ula, a wiatr niósł go falami, tak że roztętniał się i przycichał ponownie.

 Pojmiesz, o czcigodny, że patrząc mniemałem, że mam przed sobą raczej gród trzydziestu trzech bóstw — niźli miasto ludzkie, zaś cała dolina Gangi rajem mi się wydała. Zaprawdę, miałem dobre przeczucie, bowiem tutaj raj ziemski rozwarł się przede mną.

 Tejże jeszcze nocy spałem pod gościnnym dachem zacnego Panady, a skoro ranek nadszedł, pospieszyłem do najbliższego ghatu i z nieopisanem uczuciem rozkoszy zanurzyłem się w świętym nurcie, spłukując z siebie nie tylko kurz podróży, ale i grzechy żywota. Z powodu młodego wieku były one lekkie. Nie zapomniałem napełnić świętą wodą wielkiej flaszki, którą miałem zamiar zawieźć ojcu. Niestety, jak się dowiesz, nigdy nie dostała się ona w jego ręce.

 Szlachetny Panada, starzec siwowłosy, zaprowadził mnie na targowisko i dołożył tylu starań, że w ciągu kilku dni sprzedałem bardzo korzystnie przywiezione towary, nabywając wzamian dużą ilość produktów północy, cenionych w naszych okolicach.

 Wszystkich tych tranzakcyj handlowych dokonałem, zanim poselstwo zaczęło wybierać się w drogę powrotną. Nie martwiło mnie to jednak wcale, bowiem mogłem teraz z całą swobodą zwiedzać miasto i zażywać różnych przyjemności, co czyniłem w pełnej mierze, a towarzyszem moim był syn Panady, młody Somadatta.

 

IV. GRA W PIŁKĘ.

 

 Pewnego pogodnego dnia udaliśmy się do jednego ogrodów publicznych miasta. Był to wspaniały park nad samym brzegiem rzeki, pełen niezrównanych drzew, wielkich stawów z lotosami, marmurowych pawilonów i jaśminowych altanek, a w tej porze dnia panował w nim ruch ożywiony.

 Zająwszy miejsca w pozłocistej huśtawce, kazaliśmy się służbie bujać, słuchając jednocześnie weselących dusze miłosnych tonów kokili i pogwaru uczonych papug. Nagle doleciał naszych uszu ochoczy pobrzęk bransolet nożnych, a przyjaciel mój zatrzymał huśtawkę, zerwał się i zawołał:

 — Doskonaleśmy trafili! Oto nadchodzą najpiękniejsze dziewczęta Kosambi, pochodzące z najzamożniejszych i najdostojniejszych rodów, by zapomocą gry w piłkę oddać cześć bogini, zamieszkującej lasy Vindhji. Poszczęściło ci się, przyjacielu, bo podczas tego obrzędu można im się napatrzyć dowoli. Chodźmy co prędzej skorzystać z sposobności.

 Pospieszyłem oczywiście za przyjacielem.

 Dziewczęta pojawiły się na obszernej, wykładanej mozajką z drogich kamieni platformie. Oczy patrzących rozkoszowały się urodą tego grona dziewcząt, pięknością połyskliwych szat jedwabnych, wonnych zwojów muślinu, perłami i klejnotami ich naszyjników, oraz złotemi bransoletami na maleńkich, zgrabnych nóżkach, ale stokroć jeszcze więcej uroku posiadała sama gra, ujawniająca ponętne ruchy, cudne postawy i odsłaniająca zarysy kształtów ich ciał.

 Przez czas jakiś one gazelookie dziewczęta zabawiały się kunsztowną mimiką i tańcem, potem zaś, po onym wstępie ustąpiły, a na estradzie pozostała jedna jedyna, ta która zajęła potem całe serce moje.

 Cóż mam mówić o jej piękności, czcigodny panie? Nie będę się silił tego opiewać, musiałbym bowiem być samym chyba Bharatą, chcąc ci dać bodaj słaby odblask jej uroku. Starczy gdy powiem, że owa księżycotwarza, cudna dziewczyna miała nieskazitelną budowę ciała, a każdy jej członek promieniał czarem młodości, tak iż przypominała żywo boginię szczęścia i piękna, zaś każdy włosek mego ciała najeżył się z niewysłojwionego zachwytu.

 Po chwili zaczęła podrzucać piłkę, czcząc w ten sposób boginię, której zdawała się być wcieleniem. Rzucała ją niedbale na ziemię, gdy wznosiła się w powolnym odskoku, uderzała ją silnie wierzchem przecudnej swej dłoni o długich, śnieżystobiałych palcach, a kiedy, sięgnąwszy znacznej wysokości, spadała, chwytała ją w rękę. Rzucała piłkę zwolna, w tempie średniem, to znowu szybko, raz pobudzając ją do lotu, to znowu hamując jej skoki. Używała naprzemian ręki prawej i lewej, pędziła piłkę w różne strony i zmuszała do nawrotu. Widzę z twego pełnego zrozumienia, spojrzenia, o czcigodny, iż znasz się na grze w piłkę, otóż powiem jeno, że nie widziałem dotąd, by ktoś równie zręcznie wykonał ćwiczenie, które zwiemy curnapadą i gitamargą.

 Potem dziewczyna wykonała coś, czego dotąd nie widziałem i o czem nie słyszałem wcale. Wzięła dwie złociste piłki i, tańcząc rytmicznie w pobrzęku bransolet, podrzucała je miarowym, błyskawicznym ruchem, tak, że utworzyło się coś w rodzaju lśniących sztabek klatki, w której tkwiła sama mistrzyni, niby czarodziejski ptak.

 W pewnym momencie skrzyżowały się spojrzenia nasze i do dziś nie wiem, o czcigodny, czemu nie padłem martwy na ziemię, by zbudzić się natychmiast w raju. Prawdopodobnie czyny mego poprzedniego życia, których skutki w tem życiu ponosić muszę, nie zostały jeszcze jak należy odcierpiane, gdyż całe me życie dotychczasowe to jeno szereg niebezpieczeństw, których nie widzę końca. Słowem, zostałem żywy.

 W chwili tej jednak wymknęła się jej jedna z posłusznych dotąd piłek i wielkim skokiem spadła z estrady. Niezwłocznie rzuciło się za nią kilku młodych ludzi, a pewien bogato ubrany młodzian i ja dopadliśmy piłki jednocześnie. Wzięliśmy się za bary, gdyż żaden nie chciał ustąpić drugiemu. Dzięki wprawie w walce wręcz powiodło mi się obalić go zapomocą podstawienia nogi. Padając, zerwał mi z szyi łańcuszek kryształowy z amuletem, ale ja pochwyciłem piłkę. Pieniąc się z gniewu, wstał i cisnął mi łańcuszek pod nogi. Amulet stanowił kamień zwany okiem tygrysa, nie był on drogocenny, ale posiada pono moc ochrony przeciw złemu spojrzeniu, i oto teraz właśnie, gdy na mnie spojrzenie takie padło, nie miałem go na sobie

 Nie myślałem o tem jednak narazie, trzymałem bowiem w dłoni piłkę, której dotykały jej przecudne paluszki. Byłem zręcznym graczem, przeto wykonałem rzut tak dobrze obmyślony, że piłka odbiła się od skraju estrady, a potem, jakby ujarzmiona, wróciła tuż pod dłoń mistrzyni, która nie przestała ni na chwilę utrzymywać drugiej piłki w ruchu. Za moment zawirowały w powietrzu obie piłki i znowu rozbłysły złote pręciki klatki, a liczni widzowie dali głośny wyraz swego uznania i podziwu.

 Na tem skończyła się gra ku czci Lakszmi, dziewczęta znikły z estrady, a my udaliśmy się do domu.

 Po drodze powiedział mój towarzysz, że dobrze jest, iż nie mam żadnych spraw na dworze, gdyż młodzieniec na którym zdobyłem piłkę, to syn samego ministra, a z spojrzenia jego wywnioskował, iż żywi ku mnie nienawiść nieprzejednaną.

 Nic sobie z tego nie robiłem, rozmyślając jeno nad tem, by się dowiedzieć, kim jest moja bogini. Nie chciałem pytać wprost, a nawet kiedy Somadatta zaczął czynić przytyki, udałem obojętnego, chwaliłem w wyrazach fachowych jej zdolności, dodając jednak, że w ojczyźnie mojej nie brak równie zręcznych piłczarek. Mówiąc tak, w sercu błagałem mą niezrównana mistrzynię o przebaczenie.

 Tę noc spędziłem, oczywiście, bezsennie, zamykając poto jeno oczy, by przywołać sobie na pamięć przecudne zjawisko. Dzień następny spędziłem w najdalszym zakątku ogrodu, gdzie cień wysmukłej mangi użyczał niejakiej ochłody memu, żarem miłości nękanemu, ciału. Marzyłem tam z viną, jedyną powiernicą w dłoni. Gdy tylko jednak nadeszła pora zachodu, a zmniejszony upał dnia pozwolił na wyjście, namówiłem Samadattę, by zwiedził wraz ze mną park miejski. Uczynił zadość mej woli, mimo iż pragnął zobaczyć pojedynek przepiórek. Ale daremnie przeszukałem wszystkie kąty. Było tam dużo dziewcząt i zabawiały się w różne sposoby, nęcąc mnie fałszywą nadzieją z miejsca na miejsce, ale nie było pośród nich onej jedynej, istotnej wyobrazicielki bogini Lakszmi.

 Potem udałem, że mam niesłychaną chęć poznania życia nad rzeką i wypluskania się w jej nurtach. Zwiedziliśmy wszystkie ghaty i baseny kąpielowe, wsiedliśmy do barki i zmieszali się z flotylą statków, snujących się co wieczór po falach Gangesu. Pływaliśmy długo, aż zagasły promienie słońca i zabłysły pochodnie i lampjony, i wreszcie, straciwszy nadzieję, musiałem dać znak wioślarzowi, by przybił do brzegu.

 Po ponownej nocy bezsennej zamknąłem się w pokoju i, chcąc czemś zająć roztęsknionego ducha, zanim przyjdzie pora udania się na poszukiwania dalsze, usiłowałem zapomocą farb i pędzla utrwalić swą cudną zjawę w chwili, kiedy tańcząc igrała z piłkami. Nie byłem stanie przełknąć jedzenia i wzorem onej słodko śpiewającej cakory, żywiącej się jeno promieniami księżyca, karmiłem się lśnieniem księżycowego oblicza ukochanej, mimo że było jeno wspomnieniem, ufny, iż dnia tego ujrzę ją znowu w parku.

 I tym jednak razem doznałem rozczarowania. Somadatta chciał mnie zabrać do domu gry, gdyż zajadły był na kości jak Nal, kiedy weń wstąpił demon Kali, ale oświadczyłem, że jestem znużony. Gdy odszedł, miast udać się do domu poszedłem z powrotem ku rzece i szukałem ukochanej, z podobnym niestety co wczoraj, wynikiem.

 

V. MAGICZNY PORTRET.

 

 Pewny, że zasnąć nie zdołam, nie kładłem się wcale onego wieczoru, jeno usiadłem na przeznaczonem do modłów pościelisku trawy u wezgłowia łoża i spędziłem przystojnie noc na miłosnej kontemplacji i modłach do Lakszmi, pani lotosów oraz jej ziemskiej zjawy. Gdy tylko zabłysło słońce, wziąłem się na nowo do malowania.

 Pracowałem przez kilka godzin, gdy nagle wszedł Somadatta. Schowałem co prędzej pod łóżko przybory malarskie, a uczyniłem to zupełnie machinalnie.

 — Widzę — powiedział — że wielki zaszczyt spadnie na dom nasz, bowiem wyjdzie zeń człek święty. Pościsz, jako przystało ascecie i wyrzekasz się łoża. Ni śladu odbicia ciała twego nie widzę na poduszkach pościeli, a kołdra nie posiada najmniejszej fałdy. Mimo, żeś wychudł skutkiem postów, ciało twe jednak nie utraciło całej wagi, o czem świadczy bodaj odcisk na tej oto trawie, gdzie spędziłeś noc na bogobojnych rozmyślaniach i modlitwie. Zdaje mi się jeno, że pokój ten zapełniony jest przedmiotami zgoła nieprzystojnemi świętemu. Na stoliczku nocnym wadzę, nietkniętą coprawda puszkę z maścią, miseczkę z proszkiem sandałowym, naczynie z wonną wodą, oraz spodeczki z korą cytrynowego drzewa i betelem. Na ścianach spostrzegam wieńce z żółtych liści amarantu, gitarę.. ach... gdzież to jednak podziała się paleta, która wisiała zawsze na tym oto gwoździu?

 Zmieszany, nie wiedziałem co odpowiedzieć, on zaś odnalazł bez trudu paletę i tak ciągnął dalej:

 — Cóż to za szkaradny czarownik utrwalił na tem oto drzewie, przy pomocy magicznych sztuczek, wizerunek zabawiającej się piłką dziewczyny? Wszakże niedawno paleta była czysta, sam ją zawiesiłem na ścianie. O... jest to zaiste dzieło szatana, który chce oplatać zaraz zpoczątku zmysły młodego ascety. Albo może uczynił to bóg jakiś? Wiadomo, że bogowie lękają się potęgi ascetów. Żarliwość twoja jest tak ogromna, że spłonąć od niej mogą lasy Vindhji, zaś bezmiar twych zasług może wyprowadzić z równowagi osiedle niebian. Ha... wiem już czyje to dzieło! Dokonał go bóg niewidzialny, władający kwietnemi strzałami, mający rybę w herbie... tak jest, to Kama, bóg miłości, od którego wywodzi się imię twoje... Tak, dostrzegam to jasno, widzę ponadto, że użył za pokusę Vassitthi, córki bogatego złotnika tutejszego.

 Na dźwięk imienia ubóstwianej, posłyszany poraz pierwszy, serce zaczęło mi bić gwałtownie i twarz moja okryła się bladością.

 — Widzę — zauważył żartowniś — że cię, przyjacielu drogi, wielkiego nabawiły strachu sztuczki owego czarownika Kamy. Musimy też w istocie uczynić coś, by ujść jego szatańskim zakusom. Przyda się tu rada kobieca. Pokażę ten portret ukochanej mej Medini, siostrze mlecznej pięknej Vasitthi, która również brała udział w zabawie, a ona powie co czynić należy.

 Powiedziawszy to, chciał odejść z wizerunkiem, ja jednak, domyśliwszy się jego zamiaru, poprosiłem by zaczekał, gdyż chciałem dodać napis. Nabrawszy na pędzel ślicznej purpurowej farby, po krótkim namyśle skreśliłem czterowiersz, opisujący w prostych wyrazach grę w piłki złociste. Czytając słowa wstecz, można się było dowiedzieć, że jedną z piłek, którą jej odrzuciłem, było moje serce, wracające do niej, mimo, że je upuściła. Wpoprzek przez wiersze, z góry na dół czytany, znaczył wiersz ów, że cierpię z powodu rozłąki, zaś z dołu do góry znaczył, iż mimo wszystko nie straciłem nadziei.

 Nie powiedziałem o tem nic Somadacie, to też niezbyt był zachwycony mą sztuką rymotwórczą, zbyt prostą, zdaniem jego. Jak zawsze każdy, zachwycony własnym konceptem, radził mi, bym opisał przestrach boga Kamy z powodu mej ascezy i jego sztuczkę, jaką mnie pokonał zapomocą magicznego wizerunku.

 Gdy Somadatta odszedł, nabrałem otuchy, bowiem uczyniony został krok stanowczy, który mógł mnie doprowadzić do upragnionego celu. Mogłem teraz jeść i pić, to też pokrzepiwszy się, wziąłem z ściany vinę i rozedrgałem struny tonami radosnemi i stęsknionemi zarazem, ciągle wyrażając niebiańskie imię Vasitthi przeróżnemi akordy.

 Grałem jeszcze, gdy Somadatta, wróciwszy po kilku godzinach, zjawił się z wizerunkiem w ręku.

 — Grająca w piłkę morderczyni twego pokoju ducha — powiedział — ułożyła także wiersz. Niema tam coprawda nadmiaru zdrowego sensu, natomiast pismo jest niezwykle powabne.

 Trudno powiedzieć, z jakim zachwytem zobaczyłem drugi czterowiersz, wypisany pociągnięciami pędzla, przypominającemi delikatne, zwiewne gałązki kwietne. Nie mógł w nim Somadatta odkryć sensu, bowiem odnosił się właśnie do tego, o czem nie wiedział, a świadczył, iż wiersz mój czytała w wszystkich kierunkach, co mnie utwierdziło w wysokiem mniemaniu o jej wykształceniu i sprycie. Odpowiedź była powabna, żartobliwa, a oświadczyny me przyjęła jako zwykły, towarzyski kompliment, któremu nie należy przypisywać zbyt wielkiego znaczenia.

 Próbowałem, rozumie się, odcyfrować ów wierszyk w sposób powyż wspomniany, w nadziei odkrycia jakiegoś wyznania, czy może nawet wyznaczenia schadzki, atoli daremnie. Powiedziałem sobie, że świadczy to o wysokiej obyczajności i wstydliwości dziewczęcej. Ukochana okazała, że potrafi śledzić wszelkie ścieżki męskiego ducha, ale nie tak łatwo sprowadzić ją na tę drogę, którą kroczy miłość lekkomyślna.

 Rozczarowany nieco, zostałem zaraz pocieszony słowami Somadatty.

 — Owa pięknobrewa — powiedział — nie jest coprawda wielką poetką, ma jednak za to dobre serce. Wiedząc, że dawno nie widziałem się z jej siostrą mleczną, ukochaną mą Medini sam na sam, zaś w towarzystwie można jeno oczyma rozmawiać, postanowiła, że spotkamy się jutro w nocy na terasie domu jej rodziców. Dzisiaj jest to niemożliwe, albowiem ojciec jej wydaje ucztę, tedy musimy zaczekać. Może miałbyś ochotę towarzyszyć mi w tej wycieczce?

 Roześmiał się chytrze, ja również roześmiałem się i przyrzekłem mu, że pójdę. W najlepszem usposobieniu będąc, chcieliśmy właśnie wziąć się do gry sześćdziesięcioczteropolowej, by zająć umysł w sposób przystojny, gdy nagle stanął przed nami służący i zawiadomił, iż jakiś cudzoziemiec chce się ze mną rozmówić.

 W przedsionku zastałem posłańca ambasadora, który mnie zawiadomił, iż winienem się sposobić do drogi i stanąć tejże jeszcze nocy z wozami w podwórzu pałacu królewskiego, gdyż poselstwo wyrusza z pierwszym brzaskiem z powrotem do kraju.

 Rozpacz moją wyobrazić sobie łatwo. Pewny byłem, iż obraziłem któreś z bóstw. Zebrawszy myśli, pobiegłem do ambasadora i nakłamałem mu bez namysłu o pewnej tranzakcji, która nie doszła jeszcze do skutku, a nie może być załatwiona w tak krótkim czasie. Płacząc rzewnie, błagałem go, by mi darował bodaj jeden dzień jeszcze.

 — Wszakże mówiłeś przed tygodniem, że wszystko pokończone! — zdziwił się.

 Zapewniłem go, że nadarzyła mi się niespodzianie okazja znacznego zysku, od którego wiele zawisło. I nie kłamałem wcale, jakiemuż bowiem zyskowi przyrównać można było zdobycie tej niezrównanej dziewczyny? Z wielką biedą powiodło mi się utargować zwłokę jednodniową.

 Dzień następny zszedł na przygotowaniach do drogi, to też mimo tęsknoty czas mi się nie dłużył zbytnio. Gdy mrok zapadł, wozy stały gotowe do odjazdu, tak że mogły ruszyć, gdy się jeno zjawię o świcie.

 

VI. TERASA BEZTROSKI.

 

 Gdy już noc zstąpiła głęboka, udaliśmy się wraz: z Somadattą, przybrani w ciemne szaty, wysoko zakasane, z mieczami w rękach, ku zachodniej stronie domu bogatego złotnika, zbudowanego jak pałac prawdziwy, posiadającego obszerną terasę, opartą o stromą skałę, pod którą rozwarta była głęboka czeluść. Wydostaliśmy się na nią przy pomocy długiej tyki bambusowej, wykorzystując zręcznie nieliczne załomy ukrytej w cieniu skały i przelazłszy z łatwością przez, okalający ją mur, znaleźliśmy się na terasie przyozdobionej palmami, drzewami asoki, oraz przepysznemi kwiatami wazonowemi. Księżyc, nie oświecający skały, oblewał jasną poświatą terasę i przy jego blasku zobaczyłem moją pięknooką pogromczynię, bawiącą się sercem mem niby piłką, obok niej zaś drugą dziewczynę. Ujrzawszy ją, zacząłem drżeć całem ciałem, tak, że musiałem, nie chcąc upaść, objąć ramieniem parapet terasy i to dotknięcie zimnego kamienia przywróciło mi zmysły. Somadatta pospieszył do swej ukochanej, która zerwała się z lekkim okrzykiem, gdy go zobaczyła.

 Opanowawszy zmieszanie, zbliżyłem się do Vasitthi, która wydała się zdumiona obecnością moją i wahała się, czy ma zostać, czy odejść. Rzucała mi jak płochliwa antylopa spojrzenia nieśmiałe, a ciało jej chwiało się, niby witka krzewu muskana powiewem. Mnie ogarniać znowu zaczęło wzruszenie, włosy mi się zjeżyły, oczy rozwarły szeroko i z trudnością wielką wyszeptałem kilka słów, wyrażających zachwyt, iż ją spotykam. Spostrzegłszy jak jestem wzburzony, uspokoiła się, usiadła i dłonią, podobną lotosowi, wskazała miejsce obok siebie. Po chwili, głosem drżącym przecudnie wyraziła zadowolenie, iż nadarza się sposobność podziękowania mi za tak zręczne odrzucenie piłki, że nie musiała przerywać gry świętej. W razie przeciwnym cała zasługa poszłaby wniwecz, a bogini obrażona źle dopełnioną ofiarą rozgniewałaby się, albo odmówiła jej błogosławieństwa.

 Odparłem, że nie należy mi się podzięka, a proszę jeno o przebaczenie tego, co było moją własną winą, gdy zaś nie zrozumiała, ośmieliłem się przypomnieć jej, że przyczyną fałszywego uderzenia piłki i jej odskoku w bok było spojrzenie, jakie mi rzuciła. Zarumieniła się i zaprzeczyła żywo, twierdząc że owo spojrzenie nie zmieszało jej wcale.

 — Myślę — odparłem — że na moment doznałaś oszołomienia i źle uderzyłaś piłkę, widząc w mem spojrzeniu nie wysłowiony podziw i uwielbienie bezgraniczne.

 — Niema mowy o uwielbieniu, — rzekła — wszakże w ojczyźnie widywałeś znacznie zręczniejsze mistrzynie w tej grze.

 Z słów tych wywnioskowałem z przyjemnością, iż była już o mnie mowa i że słowa, jakie wyrzekłem do Somadatty, zostały jej wiernie powtórzone. Zadrżałem jednocześnie, uświadomiwszy sobie owo lekceważące wyrażenie i pospieszyłem wyjaśnić, że mówiłem tak z rozmysłem, by ukryć przed przyjacielem słodką tajemnicę mego serca.

 Nie chciała wierzyć, lub udawała, że nie dowierza, ja zaś zapomniałem o lękliwości, nabrałem animuszu i zapewniłem, iż od pierwszego spojrzenia na nią, bóg miłości zasypał mnie kwietnemi strzałami swemi. Powiedziałem, że musiała być w bytach poprzednich żoną moją, gdyż inaczej trudno sobie wyobrazić tej, tak nagłej miłości. Jeśli zaś tak jest, zakończyłem, to i w jej sercu zbudzić się musiało uczucie i ona poznała we mnie chyba małżonka swego z czasu dawnych wcieleń na ziemi.

 Nastawałem na nią coraz to mocniej, aż wkońcu ukryła na mych piersiach rozognioną, zalaną łzami twarz i ledwo dosłyszalnym głosem wyznała, iż jej się przydarzyło to samo, że byłaby umarła niezawodnie, gdyby jej siostra mleczna nie przyniosła na czas wizerunku przeze mnie namalowanego.

 Zaczęliśmy się całować i pieścić bez końca i rozkosz nas ogarnęła niewysłowiona, gdy nagle uświadomiłem sobie konieczność rychłego wyjazdu. Cień padł na szczęście moje i westchnąłem ciężko.

 Spytała przerażona czemu wzdycham, a gdym jej wymienił powód, padła napoły zemdlona na ławkę, łzy nieutulone polały się z jej oczu, a szlochanie zatrzęsło jej piersiami. Daremnie usiłowałem pocieszyć ukochaną, daremnie zaręczałem, że gdy tylko minie pora deszczów natychmiast powrócę i nie opuszczę jej już, choćby mi wypadło zostać wyrobnikiem dziennym w Kosambi. Przysięgałem, że rozpacz moja z powodu rozłąki jest równie wielka i że jeno nieunikniona konieczność zmusza mnie do odjazdu. Mówiłem zgoła na wiatr, bo ledwo spytała o przyczynę, a ja zacząłem jej szczegółowo opowiadać dlaczego zaraz o świcie muszę ruszać, przekonałem się, że nie słucha co mówię, i nie rozumie wcale. Zawodząc, żaliła się, że chcę wracać do ojczyzny, bowiem są tam dziewczęta piękniejsze od niej i umieją lepiej rzucać piłką, jak to sam zresztą powiedziałem.

 Napróżno przysięgałem, dowodziłem, uparła się przy swojem, a łzy płynęły coraz to obficiej. Trudno się dziwić, że jej padłem do stóp, ucałowałem ręce i z płaczem przyobiecałem, że nie pojadę. Vasitthi objęła mnie w swe cudne, miękkie ramiona, całowała setki razy, śmiała się i płakała naprzemian i czułem się niewymownie szczęśliwy.

 Coprawda, wysnuła stąd zaraz taki wniosek:

 — Widzisz! Niema konieczności odjazdu, gdyż pojechałbyś w takim razie mimo wszystko!

 Gdym zaczął ponownie wyłuszczać rzecz całą, zamknęła mi usta pocałunkiem i powiedziała, że pewną jest miłości mojej, a nie mówiła zgoła serjo o mej chęci powrotu do dziewcząt ojczystego miasta. Godziny mijały niepostrzeżenie na pieszczotach i pogadance, zdając się snem i nie skończyłoby się to chyba nigdy, gdyby nie Somadatta i Medini, którzy się zbliżyli da nas, zawiadamiając, iż czas najwyższy wracać.

 W podwórzu zastaliśmy wszystko gotowe do odjazdu. Zawołałem przywódcę karawany i wysłałem go do ambasadora z zawiadomieniem, że nie załatwiłem swych spraw, przeto muszę zrezygnować z powrotu pod opieką poselstwa. Przesłałem pozdrowienie dla rodziców i poleciłem się jego dalszej życzliwości.

 Zaledwom się wyciągnął na łożu, by nieco wypocząć i przespać kilka godzin, zjawił się sam ambasador. Zerwałem się przerażony, złożyłem mu ukłon głęboki, on zaś spytał ostrym głosem co ma znaczyć takie postępowanie, potem zaś rozkazał mi iść z sobą.

 Zacząłem mówić o wiadomej tranzakcji handlowej, ale przerwał gniewnie:

 — Nie kłam! Wiem ja co znaczy, gdy młokos jak ty, nie chce opuścić obcego miasta. Wszakże wszystko załatwione, bo towary spakowane, a wozy zaprzężone stoją w podwórzu!

 Oblałem się rumieńcem schwytany na kłamstwie zadrżałem. Ale gdy mi kazał iść, narzekając, że stracił przeze mnie parę godzin porannego chłodu, oparłem się z całą stanowczością, której się widocznie nie spodziewał. Z tonu władczego przeszedł do pogróżek, potem zaczął prosić, wspominając, że rodzice moi dlatego tylko zdecydowali się wysłać mnie w tak daleką podróż, że pewni byli opieki poselstwa w jedną i drugą stronę.

 Argument ten był źle wybrany, uświadomiłem sobie bowiem, że nie będę mógł wrócić do Vasitthi, zanim się nadarzy drugie urzędowe poselstwo do Kosambi, na co można było czekać długo. Postanowiłem pokazać ojcu, że sam potrafię przeprowadzić karawanę i nie lękam się niebezpieczeństw dalekiej podróży.

 Ambasador przedstawiał mi owe niebezpieczeństwa w barwach nader ponurych, ale wszystko to nie zdało się na nic. Opuścił mnie gniewny, mówiąc że nie jego winą będzie, jeśli gorzko pożałuję uporu i głupoty swojej.

 Doznałem wielkiej ulgi, mogłem się bowiem teraz w zupełnym spokoju oddać marzeniom o Vasitthi i rozmyślając o niej, zasnąłem tak twardo, iż zbudziłem się dopiero o godzinie w której trzeba się było udać na terasę, gdzie czekały kochanki nasze.

 Spotykaliśmy się co nocy i za każdym razem odkrywaliśmy nowe skarby w skłonności serc i dusz naszych, a zarazem większą odczuwaliśmy tęsknotę, by zobaczyć się znowu. Bardziej srebrnem wydawało nam się w czasie owym światło księżyca, chłodniejszym marmur, wonniejszym zapach pełnych jaśminów, upojniejszym i miłośniejszym głos kokili, senniejszym poszum palm i bardziej obiecującym niespokojny szept asokowych liści, niż kiedyindziej i gdzieindziej w świecie.

 O jakże dobrze pamiętam owe przepyszne asoki terasy, pod któremi siadywaliśmy tak często lub przechadzali się, zwarci miłosnym uściskiem. „Terasa Beztroskich“ nazwana została od onych drzew, albowiem „drzewem beztroski“ lub „ukojeniem serc“ zwą poeci asokę, a nigdzie piękniejszych niż tam nie widziałem. Lancetowate, ciągle drżące liście połyskały w księżycu, szemrząc zcicha w nocnym powiewie, a pośród nich widniały złocisto żółte, pomarańczowe i szkarłatne kwiaty, chociaż rozpoczęła się dopiero pora vasanty. Jakże jednak nie miały kwitnąć wspaniale, kiedy przecież asoka rozwiera pęk swój w chwili, gdy korzenia jej dotknie stopa pięknego dziewczęcia.

 Pamiętam, ach, zda mi się, że to było wczoraj dopiero, stałem pewnej księżycowej nocy na terasie, obok uroczej sprawczyni przedwczesnego kwitnienia asoki. Księżyc był w pełni. Pochyleni na parapecie, spoglądaliśmy poprzez głęboki cień urwiska na rozległą dolinę. Snuły się po niej srebrne wstęgi obu rzek, łączących się w miejscu świętem, zwanem „trójzlewiskiem“, bowiem ogólne jest mniemanie, że w punkcie tym łączy się z niemi również Ganges niebiański. Ową nadziemską rzekę ukazała mi Vasitthi ponad szczytami drzew. Jest to nasza „droga mleczna“, która tam, na północy nosi ono wzniosłe miano.

 Rozmawialiśmy potem