Peter Sagan. Mój świat - Peter Sagan - ebook

Peter Sagan. Mój świat ebook

Peter Sagan

4,2

Opis

Witaj w świecie jednego z najlepszych kolarzy w historii!

Sekrety największych wyścigów. Cała prawda o tym, co dzieje się w peletonie. Okoliczności zwycięstw w mistrzostwach świata UCI, historia wieloletniej rywalizacji z Michałem Kwiatkowskim oraz szczegóły kontrowersyjnej dyskwalifikacji podczas Tour de France 2017.

W autobiografii Peter Sagan uchyla kurtynę świata wielkiego kolarstwa, pozwalając zajrzeć za jego kulisy. Ale nie tylko. Dzięki tej książce poznasz również to mniej oficjalne oblicze Słowaka. Peter wprowadzi cię do kręgu swoich najbliższych przyjaciół, pokazując przede wszystkim to, jak w pogoni za kolejnymi zwycięstwami udało mu się pozostać normalnym i wyluzowanym człowiekiem.

Ta książka to smakowity kąsek dla wszystkich fanów kolarstwa i samego Sagana. Rozsiądź się wygodnie w siodełku i daj się porwać w fascynującą podróż po „jego świecie”!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (66 ocen)
34
19
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joabru

Nie oderwiesz się od lektury

Kolarstwo od środka.
00

Popularność




Mojemu synowi Marlonowi.

Ta książka opowiada o moich największych triumfach w kolarstwie.

Ty jesteś moim największym triumfem w życiu.

23 września 2017Prolog

Już po raz dziesiąty tego dnia po mojej prawej stronie pojawiły się maszty żaglowców. W nozdrzach poczułem inny zapach, jak zresztą za każdym razem w tym miejscu. Popołudnie było chłodne i wilgotne, typowo skandynawskie. Znajdowaliśmy się nieopodal przystani, znad której dochodziły nas zapachy z kilkudziesięciu grillów i fast foodów, w których głodnym fanom kolarstwa sprzedawano każdy rodzaj dającego się zjeść jedzenia, jakie można upchnąć między dwa kawałki pieczywa.

Wjechaliśmy w długi i szybki lewy zakręt na drodze oddzielającej brzeg morza od szeregu kolorowych domków stojących w przepięknym starym porcie. Gdy wjechaliśmy tu po raz pierwszy, poruszaliśmy się dość spokojnie, mieliśmy za sobą dopiero 40 kilometrów. Musiało być jakoś krótko po jedenastej. Potem przejeżdżaliśmy obok tych chwiejących się masztów i hałasującego takielunku jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem jechaliśmy trochę szybciej, przez co w grupie było nas coraz mniej. Początkowo było nas niemal 200, ale teraz, po ostatnich dwóch czy trzech trudnych okrążeniach niewielkiego i pagórkowatego toru w Bergen, zostało nas około 60. Sędzia z UCI zaczął gwałtownymi ruchami szarpać linę starego dzwonu, informując nas tym samym, że zostało już tylko jedno okrążenie. Nagle dobitnie uświadomiłem sobie, że na plecach mam plastron z numerem 1. Jest czwarta po południu, a to oznacza, że mistrzem świata w kolarstwie będę prawdopodobnie jeszcze tylko przez pół godziny.

*

Sam wyścig okazał się przedziwny.

Zaczęliśmy powoli, co mi pasowało. Od dwóch dni porządnie nie jadłem i nie piłem, bo w piątek, w moim domu w Monako, dopadły mnie jakieś problemy żołądkowe. Znakomite wyczucie czasu. Wcześniej przez tydzień nie wsiadałem na rower, bo miałem grypę. Nie chcę tu marudzić o chorobach, bo w sumie nie zdarza mi się to często, poprzestanę zatem na stwierdzeniu, że dwa ostatnie tygodnie nie były moim wymarzonym okresem przygotowań do jednej z najważniejszych imprez w kalendarzu kolarskim. Mistrzem świata byłem od dwóch lat, a nawet w pełni zdrowy miałem spore szanse na to, że dzisiaj stracę moją tęczową koszulkę. Większość uważała, że tegoroczna trasa będzie zbyt trudna dla zawodnika uznawanego za „sprintera, który umie wjechać na wzniesienie”, a nie za prawdziwego punchera, takiego jak Julian Alaphilippe, Philippe Gilbert czy też mój poprzednik na mistrzowskim tronie Michał Kwiatkowski (przez nas nazywany po prostu Kwiato). Uważano również, że tym razem będę za mocno kryty, bym mógł wygrać po raz trzeci. Wszystkie największe teamy miały już do tego nie dopuścić. Eksperci przewidywali też, że najmocniejsze ekipy po prostu otoczą naszą niewielką słowacką grupkę, gdy trzeba będzie przejąć kontrolę nad wyścigiem.

Pierwsza ucieczka urwała się wcześnie. Wyścig rozpoczął się w niewielkim mieście niedaleko Bergen, skąd dojechaliśmy na miejsce dwunastokrotnego przejazdu pętli wytyczonej przez centrum tego miasta, potem nabrzeże, promenadę i Salmon Hill. W wielu wyścigach przez pierwszą godzinę panuje chaotyczna szarpanina, bo wszyscy usiłują się załapać do całodziennej ucieczki, która zdefiniuje cały wyścig – do ucieczki, która z pewnością zostanie spacyfikowana przez najmocniejszych zawodników. Na szczęście – dla mojego buntującego się żołądka – tym razem do tego nie doszło. Grupa ucieczkowa szybko się uformowała i odjechała. Gdy miała już dziesięć minut przewagi, pozostali z nas wzięli się do trochę mocniejszej pracy. W tym momencie znów zaczynałem czuć się jak kolarz.

Powinienem być tutaj, na miejscu, już od jakichś dziesięciu dni. Pierwotnie planowałem dołączyć do moich kolegów z zespołu BORA-hansgrohe na drużynową jazdę na czas, którą rozgrywano przed tygodniem. Drużynowa jazda na czas to dość nowy element kolarskich mistrzostw świata i to element o tyle dziwny, że występuje się w niej w barwach swojego zespołu zawodowego, a nie w barwach reprezentacji narodowej, jak to ma miejsce we wszystkich innych wyścigach podczas mistrzostw świata. Dla fanów impreza ta jest tak atrakcyjna, bo mogą wymachiwać flagą swojego kraju, a nie zakładać baseballówki z logo banku, firmy rowerowej czy producenta okapów kuchennych. Trasa wyścigu odbywa się na pętli, a nie z miejsca A do B, przez co kibice mają więcej frajdy z oglądania. Fani zjeżdżają się z całego świata, by krzyczeć, dopingować, pić i – być może – świętować. Słowacy są znakomici we wszystkich tych trudnych dyscyplinach.

Pod moją nieobecność BORA-hansgrohe ukończył drużynową jazdę na czas w pierwszej dziesiątce, a moi partnerzy z reprezentacji Słowacji spodziewali się, że w wyścigu szosowym też nie wezmę udziału. Wczoraj rano zwlokłem się w końcu z łóżka i wsiadłem w Nicei na pokład samolotu. Większość liczącej 2500 kilometrów trasy spędziłem w toalecie.

Na starcie byłem dość spokojny, szczerze mówiąc, byłem jednocześnie zaskoczony i zadowolony, że w ogóle się tu znalazłem. Gdy po raz pierwszy (na pierwszym okrążeniu) przejeżdżaliśmy linię mety w Bergen, obejrzałem się na jadącego obok mnie brata Juraja. Obaj mieliśmy na sobie niebiesko-czerwono-białe stroje reprezentacji Słowacji. „Dobrze się przypatrz – powiedziałem. – Nie sądzę, żebyśmy mieli tu więcej dotrzeć”.

Jechaliśmy jednak stałym tempem, które było dla mnie korzystne, podobnie zresztą jak łagodna temperatura. Rok temu mistrzem świata zostawałem w skwierczącym upale w Katarze. Nie wyobrażałem sobie, żeby mój odwodniony organizm miał teraz znieść podobne warunki. Pod tym względem Norwegia była zdecydowanie przyjemniejsza.

Kryłem się w środku grupy. Im dłużej trwał wyścig, tym mniej liczna się ona stawała. W mistrzostwach świata zawsze odpada wielu zawodników i to z różnych powodów. Po pierwsze, wiele krajów wysyła kolarzy tylko po to, żeby spełnić minimalne wymogi ilościowe, starając się nie stracić miejsca w przyszłych edycjach tej imprezy. Po drugie, wielu zawodników bierze udział w tym wyścigu, by pomóc go kontrolować, gonić pierwsze ucieczki albo brać w nich udział. Przez pierwszą połowę zawodów realizują zadania na rzecz swojego lidera, a gdy zaczyna się właściwa rywalizacja, w zasadzie nie są już potrzebni. Po trzecie, to naprawdę długi wyścig – w 2017 roku trasa liczyła 267 kilometrów – i do tego rozgrywany na koniec długiego sezonu, a kolarz kilkakrotnie przejeżdża obok zachęcających, ciepłych i suchych boksów. Z każdym okrążeniem doświadcza się niemal magnetycznego przyciągania, jak gdyby kierownica sama skręcała w tamtą stronę. Czasami z trasy można wręcz dostrzec hotel, w którym się nocuje.

Coś zaczęło się dziać dopiero na pięć okrążeń przed metą. Na czoło wysforowali się Holendrzy i nagle stało się mocno niekomfortowo. Holandia zawsze przywozi na mistrzostwa świata bardzo liczną grupę niezwykle silnych koni pociągowych. Gdy jedziesz w grupie i nagle widzisz przed sobą pomarańczowych 80-kilogramowych postawnych facetów w pomarańczowych strojach, od razu wiesz, że trzeba będzie zacisnąć zęby. W głowie pojawia się kontrolka informująca o konieczności zapięcia pasów bezpieczeństwa. Od razu wiesz, że teraz będzie pod górkę.

Co ciekawe, przez całe moje życie mistrzem świata w kolarstwie szosowym nie został żaden Holender. Trzeba mieć jednak świadomość, że choć Holendrzy sami od bardzo dawna nie zostali królami, mają moc wynoszenia na tron innych – świadomie czy nie.

Wcześniej przeszedłem kilka sprawdzianów i wszystkie je uznałem w głowie za zaliczone. Pierwszy: dotrzeć do Bergen. Zrobione. Drugi: wystartować w wyścigu. Zrobione. Trzeci: przez godzinę wyglądać jak kolarz. Zrobione.

Nadszedł czas na czwarty sprawdzian: przetrwać pierwszą próbę narzucenia mocnego tempa. Och, nigdy nie należałem do tych, co nie idą na całość. Do roboty, Peter.

*

Zostało nas około setki. Po zakończeniu wyścigu – zwłaszcza takiego, który wygrałem – dziennikarze często pytają mnie o jego przebieg, jak gdyby była to powieść mojego autorstwa, jak gdybym sam decydował o losach postaci, snuł intrygę, dodawał kilka fałszywych tropów i narażał głównego bohatera na niebezpieczeństwo. To całkiem atrakcyjna wizja i doskonale rozumiem, po co są mi zadawane takie pytania, ale to niestety tak nie działa. Owszem, każdy wyścig ma swoją historię, ale to jest tylko moja historia. Stu zawodników ma sto różnych historii. Ja mogę opowiedzieć tylko tę moją. Pewnie słyszałeś o kamerach GoPro. Świetny gadżet, nie? Taka kamera zamocowana na kierownicy daje niesamowite odczucia i wrażenie, że samemu bierze się udział w wyścigu. To teraz wyobraź sobie, że oglądasz wyścigwyłączniez tej perspektywy. Mistrzostwa świata w Bergen bez obrazu ze śmigłowców, z motocykli, bez kamer ustawionych na mecie, bez komentarza, bez całej sześcioipółgodzinnej relacji. Cóż, właśnie tak wygląda moja historia, mój film, moja wąska wersja, jedna ze stu innych. Nie wydaje mi się, żebym znalazł wielu chętnych na jej oglądanie.

Postanawiam nie zostać z tyłu. Wiszę na kole zawodnikowi jadącemu przede mną, a tak naprawdę po prostu się chowam. Zwykle jeżdżę na czele, żeby mieć ogląd sytuacji, a teraz mam okazję przekonać się, że w drugiej czy trzeciej dziesiątce jest nieco bardziej chaotycznie. Na tym etapie nie myślałem o zwycięstwie, a o tym, żeby dojechać do mety – żeby z godnością zakończyć dwuletni okres noszenia tej fantastycznej, legendarnej tęczowej koszulki.

Hałas dobiegający z poboczy przy pętli nie ustawał ani na chwilę. Nawet gdy przeszliśmy do bardziej intensywnego ścigania się, nie dało się nie dostrzec olbrzymich mas słowackich kibiców, którzy wybrali się do Norwegii. Moje ojczyste flagi powiewały na tle nieba na niesamowicie długich drzewcach. Za każdym razem, gdy słyszałem wykrzykiwane moje imię, przybywało mi odrobinę sił. Każdy słowacki okrzyk z pobocza przypominał mi o tym, że w domu dopinguje mnie cały naród, że modlą się, by stało się niemożliwe. Wokół widziałem tysiące hełmów wikingów pomalowanych na czerwone, białe i niebieskie barwy Norwegii, olbrzymie masy ludzi machających racami, hot dogami albo puszkami z piwem. Zapach pieczonych frankfurterek albo wędzonej ryby nie zanikał ani na chwilę, ale nasilał się obok każdej mijanej grupy. Szwajcarscy kibice używali niesamowicie głośnych dzwonków dla krów. Z takim dzwonkiem na szyi żadna krowa nie przeżyłaby nawet jednej nocy na Matterhornie. Nie brakowało też Union Jacków, tanie linie oferowały bilety na ten fantastyczny weekend w tak atrakcyjnych cenach, że brytyjscy fani po prostu nie mogli tu nie przylecieć. Kibice włoscy i francuscy tworzyli mniejsze, ale żywiołowe grupy wspierające konkretnych kolarzy takich jak Tony Gallopin, Warren Barguil, Gianni Moscon czy Sonny Colbrelli, od których oczekiwali sięgnięcia po tęczową koszulkę.

Sam przywykłem do noszenia jej przez 24 miesiące i teraz nagle poczułem, że brakuje mi sił i energii, które zwykle daje ona zawodnikowi. Tego dnia byłem kolejnym anonimowym kolarzem w anonimowym stroju reprezentacji narodowej w środku wielkiej grupy, która przemyka drogą. To nie Peter Sagan, nie mistrz świata UCI, tylko kolejny trybik w maszynie! Nie słyszałem zwyczajowych okrzyków „Peter!” albo „Sagan!”, które rozlegały się zwykle na widok tęczowej koszulki. Tym bardziej, że jechałem tak daleko od czoła wyścigu. Ta anonimowość mi pasowała, ale oszukiwałbym się, gdybym sądził, że anonimowość w oczach tłumu przekłada się na anonimowość w oczach rywali. Oni wiedzieli, że ciągle jadę – że nie ogrzewam stóp w ciepłym garażu ani nie siedzę w wannie w hotelu.

Pozostały jeszcze dwa podjazdy pod Salmon Hill. Gdy jechaliśmy pod górę przedostatni raz, Holendrzy znowu dołożyli do pieca. Tym razem to Tom Dumoulin pomknął w górę w stylu typowym dla holenderskiego specjalisty od jazdy na czas. Nasza grupa nagle przekształciła się w długą linię kolarzy jadących gęsiego, a przy okazji stała się dwa razy mniejsza. Dla wielu zawodników to był ostatni przystanek i skrupulatnie skorzystali z możliwości wysiadki. Wbrew wszelkim oczekiwaniom ciągle się trzymałem. Do mety zostało już tylko jedno okrążenie. Facet bijący w dzwon informował nas o tym, co sami doskonale wiedzieliśmy. Na plecach miałem numer 1, ale to mogło być moje ostatnie pół godziny z tytułem mistrza świata.

*

Przed wyścigiem dużo mówiło się o Julianie Alaphilippe. Ten młody Francuz dał już o sobie znać na arenie sportowej swoimi śmiałymi atakami – akcjami naznaczonymi olbrzymią pewnością siebie, które zmieniały losy wyścigów – i szybko zapracował sobie na szacunek bardziej doświadczonych i utytułowanych partnerów z teamu Quick-Step. Przełomowy był dla niego sezon 2015, w którym zajął drugie miejsce w Tour of California (ustępując tylko mnie), a także drugie miejsca w La Flèche Wallone oraz w Liège–Bastogne–Liège (zwłaszcza tym występem wzbudził największe zaskoczenie). Otrzeć się o zwycięstwo w monumencie i to do tego w tak długim i trudnym wyścigu, jak najstarszy wyścig kolarski na świecie, to niesamowity wyczyn jak na 22-latka. Na pierwszy rzut oka jego kariera trochę przypominała moją, ale uważniejsza analiza prowadziła do wniosku, że Francuz lepiej radził sobie w górach niż ja. Na podjazdach potrafił bardzo mocno zaatakować.

Na ostatnim podjeździe pod Salmon Hill to właśnie Alaphilippe pokazał nam spody swoich podeszew. Francuz wyrwał jak szalony. Ja jechałem gdzieś w drugiej dziesiątce i próbowałem się zorientować, co tu się wyrabia. Wydawało mi się, że widzę dwóch faworytów usiłujących dogonić samotnie atakującego Francuza. To mogli być Philippe Gilbert i Niki Terpstra, ale nie byłem pewien. Nie wiedziałem też, czy udało nam się dopaść wszystkie wcześniejsze ucieczki. Ogólnie panowało wielkie zamieszanie, a do mety zostało już tylko dziesięć kilometrów.

Trudno mi opisać słowami, o ile trudniej reaguje się na zmiany tempa po przejechaniu 250 kilometrów niż po przejechaniu powiedzmy 150 kilometrów, czyli tylu, ile liczy przeciętny etap sprinterski podczas jednego z wielkich tourów. To jak zupełnie inna dyscyplina sportu. Nadal trudno mi było zrozumieć, że ciągle jeszcze się trzymam, ale rozejrzałem się wokół siebie i dostrzegłem mnóstwo szybkich chłopaków. Matteo Trentin, Fernando Gaviria, Michael Matthews, Alexander Kristoff, Edvald Boasson Hagen, Ben Swift… Oni wszyscy to naprawdę mocni kolarze, zwłaszcza w grupie. Nie wyglądało to dobrze. Na tym etapie długiego i męczącego wyścigu powinienem desperacko liczyć na to, że grupa uciekinierów zostanie dopadnięta, bo teoretycznie byłem jednym z najszybszych z pozostałych. Problem w tym, że nawet w topowej formie nie mogłem mieć pewności, że będę miał przewagę nad tak mocnymi zawodnikami, a co dopiero w dniu, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej klęczałem nad muszlą klozetową. Cóż, w tej konkretnej chwili czułem się zaskakująco dobrze, ale nie miałem zielonego pojęcia, co się wydarzy, kiedy spróbuję sprintu.

Sprawdziłem moc w nogach, po raz pierwszy od startu pokazując się na czele grupy. Konwencjonalna wiedza na temat pokonywania zakrętów rowerem głosi, że należy przyhamować, ściąć do wierzchołka zakrętu, a potem przyspieszyć. Metodą prób i błędów – wielu błędów – przekonałem się, że jeśli zakręt weźmie się szeroko, nie trzeba hamować. Występuje wtedy coś na kształt efektu procy i pokonuje się zakręt szybciej niż inni. Ben Swift usiłował dogonić tych, którzy potencjalnie mogli być przed nami, więc ja wykorzystałem tę technikę, by do niego dojechać i pomóc mu w pościgu. W jednej chwili przypomniałem sobie, jak to jest być Peterem Saganem. Pozostali kolarze w grupie dojechali do mojego tylnego koła i… tak już zostali. Czyżby nie zależało im na dogonieniu tych z przodu? Do mety zostały jakieś cztery kilometry. Miałem przed sobą jeszcze pięć minut jako mistrz świata.

W mojej grupie zostało jakichś 15 zawodników. Później dowiedzieliśmy się, że w tym momencie doszło do przerwania transmisji telewizyjnej, co wywołało wielkie zamieszanie na mecie i spowodowało, że w poszczególnych ekipach oraz w tłumie kibiców zjawisko obgryzania paznokci osiągnęło niespotykaną dotąd skalę.

Jako że materiał wizualny nie istnieje, mógłbym tu teraz wcisnąć kit, że na jednym kole i z jedną ręką na kierownicy wyprzedziłem wszystkich rywali, a potem wyprowadziłem niszczycielski atak, po którym zostawiłem wszystkich wiele kilometrów w tyle. Na przedostatnim zakręcie zatrzymałem się na piwo i pozwoliłem im wszystkim się dogonić, bo było mi przykro i nie chciałem rujnować im tego dnia.

Tak naprawdę jednak w grupie panowała niemal taka sama konsternacja jak przed czarnymi ekranami telewizorów. Finisz się zbliżał. Dogoniliśmy i wyprzedziliśmy Wasila Kiryjenkę, a następnie Lukasa Pöstlbergera, Austriaka, który na co dzień jeździ ze mną w ekipie BORA-hansgrohe. Czy to już wszyscy? Nie. Nadal nie widziałem Alaphilippe’a. Byłem też pewien, że wcześniej zauważyłem z przodu co najmniej jednego Kolumbijczyka, Rigoberto Urána albo Fernando Gavirię. O! A ten Duńczyk to kto? Kto naprawdę prowadzi w tym wyścigu? Czy go dopadniemy?

Peter, zapomnij o tym, powtarzałem sobie. Jedziesz sprintem do mety, a zajętym miejscem zainteresujesz się później. Pędziliśmy wzdłuż przystani. Mieliśmy przed sobą już tylko lewy zakręt, potem prawy, a dalej 300 metrów prosto do mety. Serce podchodziło mi do gardła, niemal czułem smak krwi. Peter, jesteś tak blisko. Daj z siebie wszystko, żebyś potem niczego nie żałował.

Na czele maksymalnie napierał Alberto Bettiol i nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że to był początek finiszowego sprintu. Nic w tym dziwnego. Po sześciu i pół godziny jazdy wszyscy byli na granicy wytrzymałości, a do tego nie byliśmy pewni, czy z przodu jest ktoś jeszcze, czy nie. Nie pomagała nawet douszna słuchawka zapewniająca mi łączność z Jánem Valachem w jadącym z tyłu samochodzie naszej ekipy, ponieważ na skutek przerwy w transmisji telewizyjnej nasz sztab też nie wiedział, co się dzieje. Nie mogłem już zwolnić, żeby przyjrzeć się moim rywalom. Bettiol wykonywał znakomitą robotę dla najszybszego z pozostałych w wyścigu Włochów, Matteo Trentina, ale tak naprawdę pracował na rzecz wszystkich z nas, którym zależało na sprincie. Nigdy nie przypuszczałem, że po 267 kilometrach jestem w stanie tak szybko jechać na rowerze, a co dopiero mówić o sprincie na finiszu.

Nie słyszałem własnych myśli, hałas był olbrzymi. Jedną z jego przyczyn był zawodnik, któremu zawisłem na kole: Alexander Kristoff. To był chłopak stąd, a ten wyścig mógł odmienić jego karierę. Był naprawdę szybki, zwłaszcza gdy mógł jechać sprintem na dłuższym dystansie i najpierw zbudować prędkość, a później przez dłuższy czas ją utrzymać. Spojrzałem na niego, Trentina, Matthewsa i wszystkich innych. Uznałem, że gdybym miał obstawiać zwycięzcę, zdecydowanie postawiłbym na Kristoffa. Poważnie, uważałem go za faworyta, odkąd parę lat temu ogłoszono, że mistrzostwa odbędą się właśnie tutaj. Nie zamierzałem zmieniać zdania na 500 metrów przed metą.

Skręciliśmy w lewo. Narastający hałas, coraz głośniejsze krzyki zebranych wokół trasy wikingów dały mi pewność, że wszystkie poprzednie ucieczki spełzły na niczym. Jechaliśmy teraz sprintem po prawo noszenia tęczowej koszulki przez cały najbliższy rok. Mojej tęczowej koszulki. Alexander, lubię cię, nie mam nic przeciwko tobie, ale ta koszulka jest moja.

Kristoff doskonale ocenił ostatni prawy zakręt pod kątem 90 stopni, jadąc już z pełną prędkością. Bettiol był wyczerpany. Moja technika szybkiego pokonywania zakrętów niewiele dała, bo Kristoff jechał po prostu szybko, ale za plecami dostrzegłem, że Matthews, Trentin i inni coraz bardziej zostają z tyłu. Spodziewali się, że sprint zacznie się dopiero za zakrętem, ale Kristoff swoim sprytnym zabiegiem z przyspieszeniem przed nim wziął wszystkich z zaskoczenia. Teraz zostaliśmy już tylko on i ja. Musiałem jedynie wyprzedzić tego wielkiego Norwega. Wcześniej już mi się to udawało, ale i jemu udawało się wyprzedzić mnie.

Trzysta metrów to cholernie dużo, gdy trzeba pędzić najszybciej, jak się da. Gdyby przede mną jechał Mark Cavendish, byłbym pewny zwycięstwa, gdyby tylko udało mi się wytrzymać jego pierwsze wybuchowe przyspieszenie. Jeśli o zwycięstwo walczyłoby 20 zawodników, też uważałbym, że umiem lepiej niż inni znaleźć jakąś lukę i wysunąć do przodu koło. Teraz jednak jechaliśmy szerokim kawałkiem drogi, było nas tylko dwóch, walczyliśmy o złoto mano a mano, a Kristoff na długich prostych należał do najszybszych zawodników w całej stawce.

Odnosiłem wrażenie, że głośniej już być nie może, ale nie miałem racji. Wydawało się, że cały kraj krzyczy do Kristoffa, chcąc jakby przepchnąć go w ten sposób przez linię mety. Zmuszałem się do maksymalnego wysiłku, by utrzymać mu się na kole na pierwszych 100 metrach, a przy okazji usiłowałem wykorzystać jego cień aerodynamiczny, by móc wyskoczyć mu zza pleców. Chryste, on po prostu był za szybki. Absolutnie ostatnim wysiłkiem, po którym nie miałem już żadnych zapasów sił, zrównałem się z nim. Niestety jakoś nie mogłem się zdobyć na ten ostatni zryw, którym w sprincie wyprzedza się ostatniego rywala do pokonania. Jechałem obok niego, efekt wyjazdu z cienia aerodynamicznego minął, a on ciągle był z przodu. Do mety zostały dwa metry, nie ma siły, to on zostanie mistrzem świata.

Podczas Tour de France 2016 w Bernie w Szwajcarii pokonałem Kristoffa dosłownie o szerokość opony. Wynikało to wyłącznie z faktu, że udało mi się idealnie trafić w moment, w którym należało wyrzucić rower do przodu, a on ciągle jeszcze koncentrował się na sprincie. Pamiętając tamten finisz ze Szwajcarii, resztkami sił wypchnąłem ramiona do przodu, tyłek wywieszając za siodełko. Nogi miałem wyprostowane, ręce też. Kristoff jechał po mojej lewej i stanowił moje lustrzane odbicie.

Czekałem za linią, zachłannie starając się złapać oddech, wypatrywałem jakichkolwiek informacji o wyniku. Czy dałem z siebie wystarczająco dużo? A może rzuciłem się do przodu za późno? Sekundy wlekły się w nieskończoność, a ja nerwowo rozglądałem się w poszukiwaniu oficjalnego werdyktu. W końcu pokazano zdjęcie z fotokomórki, które nie pozostawiało wątpliwości: gdy wpadliśmy na linię mety, jego przednie koło znajdowało się za moim o ledwie strzępek gumy.

Olbrzymia grupa słowackich kibiców przełamała zabezpieczenia i rzuciła się w moim kierunku. Krzyczeli, obejmowali mnie, wiwatowali. Byli przeszczęśliwi, podobnie zresztą jak ja. Dokonaliśmy niemożliwego, ja, Juraj, moi koledzy z reprezentacji, ci niesamowici kibice, a także wszyscy fani w domu. Mistrz świata po raz trzeci z rzędu. Po jednej tęczowej koszulce UCI i po jednym złotym medalu w Ameryce, na Bliskim Wschodzie i w Skandynawii. Nikt tego wcześniej nie osiągnął. A tu proszę, dokonuje tego rzekomo szalony i dziki dzieciak z kraju słynącego z hokeja, który dopiero 25 lat temu uniezależnił się od swoich większych sąsiadów. Jak, do diabła, do tego doszło?

Część pierwsza Richmond

2015Zima

Jeżeli na starcie wyścigu staje stu zawodników, na mecie będą oni mieli do opowiedzenia sto różnych historii. Kariery stu zawodników mogłyby stanowić kanwę stu różnych książek. Wszyscy są godni uwagi, nikt nie jest wyjątkowy.

Podkreślam to na początku mojej opowieści, ponieważ to ważne, aby pamiętać, że każdy ma swoją historię. Moja nie jest ani trochę ważniejsza od pozostałych, jest za to inna. Dokładnie tak samo jak historie wszystkich innych ludzi różnią się od mojej, różnią się też między sobą.

Moja historia zmienia się, odkąd rozpocząłem karierę sportową. Zmieniała się przez ostatnie trzy lata i będzie się zmieniać w przyszłości. Zmieni się, jeszcze zanim skończę pracę nad tą książką. Zmieni się również twoja historia. Spójrzmy prawdzie w oczy, historie niektórych z nas zmieniają się, gdy piszę to zdanie.

Próbuję w ten sposób wyjaśnić, że nie mogę opowiedzieć historii mojego życia, bo ona dzieje się na bieżąco. Zmienia się z dnia na dzień, tak samo jak twoja i jak każda inna historia. Mam dopiero 28 lat. Liczę, że opowiadając historię mojego życia, będę siedział w wielkim skórzanym fotelu, pykał fajkę i przeczesywał siwe pozostałości mojej czupryny. Jedno mogę jednak opowiedzieć z pewnością: jak to było być mistrzem świata w kolarstwie szosowym przez trzy lata z rzędu. Co więcej, coś takiego możecie usłyszeć tylko ode mnie. Nikt inny nie zostawał mistrzem świata trzy razy z rzędu.

*

Czasami życie zmienia się w mgnieniu oka. Jedne drzwi się zamykają, inne otwierają. Można wygrać, można się wywrócić. W jednej chwili możesz się zakochać, w jednej chwili możesz też stracić kogoś bliskiego.

Nawet ta niezaprzeczalna prawda nie mogła zmienić faktu, że w styczniu 2015 roku znalazłem się na ważnym dla mnie rozdrożu.

Miałem 24 lata. Pochodziłem ze słowackiej Żyliny, ale teraz mieszkałem w Monte Carlo. Od pięciu lat byłem zawodowym kolarzem. Wygrałem w tym czasie 65 wyścigów, czterokrotnie zostałem mistrzem Słowacji, trzykrotnie sięgałem po zieloną koszulkę w Tour de France.

Teraz jednak, po raz pierwszy w mojej karierze, zmieniałem zespół.

Żeby lepiej wyjaśnić, jak dotarłem do tego punktu, powinienem pewnie cofnąć się jeszcze nieco bardziej. Do samych początków.

*

Jako młody chłopak uwielbiałem jeździć na rowerze i wygrywać wyścigi. Ludzie kochają historie o tym, jak pojawiałem się na wyścigach na rowerze pożyczonym od siostry albo kupionym za kilka koron w supermarkecie, w zwykłych trampkach i koszulkach, a mimo to wszystkich pokonywałem. Nie twierdzę, że to nieprawda, ale w rzeczywistości nikt nie robił wtedy z tego żadnego wielkiego halo. Słowacja była krajem rozwijającym się, i to bardzo szybko, po całych dekadach spędzonych za żelazną kurtyną, a do tego właśnie wyswobodziliśmy się z dziwnych objęć Czechów w drodze tzw. aksamitnego rozwodu. Wszyscy żyliśmy wtedy na całego i czuliśmy się panami świata. Miałem dwóch starszych braci, Milana i Juraja, a także siostrę Danielę. Na wszystkie wyścigi woził mnie tata. Wyjeżdżaliśmy poza Żylinę, a nawet poza Słowację, do Polski, Czech, Austrii, Słowenii, Włoch… Nie zastanawialiśmy się wiele, po prostu jechaliśmy. Rowery górskie, szosowe, wyścigi przełajowe, było mi wszystko jedno. Chciałem się ścigać. Chciałem tego, bo wygrywałem, a to było przyjemne.

Zwyciężyłem w tak dużej liczbie wyścigów, że zwróciły na mnie uwagę zawodowe zespoły. W moim ostatnim sezonie jako junior pojechałem na testy do Quick-Step, do ich szkółki, w której wychowało się przez lata tak wielu młodych kolarzy. Zamieszkałem w niepozornie wyglądającym budynku, który równie dobrze można było pomylić z fabryką albo jakimś regionalnym biurem pierwszej lepszej firmy. Miałem jednak pełną świadomość, że przez ostatnich mniej więcej 20 lat po tych korytarzach echem odbijały się głosy wielu mistrzów. Co roku przewija się tam dosłownie kilkuset dzieciaków, a szkółka bacznie przygląda się kilku tysiącom juniorów na całym świecie, wypatrując następnego Merckxa, Kelly’ego lub Induraina. Moje wyniki w wyścigach, jak i moje wyniki na testach nie wystarczyły, żebym ewidentnie górował nad innymi ambitnymi juniorami. Powiedzieli mi, że mam przez dwa kolejne sezony ciężko pracować jako zawodnik kategorii U-23, a oni będą mnie bacznie obserwować.

To nie była odpowiedź odmowna, ale ja ją tak odebrałem. Właśnie dlatego bez wahania powiedziałem „tak”, gdy pojawili się ludzie z ekipy Liquigas i stwierdzili, że biorą mnie od razu. Oni nie czuli potrzeby z niczym zwlekać, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru czekać na telefon z Quick-Step – telefon, który mógł nigdy nie nadejść.

We Włoszech obowiązywały limity zagranicznych kolarzy w kategorii U-23, dlatego też dalej jeździłem w reprezentacji Słowacji, zarówno na rowerze górskim, jak i szosowym. Ścigałem się na Słowacji, we Włoszech, w Niemczech i Chorwacji. Może i nie brałem udziału w Tour de France jako zawodnik Liquigas, ale byłem zawodowym kolarzem kontynentalnym i zarabiałem 1000 euro miesięcznie. Całkiem nieźle.

W lipcu 2009 roku zadzwonili do mnie ludzie z Liquigas i powiedzieli, że mam przyjechać poznać zawodników udających się na Tour de Pologne. Liderem tej ekipy był wówczas Ivan Basso, ale były tam też chłopaki, z którymi miałem się później blisko zaprzyjaźnić. Mam tu na myśli Macieja Bodnara, Daniela Ossa – który znowu jeździ ze mną w BORA-hansgrohe – ale przede wszystkim Sylwestra Szmyda, od wielu lat mojego bliskiego przyjaciela, a teraz również trenera.

Tamtym zaproszeniem zespół chciał powiedzieć mi: „dostałeś się”. Miałem dopiero 19 lat, ale dla mnie był to koniec ścigania się w U-23, koniec tułania się po Europie w stroju reprezentacji Słowacji, koniec jazdy na rowerze górskim. Miałem zostać zawodowym kolarzem jeżdżącym w cyklu Pro Tour.

*

Zespół zorganizował mi mieszkanie w San Donà di Piave, nieopodal Wenecji. Było malutkie, ale moje. Zamieszkał ze mną mój brat Juraj i jeszcze Maroš Hlad, mój dotychczasowy soigneur. Tak oto rodził się Team Peter, niewielka grupa przyjaciół, którzy zawsze mogli na sobie polegać. Od tego momentu miałem też agenta, którym został Giovanni Lombardi, były znakomity kolarz, który rozprowadzał Erika Zabela, prowadząc go do wielu zielonych koszulek. Giovanni, nazywany przez nas Lomba, jako pierwszy dostrzegł potencjał kryjący się w projekcie Team Peter. To on zrobił najwięcej, aby udało się ten projekt zrealizować. Pierwszym istotnym celem naszej grupy było zatrudnienie Juraja jako zawodowego kolarza w Liquigas i udało nam się to osiągnąć, głównie dzięki Giovanniemu. Wiedział, że mój brat jest wystarczająco dobry, by dostać zawodowy kontrakt, ale wiedział też, że Juraj zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby mnie chronić – na rowerze i we wszystkich innych okolicznościach. Juraj, Maroš i ja mieszkaliśmy razem w Wenecji Euganejskiej, ale tym razem trochę bliżej gór, żebyśmy mogli bardziej różnicować treningi. Spędziliśmy tam dwa lata, zanim za radą Giovanniego przeniosłem się do Monako.

Moim pierwszym wyścigiem, w którym wystartowałem jako zawodowiec, był Tour Down Under 2010. Nigdy wcześniej nie byłem w Adelajdzie, ale sama Australia nie była mi zupełnie obca. Pół roku wcześniej brałem udział w mistrzostwach świata w kolarstwie górskim 2009 w Canberze, stolicy tego kraju. Zająłem tam czwarte miejsce w kategorii U-23 mężczyzn. Niesamowicie mi się podobało, że w styczniu w Adelajdzie jest tak gorąco. Mogłem jeździć w krótkich spodenkach i koszulce, nie musiałem się przejmować ocieplaczami na ramiona ani podobnymi sprawami. Poza tym Australia to kolejny kraj o pewnym charakterystycznym zapachu. Wydziela go eukaliptus, czyli drzewo gumowe, jak nazywają je miejscowi. Gdy poczuję tę woń gdziekolwiek na świecie, myślami od razu przenoszę się na półkulę południową, do tych upalnych dni, w których odnosi się wrażenie, że pod ciężarem gorąca ziemia ulega spłaszczeniu.

Co więcej, to wyścig łagodny dla zawodników. Do dobrej pogody dochodzi brak długich przejazdów między kolejnymi etapami, nie trzeba się codziennie pakować, a do tego wszyscy jesteśmy zakwaterowani w fajnym hotelu. Jak to bywa w przypadku każdego zawodu, życie kolarza ma również swoje mniej przyjemne strony, tyle że z jakiegoś powodu podczas Tour Down Under są one mniej widoczne. Z czasem zyskałem też spory szacunek do zrelaksowanego stylu bycia Australijczyków. Dla nich nic nie jest większym problemem. Mają takie charakterystyczne spojrzenie, jak gdyby chcieli powiedzieć: „Bez spiny”*.

Nie do końca wszystko poszło wtedy gładko. Wystartowałem w wyścigu, wziąłem udział w sprincie, ale nie wytrzymałem do końca. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że mam dopiero 20 lat, a moi rywale są już po trzydziestce i zajmują się tym od lat, więc pewnie mnie też uda się jeszcze wygrać parę takich imprez.

W pewnej chwili pomyślałem sobie, że ten dzień nadszedł zaraz po naszym powrocie do Europy. Na razie nikt nie planował mojego udziału w dużych wyścigach typu Paryż–Nicea, ale Bodnar się rozchorował, więc zespół postanowił włączyć mnie do składu. Miałem nabrać doświadczenia, nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. W środkowej Francji było przeraźliwie zimno. Już na drugim etapie do Limoges na 500 metrów przed metą doszło do poważnego wypadku, bo zderzyły się dwa pociągi sprinterskie. Ja jak zwykle w sprincie jechałem sam, pilnowałem swoich kół i na skutek tej dużej kraksy otwarła się przede mną luka. Wskoczyłem w nią i popędziłem do mety. Przez chwilę myślałem, że wygram ten etap, ale po chwili zrozumiałem, że zaatakowałem za szybko. Tuż przed metą wyprzedził mnie Francuz William Bonnet.

Przez jakieś dwie minuty byłem rozczarowany, potem zrozumiałem jednak, że właśnie nieomal wygrałem mój pierwszy wyścig w Europie, do tego ważny wyścig. Zwycięstwa z pewnością miały jeszcze nadejść.

No i nadeszły. Pierwsze odniosłem już nazajutrz. Wygrałem na czele niewielkiej grupki, która kolejnymi atakami przetrzebiła peleton w pagórkowatym terenie. Czułem się jak w Żylinie: ciemnoszare niebo zdające się zlewać z horyzontem i padające z niego płatki śniegu, które spowodowały, że start przesunięto o 50 kilometrów w głąb etapu.

Trzy dni później wygrałem znowu. Tym razem zaatakowałem na trzy kilometry przed metą, gdy wszyscy spodziewali się sprintu na finiszu. Na metę w Aix-en-Provence wpadłem na dwie sekundy przed rywalami. Tego dnia po raz pierwszy usłyszałem pytanie, które najczęściej zadawano mi potem w mojej zawodowej karierze: to jestem sprinterem czy nie?

W tamtym wyścigu Paryż–Nicea wywalczyłem moją pierwszą koszulkę lidera klasyfikacji punktowej. Na podium stanąłem obok Alberto Contadora, który wygrał ten wyścig w typowym dla siebie, atakującym stylu. Pomyślałem sobie wtedy: tak, zdecydowanie mógłbym do tego przywyknąć.

*

Kolejną koszulkę dla lidera klasyfikacji punktowej wywalczyłem w Tour of California, sezon zleciał mi błyskawicznie. Rok później w Kalifornii znów założyłem zieloną koszulkę, a potem wygrałem trzy etapy w moim pierwszym wielkim tourze, Vuelcie. Udało mi się ukończyć cały ten wyścig. Ostatecznie w sezonie 2011 odnotowałem 15 zwycięstw, a w sezonie 2012 – 16.

Wiosną 2012 roku wreszcie na poważnie pokazałem się podczas klasyków. Nie udało mi się co prawda żadnego wygrać, ale dojechałem w pierwszej dziesiątce w Mediolan–San Remo, Gandawa–Wevelgem i Ronde van Vlaanderen, udało mi się nawet wdrapać na podium w tak pagórkowatym wyścigu jak Amstel Gold. Dziennikarze zaczęli pytać, czy ta specjalizacja w klasykach nie szkodzi moim umiejętnościom sprinterskim, ale to było po prostu niedorzeczne. Sprint po zwycięstwo etapowe w wyścigu, w którym większość doświadczonych zawodników koncentruje się przede wszystkim na tym, by dotrwać do kolejnego dnia, to coś zupełnie innego niż zwycięstwo w monumencie pokroju Ronde van Vlaanderen czy Paryż–Roubaix. Zacznijmy od tego, że są to wyścigi typu „wszystko albo nic”. Albo się je wygrywa, albo nie. Nazajutrz nie ma następnej szansy, a to oznacza, że szalone i ryzykowne ataki są na porządku dziennym. Do tego dochodzi dystans tych wyścigów. Mediolan–San Remo potrafi liczyć 300 kilometrów. Peleton pędem wyjeżdża z Mediolanu i gna w stronę przełęczy Turchino niczym psy gończe spuszczone ze smyczy. Energia niezbędna do walki po siedmiu godzinach jazdy nijak ma się do energii niezbędnej kolarzowi torowemu do wyprzedzenia kogoś po kilku okrążeniach olimpijskiego welodromu. No i nagle okazuje się, że „sprinter” to znacznie bardziej złożone określenie, niż mogłoby się wydawać.

Osiąganie sukcesów w klasykach wymaga również doświadczenia. To wyścigi o bogatej historii. Zawodnicy pokroju Cancellary czy Boonena znają tam każdy podjazd, każdy zakręt, każdy brukowany odcinek, bo wygrywają tam od wielu lat. Większość wyścigów etapowych odznacza się natomiast mniejszą stałością. Po zakończeniu etapu w takim Tour de France człowiek stara się przypomnieć sobie roadbook, który studiował rankiem w zespołowym autobusie po raz pierwszy i ostatni. Czy to zakręt? To był prawy czy lewy zakręt? Jak daleko jest stąd do mety? Czy jest pod górę? Czy należy spodziewać się jazdy pod wiatr?

Połączywszy wszystkie te elementy, trzeba liczyć na coś jeszcze: największe szczęście na świecie.

W lipcu dostałem szansę pokazania całemu światu, że potrafię być rasowym sprinterem. Pojechałem na Tour de France.

W Żylinie na mieście, razem z Milanem i moimi starymi kumplami, z jakiegoś powodu – prawdopodobnie było nim wypite piwo – postanowiliśmy wykonać taniec kurczaka: łokcie na zewnątrz, ugięte kolana, chodziliśmy tak po całym barze jak jakieś przerośnięte nastolatki, którymi pewnie zresztą byliśmy. Świetnym źródłem motywacji zawsze były dla mnie zakłady, o czym – jestem przekonany – zapewni Gabriele Uboldi, mój menedżer, zwłaszcza że często znajduje się po niewłaściwej stronie tych zakładów. Gdy już na pierwszym etapie Tour de France wjechaliśmy na Côte de Seraing, jeden ze stromych podjazdów znajdujących się co roku na trasie Liège–Bastogne–Liège, myślałem tylko o tym, że jeśli jako pierwszy dotrę na ten szczyt, przejdę potem przez linię mety, wykonując taniec kurczaka – tak obiecałem moim kumplom.

Na pierwszej, mniej stromej partii podjazdów bardzo mocno zaatakował Fabian Cancellara, a ja niemal wyprułem sobie żyły, żeby utrzymać się mu na kole. Jechał w żółtej koszulce jako zwycięzca prologu i zamierzał zrobić wszystko, by odnieść swoje drugie zwycięstwo w tym tourze. Na najbardziej stromym odcinku jeszcze się do niego zbliżyłem. Obejrzałem się i zobaczyłem, że nasze tempo wytrzymał tylko Edvald Boasson Hagen. Reszta została gdzieś niżej. Gdy zbliżaliśmy się do szczytu, na kilkaset metrów przed nim Cancellara bardzo starał się mnie skłonić, żebym teraz to ja pociągnął, ale ja twardo wisiałem mu na kole. Wiedziałem, że jeśli to on rozprowadzi tę grupę, mam spore szanse wyskoczyć mu zza pleców i wygrać. Boasson Hagen siedział mi na kole, prawdopodobnie układał w głowie podobny plan. Tymczasem peleton nas dochodził. W momencie, w którym uznałem, że dłużej nie wytrzymam już tej nerwówki i zaatakuję, bo peleton był tuż-tuż, na 200 metrów przed metą Cancellara rozpoczął sprint.

To był dla mnie idealny moment, wyskoczyłem obok niego, wyprzedziłem go i wygrałem mój pierwszy w karierze etap Tour de France. Miałem wystarczająco dużą przewagę, by móc przeciąć linię mety, wykonując taniec kurczaka. Cancellara nie był szczególnie zadowolony. Uważał, że wygrałem dzięki temu, że uczepiłem się jego ogona, co było faktem. Poza tym on był supergwiazdą, a ja jakimś początkującym kolarzem. Wybrana przeze mnie forma świętowania przelała czarę goryczy. Cancellara uznał to za osobisty przytyk, przejaw braku szacunku.

Gdy dotarliśmy do Paryża, miałem już kolejną zieloną koszulkę w mojej kolekcji, a na koncie niecodziennych gestów radości miałem też Hulka oraz Running Mana. Wygrałbym więcej etapów, ale zabrakło mi oryginalnych pomysłów na cieszynki. Przynajmniej w tym momencie Cancellara wiedział już, że taniec kurczaka nie miał nic wspólnego z jego osobą.

2013 był kolejnym najlepszym rokiem w mojej karierze. Wygrywałem 22 razy w najróżniejszych wyścigach i w najróżniejszym ukształtowaniu terenu. W tamtym roku zostałem odnoszącym największe sukcesy zawodnikiem w cyklu Pro Tour. A może „najwygrywalniejszym”, jak mawiają Amerykanie? To okropne słowo, ale jest za to bardziej precyzyjne. Bo jak można oceniać, że 22 zwycięstwa to większy sukces niż na przykład zwycięstwo w Tour de France i 17 innych triumfów? Taki właśnie dorobek miał w tamtym roku Chris Froome.

Początkowo sądziłem, że będzie to rok drugich miejsc, bo w marcu właśnie takie lokaty zajmowałem kolejno w Strade Bianche, Mediolan–San Remo, E3 Harelbeke i Ronde van Vlaanderen. Pośrodku tego pasma odniosłem moje pierwsze zwycięstwo w klasyku. Wreszcie. W Belgii panował okropny ziąb i wyścig Gandawa–Wevelgem niemal został odwołany, ale ostatecznie tylko skrócono go o 50 kilometrów. To mi oczywiście pasowało, bo uważałem, że wytrzymałość to raczej atut starszych zawodników. Przez cały wyścig trzymałem się w czołówce. Na cztery kilometry przed końcem moi towarzysze w grupie uciekinierów zaczęli się zastanawiać, jak ze mną wygrać podczas sprintu, ale ja zaatakowałem i odniosłem samotne zwycięstwo. Postanowiłem przejechać nawet kawałek na jednym kole w geście podziękowania dla tłumu, który ryzykował hipotermią, by móc zobaczyć mój triumf.

*

Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje mi się, że rok 2014 nie był taki zły. W Tour de France zgarnąłem trzecią z rzędu zieloną koszulkę, dołożyłem do tego siedem zwycięstw, ale ogólnie rzecz ujmując, był to sezon z piekła rodem. Podchodziłem do sprawy na tyle realistycznie, by wiedzieć, że dotychczasowego trendu wzrostowego nie da się utrzymywać w nieskończoność. Byłem już dobrze znany, więc rywale podczas wyścigów uważnie mnie pilnowali, a to musiało przełożyć się na nieco mniejszą liczbę zwycięstw. W coraz większym stopniu koncentrowałem się na najważniejszych laurach, takich jak Ronde van Vlaanderen czy Paryż–Roubaix, w których zawsze trudniej jest wygrać (na tym polega ich sens!) i wszyscy potrzebują do tego odrobiny szczęścia. Byłem w stanie pogodzić się nawet z całym sezonem bez szczególnych triumfów, jeśli miało mi to pomóc w dłuższej perspektywie.

Tyle że to nie był sezon bez szczególnych triumfów, tylko jakiś koszmar. Byłem do niczego. Przez cały czas czułem się wyczerpany. Owszem, znów wywalczyłem zieloną koszulkę w Tour de France, ale w 2014 roku po raz pierwszy nie wygrałem w tym wyścigu ani jednego etapu. Żadnych głupich przejawów radości, co tam, żadnych normalnych przejawów radości. Miałem poczucie, że wszystkich zawodzę: przyjaciół, rodzinę, członków Team Peter, moich zespołowych kolegów, całą ekipę Cannondale (to była nowa nazwa dawnego Liquigas), wszystkich.

Coś musiało się zmienić. Albo coś się zmieni, albo wracam do domu do Żyliny i kończę z tym.

Słowacja

Kocham Słowację. Jest coś ekscytującego w tym, że pochodzi się z tak młodego i dumnego kraju. Odnosi się wrażenie, że my Słowacy wszystko robimy po raz pierwszy. To taka trochę szalona mentalność. Naród słowacki mieszka w tym miejscu przez większą część ostatnich 2000 lat, mamy własny język i własny, charakterystyczny styl średniowiecznej architektury.

Wielu ludzi inaczej pamięta jednak naszą historię. Przez większą część XX wieku znajdowaliśmy się pomiędzy konkurującymi mocarstwami, Niemcami i Związkiem Radzieckim, a do tego najczęściej połączeni z naszymi sąsiadami Czechami. Ostatecznie udało nam się od nich bezproblemowo odłączyć w 1993 roku, w ramach tzw. aksamitnego rozwodu. Oczywiście nadal mamy z Czechami wiele wspólnego. W końcu to oni słyną z produkcji piwa, więc naprawdę nie warto stawać im okoniem. Teraz jesteśmy również członkami Unii Europejskiej. Ciągle czekam, żeby któryś z moich brytyjskich przyjaciół wyjaśnił mi, dlaczego wyjście ze Wspólnoty jest takim świetnym pomysłem. Jakoś nie mogę się doczekać.

Jest nas około pięciu milionów, co stawia nas mniej więcej na równi z Norwegią, Finlandią i Irlandią (dokładnie tak, umiem korzystać z Google i Wikipedii). Brakuje nam natomiast bohaterów narodowych, zarówno jeśli chodzi o historię, jak i sztukę czy sport, więc to dla nas zawsze wielkie święto, gdy zyskujemy jakiegoś mistrza świata. Z tego powodu doświadczam jednocześnie pewnej presji oraz uczucia dumy. Tego nie da się uniknąć. Wychodzę na ulicę i każdy chce mi uścisnąć dłoń, zrobić sobie ze mną selfie, a ja nie zamierzam być burakiem, który tego ludziom odmawia. Też bym chciał taką fotkę. Na szczęście jest nas tylko pięć milionów, więc systematycznie odhaczam na liście wszystkich zainteresowanych. To nie tak, że jestem jakiś supersławny – po prostu nie ma u nas wielu sławnych ludzi. Na Słowacji jakoś nie wykształciła się kultura celebrytów. Ludzie nie rzucają mi się do stóp i nie robią innych głupstw, wszyscy w dużej mierze pilnują czubka swojego nosa.

*

Czy byłbym dzisiaj tym samym kolarzem, gdybym nie dorastał na Słowacji? Ciekawe pytanie. Wiele osób pyta mnie o to, co wyczyniam na rowerze. Mam tu na myśli jazdę na jednym kole, różne tricki, wygłupy, unikanie kolizji, te sprawy. Od wielu ludzi słyszę: „Peto, nic dziwnego, że umiesz jeździć na jednym kole, w końcu bawiłeś się w BMX-y. Peter, potrafisz wstawić rower w bagażnik dachowy na samochodzie, bo uprawiałeś kolarstwo górskie”.

W pewnym stopniu to wszystko prawda. Jazda na BMX-ie czy na rowerze górskim wymaga zupełnie innych umiejętności, tyle że ja umiejętności te posiadłem w dużej mierze, jeszcze zanim zacząłem uprawiać te dyscypliny. Osobiście uważam, że dla przyszłego zawodowego sportowca najlepszym przygotowaniem jest spędzanie dzieciństwa na świeżym powietrzu. Jako młody chłopak dostawałem wolną rękę, mogłem swobodnie bawić się na słowackiej wsi. Inne rodziny myślały zapewne, że jestem jakimś dzikusem… Wspinałem się na drzewa, urządzałem wędrówki po lesie, pływałem w jeziorach i rzekach, budowałem szałasy i inne bazy. Zimą jeździłem na nartach, sankach, organizowałem też największe na świecie bitwy na śnieżki.

Wtedy wydawało mi się, że po prostu świetnie się bawiłem, ale przy okazji nabywałem też różnych umiejętności. Jako pierwsza na myśl przychodzi pewnie koordynacja, ale zyskiwałem też na sile, dowiadywałem się, do czego zdolne jest moje ciało, poznawałem własne granice i usiłowałem przesuwać je coraz dalej. To taki trening i to bez względu na to, czy ktoś zostanie potem piłkarzem, hokeistą, czy kolarzem. Gdy dzisiaj pędzę w dół podczas wyścigu albo finiszuję sprintem w bardzo gęstej grupie, tak naprawdę czerpię z doświadczeń z dzieciństwa, zdobywanych w towarzystwie moich starszych braci.

*

Nie jestem pierwszym Słowakiem, który został mistrzem świata w kolarstwie. To wyróżnienie przysługuje Jánowi Valachowi. Valach jeździł w różnych zespołach i startował w wyścigach do 2010 roku, był dla nas jedynym wzorem do naśladowania, gdy sami usiłowaliśmy zostać zawodowymi kolarzami. To jednak nie wszystko – Ján zawsze potrafił dostrzegać całościowy obraz sytuacji, dzięki czemu był idealnym kandydatem do tego, by zacząć budować słowackie kolarstwo od podstaw i osiągnąć coś z reprezentacją naszego kraju. W każdym kolejnym wyścigu, w którym sięgałem po tytuł mistrza świata, to właśnie on prowadził samochód naszej ekipy, a teraz mam to szczęście, że mogę korzystać z jego wsparcia również w ekipie BORA-hansgrohe.

Niestety jego rola na stanowisku dyrektora ds. sportowych podczas moich sukcesów w Richmond, Dosze i Bergen to tylko część większej historii. Druga część to opowieść o Słowacji takiej, jaką widzę dzisiaj.

Ján zaczął angażować się w zarządzanie kolarstwem na długo przed tym, zanim zakończył karierę sportową. Sam widział, że w słowackim światku kolarskim brakowało wizji, że od strony organizacyjnej przypominał on wiejski festyn. Na arenie międzynarodowej stanowiliśmy przedmiot drwin. Juraj, ja i inni musieliśmy polegać na determinacji naszych rodziców, którzy wszystko załatwiali i wozili nas na wyścigi w całej Europie Środkowej. Mój rówieśnik Kwiato wspomina, jak z młodzieżową reprezentacją Polski jeździł na wyścigi na przykład do Chorwacji. Mieli takie same rowery, takie same stroje i tak dalej. Ja wysiadałem na miejscu z samochodu taty, gdzie koła od roweru trzymałem pod nogami, a buty kolarskie miałem wetknięte pod przedni fotel.

Ján chciał z tym skończyć raz na zawsze i żądał, by pieniądze otrzymywane przez federację były inwestowane w rozwój młodzieży. Jak nietrudno sobie wyobrazić, starzy działacze niechętnie godzili się oddawać środki, które przeznaczali dotąd na własne małe kluby i wyścigi. Nie brakowało też innych skandali. Narodowy tor kolarski został sprzedany deweloperowi wraz z obietnicą, że środki uzyskane z tej transakcji zostaną przeznaczone na budowę następnego, nowoczesnego obiektu. Jak zapewne nie muszę dodawać, ciągle na ten obiekt czekamy. Nie można wiecznie walić głową w mur, dlatego Ján wycofał się z działalności organizacyjnej i w całości poświęcił się stanowisku dyrektora ds. sportowych reprezentacji narodowej. To właśnie w tej roli wywarł największy wpływ na moją karierę, nawet jeśli jego ambitne plany dotyczące słowackiego kolarstwa nadal nie doczekały się realizacji.

Najbardziej dumny jestem z Peter Sagan Academy. Założyłem ją po rozmowach z Jánem Valachem, który opowiadał mi o tym, jak można poprawić nasz krajowy program kształcenia młodzieży, a także o tym, że na każdym kroku napotyka w tej sprawie na opór.

Trzy lata temu wziąłem pod moje skrzydła zespół juniorski, w którym sam się wychowałem. Chciałem dać w ten sposób wyraz mojej wdzięczności i wesprzeć rozwój innych młodych zawodników. Nadaliśmy temu klubowi nową nazwę Peter Sagan Academy, by dodać mu trochę powagi, zainwestowałem też nieco pieniędzy w ten projekt. Dzięki mojemu nazwisku było łatwiej pozyskać także innych sponsorów. Krajowa federacja kolarska nadal oczekiwała od rodziców zawodników, że będą sami finansować ich wyjazdy na wyścigi w całej Europie. Dzisiaj, dzięki istotnemu wsparciu sponsorskiemu Roberta Spinazzè – dyrektora generalnego Spinazzè Group, firmy produkującej betonowe słupy i wsporniki do sadów i winnic – prowadzimy program, w ramach którego zabieramy zawodników i zawodniczki w wieku od 8 do 18 lat na te same wyścigi, na które jeżdżą federacje niemiecka, włoska i polska. Kolarstwo to pasja Roberta, a dzięki jego zaangażowaniu możemy nie ustawać w dążeniach do odkrycia kolejnych przyszłych mistrzów. Dołączyła do nas również firma Sportful, producent ubrań, który dostarcza stroje dla zespołu oraz wszystkich członków szkółki. Bez ich wsparcia trudniej byłoby nam realizować nasze ambicje. Dodaliśmy też do programu zawodników z kategorii U-23, bo dzięki temu możemy dłużej pracować nad rozwojem naszej młodzieży i zachować spójność zespołów. Ostatecznym celem wszystkich tych działań jest znaczące zwiększenie liczby słowackich kolarzy w zawodowym peletonie, a pewnego dnia może jakiś słowacki zespół jeżdżący w cyklu Pro Tour. Obecnie nasza szkółka wspiera 85 zawodników i wierzę, że już niedługo zacznie się sama finansować, gdy tylko topowe zespoły zaczną korzystać z kształconych przez nas utalentowanych kolarzy. Zespoły kolarskie nie odczuwają palącej potrzeby inwestowania w młodzież na tę samą skalę, co na przykład europejskie kluby piłkarskie. Tutaj mamy do czynienia z krótkoterminowymi przedsięwzięciami komercyjnymi o krótkoterminowych celach. Nasz program ma natomiast charakter długofalowy, wspieramy rozwój od podstaw i wierzymy, że możemy zdziałać w ten sposób naprawdę dużo. Obiecujące dzieciaki mogą porzucić kolarstwo z wielu różnych powodów: konieczność zarobkowania, chęć studiowania w celu znalezienia lepiej płatnej pracy, chęć przestawienia się na inną dyscyplinę sportu, w której większe inwestycje będą sprzyjać ściąganiu największych talentów.

Warto również wspomnieć o Peter Sagan Kids Tour, który na dobre ruszył w 2014 roku. To naprawdę niesamowite imprezy, na których bawię się znakomicie zawsze, gdy tylko mogę być na nich obecny. Organizatorem tego cyklu jest Peter Zánický, pierwszy trener, z którym pracowałem. Gdy miałem ledwie dziewięć lat, Peter woził Juraja i mnie na wyścigi rozgrywane w całym kraju. To wspaniale mieć świadomość, że mój dawny trener organizuje obecnie imprezy, na których stawia się niemal pięć tysięcy entuzjastycznie nastawionych dzieciaków. Ich uczestnicy mają frajdę przez cały dzień. Obecnie Kids Tour to dziewięć eventów w okresie od marca do września, każdy z nich organizowany jest w jakimś pięknym słowackim mieście. Podczas każdej z tych imprez występuje oczywiście element rywalizacji, ale główny nacisk kładziemy na rodzinne spędzanie czasu na świeżym powietrzu i zabawę! Jak dotąd udział w tych imprezach wzięły tysiące dzieciaków, a ja jestem pewien, że znajdzie się wśród nich parę przyszłych gwiazd kolarstwa. Na razie przedsięwzięcie to daje mi wielką satysfakcję dzięki szerokim uśmiechom na ich twarzach.

Chciałbym, aby każdy słowacki junior rozważający karierę w kolarstwie miał łatwiej, niż mieliśmy my. Kto wie, może kiedyś to ja będę kolesiem w samochodzie, który motywuje do walki kolejnego słowackiego mistrza świata. Historia ma to do siebie, że lubi się powtarzać.

* Ang. „Why so serious?”.

My World

Copyright © 2018, Peter Sagan

First published as MY WORLD by Yellow Jersey, an imprint of Vintage. Vintage is part of the Penguin Random House group companies

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Copyright © for the Polish translation Bartosz Sałbut 2019

Redakcja – Milena Piechowska

Korekta – Piotr Królak

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Footgrafia na I stronie okładki – Sam Barker

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-377-8ISBN MOBI: 978-83-8129-376-1

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Tempori serviendum est
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
23 września 2017 – Prolog
Część pierwsza – Richmond
2015 Zima
2015 Wiosna
2015 Lato
Rodzina
2015 Jesień
Część druga – Doha
2016 Zima
Tińkow
2016 Wiosna
Sprint
2016 Lato
2016 Jesień
Część trzecia – Bergen
Bora-Hansgrohe
2017 Zima
2017 Wiosna
Team Peter
2017 Lato
Moi rywale
2017 Jesień
8 kwietnia 2018 – Epilog
Zdjęcia
Strona redakcyjna