Pewnego razu w Szleszynie. Z Księgi Darwali - Maciej Sobczak - ebook

Pewnego razu w Szleszynie. Z Księgi Darwali ebook

Sobczak Maciej

0,0

Opis

Projekt pod nazwą „Darwale” liczy już kilka lat. Dzieci nie tylko czytają o nich książki, lecz także próbują rysować te postacie. Spotkać je ponoć można w okolicach Ślesina i Lichenia. Znajdują się tu tereny bogate w malownicze jeziora i pachnące lasy. Do szczęściarzy należą ci, którzy w szuwarach dostrzegli kąpiącą się nimfę lub łowiącego ryby wodnika. Darwale nie lubią, kiedy znikają drzewa w lesie. Na swoim przykładzie uczą ekologii i propagują porządek w środowisku naturalnym.
„Szczypek miał rację, Marzanna tego wieczoru nie mogła przestać myśleć o chłopaku. Wtedy, kiedy po raz pierwszy spotkali się na plaży, jej serce zabiło inaczej niż zwykle. Szybciej. I ona to czuła. Bartek zaimponował jej nawet tym, że wypuścił wodnika z aresztu i tym samym zaryzykował swoją wolność. Musiał się ukrywać i stracił pracę. Był młody, ale szanowany. Jako jeden z nielicznych poznał życie Darwali. Słyszała też, że kiedyś starł się z czarodziejem, ale nie znała szczegółów, tylko plotki, które roznosiły się po mieście”.
Chcesz wiedzieć, co się wtedy zdarzyło w Szleszynie?
Sięgnij po nową książkę o Darwalach.
Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SZLESZYNO

Dla mieszkańców Szleszyna nastąpiły trudne czasy. Miasto przeszło pod jurysdykcję Kruszy. Straciło swoją niezależność, a ster władzy o164bjął przysłany przez króla Rogera twardogłowy Zbyk. Przez niektórych nazywany Majsterkiem, z uwagi na to, że często nadużywał tego określenia w stosunku do swoich podwładnych, i nie tylko.

Dzieci z Kolebek dawno już wyrosły i Bartek przeistoczył się z kilkunastoletniego chłopca w przystojnego młodzieńca. Za Anią zaś oglądali się wszyscy chłopcy z okolicznych wiosek. Bartek podjął swoją pierwszą pracę w straży miejskiej. Przyjął go jeszcze poprzedni burmistrz miasta – Antoni Łopatka, brutalnie usunięty ze stanowiska w wyniku sfałszowania wyborów. Łopatka nie był lubiany w mieście za swoje dziwactwa, ale mieszkańcy woleli swojego niż obcego, w dodatku podstawionego przez znienawidzoną tutaj Kruszę.

W Szleszynie żyło się coraz trudniej. Zbyk nakładał z miesiąca na miesiąc wyższe daniny. Tłumaczył się, że pomaga finansowo najuboższym. Owszem niektórzy otrzymywali pomoc, ale nieregularnie i w coraz mniejszej wysokości. Najczęściej były to warzywa, ziemniaki odebrane co bogatszym chłopom, rzadziej jakaś kura czy kaczka, albo gęś. Wszystkim było znane powiedzenie, że aby coś dostać, trzeba to najpierw komuś zabrać.

Dowódcą straży był Bruno, mieszkaniec Szleszyna, który wcześniej przez kilka lat służył w straży miejskiej w królewskiej Kruszy. Zbyk mu ufał i często pytał go o zdanie, zwłaszcza wtedy, kiedy musiał podejmować trudne decyzje.

– Bruno, dobrze, że jesteś. Muszę się ciebie poradzić. Powiedz mi, co mówią ludzie? – zapytał burmistrz.

– Na jaki temat, szefie?

– Tak w ogóle, na mój temat, jak im się żyje.

– Szczerze czy mam słodzić? – wypalił wprost dowódca straży.

– Mów prawdę.

– Nie masz dobrej opinii. Nikt tu nie lubił poprzedniego burmistrza, ale wszyscy wspominają, jak to dobrze bywało dawniej.

– Pytam, bo jak wiesz, kasa jest pusta – drążył temat Zbyk.

– Wiem, bo nie dostaliśmy żołdu już trzeci miesiąc.

– Nie gadaj, bo coś tam wam dałem, ale to prawda. Jak myślisz, Bruno, co trzeba uczynić, żebyś otrzymał należne ci pieniądze?

– Trzeba je zabrać komuś innemu.

– Zaraz zabrać… Zwiększę daniny.

– Ludzie nie wytrzymają, może wybuchnąć bunt – powiedział podniesionym głosem Bruno.

– Jaki tam bunt, podwyższymy kary.

– Wszyscy mówią, że odkąd rządzicie, to kary wzrosły już trzykrotnie.

– To wzrosną i pięciokrotnie – odrzekł bez większych emocji Zbyk.

– Nasze więzienie jest już przepełnione.

– Będziemy mieć pieniądze, to wybudujemy nowe, większe.

– Szefie, dobrze się namyśliłeś z tym podniesieniem daniny? – Młody strażnik, znając swojego szefa i jego kontrowersyjne decyzje, wolał się jeszcze raz zapytać.

– Tak, to jest już przesądzone, powiem więcej, ty, Bruno, ogłosisz tę wiadomość.

Dowódca straży zrobił minę, jakby najadł się kiszonej kapusty, ale nic nie odpowiedział, tylko wyszedł na zewnątrz. Zaraz też zawołał Bartka, którego darzył sympatią i któremu ufał. Chłopak od niedawna służył w straży, ale lubił tę pracę. Był nawet dumny z tego, że został powołany, choć nie pochodził z miasta, a z wioski, która znajdowała się nieopodal Szleszyna.

– Bartek, musisz mi pomóc.

– Co mam zrobić? – zapytał zdziwiony, że jego przełożony go prosi, a nie wydaje mu polecenie, jak to zwykle wcześniej bywało.

– Szykują się podwyżki podatków i trzeba to mądrze ogłosić, żeby ludzie się nie buntowali. Jesteś lubiany, więc tobie powierzam to zadanie.

– Mam chodzić od domu do domu i ogłaszać, że Majsterek podnosi podatki?

– Przemyśl, jak to zrobić, i daj mi znać, kiedy będziesz gotowy. Tylko uważaj, nie mamy za wiele czasu, sam wiesz, że już dawno nie otrzymaliśmy żołdu.

Bartek nic nie odpowiedział. Uważał, że dowódcy należy słuchać i wykonywać jego polecenia. Kiedy wrócił do domu, rodzice od razu zauważyli, że jest jakiś nieswój.

– Ciężki miałeś dzień? – zapytała matka, nalewając mu kapuśniaku do miski. – Chcesz pajdę chleba do zupy? – Nie odpowiedział, więc kontynuowała: – Nie masz dzisiaj humoru?

– A czy ty byś miała humor, gdyby ci kazano ogłosić podwyżki podatków w mieście?

– O to ci chodzi.

– Powiedziałeś w mieście, czyli nas na wsi nie dotyczą? – zapytał ojciec, podnosząc głowę znad stołu.

– Nie sądzę, wioska podlega pod Szleszyno, więc i tu burmistrz wyciągnie rękę po kiesę.

– Zmartwiłeś mnie, synku – powiedział ojciec. – Zboże nie obrodziło, ziemniaki liche. Pod krzaczkami tylko po kilka małych bulw.

Bartek nie odpowiadał. Uważał, że to jego praca i powinien należycie się z niej wywiązać.

– Zosia gdzie? – zapytał o siostrę.

– Poszła na wieś zrywać wiśnie, chciała trochę zarobić – wyjaśniła mu matka.

– Pewnie siedzi u Pawlaków.

– Skąd wiesz?

– Nie da się ukryć, że młody Antek wodzi za nią oczami. – Bartek czuł niechęć do Pawlaków.

– Jest młoda i ładna, to i chłopaki latają za taką, a ty nie rozglądasz się za dziewczyną?

– Mamo, nie mam czasu, pracuję.

– Jak tak dalej pójdzie, to zostaniesz wiecznym kawalerem. – Martwiła się o niego, bo czas leci, a on się nie może ustatkować.

– A co to? Kawaler jest zły? Jutro wrócę później.

– Czemu tak? – zapytała matka.

– Bo muszę ogłosić podwyżki podatków. Mówiłem już o tym.

Rano Bartek pojawił się u szefa. Bruno nie siedział sam, był z nim jeszcze ktoś – niejaki Borys, który od niedawna przebywał w Szleszynie. Przybył tu prosto z Kruszy, żeby nadzorować wykonywanie poleceń, a zwłaszcza pilnować, by przynosiły zamierzony efekt.

– To zaufany człowiek? – zapytał Borys, kiedy pojawił się Bartek.

– Możesz mówić – odpowiedział Bruno. – Pamiętaj, Bartek, że o tym, co tutaj mówimy, nikt się nie może dowiedzieć.

– Potrafię dochować tajemnicy.

– To dobrze – odpowiedział Borys – bo czeka nas dużo pracy. Pamiętaj, że wszystko, co robimy, jest czynione z myślą o mieszkańcach, żeby żyło im się lepiej. Król Roger chce zwiększyć swoje królestwo, dlatego potrzebuje więcej wojska, a wojsko kosztuje i solidarnie wszyscy muszą się dołożyć.

– To dlatego Majsterek podnosi podatki w mieście, a ja myślałem, że kasa jest pusta.

– To prawda, nie otrzymaliśmy żołdu już jakiś czas i obawiam się, że kiedyś może wybuchnąć bunt nawet w samej straży miejskiej – dodał Bruno.

– Straż ma być podwojona – oznajmił Borys. – A pieniądze się znajdą, nawet jak zrezygnujemy z dokarmiania biedaków. Niech zakaszą rękawy i wezmą się do roboty, a nie żebrzą, i to od miasta.

– Bartek, jeszcze dzisiaj zacznij ogłaszać informację o podniesieniu daniny miejskiej – powiedział Bruno.

– Zastanawiam się, jak to zrobić… Mam stanąć na rynku i krzyczeć do ludzi?

– Słuchaj, najlepiej zrób to tak, by ludzie myśleli, że większość z nich zyska, a tak naprawdę straci – tłumaczył mu Borys.

– Nie rozumiem.

– Kogo mi tu przyprowadziłeś, Bruno? Mówiłeś, że to najbardziej łepski strażnik.

– No bo jest.

Bartek się wzdrygnął na te słowa. Skoro szef go broni, to on nie może zawieść jego zaufania.

– Szefie, zabiorę się do tego jutro z samego rana, a dzisiaj przemyślę, jak to zrobić.

– Myślałem, że zaczniesz od razu, ale skoro potrzebujesz jeszcze jednego dnia, to masz na to moją zgodę. Pamiętaj, liczy się efekt. Burmistrz nie szczędzi grosza dla swoich najlepszych pracowników – wytłumaczył Bruno i podał mu obwieszczenie, żeby się z nim zaznajomił. – To do jutra.

Kiedy Bartek wyszedł na zewnątrz, Borys wybuchnął gromkim śmiechem.

– Niech chłopak się uczy, jest młody i może zrobić karierę – zareagował szef strażników.

– Żeby tylko ciebie, Bruno, nie wysadził ze stołka. Cha, cha, cha!

Po południu Bartek był już po służbie. Wracając do domu, przysiadł sobie nad jeziorem. Wyjął kawałek chleba ze smalcem i zaczął jeść. Patrzył na wodę zmąconą przez lekki wiatr. W pewnym momencie wydało mu się, że zobaczył w wodzie twarz młodej, pięknej dziewczyny.

„Przysnęło mi się – pomyślał – to tylko złudzenie albo krótki sen”. Wstał i zbliżył się do brzegu. Nie widział w wodzie niczego oprócz odbijającego się w tafli nieba. Gdy już miał odchodzić, usłyszał wołanie:

– Bartłomieju, Bartłomieju!

Wyraźnie ktoś wołał go po imieniu, ale był to raczej szept niż głos. A może tylko szum tataraków i fali na wodzie? Spróbował jeszcze raz się wsłuchać, ale nic już nie usłyszał. Rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu nikogo, rozwinął pismo, które otrzymał od Brunona, i zaczął czytać: „Wszystko, co dotychczas mieszkańcy musieli odprowadzać, zwiększyło się dwukrotnie. Najbardziej podwyżka uderzy w handlujących pierzem, gęsiami, dewocjonaliami”. A czytając te słowa, tak mruczał sobie pod nosem: – Pójdę i powiem wprost, nie będę nikogo oszukiwał.

NIESPODZIEWANE SPOTKANIE

Zosia zrywała wiśnie. W tym roku owoców było więcej niż zwykle i dziewczyna otrzymała propozycję, żeby nazrywać na sprzedaż albo dla siebie. Znała Pawlaków, a propozycję złożył jej Antek – chłopak drobnej postury, ale silny i bystry jak na chłopskiego syna przystało. Zosia miała już cały koszyk i szykowała się na powrót do domu.

– Hej! Skończyłaś już? – zawołał do niej, widząc, że owoce prawie wysypują się z koszyka.

– Spieszyłam się, bo muszę wrócić do domu i pomóc mamie.

– Moi rodzice proszą cię na podobiadek.

– Podziękuj im, ale muszę już iść – odmówiła dziewczyna.

– Pomogę ci zanieść, koszyk nie jest lekki.

Antek złapał za rączkę w taki sposób, że położył swoją dłoń na rękę dziewczyny.

– Hej, ściśniesz mi rękę – krzyknęła Zosia.

Chłopiec uśmiechnął się na te słowa, poprawił uchwyt i odprowadził ją do drogi, która snuła się przez środek wsi, dalej dziewczyna poszła już sama.

– Podziękuj rodzicom, że pozwolili mi nazrywać wiśni – zawołała i się odwróciła.

Kiedy Antek dotarł do domu, matka zapytała:

– A gdzie Zosia?

– Mówiła, że się spieszy.

– Kanapki przygotowane… Nie mogłeś jej przekonać? – dopytywała.

Zawstydzony chłopiec nic nie odpowiedział.

– Gapa z ciebie. Ładna dziewczyna, a ty jej nie zatrzymałeś – dodał ojciec.

Kiedy Zosia wróciła do domu, postawiła wiśnie pod orzechem w cieniu.

– O, już jesteś – zdziwiła się na jej widok mama.

– Przyniosłam koszyk wiśni, zrobisz kompoty.

– Nie chcesz ich sprzedać w mieście? Napracowałaś się przecież!

– Dobrze robi, bo sprzeda je za grosze i na dodatek jeszcze będzie musiała oddać połowę do urzędu. Takie mamy dzisiaj czasy – pochwalił córkę ojciec, który wszedł za nią do domu i usłyszał rozmowę. – Kompot z wiśni jest dobry, a i na ciasto wystarczy – mówił tak, bo był łasuchem i przepadał za ciastem z wiśniami.

Kiedy Zosia zaoferowała pomoc w pracach domowych, mama ją poprosiła, żeby udała się do lasu i nazbierała suchych szyszek na ogień. Były dobre do rozpalania w piecu, na którym gotowano. Na skraju pobliskiego lasu rosły stare, wysokie sosny. Zosia nie zamierzała wchodzić głębiej. Na drodze przy lesie leżało ich wystarczająco dużo. Wygodniej było je tu zbierać, niż wybierać gdzie indziej z trawy. Były suche i dorodne. Bez wysiłku wypełniła nimi koszyk.

Kiedy już miała wracać do domu, niespodziewanie z rosnącego przy lesie zboża wyszedł Darwal.

Przyglądali się sobie przez chwilę. W końcu pierwszy zabrał głos leśny człowiek i zapytał:

– Pamiętasz mnie?

– Jesteś Darwalem – odpowiedziała nieco zakłopotana dziewczyna.

– Dawno się nie widzieliśmy.

– To prawda, ale nikt z was się z nami nie kontaktował – tłumaczyła się dziewczyna.

– To samo mogę powiedzieć o tobie i twoim bracie.

– Nie było takiej potrzeby, poza tym myślałam, że wyprowadziliście się z lasu – odrzekła Zosia.

– Masz jeszcze nasz gwizdek? – zapytał Darwal, ale po chwili, widząc, że dziewczyna zastanawia się, co odpowiedzieć, kontynuował poprzedni wątek: – Rzeczywiście jakiś czas nas nie było.

– Opuściliście nasze lasy?

– Niezupełnie, ale byliśmy w innym świecie. Mam do ciebie prośbę – zmienił temat.

– O co chcesz poprosić? – zapytała.

– W mieście u waszego burmistrza znajduje się nasza własność, chcielibyśmy ją odzyskać.

– Co to takiego?

– Ostatnio robiliśmy przegląd wyposażenia i zauważyliśmy brak jednego lustra. Z tego, co pamiętam, znajduje się w siedzibie waszego burmistrza. Wyrosłaś na ładną dziewczynę – dodał i uśmiechnął się do niej.

– Ty jesteś taki sam, jak wtedy, nic się nie zmieniłeś.

Zosia zapomniała, jak Darwal ma na imię, ale czuła się niezręcznie, żeby o to zapytać. Mieszkaniec lasu domyślił się, o co jej chodzi, i odpowiedział:

– Pamiętam, że masz na imię Zosia. Nadal jest nas czworo: ja mam na imię Malutek, są jeszcze Wesolutek, Rezolutek i Sasanka.

– Malutku, jak mam wam pomóc odzyskać lustro? Wprawdzie jestem starsza, niż kiedy się widzieliśmy po raz ostatni, ale nie na tyle, żeby wejść do siedziby burmistrza i zabrać mu lustro.

– Zastanów się, w jaki sposób możesz nam pomóc, to nie jest pilne. Obawiam się jednak, że gdy ktoś się dowie, jakie właściwości ma nasze lustro, może sobie lub innym zrobić krzywdę. Ta wiedza, źle wykorzystana, obraca się przeciwko temu, kto w niewłaściwy sposób posługuje się nim. Co słychać u twojego brata? – zapytał na koniec.

– Odkąd pracuje w straży miejskiej, zrobił się strasznie ważny i zarozumiały.

– W straży miejskiej powiadasz, może on mógłby nam pomóc?

– Nie wiem, ale obiecuję, że porozmawiam z nim.

– Taaak! Tej samej straży, co nam dokuczała? – Darwal przypomniał sobie stare historie.

– Kiedyś był inny burmistrz, teraz jest nowy – pocieszyła go dziewczyna.

– Lepiej?

– Raczej gorzej, ale nie znają was, nie wiedzą, że istniejecie.

– Pamiętaj, porozmawiaj z bratem – wypowiedział ostatnie słowa i zniknął w zbożu.

Stało się to tak szybko, że dziewczyna nie zdążyła go zapytać, do kiedy ma mu dać odpowiedź. Pamiętała, że lustra były magiczne i można było do nich wejść. W trakcie drogi powrotnej starała się przypomnieć sobie, gdzie się znajduje gwizdek, o który pytał Malutek. To za jego pomocą dawniej kontaktowała się z Darwalami.

U STACHA

Bartek postanowił, że rozpocznie informować mieszkańców miasta, zaczynając od Stacha, który mieszkał tuż za bramą po prawej stronie. Należał on do bogatszych obywateli, prowadził bowiem gospodę. Kiedy chłopiec wszedł do środka, znajdowało się tam sporo gości i prawie wszyscy, tak jak siedzieli, utkwili w nim wzrok. Speszyło to Bartka, dlatego się nie zatrzymywał, tylko szybko przeszedł przez drzwi prowadzące do kuchni.

– Jest wujek Stachu? – zapytał młody strażnik stojącej kucharki.

– Drwa rąbie na zewnątrz – odpowiedziała. – Tu nie wolno wchodzić – dodała jeszcze.

Bartek nie odpowiedział, ale pomyślał, że „jemu wszędzie wolno wejść, w końcu nie jest byle kim, tylko strażnikiem miejskim”.

Stachu pracował na zapleczu. Stał odwrócony tyłem i przymierzał siekierę do pokaźnego kawałka drewna.

– Stachu! – zawołał Bartek po imieniu do swojego wuja.

Właściciel gospody się odwrócił i odłożył siekierę.

– Czegoś nie zapłaciłem? Albo coś przeskrobałem? – zapytał wuj na jego widok.

– Nie, wszystko w porządku, chciałem ci coś obwieścić. – Bartek przywitał się, podając mu rękę.

– Coś dobrego? Wątpię, znając twoich mocodawców.

– Będą większe daniny miejskie – powiedział Bartek, nie owijając w bawełnę.

– Nie czuję się zaskoczony, bo o tym już było słychać wcześniej.

– Nie jesteś wkurzony?

– Jestem, ale to nie twoja wina. Nie będę się na tobie wyżywał. Słuchaj, przyjdź dzisiaj wieczorem, bez munduru.

– Co wtedy będzie?

– Zobaczysz. Przychodzą tu ludzie. Posłuchasz, co naprawdę myślą o Majsterku i jego ludziach.

– Mógłbym obwieścić decyzję urzędu tym, co siedzą w gospodzie? Miałbym z głowy kilkunastu mieszkańców.

– Nie radziłbym. Idź na miasto i tam rozgłaszaj – poradził mu Stachu. – Jeszcze mi jaką burdę sprowokujesz i narazisz mnie na koszty.

Ku zaskoczeniu młodego strażnika, jak do tej pory, nikt na mieście nie podnosił głosu i nie przeklinał go za głoszenie niepopularnych decyzji burmistrza. Ludzie byli zmęczeni ciągłymi zmianami i wywołanym przez nie bałaganem. Nie wiedzieli, co mają płacić, ile i kiedy. W razie pomyłki straszono ich dokuczliwymi karami.

Tymczasem w jego rodzinnym domu Zosia po raz kolejny przyniosła szyszki na opał. Zanim położyła wypełniony po brzegi koszyk, zapytała:

– Mamo, nie widziałaś gdzieś małego, czerwonego gwizdka?

– Tu go nie ma, może jest na strychu w starym kuferku z waszymi zabawkami – odpowiedziała zdziwiona, że Zosia, dorosła już pannica, pyta o jakiś gwizdek.

Dziewczyna chciała wejść na strych, ale zauważyła, że nie ma drabiny.

– A gdzie jest drabina?

– W stodole – odpowiedziała mama. – Teraz potrzebujesz gwizdek? Jak tata wróci z pola, to przyniesie drabinę. Sama przecież jej nie uniesiesz, bo jest za ciężka.

Wejście na strych znajdowało się w sieni, ale bez drabiny nie można było tam wejść.

Po chwili do domu wrócił Bartek.

– Nie za wcześnie? – zapytała Zosia.

– Wstąpiłem tylko na chwilę, muszę wrócić do pracy – odpowiedział, mając na myśli umówione spotkanie w gospodzie „U Stacha”.

– Chciałam z tobą porozmawiać, masz chwilę?

– Nie za bardzo, a to coś ważnego?

– Spotkałam kogoś jakby z bajki – powiedziała Zosia ściszonym głosem, spoglądając, czy nikt oprócz brata jej nie słyszy.

– Jakiej bajki? Co ty mi tu gadasz?!

– Ciszej, widziałam Darwala.

Bartek był zaskoczony słowami siostry.

– Wiesz, że ja cały czas o nich myślałem, ale nie wierzyłem, że jeszcze o nich usłyszę, a tym bardziej, że ich jeszcze kiedyś spotkam.

– Jesteście głodni? – przerwała rozmowę mama.

– Ja bym coś zjadł – odpowiedział Bartek.

Zosia się nie odezwała. Była zaabsorbowana tym, co chciała przekazać bratu o Darwalach. W końcu niewiele mu powiedziała, bo Bartek spieszył się na spotkanie w gospodzie „U Stacha”.

– Opowiesz mi, jak wrócę – dodał, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

– Dokąd poszedł? Powiedział, że jest głodny – zdziwiła się mama, kiedy wróciła z talerzem polewki.

– Mówił, że musi wrócić do swoich zajęć.

– Mundur zostawił – skomentowała, patrząc na leżące na krześle służbowe rzeczy syna. – Nic z tego nie rozumiem.

– Ani ja – dołożyła Zosia.

Bartek początkowo się spieszył, ale wiedząc, że ma jeszcze czas, zszedł nad jezioro w to samo miejsce, gdzie poprzednim razem jadł chleb i czytał obwieszczenie. Panował tam spokój. Chłopak rozglądał się za rybakami, którzy zazwyczaj łowili ryby w pobliżu. Przypływali tu ludzie z okolicznych wiosek, a nawet z dalszych miejscowości. Niejeden raz widział, jak wyciągali z wody dorodne okonie lub sandacze, z których to jezioro słynęło. Dzisiaj nie było nikogo.

Po chwili błogi spokój przerwał głośny plusk wody. Reakcja Bartka była spóźniona i nie zdążył dostrzec, co wywołało hałas. Na wodzie pozostały duże pierścienie z fal. Świadczyło to o tym, że faktycznie coś się wynurzyło z wody. Chłopiec wstał i zbliżył się do brzegu. Wpatrywał się w jezioro. Liczył, że cokolwiek to było, ponownie się wynurzy. Nie miał jednak wiele czasu. Był umówiony ze Stachem, więc żeby się nie spóźnić, przerwał obserwację i udał się w kierunku bramy. Z mostu jeszcze raz zerknął na jezioro, lecz nic się nie działo.

– Jesteś! – Przy wejściu do knajpy stał właściciel i wyglądał, jakby czekał tylko na niego. – Wejdź – powiedział szybko i zamknął za sobą drzwi, przepuszczając wpierw Bartka.

Sala była pełna. W środku panował zaduch. Roznosiły się zapachy potu, jedzenia i tanich trunków.

Wśród obecnych nie było żadnej kobiety.

– Siadaj tu. – Właściciel gospody podał mu krzesło. Gestem skrzyżowanych nad głową rąk pokazał, żeby się uciszyli.

Trwało to dłuższą chwilę, po czym słychać było już tylko pojedyncze głosy, burknięcia i dźwięk szkła.

– Słuchajcie, chłopy, powiedzcie, co sądzicie o ostatnich pomysłach naszego burmistrza. Mamy tu naszego Bartka, który siedzi w urzędzie. To zaufany człowiek, możecie mówić – rozpoczął Stachu.

Chłopi się przekrzykiwali, grozili pięściami, stukali o stoły, a nawet kopali krzesła w złości. Stachu musiał ich ponownie uspokoić:

– Przestań jeden z drugim kopać, bo mi tu jakichś szkód narobicie! Gadajcie po kolei, a nie jeden przez drugiego.

– Ja tam nie dam złamanego grosza.

– Nie dasz, to cię wsadzą.

– Kto mnie wsadzi?

– Ten tu młody strażnik na ten przykład – gadali między sobą.

– My tu bidę klepiemy, a tam pan Majsterek w pałacu sobie mieszka i gęś chrupie w najlepsze.

– To nie pałac. Mieszka w normalnym domu, tak jak inni mieszkańcy miasta. – próbował go bronić Bartek.

Dysputy trwały w najlepsze do czasu, kiedy przerwał im Stachu:

– Słuchajta, trzeba coś zaradzić – mówił – wybierzemy delegację i zaniesiemy skargę do burmistrza.

– A jak nas nie wpuści?

– To siłą się wedrzemy – krzyknął ktoś i machnął pięścią.

W końcu ustalili, kto pójdzie, pięciu najbardziej kumatych mieszkańców miasta. Umówili się przed urzędem na drugi dzień rano. Stachu pokazał gestem Bartkowi, żeby ten jeszcze został. Zapytał go:

– Będziesz trzymał język za zębami?

– Zależy, jaką tajemnicę chcesz mi powierzyć.

– Miastu grozi bunt – wyjaśnił.

– Rozumiem, że ci, co tu przed chwilą gadali, ruszą na urząd miasta.

– Ci się nadają tylko do krzyczenia, ale są tacy, których nie znasz, a którzy są gotowi zrobić nawet przewrót. Uprzedzam cię tylko, żebyś nie był zaskoczony. Tamtych ludzi mi nie żal, ale ty jesteś nasz i uważaj, a to, co usłyszałeś, zachowaj dla siebie – poradził mu na koniec Stachu.

Był jego krewnym i pochodził z tej samej wsi co młody strażnik. Jakiś czas temu przeniósł się do miasta i spróbował swoich sił jako szynkarz, tak potocznie mówiło się o kimś, kto prowadził gospodę.

NIMFA

Bartek wyszedł zdenerwowany od Stacha. Odniósł wrażenie, że za rogiem gospody ktoś się czai. Pomyślał sobie, że lepiej byłoby dla niego, gdyby nie znał planów mieszkańców. Zastanawiał się, co odpowie, kiedy szef zapyta go o nastroje w mieście. Jak dotąd starał się mówić prawdę i nie ukrywał swoich emocji, choć z jego twarzy można było wyczytać, że coś go nurtuje. Stanął na moście i wpatrywał się w wodę. Nagle usłyszał, że od strony jeziora woła go ktoś po imieniu.

– Bartłomieju! Bartłomieju!

Głos był wyraźny, delikatny, dziewczęcy. Nie przypominał sobie, by ktokolwiek zwracał się tak do niego, raczej każdy wołał na niego Bartek. I choć nie chciało mu się schodzić na brzeg jeziora, to z ciekawości zeskoczył z mostu, zrobił kilka kroków i stanął tak, że czubki butów dosięgały wody. Nikogo nie było. Szedł przy samej wodzie, kiedy nagle, na spokojnym jak dotąd jeziorze, pojawiła się spora fala i spryskała go całego od stóp do głów.

– Ach! – zawołał, bo nie zdążył odskoczyć.

Był mokry. Czuł się nieswojo, ale nie złościł się z tego powodu. Odniósł nawet wrażenie, że ta niespodziewana woda ochłodziła jego gorącą głowę. Zapomniał o problemach, o spotkaniu u Stacha. Chciał teraz jedynie wyjaśnić, kto to zrobił. Zastanawiał się, czy mogła to być większa ryba. Wieczór był bezwietrzny, a nawet gdyby wiał wiatr, to nie wzniósłby takiej fali, myślał zdziwiony. W końcu wrócił do domu.

– Kąpałeś się w jeziorze w ubraniu? – zdziwiła się matka, kiedy go zobaczyła.

– Nie, ktoś mnie oblał – odpowiedział jej.

– Jak to cię oblał.

– Śmigus-dyngus! – zawołała wchodząca do kuchni Zosia. – To nie ten okres – sprostowała po chwili, widząc minę brata.

– Przebierz się, bo się zaziębisz – zwróciła się do niego matka.

Bartek zdjął mokre ciuchy i rzucił je na wiszący na podwórku sznurek służący do rozwieszania prania.

– Kto mógł cię oblać?

– Nie wiem, mamo. Stałem nad jeziorem i nagle tak jakby duży sum trzasnął ogonem i całego mnie oblał.

– Bartek, przecież w naszym jeziorze nie ma takich ryb – powiedział ojciec, który dotychczas milczał, ale słuchał, co mówił chłopak. – Pewnie ktoś cię wepchnął podczas zabawy.

Chłopak już tego nie komentował, przebrał się i zamknął w swoim pokoju.

BUNT W MIEŚCIE

W piątek przed urzędem zebrali się mieszkańcy miasta, którzy zaczęli wykrzykiwać w kierunku okna na piętrze, gdzie urzędował burmistrz.

– Bruno! – zawołał Zbyk.

– Słucham, panie burmistrzu.