Pani na Hruszowej - Skirmunttówna Jadwiga - ebook + książka

Pani na Hruszowej ebook

Skirmunttówna Jadwiga

4,0

Opis

Jadwiga Skirmunttówna była najbliższą przyjaciółką Marii Rodziewiczówny. Mieszkały razem 25 lat. Towarzyszyła pisarce podczas wojen i pokoju, zarówno w Warszawie, jak i w Hruszowej. Była z nią aż do chwili śmierci.

Wspomnienia spisała w książce Pani na Hruszowej – zapisie przepięknej przyjaźni, czy nawet miłości dwóch niezwykłych kobiet, ale też zapisie wyjątkowych czasów w wyjątkowych miejscach, które tak bardzo obie ukochały – Warszawie i Kresach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Jadwiga Skirmunttówna

Pani na Hruszowej

Dwadzieścia pięć lat wspomnień o Marii Rodziewiczównie

Wydawnictwo MG

Rozdział I

Przeżyłam z nią, pod jej dachem, 25 ostatnich lat jej życia i na wezwanie wielu osób chciałabym je opowiedzieć bardzo prosto, jak proste i jasne było to nasze życie pod kochanym hruszowskim dachem. Przy tym streszczę to, co wiem o przodkach jej i o życiu Marii Rodziewiczówny, poprzedzającym te ostatnie 25 lat, bo czasy jej dzieciństwa i młodości zrobiły ją taką, jaką pozostała do końca, wy­tworzyły ten piękny typ kobiety kresowej, która poza wybit­nym talentem autorskim umiała pełnić wysoko pojęte obowiązki obywatelki kraju i właścicielki rozległego majątku, którego była prawdziwą matką i panią.

O przodkach Marii Rodziewiczówny i ich zjawieniu się w Pińszczyźnie takie szczegóły opowiedziały przechowane w Hruszowej dokumenty:

Ród Czertwanów Rodziewiczów, początku XV wieku sięgający, w Oszmiańskiem był osiadły i ledwo roku 1613 do dalekiej Pińszczyzny się przesiedlił. A jako że dziad pradziada Rodziewiczówny, Seweryn, przybyły do Pińszczyz­ny, nie chciał być jako intruz w kole szlacheckim powitany, przywiózł z sobą polecenia przez brać Oszmiańską do braci pisane, pieczęciami herbowymi i podpisami nie lada dyg­nitarzy i karmazynów stwierdzone i poręczające, że „familia, krwi szlacheckiej, panów Rodziewiczów, za pierwszych Kró­lów Ichmościów Panów naszych, za których pospolite rusze­nia bywały, zawsze pod chorągwią Chorążego Oszmiańskiego, przy nas szlachcie ze swej majętności, jako prawi szlachci­ce, według zwykłej powinności konno, zbrojno stając, powin­ności swej dosyć czynili, w rejestrach hetmańskich snadnie o tem pewne świadectwo się znajdzie” – że: „bez żadnej nagany, praw i wolności zażywający, sprawy, do sądów tak ziemskich, jak i grodzkich należących, odprawowali”.

Dokument ten liczni współobywatele podpisami stwier­dzili. Osiadł tedy w 1613 Seweryn Rodziewicz w Pińszczyźnie, urząd podstolego piastując, a prawnuk jego, Teodor, sędzia ziemski piński, wielce cenny z roku 1824 testament pozos­tawił. Testament ten kluczem jest do zrozumienia tradycji i ducha takiej rodziny „krwi szlacheckiej”, jaką była rodzina Rodziewiczów. Teodor dwa razy „dozgonną” przyjaźń ślubo­wał i z jednej, i z drugiej żony miał synów, których stracił. Każde słowo jego testamentu tętni wiarą i głęboką miłością bliźniego. „Że Pan Bóg miłe potomstwo moje przeniósł do wieczności, cieszę się z bliskich i dalszych krewnych moich, którym życząc błogosławieństwa Bożego, ten najdroższy upominek zostawuję, jak Mojżesz umierając swemu ludowi przepowiedział: Póki Boga i pobożność w sercu mieć będzie­cie, póty w Jego opiece zostawać będziecie”.

Znacznym swym majątkiem na rzecz brata swego, An­toniego Rodziewicza, chorążego kobryńskiego, rozporządził, czyniąc go uniwersalnym spadkobiercą i spadek licznymi legatami obciążył. Za dusze rodziców odprawić polecił 500 Mszy Św., uczynił zapisy „klasztorom, kościołom, cerkwiom unickim, szpitalom, sługom i poddanym”. Bez „okazałości żadnej” pochować siebie kazał, „a że Pan Bóg w najodleglej­szym miejscu modlitwy i ofiary za dusze przyjmie i że zgromadzenie licznego duchowieństwa zwłokę w ratunku duszy, utrudzenie duchowieństwu i domownikom zmarłego przyczynię, rychlej rozesłać rozporządzam, aby nabożeństwa po kościołach odprawione były”.

Po śmierci stryja odziedziczył pan chorąży kobryński rodzinny majątek Sęczyce, a posiadał poza nim Hruszowę, Moroczną, Kozlakowicze i Poluszyn. Hruszowa kupiona od Suworowa, odwieczną posiadała tradycję: należała ona w XV wieku do kniaziów kobryńskich, a ostatnia księżna kobryńska wniosła ją w dom Paców; następnie wcielona została do królewskich dóbr stołowych, które po rozbiorze kraju przypadły Suworowowi. Na szczęście Polacy mogli je wykupić. Pan chorąży Rodziewicz po objęciu spadku po stryju wystawił w Hruszowej obszerny dom i na tablicy wmurowanej w ścianę wyryć kazał: „Boże błogosław mieszkańcom”. „Ten dom zbudowany przez Antoniego i Eleonorę z Giełgudów Rodziewiczów w roku jubileuszowym 1825”. Chorążowstwo czworo mieli dzieci: Teodora bezdzietnego, Maryannę hr. Krasicką, Annę Czarnecką i Henryka, ojca Marii, żonatego z Amelią Kurzeniecką, córką Józefa chorąże­go pińskiego i Emilii Ordzianki. Teodor po rodzicach odziedziczył Hruszową i Poluszyn, a państwo Henrykowstwo przenieśli się w strony wołkowyskie i osiedli w majątku Pieniuha. Bóg dał im troje dzieci, a dla poratowania zdrowia byliby wyjechali za granicę na początku burzy powstańczej 63-64 r., gdyby nie oczekiwanie przez panią Amelię przyjścia na świat czwartego dziecka; urodziny córki Marii1 były przyczyną pozostania ich w kraju, w którym się tragiczne rozgrywały wypadki. Pan Henryk nie brał udziału w powstaniu, był mu nawet przeciwny, ale obowiązki spadające nań jako na Polaka spełniać umiał i spełnił, zdając sobie jednak dokładnie sprawę, czym to grozi.

I tak Rząd Narodowy przysłał raz do Pieniuhy transport broni do tymczasowego przechowania. Rodzice Rodziewiczówy przenosili w nocy osobiście broń tę do lamusa: „Czy wiesz – spytał pan Henryk – dokąd idziemy?”. „Tak – brzmiała odpowiedź – do lamusa”. „Nie, prosto na Sybir”.

I poszli na Sybir. Ojciec wędrował piechotą, nawet w tych strasznych chwilach zachowując żartobliwość, matce, jako wielką łaskę, pozwolono jechać własnym kosztem pocztowy­mi końmi i 10 dni po urodzeniu dziecka zabrano ją z domu.

Osieroconą córeczkę nieoceniona piastunka, dawna, tak zwana panna wyprawna p. Rodziewiczowej, Sadowska, odwio­zła do dziadków Kurzenieckich w majątku Zamosze, a potem pełna poświęcenia powędrowała za wygnańcami na Sybir, gdzie pozostała do końca ich wygnania. Mała Marysia do śmierci dziadków była pod ich opieką, a ostatnie lata przed powrotem rodziców spędziła w Korzeniowie u ciotki, p. Karoliny marszałkowej Skirmunttowej, którą poza pokrewień­stwem łączyła z rodzicami serdeczna przyjaźń.

Z opowiadań Rodziewiczówny o pobycie jej rodziców w Kurhanie na Syberii wiem, że po pierwszych ciężkich bardzo czasach zorganizowali sobie życie nie najgorzej. Ojciec zarabiał handlem (z opowiadań rodziców powstała Anima Vilis2); matka na szczęście miała do pomocy zacną Sadowską. W czasie ich pobytu na Syberii zmarła w kraju podrastająca już druga córka Gabryela i oboje, szczególnie pani Rodziewiczowa, odczuli to boleśnie. Czytała mi Rodziewi­czówna listy matki pisane w tych czasach, listy, pomimo jej wielkiego męstwa, pisane bólem serdecznym i łzami. Dla uniknięcia ostrzejszej uwagi cenzury pisała je nie w swoim imieniu, ale jakby od Sadowskiej – tak że mając na myśli siebie, pisała: „moja pani”. Biła z tych listów, prócz żalu za zmarłą, ogromna tęsknota za krajem, za swoim gniazdem; pisała, że „moja pani”, siedząc wieczorami przy kominie, robotę opuszcza na kolana i zapatrzona w ogień duszą przenosi się do kraju i tak ogromnie cierpi i tęskni. Nieraz z Rodziewiczówną porównywałyśmy śliczny portret jej matki, wiszący w hruszowskim salonie, młodej mężatki pełnej po­gody i wdzięku z fotografią jej robioną po powrocie z wygnania w 1873 r. Twarz była o 30 lat starsza, a wyraz oczu świadczył, że widziały one niemało bólu i ludzkiej męki i że wiele łez wylały.

Po ośmiu latach na skutek amnestii wygnańcy wrócili do kraju, do Warszawy, gdzie nakazano im osiąść i matka przyjechała zaraz do Korzeniowa zabrać ośmioletnią Mary­się, która mi opowiadała, że pomimo radości odnalezienia dziecka od razu pierwszego dnia pani Amelia dała jej w skórę za jakieś nieposłuszeństwo! Wróciły już razem do Warszawy, gdzie rodzice zamieszkali byli na Starym Mieście, na Wąskim Dunaju, oboje chorzy i w wielkiej biedzie.

Opowiadała mi często Rodziewiczówna, że raz zajechała przed ten ubogi domek kareta o pięknych, siwych koniach i starszy pan wszedł po tych stromych schodach aż na ich pięterko, przedstawił im się jako ich krewny Ksawery Pusłowski i zaproponował im mieszkanie w jego domu na Nowym Świecie, a ojcu zarząd domem. Było to dla nich zbawienie; mieli odtąd porządne mieszkanie, pensję rządcy, matka chodziła do fabryki papierosów i też trochę zarabiała, jednym słowem mogli już żyć, choć zawsze bardzo skromnie. Mała Marysia chodziła na pensję, dokąd co dzień po nią przychodziła służąca i szły razem do taniej restauracji po obiad, zabierany do domu. Było jednak w tym czasie tak jeszcze ubogo, że na cztery osoby brało się jeden o czterech potrawach obiad – i historia tego jednego na cztery osoby obiadu opowiedziana w Byli i będą3, to prawdziwy szczegół z ich ówczesnego życia. Pokazywała mi Rodziewiczówna zachowane z tej epoki rachunki, będące najwyższym wyrazem oszczędności, w których od czasu do czasu pojawiała się wzmianka: „Za jabłka dla Marysi 15 kopiejek”.

Ale pomoc Ksawerego Pusłowskiego wybawiała ich z największej biedy i nie zapomniała o tym ani Rodziewiczówna, ani jej rodzice, którzy jej zawsze polecali pamięć o tym fakcie i skorzystanie z każdej sposobności wywdzięczenia się rodzi­nie Pusłowskich.

I tak płynęło życie w tęsknocie za ziemią i rodzinnym gniazdem – majątki ojca Pieniuha i Kozlakowicze położone w powiecie wołkowyskim zostały po powstaniu skonfiskowa­ne – aż raz, kiedy siedzieli we troje wieczorem przy stole, przyniesiono depeszę, którą pan Henryk po przeczytaniu bez słowa podsunął żonie. Była to wiadomość o śmierci brata Teodora Rodziewicza, do którego należała Hruszowa w kobryńskim powiecie, a dla biednych rozbitków tułaczy powrót do rodzinnego domu, do ziemi. Zakaz nieopuszczania War­szawy został tymczasem zniesiony, mogli więc wracać jak wędrowne ptaki do gniazda.

Dla dziecka, rozkochanego już wtedy w przyrodzie, którą znać i kochać uczył ją mieszkający w ogrodach Frascati w Warszawie profesor Waga, było to szczęście niezmierne; zaczęło się hulanie po hruszowskim ogrodzie, wyszukiwanie gniazd, obcowanie z końmi, bydłem, psami, życie z naturą, która zawsze tak wielką w jej życiu grała rolę. Matka znajdywała ją nieraz zaszytą w największym gąszczu w ogro­dzie. „Co ty tu robisz?” – pytała zdziwiona, a dziecko odpowiadało: „Rozmawiam z duchami”; ale Rodziewiczówna opowiadająca mi to wiele lat potem nie umiała już bliżej określić, co to były za duchy.

Rodzice jej byli małżeństwem niesłychanie kochającym się, zżytym, zgodnym, choć o bardzo różnych charakterach. Matka miała w sobie pewną surowość, dużo powagi, trochę typ pani Taidy z Kądzieli. Ile razy wchodziła do pokoju, dorosłe już dzieci wstawały. Miała dużo życiowej mądrości i serca. Nie tłumiła bujnej i oryginalnej natury córki, tylko starała się ten żywy umysł i gorący zapał do życia mądrze i umiejętnie skierować. A córka miała dla niej zaufanie bez granic i ogromne przywiązanie; opowiadała mi, że po śmierci matki tęskniła tak bardzo, że przez długie miesiące zalewała się łzami, aż jej się matka przyśniła ze skargą, że łzy te są dla niej na tamtym świecie ciężarem. I to jej powoli przywróciło spokój.

Ojciec, pan Henryk, miał charakter niesłychanie miły i łat­wy, pełen humoru, żartobliwy, biorący wszystko z dobrej strony; wielki przyjaciel przyrody, był przemiłym towarzy­szem i największą radością małej Marysi było towarzyszenie mu na częste polowania. Mawiał w takich razach do żony: „Wyżlica nie chce wynosić kaczek z wody, daj mi małą do pomocy”. I „mała” pełna radości jechała wózkiem z ojcem na te myśliwskie wyprawy do lasu i pomagała. Zachowała z tego towarzyszenia ojcu niezatarte wspomnienia i rosnący z bie­giem lat kult dla przyrody. Tylko polować i zabijać nie nauczyła się nigdy.

Opowiadając mi o rodzicach, cytowała czterowiersz Goethego:

Vom Vater hab ich die Statur Des Lebens ernstes Fühlen, Vom Mütterlein die Frohnatur Und Lust zum fabulieren.4

Dodała tylko, że w jej wypadku trzeba by zmienić porządek wiersza, bo ona powagę myśli wzięła po matce, a:

Vom Väterlein die Frohnatur Und Lust zum fabulieren.5

Rodziewiczówna miała od młodości swój osobisty sposób ubierania się, prosty i poważny; nie uznawała dla siebie mody, nosiła zawsze ten sam rodzaj ubrania: prostą, średnio długą spódnicę, żakiet, koszulę z kołnierzykiem wykładanym i długim krawatem. Nie rozumiała, jak kobiety mogą się obchodzić bez kieszeni. Miała więc ją zawsze i w spódnicy, i w żakiecie – i naturalnie, nie uznawała wszelkiego rodzaju torebek, chyba jedną dużą na sprawunki. W lecie, w upały, nosiła granatowy, płócienny, domowej roboty żakiecik, tak zwany kitelek – i taką ją widzę chodzącą po hruszowskim ogrodzie. Włosy, od młodości, miała z pozwoleniem matki krótko obcięte – i do końca „czuprynka” jej była bujna i gęsta – tylko z wiekiem zbielała.

Poznałam ją, kiedy miałam lat osiem, a ona dziewiętnaś­cie. Ojciec nasz zabrał mnie z siostrą na wycieczkę rzemien­nym dyszlem do różnych krewnych i znajomych i między innymi zajechaliśmy do Hruszowej. Została mi w pamięci poważna postać jej matki, hruszowski salon z oknami peł­nymi kwitnących prymul i ona jako dziewiętnastoletnia dziewczyna, pełna życia i wesołości, bawiąca nas, dzieci, opowiadaniem różnych figlów, płatanych w klasztorze SS. Niepokalanek w Jazłowcu, gdzie niedawno kończyła naukę. Przez następne lata mam w pamięci pustkę i dopiero jako dorastająca dziewczyna zaczęłam ją spotykać u wspól­nych krewnych: ciotki mojej Karoliny Skirmunttowej w Krzeniowie i u stryjecznej siostry, Konstancji Skirmunttówny w Pińsku, w tak zwanym Murze.

W ciągu tych ostatnich lat Rodziewiczówna dała się już poznać jako bardzo zdolna autorka, a pierwszy jej utwór Jazon Bobrowski6 został przyjęty przez Marię Konopnicką i wydrukowany w wydawanym przez nią piśmie. Potem ukazał się Straszny dziadunio7, a potem otrzymała nagrodę konkursową „Kuriera Warszawskiego” za Dewajtisa8 i od tej chwili zdobyła sobie miejsce najpoczytniejszej w Polsce autorki. Opowiadała mi, że gdy otrzymała zawiadomienie „Kuriera Warszawskiego” o przyznaniu jej pierwszej nagrody, pojechała do Warszawy i zjawiła się w redakcji „Kuriera” nieznana tam osobiście nikomu, z wielką nie­śmiałością usiadła i przez dosyć długi czas nikt na nią nie zwracał uwagi. Nareszcie któryś z pracujących tam sekretarzy redakcji zapytał ją obojętnie, czego sobie życzy i kiedy mu powiedziała, że jest Marią Rodziewiczówną i przyszła w sprawie nagrody za Dewajtisa, sekretarz się porwał i wpadł do biura redaktora, który zaraz przyszedł i najuprzejmiej ją do swego gabinetu zaprosił. Nagrodę 500 rubli, co było na owe czasy pokaźną sumą, zaraz jej wy­płacono, prosząc o nadsyłanie do redakcji „Kuriera” wszel­kich nowych utworów – i tak się zawiązał z „Kurierem” najżyczliwszy stosunek, który przetrwał przez długie lata.

Rodziewiczówna miała lat osiemnaście, kiedy umarł jej ojciec, zostawiając rozporządzenie, żeby matka i troje rodzeń­stwa otrzymali równe działy z tym, że przyszły właściciel Hruszowej miał spłacić rodzinę, licząc każdą część po 25 000 rubli. W owym czasie osiemnastoletnia Maria marzyła o wy­jeździe za granicę dla studiów, ale po raz pierwszy zawołała na nią ukochana ziemia, a szalę przeważyły słowa matki: „Kto weźmie Hruszowę, z tym ja do końca zostanę”.

Siostra, znacznie od niej starsza, Celina Młodzianowska, miała już swoją dzierżawę na Wołyniu, brat Henryk nie miał zamiłowania do pracy na ziemi ani chęci poświęcenia jej życia. Dla matki Rodziewiczówna miała ogromne przywiązanie, kult prawdziwy, powiedziała więc od razu, że Hruszowę ona weźmie; i tak zostały we dwie w starym hruszowskim dworze, złączone miłością ziemi, ojczyzny i wielkim wzajemnym przywiązaniem.

Dla młodziutkiej właścicielki Hruszowej zaczęła się od tej chwili usilna i wytężona praca nad utrzymaniem ziemi, co przy spłacie rodzeństwa łatwe nie było, a z tym musiała łączyć pracę autorską i patriotyczno-społeczną, do której bardzo wcześnie wciągnęła ją Konopnicka.

Były to czasy wielkiego ucisku, kiedy słowo polskie podlegało zakazom, konfiskacie, a Kresy nasze o to pol­skie słowo wołały i młodziutka dziewczyna stała się jed­nym z ogniw łączących różne zorganizowane punkty do­stawy książek zza kordonu i przesyłki te osobiście dostar­czała na miejsca przeznaczenia, mając na ten rodzaj pracy pełną zgodę matki. Opowiadała mi, że przy zdawaniu i odbiorze książek obowiązywał pewien tajny klucz; każde słowo pytania i odpowiedzi musiało się zaczynać od po­rządkowej następnej litery alfabetu i cytowała mi takie powitanie:

„A bo co?”. „Drohojewskiej Ewy futro gotowe”.

Raz, mając do dostarczenia większy transport książek do Wilna, na prośbę matki wzięła z sobą zaufanego Poleszuka i dużą część drogi przebyła piechotą, nocując po wsiach i zaściankach Wileńszczyzny.

Brała też gorliwy udział w tajnym szkolnictwie, zabierając głos na naradach, pomagając finansowo, dokładając wszel­kich starań, żeby okoliczne zaścianki szlachty zagrodowej miały książki i nauczycielki, które do tej ideowej pracy przygotowywała w Kobryniu tak zwana szwalnia p. Żabińskiej, zbudowana ze składek miejscowego ziemiaństwa.

Kiedyśmy się zaczęły spotykać, przyglądałam się jej z ciekawością, ale była to tylko jeszcze zwykła, banalna znajomość; dopiero we wrześniu 1905 r. brat mój starszy przyszedł do mnie z wiadomością, że Rodziewiczówna urządza u siebie zebranie, mające na celu wciągnięcie nas, kobiet, do szerszej pracy społecznej: „Może by to ciebie interesowało tam pojechać?”. „Naturalnie, że tak”, odpowiedziałam.

Napisałam więc zaraz do Rodziewiczówny, pytając, czy mogę przyjechać. I otrzymałam odpowiedź serdecznie zapraszającą. List mój był z czarną obwódką, bo to był rok śmierci naszej matki i Rodziewiczówna, zwróciwszy na to uwagę, zawsze mi potem mówiła, że to nasza matka mnie do niej skierowała, i że przyjaźń nasza pod Jej się zaczęła opieką. Na owo zebranie w Hruszowej zjechałyśmy się bardzo licznie; Rodziewiczówna przemówiła do nas bardzo gorąco, zachęcając do zjednoczenia odosobnionych dotychczas na­szych prób i dobrych chęci, i skutkiem tego zebrania po­wstało później, na wzór Stowarzyszenia Ziemianek w Króle­stwie, tajne u nas naturalnie Stowarzyszenie kobiece „Unia”. Zjeżdżałyśmy się co miesiąc w innym dworze, poznałyśmy się z sobą i zbliżyły, a Rodziewiczówna pracująca już wtedy zimą w Warszawie, w Stowarzyszeniu Ziemianek, była łącznikiem między tym naszym skromnym kółkiem kobryńskim a war­szawską centralą. Wtedy widywałam się z nią już często i prawie zawsze wracając z nią z naszych zebrań, zajeżdżałam do Hruszowej na noc i następny dzień często tam spędzałam, oceniając coraz bardziej żywy umysł i gorącą duszę jej właścicielki.

W tych właśnie czasach odbyłyśmy razem wyjątkowo miłą wycieczkę do głębokiej Pińszczyzny, na życzenie gorące­go przyjaciela Polesia, malarza Józefa Chełmońskiego9, który wtedy przez szereg lat na kilka letnich tygodni przyjeżdżał do naszego Mołodowa. Pojechaliśmy we czworo: on z córką, Rodziewiczówna i ja. Do Pińska dostaliśmy się normalnie koleją, a potem statkiem, chłopskim wózkiem, łodzią rybac­ką, a koń z wózkiem przy naszej łodzi płynął, znowu wózkiem, i wreszcie łodzią dojechaliśmy wieczorem pod sam prawie ganek skromnego dworku krewnych Rodziewiczów­ny, Nielubowiczów, zwanego Weszna. Właściciele przygoto­wali byli wszystko na nasze przyjęcie, zostawili potrzebne zapasy, kucharza, a sami, po powitaniu nas, odjechali do sąsiedniego majątku, w którym stale mieszkali.

Weszna było to śliczne miejsce, pełne prawdziwie poles­kiego uroku; rzeka podchodziła pod sam dom prawie, dom z wielką werandą, z której wieczorami słuchaliśmy odgłosów wabiącego się dzikiego ptactwa, koncertów żabich, a z nad­chodzącą nocą głębokiej poleskiej ciszy. Chełmoński był zachwycony i w pysznym humorze. Tegoż wieczora umówiliś­my na cały następny dzień Poleszuka z łodzią i po wczesnym śniadaniu, po doskonale przespanej nocy, ruszyliśmy w pole­ski świat, zabierając z sobą prowizję na cały dzień. Poleszuk woził nas dniami całymi po tej sieci wodnej, zwanej Za­rzeczem: z szerokiego łożyska rzeki skręcało się raptem w wąski kanał, potem w jeszcze węższy wodny tunel wijący się pod sklepieniem gęstej zieleni i znowu wpadało się do łożyska rzeki. Kiedyśmy trafiali na szczególnie ładne miejsce, Chełmoński kazał stawać i robił szkice, które później użyt­kował w licznych swych poleskich obrazach; o południu ugotowaliśmy gdzieś na brzegu wody na herbatę, śpiewaliśmy chórem i przez cały dzień pieściliśmy oczy pięknem swoistej przyrody. Wieczorem wróciliśmy do naszego dworku na kolację z doskonałej świeżutkiej ryby i nazajutrz znowu ruszyliśmy w świat, tą samą rybacką łodzią!

Cieszyliśmy się tymi dniami, spędzonymi tak poza świa­tem, jak dzieci. Chełmoński głęboko odczuwał urok Polesia, kochał przy tym prostotę i te dni spędzone w Wesznie, ukrytej w oczeretach10 i gęstwinie, jak gniazdo ptasie, z dala od wszelkich wymagań i utrudnień światowych, były dla niego prawdziwym wytchnieniem i wypoczynkiem. W twór­czości jego Polesie miało wybitne miejsce i jeden z bardzo pięknych obrazów Głos z Litwy, przedstawiający pastusz­ka grającego jesienny hejnał na poleskiej surmie, powstał na Polesiu, w naszym Mołodowie.

Niestety trzeba było nam wracać; żegnaliśmy z żalem śliczną Wesznę, która w czasie wojny 1914 r. została doszczęt­nie spalona – i rozjechaliśmy się wszyscy czworo, dążąc każdy do swojego domu.

W tych mniej więcej czasach, słysząc o szkółkach tajnych, które dzięki staraniom Rodziewiczówny i kobryńskiego ziemiaństwa powstawały coraz liczniej po katolickich zaściankach kobryńskiego powiatu, zapragnęłam też szkółkę taką i w Mołodowie urządzić, bo dotąd uczyłam dzieci sama, a dzieci tych przybywało. Dostałam dobrego nauczyciela, który jednocześnie pełnił jakąś funkcję gospodarską, Rodzie­wiczówna przysłała mi potrzebne książki i wzory robót, szkółka ruszyła i pomimo trudności przetrwała do wojny, przez wojnę i doczekała czasów, kiedy już otwarcie mogła się stać prawdziwą polską szkołą.

W czynnym domowym życiu nie było dla mnie większej przyjemności, jak móc się wyrwać na odpoczynek na kilka dni do Hruszowej; latem jeździłyśmy często jednokonnym wózkiem do lasu, zimą siadywałyśmy przy kominie, w towa­rzystwie nieodstępnych jamników; Rodziewiczówna czytała mi często powstające w tym czasie utwory i tematu do rozmów nie brakowało nam nigdy.

Przyglądałam się wtedy jej domowemu życiu, stosunkom ze wsią, które były wtedy bardzo bliskie; znała wszystkich, każdą rodzinę ze wszystkimi jej członkami; młodzi chłopcy przychodzili wieczorami i mając ogólnie wielkie zdolności do majsterkowania, próbowali różnych wyrobów z drzewa, do czego Hruszowska Pani dawała im wzory, a przedmioty przez nich zrobione sprzedawała później w Warszawie, na ich rachunek. Raz na tydzień przyjeżdżał z Antopola doktor, badał chorych, którzy się na ten dzień schodzili, a Rodziewi­czówna osobiście przy nim robiła opatrunki, a potem przepi­sane lekarstwa. Nieraz też byłam obecna zebraniom kobiet wiejskich, które przychodziły na tak zwane poprady11. Przychodziły z prząśnicami i przędły len w jadalnym pokoju, śpiewając poleskie pieśni albo swobodnie z panią rozmawiając. Było to życie patriarchalne, w całym tego słowa znaczeniu. A w kraju naszym, po latach wielkiego ucisku przyszły pewne zmiany na lepsze i ludzie zaczęli swobo­dniej oddychać. Tę epokę rozpoczął reskrypt cesarski o wprowadzeniu tolerancji religijnej12, dzięki któremu wie­lu tak zwanych opornych wróciło do Kościoła katolic­kiego. W naszych stronach takimi byli mieszkańcy wsi Łahiszyn, w powiecie pińskim. Zapisani swojego czasu gwałtem na prawosławie, nigdy tego nie uznali, i nie bę­dąc bez zarzutu pod wielu innymi względami, w sprawie wiary pozostali niezłomni.

A nie było to łatwe. Udzielanie Sakramentów „łahiszyńcowi” było zbrodnią, która groziła księżom więzieniem i zesłaniem. Nie wszyscy księża byli duchowo na tej wy­sokości, a łahiszyńcy chrzcili sami swoje dzieci, których metryki podpisywano później nazwiskiem zmarłych księży, na śluby przedzierali się gdzieś do Królestwa albo trafiali do księży bohaterów – i do końca pozostali prawdziwymi wyznawcami.

W 1906 r. po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat po­zwolono biskupowi wileńskiemu na objazd diecezji; bis­kupem naszym był wtedy biskup Ropp13, i ta wizytacja jego stała się wspaniałą uroczystością i manifestacją gorącej wiary i wierności zachowanej pomimo wszystko w naszym bied­nym, tak zwanym zabranym kraju.

Spotykały biskupa wszędzie konne banderie14, witały tłumy, i tłumy stawały do Bierzmowania. Jechał ku nam przez Kobryń, gdzie między innymi powitaniami witała go na czele gromadki dzieci prawnuczka powstańca 1863 roku, rozstrzelanego w Siedlcach, a wnuczka jednej z najzacniej­szych kobiet, jakie znałam, pani Antoniny Zawadzkiej. Witała go w imieniu „tych, którzy tak długo milczeli”, gorącym wierszem Rodziewiczówny, z którego niestety tylko dwie strofy pozostały mi w pamięci:

Witamy Ciebie, Pasterzu Nasz Bądź sławion usty naszemi! Błogosławiony on szczęsny czas, Gdyś stanął na naszej ziemi!

I powiedz, prosim Pasterzu nasz Matce, co z Ostrej lśni Bramy, Że żywie służy Jej nasza Straż Jej Ryngraf w sercach mamy!

W Mołodowie, w dużej okrągłej sali, trzysta osób stanęło do Bierzmowania, a gdyśmy rzędami klękali do Komunii Świętej, klęczał obok mnie z jednej strony drżący jak liść, ze wzrusze­nia, najstarszy mołodowski oficjalista, pan Romiszewski, a z dru­giej starzec, szlachcic zagrodowy, z któregoś z zaścianków.

Poprzedniego roku uzyskaliśmy już byli pozwolenie na budowę kaplicy i po nabożeństwie poszliśmy z biskupem pokazać mu wyrastające już z ziemi fundamenta przyszłej naszej ślicznej kaplicy. Bóg miłosierny, że przyszłość zakrył przed oczyma naszymi i żeśmy wtedy nie przeczuwali, że 37 lat później cały Mołodów i Hruszowa legną w gruzach, a Kresy nasze od Macierzy oderwane zostaną…

Rodziewiczówna skorzystała wtedy z obecności biskupa i uzyskała pozwolenie na otworzenie zamkniętej od dawna hruszowskiej kapliczki, w której od tej chwili Msze święte co miesiąc się odprawiały, gromadząc okoliczne ziemiaństwo i zaścianki i zagrzewając dusze.

I tak praca dla Bożej i polskiej sprawy postępowała cicho, ale wytrwale, a w nas serca rosły i nadzieja, że idziemy ku innej, jaśniejszej przyszłości.

Stosunki moje z Rodziewiczówną stawały się coraz bliższe – odwiedzała nas też często w Mołodowie, przywożąc nieraz wartościowe książki, któreśmy wieczorami wspólnie z nią głośno czytali, i utarło się, że wielkie święta, szczególnie święta Bożego Narodzenia, spędzała zawsze u nas i przy naszym kochanym, wigilijnym stole, dzieliła się z nami tradycyjnym opłatkiem, wnosząc do naszego grona swoją wesołość, życiowy optymizm i ciepło gorącego serca i duszy.

Na początku 1911 roku pojechałam była z ojcem do Brindisi15 w południowych Włoszech, gdzieśmy posiadali odziedziczoną po stryju winnicę, którą ojciec chciał sprzedać, a właśnie zdarzał się kupiec. Formalności zatrzymały nas tam parę tygodni, w ciężkich warunkach, bośmy trafili na wyjątkowo ciężką zimę, która w nieogrzewanym hotelu bardzo się nam dała we znaki. Ojciec zaczął niedomagać, ja dygotałam z chłodu, i ile tylko mogłam, siedziałam przy kominku, w którym paliło się trochę korzeni i szyszek.

I tam przy tym kominku pisząc raz do Rodziewiczówny, rzuciłam jej myśl, która stała się dla nas źródłem wielu radości, a później stworzyła jedną z najmilszych i najbardziej kochanych jej powieści: Lato leśnych ludzi16. Zaproponowa­łam jej, żeby ona gdzieś, w hruszowskim lesie postawiła chatę, gdzie byśmy mogły jeździć, przesiadywać po trochę i żyć leśnym życiem. Myśl została przyjęta entuzjastycznie i od­wrotną pocztą otrzymałam zapewnienie, że z wiosną chatka stanie, a ja ze ślicznego mołodowskiego dworu będę do niej przyjeżdżać, trochę jak Maria Antonina do Petit Trianon!17 Ucieszyłam się, że mój pomysł tak dobrze został przyjęty, i odtąd często w listach była o nim mowa.

Po paru tygodniach sprzedaż winnicy stała się faktem dokonanym; wracaliśmy na Rzym, gdzie znalazłam moją siostrę, z którą czas jakiś w kochanym Rzymie spędziłam, później w Mentonie18 spotykałyśmy się z Rodziewiczówną, która parę miesięcy zimowych na południu spędzała. O proje­kcie leśnej chaty mówiłyśmy już wtedy jak o fakcie postano­wionym i który lada chwila stanie się rzeczywistością.

Siostra moja została jeszcze z ojcem w Mentonie, a my wracałyśmy razem do kraju, spędziłyśmy kilka dni w ślicznej Lucernie19, i w pierwszej połowie marca stanęłyśmy na Polesiu. W pierwszych dniach kwietnia otrzymałam wezwanie przyjazdu do Hruszowej, dla obejrzenia razem miejsca wybranego na budowę chatki – i został mi na zawsze w pamięci obraz słonecznego dnia jedenastego kwietnia, i nas dwie jadące jednokonnym wózkiem – cieszące się jak dzieci! Na małej polance, otoczonej brzozami, które już się pokrywały zieloną mgłą młodych liści, miejsce przyszłej chaty było już wymierzone i wyłożone kawał­kami cegieł – na polance miał stanąć krzyż z Męką Pańską – wszystko było już obmyślone, ale tylko w projekcie.

„Obiecałam cieśli – mówiła mi Rodziewiczówna – że ponad umówioną cenę dostanie 25 rs, jeżeli nam chatę postawi we 2 tygodnie; zobaczysz, że będzie gotowa”.

Umówiłyśmy się, że ściśle za dwa tygodnie przyjadę; zawodu nie zrobiłam i znowu jechałyśmy wózkiem naładowanym zapasami i potrzebnym drobnym sprzętem, na objęcie w posiadanie upragnionej chaty. Przywiozłam ze sobą ob­razek Matki Boskiej z Jasnej Góry, znaleziony w sprzedanej już willi w Brindisi, gdzie powstał pierwszy projekt leśnej chaty, z wielkim przejęciem powiesiłyśmy go na ścianie, oddając mu w opiekę naszą chatę i wzięłyśmy się z zapałem do urządzania izby. Główne sprzęty już były ustawione, tapczany do spania, stół i ławki z pięknych jesionowych desek itd., ściany ozdobiłyśmy barwnymi tkaninami i po zjedzeniu z wielkim apetytem sporządzonej na prędce kolacji usiadłyś­my na progu chaty, odpocząć po trudach i cieszyć się całą duszą tym zdobytym, nowym, wyśnionym gniazdem.

Wokoło nas zapadał cichy, wiosenny poleski wieczór; drobna brać ptasia odśpiewała swój wieczorny pacierz, na pobliskich łąkach grała żabia kapela i wabiło się błotne ptactwo, a myśmy siedziały zasłuchane i zapatrzone, jak ten pierwszy wieczór ślicznie opisuje Rodziewiczówna w swo­im Lecie leśnych ludzi.

I odtąd aż do wojny ta chata stała się częścią naszego życia; ile razy mogłam przyjechać latem do Hruszowej, tośmy mało czasu spędzały w Hruszowej, ale jak najprędzej ruszały­śmy do Czahar20, bo takim mianem została nazwana ta leśna siedziba. Poza mną miała Rodziewiczówna inną jeszcze towarzyszkę tego leśnego życia; była nią młoda dziewczyna od dawna już w Hruszowej przebywająca i prowadząca tam gospodarstwo kobiece, pani Maria Jastrzębska, szlachcianka z okolic Kobrynia, całym sercem Hruszowej oddana, a cha­rakterem i usposobieniem najzupełniej nadająca się do typu czaharskiego życia. Została ona uwieczniona w Lecie leśnych ludzi jako „Pantera” i była rzeczywiście przemiłą towarzysz­ką, pełną fantazji i wesołości.

Zaraz po zamieszkaniu chaty obmyśliłyśmy specjalną pieśń nazwaną „hymnem czaharskim” (słowa Marii Ko­nopnickiej do znanej melodii) i ile razy wjeżdżałyśmy na obszar naszych Czahar, śpiewałyśmy ją chórem, pełne radości i zapału.

Wiedząc, że niektóre drużyny harcerskie śpiewają ten hymn wzięty z Lata leśnych ludzi, podaję tu słowa, żeby się przechował taki, jaki był śpiewany wtedy, w chwi­lach szczęśliwego „leśnego” życia.

Czas już wstać, czas już iść Hetmanko polnych rot! Hetmanko polnych rot! Oto Ci hełm borowy liść, Oto Twój złoty grot.

Powiedziesz Ty Powiedziesz nas Na ten słoneczny szlak Gdzie kwitnąć sercom, pieśniom czas Gdzie czeka lotu ptak.

Powiedziesz Ty Powiedziesz świat W zwycięski pochód Twój Gdzie z prochów świeży wykwita kwiat Gdzie stoczysz życia bój!