Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
W mroku czają się cienie martwych i żyjących. Nie wiesz, które z nich są groźniejsze
Najpierw trzęsienie ziemi – w tym wypadku atak bronią chemiczną – a potem napięcie tylko rośnie. Okazuje się, że zło, które zalęgło się lata temu, w dawnym PRL-u, z woli i według scenariusza ówczesnych włodarzy ZSRR, nie umarło. Żyje nadal, w ukryciu, a jego macki sięgają już daleko poza granice Polski.
Mateusz Dafner i Tomek Wetliński oraz ich szefowa Nadia Ukwiał muszą wyruszyć najpierw do Wielkiej Brytanii, a potem jeszcze dalej, aby odkryć wszystkie tajemnice, rozwikłać zagadki i unieszkodliwić ludzi, którzy dla zaspokojenia własnych potrzeb, interesów, ambicji lub idei są w stanie podpalić cały świat, za nic mając życie innych ludzi. Policjanci zyskają sprzymierzeńców, ale też zmierzą się z nowymi, coraz groźniejszymi przeciwnikami. Kto wyjdzie z tej walki zwycięsko? Czas pokaże.
Zamknięcie cyklu na miarę thrillerów Alfreda Hitchcocka.
Absolutne mistrzostwo. Zwieńczenie trylogii „Cienie w mroku” jest literackim majstersztykiem i na długo pozostaje w pamięci. Jeśli dotąd nie przeczytaliście całej sagi, to szybko naprawcie swój błąd, bo oto nadchodzi crème de la crème, czyli epicki finał. Szykujcie się!
Maciej Piotr Szczepański (pangrys), dziennikarz, bloger, youtuber
Oto doskonałe rozwinięcie, a zarazem zamknięcie mocnej trylogii "Cienie w mroku", świetnie zaplanowanej i poprowadzonej przez Autora od samego początku aż do miażdżącego finału. Dla mnie petarda!
Paweł Stryjecki "Uncelek" (bloger, recenzent)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 594
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dziwna, żółtawa mgła, popychana przez zimny wiatr, sunęła leniwie, przynosząc straszliwą śmierć.
Na przystanku siedział skulony starszy mężczyzna, Leon. Czekał na autobus, który miał go zawieźć do Mikołowa, do wnuków. Spod krzaczastych brwi spoglądał na pełzający i przesączający się między bezlistnymi konarami drzewami złowrogi opar. Wyblakłe światło słońca, z trudem przebijającego się przez ciężkie chmury, odbijało się od niego i załamywało, sprawiając, że mężczyzna nie wiedział, jak się zachować wobec niecodziennego zjawiska. Bo choć Leon żył już dobre siedem dekad, nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego. Oczywiście, zdarzały się poranki, kiedy spływała mgła tak gęsta, że ledwie dało się dostrzec wyciągniętą przed siebie rękę. Jednak to, na co patrzył obecnie, było czymś niepowtarzalnym, niemal mistycznym. Z jednej strony budziło trwogę, z drugiej przyciągało uwagę i zaciekawienie. A może miało to ponadnaturalne pochodzenie?
Czyżby duch mojej Marysi przybył z zaświatów?, przeszło Leonowi przez myśl.
Zaniepokojony wstał z ławki i stanął na skraju chodnika. Kręcił głową w lewo i w prawo, zastanawiając się, czy powinien podejść bliżej do dziwnego tumanu. Po chwili wzruszył jednak ramionami i wrócił na ławeczkę, a co to on mgieł w życiu nie widział?
W pewnym momencie poczuł, że pali go gardło. Oczy zaczęły mu łzawić, a skóra na twarzy piekła, niczym oblana żrącym kwasem. Po chwili płuca zapłonęły żywym ogniem. Leon miał wrażenie, jakby ktoś wrzucił mu do przełyku kilogram rozżarzonych węgielków. Złapał się za twarz i zaczął krzyczeć. Zrozumiał, że musi jak najszybciej wydostać się z tej piekielnej mgły, nim ta pochłonie go na dobre. Jego mózg wydał polecenie nogom, jednak te nie zamierzały słuchać. Odkaszlnął, po czym spojrzał z przerażeniem na ręce, które były całe we krwi. Upadł na ziemię, nie mogąc złapać tchu. Oczy wyszły mu na wierzch, a żyły na skroniach nabrzmiały, jakby miały rozsadzić cienką skórę głowy. Leon pomyślał, że chce umrzeć, by nie czuć już tego potwornego bólu, rozsadzającego klatkę piersiową. Dwie sekundy później jego życzenie się spełniło.
***
Marian próbował utrzymać kierownicę roweru na tyle prosto, aby nie wpaść do rowu. Trudno mu to szło, bo droga co chwilę znikała mu sprzed oczu i pojawiała raz z prawej, raz z lewej strony. I tak miał szczęście, że nie było ani mokro, ani ślisko.
Budka z piwem, budka z piwem, kołatała mu po głowie natarczywa myśl.
Wiejski sklepik, w którym można było dostać absolutnie wszystko, a za ladą niezmiennie królowała pani Lodzia, był zamykany o różnych porach, w zależności o tego, kiedy kończyły się kulturalne spotkania kolegów, spragnionych plotek, piwa i towarzystwa. Aczkolwiek należało się raczej pospieszyć.
Mężczyzna wyjechał z leśnej drogi na asfaltową, po czym zahamował gwałtownie, zaskoczony mlecznożółtą ścianą dziwnego dymu, która wyrosła mu przed oczami. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś pali na poboczu opony.
Guma nie spala się w takim kolorze, światła myśl niczym walec przetoczyła się przez pijany umysł Mariana.
Stwierdził, że spróbuje przebić się przez dym, zanim sklepikarka odetnie mu dostęp do upragnionego trunku, podtrzymującego życiowe funkcje. Ledwo pierwsze języki oparu dotknęły przedniego koła roweru, Marian poczuł, że traci panowanie nad kierownicą. Zjechał z drogi i uderzył kołem o wysoki krawężnik. Wyrzuciło go z siodełka. Przeleciał dobre trzy metry, próbując rękami zamortyzować upadek, po czym wylądował w sadzawce na poboczu. Chciał się podnieść, jednak nie miał już siły. Wielki, krwawy wykwit wyskoczył mu z gardła. Mężczyzna zaczął się dusić, niewidzialne kleszcze coraz mocniej zaciskały się na jego szyi. Zdołał przeżyć jeszcze trzy najgorsze sekundy swojego życia, a potem skonał.
***
Jadwiga wyszła z piwnicy, niosąc w wiaderku ziemniaki na obiad. Była zadowolona, że kupili kilka dodatkowych worków, bo dzięki temu nie trzeba było się martwić rosnącymi niczym brzuch męża cenami warzyw. Jak każdego dnia usiadła na niewielkim taborecie i zaczęła obierać bulwy, wrzucając odpadki do śmietnika. Za trzy godziny mieli pojawić się wszyscy jej mężczyźni, mąż i dorośli już synowie, którzy pewnie rzucą się na jedzenie jak wygłodniałe hieny. Zresztą trudno było się dziwić, pracowali fizycznie, to i zjeść musieli porządnie. I pewnie byłby to kolejny zwyczajny dzień, gdyby kobieta nie usłyszała podejrzanych odgłosów, dobiegających zza okna. Kury i gęsi biegające po obejściu, zaczęły się dziwnie zachowywać. Gdakały i gęgały przerażone, jakby wyczuły czającego się w pobliżu lisa. Kobieta podeszła do okna i uchyliła je, aby zobaczyć, co się dzieje. Ujrzała na podwórku jakąś podejrzaną mgiełkę, unoszącą się wokół kurnika. Pociągnęła kilka razy nosem, wąchając powietrze. Może coś się pali i trzeba będzie wzywać straż pożarną? Nagle zdała sobie sprawę, że dzieje się z nią coś niedobrego. Miała wrażenie, że ktoś włożył jej do płuc rozżarzone żelazo. Przycisnęła dłonie do splotu słonecznego, bo poczuła taki ból, jakiego nie doznała w całym dotychczasowym życiu. Nawet porody nie były tak straszne, choć obaj synowie ważyli dobrze ponad cztery kilogramy. Kobieta upadła na podłogę i zaczęła kaszleć, za każdym razem wypluwając z siebie ze ćwierć szklanki krwi. Czerwony płyn rozbryzgiwał się, osadzając na starych kuchennych meblach, ścianach i podłodze. Jadwiga zwinęła się w kłębek i cierpiąc straszliwe męczarnie, wyzionęła ducha.
***
Wieść o zabójczej chmurze żółtej mgły, przesuwającej się na zachód od Katowic, dość szybko obiegła okoliczne miejscowości. Ludzie zaczęli wzywać pogotowie, policję i straż pożarną. Jedni w panice opuszczali domy i uciekali w przeciwną stronę, zwiększając zamieszanie na drogach i utrudniając działania służb, inni barykadowali się w piwnicach. Ktoś skojarzył policyjną akcję, związaną z nalotem na dom Natana Tomaki, z serią wybuchów, które słychać było wiele kilometrów wokół posesji. Gruchnęły plotki najpierw o walce z jakimiś nieokreślonymi oddziałami terrorystów, a potem o zemście zmarłych, którzy zakończyli swój żywot w trakcie tortur albo podczas dziwnych eksperymentów, prowadzonych w przeszłości w domu rodziny Tomaków.
W trybie natychmiastowym powołano wojewódzki sztab kryzysowy, który zadecydował o ewakuacji mieszkańców z okolicy stawu Starganiec. Zaprzęgnięto do pracy drony meteorologiczne, aby na bieżąco monitorowały przemieszczanie się toksycznej chmury. Straż pożarna i policja zabezpieczyły teren. Służby ratownicze, uzbrojone w skafandry przeciwchemiczne, próbowały rozeznać się w sytuacji, pobrać próbki i zacząć szacować straty w ludziach. To, co ujrzeli, wprawiło w osłupienie nawet najbardziej doświadczonych ratowników. W ogrodach i na ulicach czekały na nich powykręcane ciała, z wytrzeszczonymi oczami i nieopisanym cierpieniem, odmalowanym na twarzach. Wyglądało tak, jakby śmierć zadana przez niewidzialnego wroga, dopadła ich w najmniej oczekiwanym momencie. Widok dziecięcych zwłok, leżących w kałużach krwi był niezwykle szokujący.
W krótkim czasie zarówno całą Polskę, jak i świat obiegły zdjęcia, ukazujące skalę tragedii, wywołując jednocześnie ogromne wzburzenie. Nikt nie był w stanie uwierzyć w to, że w XXI wieku mogło się coś takiego wydarzyć.
Przeprowadzane na gorąco badania wykazały, że użyty środek przypominał nieco związek chemiczny VX lub opracowaną przez Rosjan jego nowszą wersję R-VX. Różnica polegała na tym, że o ile VX był cieczą, podobną w konsystencji do wysokiej jakości oleju samochodowego, to w tym przypadku prawdopodobnie użyto R-VX, który miał postać gazu. Nie pomagały odtrutki stosowane w przypadku VX, takie jak atropina czy pralidoksym. Lekarze z Zakładu Patomorfologii Wojskowego Instytutu Medycznego zgodnie orzekli, że jest to gaz bojowy, należący do grupy paralityczno-drgawkowych, który silnie oddziałuje na układ krwionośny i nerwowy. I choć działał drażniąco na skórę, to jednak dużo większe szkody powodował przy kontakcie z drogami oddechowymi, wywołując silny kaszel, krwawienie i ostatecznie śmierć.
Z upływem czasu stężenie przemieszczającego się w powietrzu gazu spadało, przestał więc zagrażać ludziom. Wiatr, na szczęście, był niewielki i wiał na zachód, czyli w kierunku niezamieszkanych terenów. Strach było pomyśleć, co by się stało, gdyby śmiercionośna chmura skierowała się na południe, gdzie znajdowało się czterdziestotysięczne miasto Mikołów.
Po kilku godzinach bezpośrednie zagrożenie minęło. Doliczono się siedemdziesięciu sześciu ofiar. Zwierząt domowych i dzikich nikt nie liczył. Policja przystąpiła do zabezpieczania śladów i wszczęła śledztwo.
***
Tomek Wetliński i Mateusz Dafner zastanawiali się, co robić. Informatyk opowiedział podkomisarzowi o zagrożeniu związanym z Cyklonem-X.
– W ostatniej informacji od Tomaki było napisane, że wraz z detonacją ładunków wybuchowych do atmosfery ma się przedostać trujący gaz? Czemu nam o tym nie powiedziałeś? – dopytywał zszokowany policjant.
– Myślałem, że Natan blefuje. Ale teraz to sam już nie wiem. I jeszcze te wybuchy!
Mężczyźni patrzyli na siebie bezradnie, zdając sobie sprawę, że czas działa na niekorzyść Nadii Ukwiał.
– Jeśli czegoś nie zrobimy, ona umrze! Jej tętno jest ledwie wyczuwalne.
– Straciła zbyt dużo krwi. – Podkomisarz podrapał się po brodzie. – Daj mi pomyśleć.
Dafner uklęknął przy naczelnik. Na początek położył dłoń na opasce uciskowej, zawiązanej na ranie postrzałowej. Nieoczekiwanie nacisnął na nią palcami.
Wetliński zdziwiony uniósł brwi. Nadia natomiast otworzyła oczy i rozejrzała się mętnym wzrokiem po bunkrze.
– Ból jest bardzo skutecznym środkiem cucącym… – wymamrotał podkomisarz, widząc spojrzenie Tomka.
– Co się dzieje? – zapytała naczelnik cichym głosem. – Gdzie ja jestem?
– Jesteś z nami. Posłuchaj mnie – powiedział stanowczo Dafner, spoglądając uważnie na Ukwiał. – Nie możesz zasnąć. Musisz z nami zostać. Rozumiesz?
– Jasne, jasne. Zostanę z wami. – Młoda kobieta uśmiechnęła się lekko. Zamknęła oczy i znowu straciła przytomność.
Kolejne próby cucenia jej nie przyniosły żadnych rezultatów. Optymizm sprzed chwili zgasł bardzo szybko. Do mężczyzn dotarło dojmujące przeświadczenie, że nie mają co liczyć na pomoc z zewnątrz, a życie Nadii Ukwiał spoczywa wyłącznie w ich rękach. Policjant wstał i podszedł do lodówek, stojących przy ścianie bunkra. Otworzył drzwiczki i zaczął nerwowo przeszukiwać zawartość. Przesuwał pojemniki z suchym prowiantem i wodą, czytając opisy i próbując znaleźć cokolwiek, co mogłoby się przydać do ratowania naczelnik.
Tymczasem Wetlinski klęczał nad kobietą z dwoma palcami przytkniętymi do tętnicy szyjnej.
– Tętno jej spada w cholerę – relacjonował coraz bardziej spanikowany.
– Jest! – wykrzyknął Mateusz. – Mam apteczkę. – Wziął do ręki niewielkie, plastikowe pudełko i otworzył je. We wnętrzu znalazł kilka szklanych ampułek, strzykawki, nożyczki, plaster, wodę utlenioną i jakieś tabletki. Sięgnął po medykament w małej buteleczce i zaczął czytać jego skład i dawkowanie. Następnie wziął strzykawkę, nałożył igłę, naciągnął trzy centymetry substancji, po czym wstrzyknął Nadii w rękę.
– Co to jest? – dopytywał Tomek.
– Adrenalina. Powoduje wzrost ciśnienia tętniczego.
– Czy to jej nie zaszkodzi?
– Straciła sporo krwi, jej ciśnienie spadło do poziomu zagrażającego życiu. Może adrenalina trochę je podniesie, choć nie wiem, jaki to będzie miało wpływ na ranę i krwawienie.
– Rana na szczęście już nie krwawi – uspokajał Tomek, przyglądając się nodze Ukwiał. I choć sam był przerażony, próbował nie dać tego po sobie poznać. Początkowo liczył na spokój i doświadczenie policjanta. Dość szybko doszedł jednak do wniosku, że Mateusz jest równie wystraszony jak on, a co gorsza najwyraźniej nie ma żadnego pomysłu, jak uratować Ukwiał.
– Dlatego właśnie zaryzykowałem i podałem jej adrenalinę. Ale wiesz, że to nie wystarczy i musimy coś wymyślić? – rzucił podkomisarz. – Tylko, kurwa, nie wiem co.
Stan naczelnik, pomimo zastrzyku z adrenaliny, nie poprawiał się wcale. Leżała nieprzytomna, a życie wolno z niej ulatywało.
– Zdajesz sobie sprawę, że nieprędko nas tu znajdą? – wypalił Tomek. – Jeśli Tomaka zdetonował ładunki wybuchowe z Cyklonem-X, to będziemy mieli skażony teren wokół domu i stawu. Nie wiadomo, jak dużo tego cholerstwa znajdzie się w powietrzu. Mogą minąć godziny albo nawet dni, zanim nas stąd wyciągną! – dodał. Zastanawiał się, co stało się z Kasią Lawendą. Starał się z całych sił wierzyć w to, że dziewczyna jakimś cudem ocalała. Musiała ocaleć! W ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że mogło być inaczej. Pluł sobie przy okazji w brodę, że dał się wciągnąć w tę szaloną grę, stworzoną przez Natana Tomakę, a na domiar złego w ostatniej rundzie rozgrywki musiał wybierać między życiem Aldony Morawskiej a Kasi. Nie wiedział, co się ostatecznie stało, miał potworne wyrzuty sumienia i nie potrafił pogodzić się z tą sytuacją. Zastanawiał się nawet, czy nie opowiedzieć o wszystkim podkomisarzowi. Ostatecznie doszedł do wniosku, że jeszcze z tym poczeka. Teraz obaj musieli skupić się na tym, jak uratować Nadię i jak się stąd wydostać.
– Musimy zrobić transfuzję krwi – stwierdził nagle Mateusz.
Tomek sądził początkowo, że się przesłyszał.
– Że co, kurwa? – Otworzył szerzej oczy.
– To jedyne wyjście, aby ją uratować.
– W jaki sposób, siedząc w bunkrze, chcesz przeprowadzić transfuzję? Jakim cudem? Oszalałeś?
– W normalny, kurwa, sposób. Prowizoryczny! – parsknął Dafner. – Mam grupę krwi 0 Rh minus, mogę oddać krew każdemu. Jeśli Nadia jej nie dostanie, umrze. Sam powiedziałeś, że nieprędko ktoś nas stąd wyciągnie. Musimy działać i to szybko, a nie mam innego pomysłu. Chyba, że ty coś wymyśliłeś i zaskoczysz nas jakimś genialnym rozwiązaniem. No?
– Nie czas na złośliwości. – Wetliński starał się nie wybuchnąć. – Bardzo się cieszę, że możesz być dawcą. Tylko nie za bardzo wiem, jak chcesz przetoczyć krew w tych warunkach. Bez szpitala, laboratorium, lekarzy, sprzętu?
– Mamy igły i strzykawki. Zwiążemy je razem plastrem i zrobimy coś w rodzaju prymitywnego wężyka, którym przepłynie krew – zaproponował Mateusz.
– Jesteś pewny, że to dobry pomysł?
– Masz lepszy?
Informatyk wzruszył tylko ramionami. Złapał kilka strzykawek, usunął z nich tłoki i połączył je razem plastrem, w taki sposób, aby krew, która miała nimi płynąć, nie znalazła ujścia na zewnątrz. – Przydałby się może jakiś wężyk… A w ogóle to jest jakiś absurd!
– Dawaj, nie ma czasu! – ponaglał Mateusz.
– Potrafisz się wkłuć w żyłę? – dopytywał Wetliński. Robiło mu się słabo na samą myśl o tym, co zamierzają zrobić.
Dafner przykucnął obok Nadii i szukał przez chwilę właściwego miejsca, aby wbić igłę. Uciskał jej przedramię, żeby lepiej zobaczyć żyły. Wreszcie wkłuł się pod skórę i patrzył z nadzieją, czy popłynie krew. Ponieważ nie było jej widać, wyciągnął igłę i wkłuł się raz jeszcze.
– Udało się, podaj strzykawkę – mruknął zadowolony. – A teraz musisz mi pomóc. Nie będę w stanie wkłuć się sam w swoją żyłę.
Wetliński zbladł. Musiał usiąść na podłodze, aby się nie przewrócić. Zdał sobie jednak sprawę, że nie czas i nie miejsce na słabość i narzekanie. Jakkolwiek straszne by mu się to nie wydawało – jego odczucia nie miały teraz żadnego znaczenia. Trzeba było działać. Trzykrotnie próbował wbić się igłą w żyłę Dafnera, który tylko zaciskał zęby. Ostatecznie pozostawił na przedramieniu policjanta szereg dziurek, jakby ktoś nakłuwał go widelcem. Mateusz jednak nie zwracał na to uwagi. Ucieszył się, kiedy wreszcie pojawiła się krew. Wpiął strzykawki i zaczął regularnie zaciskać pięść, pompując i patrząc, jak życiodajny płyn przepływa przez prowizoryczną rurkę, wprost do żyły Ukwiał. Siedział nad naczelnik, wiedząc, że grawitacja, różnica pomiędzy jego a jej ciśnieniem, i praca jego pięści powinny załatwić sprawę.
– I co teraz? – zapytał zszokowany informatyk, który nie mógł uwierzyć, że tak prymitywnym urządzeniem można przeprowadzić transfuzję.
– Nic. Módl się, żeby twoje mocowanie na strzykawkach nie puściło i trzymaj tę konstrukcję nieruchomo. Ja muszę się skoncentrować na pompowaniu. Miejmy nadzieję, że to pozwoli Nadii przeżyć – odpowiedział Dafner, starając się nie ruszać, aby nie zniszczyć zestawu do transfuzji.
Wetliński patrzył z niedowierzaniem, jak czerwony płyn kapie przez system strzykawek.
– Ile krwi możesz oddać?
– Podobno jakieś osiemset mililitrów, może około litra. Zobaczymy, jak będzie w praktyce. – Uśmiechnął się Mateusz.
– A skąd będziemy wiedzieli, ile oddałeś? Przecież tego nie ma jak zmierzyć w tych warunkach! – Informatyk był wyraźnie poruszony i zestresowany.
– Wiesz co, teoretycznie, kiedy wypompuję z siebie jakieś osiemset-dziewięćset mililitrów, zacznie mi się kręcić w głowie i zrobi mi się trochę słabo. Wtedy przerwiemy – odparł niewzruszony Dafner. – Nic lepszego nie wymyślimy, to jedyny sposób – dodał, widząc przerażony wzrok Tomka.
Mężczyźni siedzieli zrezygnowani, patrząc na niezwykle bladą, ale spokojną twarz naczelnik. Zastanawiali się, co mogliby zrobić, aby dać sygnał światu, że siedzą uwięzieni w bunkrze. Mateusz, choć czuł, że słabnie, ani myślał przerywać transfuzji. Co gorsza, zaczęła go boleć głowa, a to niechybnie oznaczało nadchodzącą migrenę.
– Jak sądzisz? Czy Kasia żyje? – zapytał Wetliński, nie licząc na odpowiedź ze strony Dafnera. Chciał jedynie mówić cokolwiek, by zagłuszyć szalejące w głowie myśli.
– Naliczyłem kilka wybuchów. Nie mogły być duże, pewnie posłużyły głównie do tego, aby wystrzelić Cyklon-X w powietrze. Natan nie zniszczyłby rodzinnej posesji. Obawiam się, że ta cholerna substancja zabije wiele osób. Boli mnie głowa i robi mi się słabo. Liczyłem, że migrena o mnie zapomni. Nie chciałem nas w to wplątać. Kocham cię – mówił podkomisarz bez większego ładu i składu.
– Dobrze się czujesz? Może przerwiemy transfuzję? – zaniepokoił się Sroka.
– Jeszcze chwilę – Mateusz nie ustępował, chociaż wzrok miał mętny. – Mów do mnie. Zadawaj mi pytania.
– Sądzisz, że Tomaka z tym swoim przydupasem, zdołali opuścić posesję? – Wetliński uważnie obserwował przyjaciela.
– Nie wiem, ale domyślam się, że przygotowali sobie drogę ucieczki – mówił coraz ciszej Dafner.
– Ciekaw jestem, czy policjanci, którzy tu z nami przyjechali, wyszli z tej kabały z życiem? – zastanawiał się Tomek.
– Nie mam pojęcia. Liczę na to, że Natan zdetonował tylko materiały wybuchowe, a ten cholerny gaz nie przedostał się do atmosfery. Widziałeś kiedyś skutki użycia gazów bojowych? Nawet nie wyobrażasz sobie, jaka to straszna śmierć – szeptał Mateusz.
– Może Tomaka blefował? – ciągnął Sroka. – Byłby zdolny, aby zabić ludzi bronią chemiczną?
– Wolę sobie nawet nie wyobrażać, co mogłoby się stać z mieszkańcami okolicznych miejscowości, gdyby spotkali na swojej drodze Cyklon-X.
– Czy to cholerstwo mogłoby dotrzeć do Mikołowa albo Katowic? – zastanawiał się informatyk.
– Nie wiem. Przy niesprzyjającym wietrze pewnie tak – wymamrotał Mateusz. Zdał sobie sprawę, że musi coś zrobić, bo za chwilę straci przytomność. – Wyciągnij mi z lodówki puszkę z fasolką, potrzebuję cukru – rzucił.
Wetliński ostrożnie oddał Dafnerowi połączone plastrem strzykawki, sam zaś ruszył w stronę lodówki, aby wydobyć z niej puszkę z fasolą. Otworzył ją i zaczął karmić łyżeczką Mateusza.
– Za mamusię, za tatusia… – próbował żartować.
– Słuchaj, może Kasia żyje – rzucił podkomisarz, przeżuwając z namaszczeniem fasolkę.
– W tej chwili martwi mnie coś innego: czy nas tutaj odnajdą?
– Muszą. Jeśli nawet lochy Natana są odizolowane od reszty budynku, to prędzej czy później policjanci trafią na nasz ślad. Jest rentgen, podczerwień czy choćby fale radiowe, którymi można przeczesać budynek. Cokolwiek się stało tam na górze – na pewno będą wszystko sprawdzali. Musimy tylko cierpliwie czekać. – Podkomisarz zawiesił głos. – Jedyny problem, jaki widzę, jest taki, że jeśli te wybuchy rozpyliły gaz i ten gaz zabija teraz ludzi, to możemy nie być dla policji najwyższym priorytetem. Tego nie wiemy.
Obaj na chwilę zamilkli. Mateusz zdawał się odzyskiwać siły i kolory na twarzy.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… – rzucił po chwili Tomek, wkładając Dafnerowi do ust ostatnią łyżeczkę fasoli. – No bo… jest mały problem.
– Kurwa, nie chcę już żadnych złych wieści. Nie możesz zachować ich dla siebie? Powiesz mi o nich, jak wyleziemy z tego bunkra – burknął podkomisarz, któremu puszka fasoli wyraźnie pomogła.
– Bo wiesz… – jąkał się Wetliński. – Jakby ci to powiedzieć, chyba nie dam rady przełożyć tego na później.
– W takim razie mów. – Dafner przymknął oczy.
– Muszę opróżnić kiszki. To wszystko bardzo mnie stresuje – rzucił Sroka z zażenowaniem w głosie.
– Ja pierdolę! – wykrzyknął poirytowany Mateusz, który poczuł, że doszedł do kresu i nie może oddać Nadii już więcej krwi. – Idź do kąta i zrób, co musisz – warknął. Z wielkim trudem wyciągnął igły i zabezpieczył miejsca ukłucia plastrem. Sięgnął po butelkę z wodą i pił łapczywie, próbując nie słuchać odgłosów, dochodzących z kąta pomieszczenia. Niestety, mały bunkier dość szybko wypełnił się nieprzyjemną wonią. Podkomisarz sprawdził raz jeszcze tętno Ukwiał i z zadowoleniem stwierdził, że znacznie przyspieszyło. Położył się na ziemi, aby odpocząć.
Mijały kolejne minuty i zmieniały się w godziny. Jedna, potem druga…
W pewnym momencie usłyszeli dochodzący z zewnątrz szum. Początkowo nie byli przekonani, co to takiego, dopiero z czasem zrozumieli, że ktoś próbuje dostać się do środka bunkra.
– To palnik acetylenowy! – rzucił Dafner z euforią, podnosząc się do pozycji siedzącej.
– Wreszcie! – ucieszył się Wetliński, spoglądając z niepokojem na wciąż nieprzytomną Nadię, która wyglądała, jakby miała gorączkę, a jej ciałem wstrząsały drgawki. – Sądziłem, że przyjdzie nam tu siedzieć wieki. Mateusz, co się z nią dzieje?
– W szczególności z tymi wspaniałymi perfumami, które nam tu rozpyliłeś – powiedział z szyderstwem w głosie podkomisarz. – Przy transfuzjach dość często ma się gorączkę, dreszcze i przyspieszony oddech. Mam nadzieję, że to tylko to. Zresztą, pomoc jest już blisko.
Kilka minut później od strony drzwi ujrzeli pierwsze iskry. Odsunęli się na bezpieczną odległość, aby nie dostać żadną z nich po oczach, a przy tym nie przeszkadzać w rozpruwaniu grubej warstwy metalu.
– Jesteście tam? To się odsuńcie! – Usłyszeli po chwili czyjś głos.
– Odsunęliśmy się! – krzyknął Tomasz, chcąc dać ratownikom znać, że żyją i że czekają. – Pospieszcie się, mamy ranną w ciężkim stanie!
Minęło kilka kolejnych minut, zanim w wielkim skrzydle bunkra pojawiła się dziura, którą można było wydostać się na zewnątrz. Ktoś wrzucił do środka jednoczęściowe skafandry przeciwchemiczne.
– Załóżcie to. Teren jest skażony. Rozpylona substancja jest niebezpieczna dla skóry i dróg oddechowych – polecił mężczyzna, ubrany w gazoszczelny kombinezon. – W domu jest nieco lepiej niż na zewnątrz, ale zagrożenie istnieje.
– Musicie w pierwszej kolejności zabrać ją! – domagał się Tomek, wskazując Nadię Ukwiał. – Jest ranna w nogę, straciła sporo krwi.
– Najpierw skafander – oświadczył ratownik stanowczo.
Wetliński i Dafner założyli naczelnik ubranie ochronne. Przez sporej wielkości wizjer w skafandrze patrzyli na jej twarz, mając nadzieję, że przeżyje. W końcu zrobili wszystko, co mogli, aby ją ocalić. Sami również się ubrali i pomogli wynieść Nadię na zewnątrz.
– Gdzie macie lekarzy? Trzeba ją jak najszybciej zabrać do szpitala! – rzucił Tomek, idąc wąskim korytarzem w stronę wyjścia. Policjanci, nie wiedząc, jak dostać się do wnętrza, wybili wielką dziurę w ścianie budynku. – Zrobiliśmy jej prowizoryczną transfuzję krwi, ale jest nieprzytomna – relacjonował szybko, czując jednocześnie nieopisaną ulgę, rozlewającą się po ciele.
Choć na radość było jeszcze za wcześnie, informatyk miał dziwne przeczucie, że tą desperacką próbą Dafner uratował Nadii życie. Przede wszystkim jednak wyszli z tej kabały w jednym kawałku, co kilka godzin wcześniej wcale nie było takie oczywiste.
Redakcja:
Agnieszka Bilska, Joanna Czarkowska
Korekta:
Barbara M. Mikulska
Projekt okładki:
Joanna Halerz
Layout, skład:
Hotch Studio Paweł Czarkowski
Wydanie I, Warszawa 2025
ISBN 978-83-66767-89-8
Copyright © by Wojciech Kulawski, Rzeszów 2025
Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2025
Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.
Ul. Chmielna 73 B, lok 14
00-801 Warszawa
tel. 600 762 716
e-mail: [email protected]
Skład wersji elektronicznej:
Hotch Studio Paweł Czarkowski
