Pani de Monsoreau - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Pani de Monsoreau ebook

Aleksander Dumas ojciec

5,0

Opis

Pani de Monsoreau” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Pani de Monsoreau” to kontynuacja słynnej powieści “Królowa Margot”. Akcja powieści rozgrywa się za panowania króla Henryka III (1574–1589).


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-364-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

I

WESELE PANA DE SAINT-LUC.

W mięsopustną niedzielę 1578 roku, po zabawach ludowych, gdy ucichł już wesoły gwar na ulicach, rozpoczęła się wspaniała uczta w pałacu, wzniesionym po drugiej stronie wody nawprost Luwru, przez znakomitą rodzinę Montmorencych, spokrewnionych z rodziną królewską i żyjących na równi z książęcemi domami.

 Ucztą tą, obchodzono uroczyście zaślubiny Franciszka d‘Epinay de Saint-Luc, przyjaciela króla Henryka III, z Joanną de Cossé-Brissac, córką marszałka Francji.  Obiad odbył się w Luwrze, a król, który niechętnie patrzył na ten związek, ukazał się na uczcie z twarzą posępną, nieodpowiednią do okoliczności.  Ubiór jego zgodny był z twarzą; miał bowiem na sobie suknię ciemną bronzową, taką samą, w jakiej Clouet maluje go na weselu Jukundy.  Postać jego surowa przejęła zimnym dreszczem obecnych, w szczególności zaś pannę młodą, na którą cierpko i z pod oka spoglądał.  Ponura, postać królewska wśród radosnej uczty nikogo jednak nie dziwiła, albowiem przyczyna należała do owych tajemnic dworu, jakie każdy omija, jak kwieciste brzegi, o które rozbić się można.  Zaledwie skończono obiad, król powstał nagle, a za nim ci nawet, którzy mieli chęć dłużej przy stole pozostać.  Wtedy Saint-Luc, rzuciwszy przeciągłe spojrzenie na żonę, jakby w jej oczach odwagi chciał zaczerpnąć, zbliżył się do króla:  — Najjaśniejszy panie!.. — rzekł — racz zaszczycić zabawę, jaką na dzisiejszy wieczór przygotowano w pałacu Montmorency.  Henryk III-ci odwrócił się z gniewem, a ujrzawszy pana de Saint-Luc schylonego błagalnie, odpowiedział:  — Dobrze, będę, chociaż nie zasługujesz na nasze względy.  W tej chwili panna de Brissac, obecnie pani de Saint-Luc, zbliżyła się, ażeby podziękować królowi; lecz Henryk III-ci odwrócił się, nic nie odpowiedziawszy.  — Co król ma do ciebie? — zapytała pani de Saint-Luc swego małżonka.  — Moja droga — odrzekł — później ci to opowiem, gdy ten gniew nieco przeminie.  — A czy przeminie? — zapytała Joanna.  — Musi — odpowiedział pan de Saint-Luc. Panna de Brissac nie była jeszcze na tyle panią de Saint-Luc, aby mogła więcej nalegać, stłumiła więc ciekawość, zamierzając podyktować swe warunki, gdy pan de Saint-Luc bardziej będzie skłonnym do ich przyjęcia.  W chwili, gdy zaczynamy obecną historję w pałacu Montmorency, czekano właśnie na Henryka III-go.  Jedenasta już wybiła, a król nie przybył.  Saint-Luc zaprosił na bal tak swoich jak i królewskich przyjaciół; w tej liczbie był książę d‘Alençon, który przy wstąpieniu na tron Henryka III-go został księciem Andegaweńskim, lecz książę Andegaweński nie był na obiedzie w Luwrze, a w pałacu Montmorency tembardziej spodziewać się go nie było można.  Król i królowa Nawary, schroniwszy się w Bearn, tworzyli widoczną opozycję, stojąc na czele hugonotów,  I książę Andegaweński należał do opozycji, ale tajemnie i cicho, stojąc zawsze w tyle i popychając naprzód tych, których nie uleczył przykład La Mola i Coconnasa.  Dworzanie jego żyli w niezgodzie z dworzanami króla, co po dwa lub trzy razy na miesiąc doprowadzało do krwawych starć, z których nie jeden wyszedł ciężko raniony, albo pozostał na placu.  Co do Katarzyny, ta stanęła u celu swych życzeń.  Najukochańszy jej syn wstąpił na tron, którego tak bardzo dla niego albo raczej dla siebie pragnęła; rządziła w jego imieniu, pozornie wyrzekając się świata i myśląc tylko o niebie.  Saint-Luc niespokojny, że nikt z familji królewskiej nie przybywa, starał się uspakajać swojego teścia niemało tem strapionego.  Przekonany, jak wszyscy o względach króla dla zięcia, liczył on na to, że jego córka zaślubi łaskawość, a nie gniew króla,  Saint-Luc starał się tchnąć weń pewność, której sam nie miał, a jego przyjaciele: Maugiron, Schomberg i Quelus, w bogatych strojach z krezami, które nabite złotem wyglądały jak półmiski z głowami wami na uczcie Heroda, powiększali kłopot ironicznemi uwagami.  — O Boże! — mówił Quelus — żal mi cię mój przyjacielu ale jesteś zgubiony. — Król czuje niechęć do ciebie, że nie zważałeś na jego rady, książę Andegaweński, że żartowałeś z jego nosa.  — Bynajmniej — odrzekł pan de Saint Luc — król nie przybył, bo pojechał do lasku Vincennes, książę Andegaweński zaś dlatego, że zapomniał zaprosić damy, w której się szalenie kocha.  — Czyż nie widziałeś twarzy króla przy obiedzie? — zagadnął Maugiron. — Alboż to była twarz człowieka, który ma jechać na modlitwę? Co zaś do księcia Andegaweńskiego, gdyby nie przybył dlatego co mówisz, mogliby przecież przybyć jego przyjaciele. — Patrzaj, zupełne zaćmienie, nie ma nawet tego waligóry de Bussy.  — Tak, panowie — mówił książę de Brissac smutnie wstrząsając głową — jest to ogólna niełaska. Mój Boże! dlaczegóż dom mój, tak oddany panującym, nie podobał się Jego królewskiej mości?  I stary dworak z boleścią wzniósł ręce w górę.  Młodzi ludzie spojrzawszy na pana de Saint-Luc, roześmieli się na głos i zamiast uspokoić marszałka, do zupełnego przywiedli go zwątpienia.  Panna młoda milcząca i zamyślona, równie jak ojciec zastanawiała się w głębi duszy, czem jej mąż naraził się królowi.  Saint-Luc wiedział przyczynę i dlatego najbardziej był niespokojnym ze wszystkich.  Nagle, doniesiono o przybyciu króla,  — A!. — zawołał uradowany marszałek, teraz niczego się nie lękam, i gdyby przybył jeszcze książę Andegaweński, zupełnie byłbym szczęśliwy.  — A ja — mówił do siebie Saint-Luc — więcej się martwię tem, że przybył, jak gdyby nie przybył, wiem bowiem, że przyjechał dlatego, aby mi wypłatać figla.  Mimo tej smutnej uwagi, pośpieszył naprzeciw króla, który przecież zrzucił ponury bronzowy ubiór i przystroił się w atłasy, pióra i drogie kamienie.  W chwili, gdy Henryk III-ci ukazał się we drzwiach, inny król, podobny do pierwszego, i tak samo ubrany, wszedł drugiem wejściem.  Dworzanie postępujący ku pierwszemu, nagle się zatrzymali, jak fala, który się rozbije o tamę i od pierwszego, do drugiego popłynęli króla.  Henryk III-ci spostrzegłszy poruszenie i widząc przed sobą otwarte usta, osłupiałe oczy i wykręcające się karki zawołał:  — Co to ma znaczyć, panowie?...  Przeciągły śmiech był całą odpowiedzią.  Król z natury cierpliwy, a teraz najmniej usposobiony do cierpliwości, zaczynał już marszczyć czoło, gdy Saint-Luc zbliżył się, mówiąc:  — Najjaśniejszy panie, Chicot, twój błazen, przebrał się jak Wasza królewska mość i podaje damom rękę do ucałowania  Henryk zaczął się śmiać.  Chicot na dworze ostatniego z Walezjuszów używał podobnej wolności, jak Triboulet na dworze Franciszka I-go i jak w czterdzieści lat później Langely na dworze Ludwika XIII-go.  Chicot nie był zwyczajnym błaznem.  Pierwej nazywał się de Chicot, był szlachcicem bulońskim i prześladowany przez pana de Mayenne uciekł się do Henryka III-go, któremu niekiedy ciężko za dane schronienie odpłacał.  — A! panie Chicot — rzekł Henryk — dwóch królów, to za wiele.  — Najjaśniejszy panie — odrzekł błazen, pożycz mi twojej królewskiej roli, a sam przybierz rolę księcia Andegaweńskiego; kiedy cię wezmą za niego, dowiesz się, nie tego co on myśli, ale co robi.  — Dobrze — rzekł król spoglądając w około siebie; niema widzę mojego brata.  — Tem lepiej. Ja będę Henrykiem, a ty Najjaśniejszy panie Franciszkiem. Ja popanuję nieco, a ty potańcuj; ja odbędę ceremonje, a ty się zabaw.  Wzrok króla spoczął na panu de Saint-Luc.  — Masz słuszność, będę tańcował.  — Tak jest, pomyślał de Brissac, byłem w błędzie sądząc, że król jest na nas obrażony — przeciwnie, król jest w wyborowym humorze.  I biegał na prawo i na lewo uśmiechając się do każdego, a najbardziej do siebie, że wydał córkę za człowieka, który ma tak wielkie względy u króla.  Tymczasem Saint-Luc zbliżył się do swojej żony.  Panna de Brissac nie była pięknością, ale miała ładne czarne oczy, zęby białe, cerę przezroczą, co wszystko czyniło z niej miłą istotę.  — Panie, rzecze do męża, zawsze jedną myślą zajęta. Mówiono mi, że król nam niechętny, a przecież ciągle się do mnie uśmiecha.  — Moja Joasiu, wcaleś co innego mówiła powróciwszy z obiadu; wtedy jego wzrok nabawiał cię trwogi.  — Widać, wtedy Jego królewska mość źle był usposobiony, teraz zaś...  — Teraz gorzej — rzekł Saint-Luc. — Król uśmiecha się przymkniętemu usty, wolałbym żeby mi zęby pokazał. Joasiu, moja droga przyjaciółko, król nam gotuje coś przykrego. O! nie patrz na mnie tak czule!... lepiej odwróć się odemnie. — Otóż Maugiron do nas podchodzi, zatrzymaj go, mów z nim, bądź grzeczną dla niego.  — Wiesz co — rzekła Joanna z uśmiechem — szczególniejsze zlecenie i gdybym je co do słowa wykonała, mogliby sądzić...  — A!... — odrzekł Saint-Luc z westchnieniem — to byłoby wcale dobrze.  I, odwróciwszy się od żony, która z podziwu przyjść do siebie nie mogła, udał się do Chicota, z komiczną nadętością odgrywającego rolę króla.  Henryk zaś, korzystając z odłożenia na bok wielkości, tańczył, lecz mimo to, z oczu nie spuszczał pana de Saint-Luc.  Jużto przywołał go, aby mu objawić jakie spostrzeżenie, i czy było zabawne, czy nie krzywiły się w uśmiechu usta nowożeńca.  Już ze swej bombonierki częstował go cukierkami, która Saint-Luc znajdował, że są wyborne.  Nakoniec, kiedy Saint-Luc wyszedł z sali, w której był król, posyłał za nim paziów i oficerów, a nowożeniec powracał z uśmiechem i grzecznością na ustach.  Nagle, hałas mocniejszy dał się słyszeć pośród gwaru i obił się o uszy Henryka.  — A! to Chicot — rzekł — zdaje mi się, że słyszę głos Chicota. Słyszysz Saint-Luc, król się gniewa?  — Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Saint- Luc nie zwracając uwagi na myśl ukrytą, sądzę, że się z kimś kłóci.  — Zobacz co tam takiego? — dodał król — i powracaj.  Saint-Luc oddalił się.  W rzeczy samej, słychać było Chicota, który krzyczał przez nos, jak to król miał zwyczaj.  — Wszak wydałem rozkazy... Lecz jeżeli niedostateczne, wydam inne: że zaś nie będą smaczne, nie moja wina — na Belzebuba, panie de Bussy, sześciu paziów, to za wiele.  I nadąwszy gębę, podparł się pod boki, do złudzenia udając króla.  — Co on mówi o Bussym?... — zapytał król zmrużając powieki.  Saint-Luc powracając, miał właśnie odpowiedzieć królowi, kiedy tłum rozstępując się, zrobił miejsce sześciu paziom ubranym w lamy złote, ozdobionym łańcuchami i mającym na piersiach herby błyszczące od drogich kamieni.  Za nimi szedł młody człowiek, piękny i poważny, postępując ze wzniesioną głową, spojrzeniem dumnem i wydętą wargą.  Strój jego był z czarnego aksamitu i odbijał swą skromnością od ubioru paziów.  „Bussy“, mówiono, „Bussy d‘Amboise“.  Wszyscy biegli naprzeciw młodego człowieka, który sprawił to zamieszanie.  Maugiron, Schomberg i Quelus stąpali przy królu, jakby go bronić chcieli.  — Patrzcie — mówił pierwszy, robiąc przymówkę do niespodziewanego przybysza pana de Bussy — patrzcie, oto sługa a pana nie widać.  — Cierpliwości — odpowiedział Quelus — przed sługą przychodzą słudzy sług. Pan sługi, przyjdzie może za panem służącym.  — Powiedz raczej — mówił Schomberg — że Saint-Luc jest najmłodszym z ulubieńców króla, ale walecznym, a pan de Bussy mało go może ceni; powiedz mi, co znaczy ten strój czarny? wszak to nie godowa szata?  — Bynajmniej — odrzekł Quelus — to pogrzebowa.  — Ha! — pomruknął król — może zawczasu po sobie nosi żałobę.  — Ale mimo wszystkiego — dodał Maugiron — książę Andegaweński nie przybywa za panem de Bussy. Saint-Luc, czy i z tej strony jesteś w niełasce?  Słowa te ugodziły w serce nowożeńca.  — Dlaczegóż ma za nim chodzić? — odparł Quelus. Czy nie pamiętacie, że kiedy Jego królewska mość żądał, aby Bussy przyjął u niego służbę, odpowiedział: pochodzę z książęcego domu Clermont i nie potrzebuję być zależnym od nikogo tylko sam od siebie.  Król zmrużył powieki i przygryzł wąsa.  — Mimo to — zagadnął Maugiron — jak mi się zdaje, jest przy księciu Andegaweńskim.  — A... bo książę Andegaweński większym jest panem od naszego króla — odrzekł Quelus przewlekle.  Uwaga ta żywo dotknęła Henryka, który po bratersku nienawidził księcia Andegaweńskiego.  Chociaż nie rzekł słowa, ale widziano jak pobladł.  — Panowie! — drżącym głosem odezwał się Saint-Luc — oszczędzajcie moich biesiadników i nie psujcie zabawy.  Wyrazy te inny bieg nadały myślom Henryka.  — Tak — rzecze — nie psujcie panowie zabawy.  I musnął wąsa z szyderczym wyrazem, który nie uszedł oka pana młodego.  — Patrzcie — zawołał Schomberg — Bussy teraz jest w przyjaźni z panem de Brissac.  — Dlaczego? — zapytał Maugiron.  — Bo Saint-Luc go broni. — Cóż u licha! alboż na tym świecie nie dosyć bronić siebie, krewnych i przyjaciół?  — Panowie! — odezwał się Saint-Luc — pan de Bussy nie jest mi krewnym, ani przyjacielem, lecz gościem!..  Król groźnie spojrzał na pana de Saint-Luc.  — Prócz tego — dodał strwożony spojrzeniem króla — ja go bynajmniej nie bronię.  Bussy z powagą zbliżał się, mając powitać króla, kiedy Chicot obrażony, że nie jemu najprzód złożono uszanowanie, zawołał:  — Ja, tu,.,. Bussy, Bussy d‘Amboise, Ludwiku de Clermont, hrabio de Bussy; jak widzę, trzeba wyliczyć wszystkie twoje tytuły, żebyś poznał, kto mówi do ciebie. — Jakto! nie poznajesz króla?... Tamten nie król, to Chicot, mój trefniś, który mię dzisiaj nadzwyczaj rozśmiesza.  Bussy, nie zważając na tę mowę, stanął przed Henrykiem, i kiedy miał się pokłonić, król rzekł:  — Panie de Bussy, czy nie słyszysz, że cię wołają?  I pośród śmiechu swych ulubieńców, tyłem się odwrócił do młodego rycerza.  Bussy zaczerwienił się z gniewu, ale miarkując wzruszenie i udając, że bierze zaprawdę dane mu ostrzeżenie, odwrócił się do Chicota.  — A! przebacz Najjaśniejszy panie — wyrzekł — są ludzie podobni do trefnisiów i nie moja wina, że twojego trefnisia wziąłem za króla.  — Hm! — mruknął Henryk — co on powiedział?  — Nic, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, który dzisiaj zdawał się mieć posłannictwo niesienia pokoju — nic, bynajmniej...  — Nic to nie szkodzi, panie de Bussy — mówił Chicot, wspinając się na palcach, jak czynił król, gdy chciał dodać sobie powagi, tego jednak nie można przebaczyć...  — Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Bussy — byłem nieco roztargniony,  — To przez twoich paziów — mówił Chicot z niechęcią.  Rujnujesz się na paziów i naruszasz przez to nasze przywileje.  — Jakto — zapytał Bussy — który pojął, że, poddając się trefnisiowi, coś nowego wywoła. Racz Najjaśniejszy panie wyrazić się jaśniej, a jeżeli winien jestem, chętnie się upokorzę.  — Jakto!... te dzieciaki w złotej lamie — mówił Chicot wskazując palcem na paziów, a ty, szlachcic, pułkownik, Clermont, prawie książę, tylko w czarnym aksamicie!  — Najjaśniejszy panie — odrzekł Bussy zwracając się ku ulubieńcom króla; skoro żyjemy w czasach, w których dzieci chodzą jak książęta, uważam za stosowne, aby książęta ubierali się skromnie.  I oddał ulubieńcom, lśniącym od ozdób, wzgardliwy uśmiech, którym go uraczyli przed chwilą.  Henryk spojrzał się po ulubieńcach, zbladłych od gniewu i czekających jednego skinienia, aby się rzucić na Bussego.  Quelus, najwięcej porywczy, z którym gdyby nie zakaz królewski, nieraz już miałby do czynienia, dotknął rękojeści szpady.  — To do mnie i do moich mówisz zapewne?... — zawołał Chicot, który, grając dalej rolę króla, odpowiadał za Henryka.  I rzekłszy te słowa, trefniś przybrał postawę obrażonego, a połowa sali parsknęła śmiechem.  Druga połowa nie śmiała się; było to naturalnem, bo jedna szydziła z drugiej.  Tymczasem, trzech przyjaciół pana de Bussy, stanęło koło niego.  Był to Karol Balzac d‘Entragues, którego zwykle nazywano Antraguet, Livarot i Ribeirac.  Widząc oznaki nieprzyjaźni, Saint-Luc domyślał się, że Bussy przybył ze strony księcia, aby wszcząć jaką kłótnię.  Drżał jak listek, bo czuł się wziętym pomiędzy dwa potężne ognie, które obrały sobie jego dom za pole bitwy.  Pobiegł więc do Quelusa, który zdawał mu się najgwałtowniejszym i, kładąc rękę na rękojeści jego szpady, rzekł:  — W imię nieba! przyjacielu, miarkuj się, czekajmy...  — Miarkuj się sam!... — odrzekł Quelus — ostrze jego szpady tak daleko sięga jak i moje; ktokolwiek mówi przeciwko któremukolwiek z nas, mówi przeciwko wszystkim, a kto mówi przeciwko wszystkim, obraża króla.  — Quelus, Quelus — prosił Stfint-Luc, pamiętaj o księciu Andegaweńskim, który czuwa, choć jest nieobecny i którego choć niewidzialnego, lękać się trzeba, Nie posądzisz mię zapewne, abym się lękał sługi, ale co do pana...  — Przez Boga!... — zawołał Quelus — czegóż się ma lękać ten, kto służy królowi Francji? Jeżeli dla niego narażamy się na niebezpieczeństwo, on nas obroni.  — Tak, zapewne, ciebie, ale co do mnie...  — A naco się żeniłeś, wiedząc jak król jest zazdrosny w przyjaźni?  — Zapewne — mówił Saint-Luc do siebie — każdy sobie życzy najlepiej. Ale nie zapominajmy się, pragnę żyć spokojnie choć piętnaście dni po ślubie i muszę zjednać księcia d‘Alençon.  Zrobiwszy tę uwagę opuścił Quelusa, a postąpił ku panu de Bussy.  Pa nieprzyjemnej apostrofie, Bussy podniósł głowę i powiódł okiem po sali, wytężając słuch i spodziewając się w zamian niegrzeczności.  Ale wszystkie twarze były odwrócone i wszystkie usta zamknięte.  Jedni lękali się króla, drudzy Bussego.  Ostatni widząc, że Saint-Luc się zbliża, sądził, że znalazł, czego szukał:  — Panie — rzekł Bussy — czy temu, co powiedziałem, winien jestem zbliżenie, którego pan jak widzę szukasz?  — Temu co powiedziałeś?... — zapytał Saint — Luc najuprzejmiej. — Cóż takiego powiedziałeś? wcale nie słyszałem, nawet nie widziałem cię i chciałem obecnie powitać i złożyć ci podziękowanie, żeś dom nasz zaszczycił.  Bussy był człowiekiem wyższym w każdym względzie: waleczny, aż do szału, wykształcony, dowcipny i przywykły do dobrego towarzystwa.  Znał waleczność pana de Saint-Luc i pojmował, że gościnność pokonywała w nim wszelkie rachuby.  Każdemu innemu powtórzyłby swój zwyczajny frazes, to jest, wyzwałby go; panu zaś Saint-Luc odpowiedział grzecznością.  — A!... — mówił Henryk widząc pana młodego przy Bussym, sądzę, że mój młody kogut porządnie zapiał. — Przecież nie chciałbym, aby go zabił. Idźno się dowiedz o co tam chodzi? — rzekł do Quelusa. — Albo nie, tyś zapalona głowa; lepiej niech idzie Maugiron.  Maugiron pobiegł jak strzała, lecz Saint-Luc nie mogąc zostać dłużej z Bussym sam na sam, wrócił do króla i przywiódł pana de Maugiron.  — Coś temu śmiałkowi Bussemu powiedział? — zapytał król.  — Ja, Najjaśniejszy panie? — Tak, ty.  — Powiedziałem mu dobry wieczór.  — Tylko? — bąknął król.  Saint-Luc spostrzegł się, popełnił niedorzeczność.  — Powiedziałem mu dobry wieczór — rzekł — i później dodałem, że jutro powiem mu dzień dobry.  — Tegom się spodziewał — odrzekł Henryk — niedorzeczność.  — Ale racz Wasza królewska mość zachować tajemnicę.  — O! tak — mówił przez zęby Henryk — ja to wcale nie do ciebie powiedziałem. — To niezawodne, że gdybyś mógł uwolnić mię od niego...  Ulubieńcy królewscy spojrzeli po sobie, czego Henryk jakby nie uważał.  — Bo — mówił król dalej — ten zuchwalec...  — Zapewne, zapewne — przerwał Saint-Luc. — Przecież dziś, albo jutro trafi na swego.  — Hum! — mruknął król — djabelnie szpadą robi. Czemuż go wściekły pies nie ukąsi, to byłoby dla nas dogodniej.  I spojrzał z pod oka na Bussego, który z kilkoma przyjaciółmi przechodząc po salonie, potrącał najnieprzychylniejszych księciu Andegaweńskiemu, czyli tem samem najprzychylniejszych królowi.  — Do szatana — zawołał Chicot — nie trącaj panie Bussy moje ulubionej szlachty, bo tak dobrze jak każdy inny dobędę szpady.  — A! — z uśmiechem mruknął Henryk — na honor, dobrze widzi rzeczy...  — Ukarzę Chicota, Najjaśniejszy panie, jeżeli podobne będzie stroił żarciki, — odezwał się Maugiron.  — Nie narażaj się; Chicot jest szlachcicem i pod względem honoru jest bardzo drażliwy. — Zresztą, nie on zasługuje na karę, bo nie on jest najzuchwalszym, Tym razem trudno się było omylić.  Quelus dał znak panom d‘O i d‘Epernon.  — Panowie — rzekł Quelus odwodząc ich na stronę — pójdźcie na radę, ty zaś Saint-Luc rozmawiaj z królem i dokończ zgody, jak mi się zdaje, szczęśliwie zaczętej.  Saint-Luc wolał tę rolę i zbliżył się do króla i do Chicota, którzy się właśnie zeszli.  Tymczasem Quelus, odprowadził do okna czterech przyjaciół.  — I cóż? — zapytał d‘Epernon — właśnie umizgałem się do jednej z dam i jeżeli nic ważnego nie powiesz, gniewać się będę.  — Mam wam powiedzieć moi panowie — odrzekł Quelus — że zaraz po balu idziemy na polowanie.  — Dobrze — rzekł d’O — ale na jakie?  — Na dzika.  — Cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy, drżeć na zimnie i narażać się na rozszarpanie?  — Co mnię to obchodzi! ja idę.  — Sam? — Bynajmniej, z Maugironem i Schombergiem. Będziemy polowali dla króla.  — Rozumiem — rzekli razem Schomberg i Maugiron.  — Król chce jeść jutro pieczeń z dzika.  — Przyprawioną po włosku — dodał Maugiron.  — A! pojmuję — mówił d’Epernon.  — O co idzie, nic nie rozumiem — rzekł d‘O.  — A zatem patrzaj w około siebie, kochanku.  Czy nie ma tu nikogo, któryby ci urągał?  — Zdaje mi się, że Bussy.  — A więc, niech ci się zdaje, że dzik, z którego pieczeń, będzie miła królowi...  — Sądzicie, że król... — mówił d‘O.  — Żąda tego — odparł Qeulus.  — A więc dobrze, polowanie! ale jak?  — Na upatrzonego.  Bussy spostrzegł naradę i nie wątpiąc, że mowa o nim, zbliżył się ze swemi przyjaciółmi.  — Patrz, Antraguet, patrzaj Ribeirac — rzekłbyś że to Euriles i Nisus, Damon i Pitias, Kastor i... ale gdzie Polux?  — Polux się żeni — odrzekł Antraguet — i otóż Kastor osierocony.  — Cóż oni tam robią? — zapytał Burasy patrząc dumnie.  — Założyłbym się — odrzekł Ribeirac — że radzą o nowym kosmetyku.  — Bynajmniej moi panowie — odezwał się z szyderczym uśmiechem Quelus — mówimy o polowaniu.  — Jak na kupidyna — rzekł Bussy — cokolwiek za zimno, może mu skóra popękać.  — Panie — odpowiedział Maugiron z tym samym wyrazem — mamy ciepłe suknie.  — A! to co innego! — rzekł Bussy — a rychło macie polować?  — Może dzisiejszej nocy — odpowiedział Schomberg.  — Pójdę powiedzieć królowi — rzekł Bussy — że jutro swych ulubieńców powita zakatarzonych.  — Nie trudź się pan daremnie — przerwał Quelus — król wie o naszym zamiarze.  — Polujecie na skowronka? — zapytał z lekceważeniem Busy.  — Bynajmniej, polujemy na dzika?  — Na grubego zwierza? — zapytał Antraguet.  — Trzeba go wypatrzeć — dodał Livarot.  — Wypatrzymy — rzekł d’O. — Pójdź z nami, panie de Bussy.  — Nie mogę — odpowiedział zwyczajnym sobie tonem. — Jutro rano muszę być u księcia d‘Alencon, który ma przyjmować pana de Monsoreau, świeżo mianowanego wielkim łowczym.  — A dzisiaj? — zapytał Quelus.  — Dzisiaj także nie mogę, mam tajemną schadzkę na przedmieściu św. Antoniego.  — A! zapewne królowa Margot w Paryżu — zrobił uwagę d‘Epernon.  — Tam niezawodnie; panie Quelus, będę cię prosił o radę...  — Chociaż nie jestem adwokatem, chętnie udzielę dobrej rady, mianowicie przyjaciołom...  — Mówiono mi, że ulice nie są bardzo bezpieczne, a przedmieście św. Antoniego dosyć odległe. Którędy radzisz mi się udać?  — Gdybym był na twojem miejscu — rzekł Quelus — udałbym się przez Pre-aux-Cleres, następnie, koło wielkiego Chatelet, ulicą Tixeranderie i na przedmieściu św. Antoniego. Przy końcu przedmieścia św Antoniego, jeżeli bez wypadku przepędzisz plac Tournelles, możesz być pewny, że dostaniesz się do tajemnego domu, o którym dopiero co mówiłeś.  — Dziękuję — rzekł Bussy. — Mówisz przez Pres aux-Cleres, około wielkiego Chatelet, przez ulicę Tixeranderie i św. Antoniego. — Nie zboczę nawet i kroku.  I ukłoniwszy się pięciu panom, odszedł, mówiąc:  — Mój Antraguet, niema z nimi co robić, pójdźmy.  Livarot i Ribeirac śmiać się zaczęli, idąc za Bussym i Antraguetem, którzy wciąż się oglądali.  Ulubieńcy króla byli spokojni, jakby nic nie pojmowali.  Bussy, przebywając ostatni salon, w którym znajdowała się pani de Saint-Luc, nie spuszczająca oczu z małżonka, został przez nią zatrzymany.  — A! panie Bussy — rzekła — wszędzie mówią o pięknym sonecie, przez ciebie napisanym.  — O sonecie? — zapytał Bussy.  — Tak, na cześć królowej. — Racz mi go powtórzyć.  — Chętnie — rzekł Bussy, podając rękę pani de Saint-Luc i oddalił się z nią powtarzając sonet.  Tymczasem, Saint-Luc z cicha podszedłszy do ulubieńców króla, posłyszał, co mówił Quelus.  — Zwierz nie ujdzie, tylko baczność przy rogu placu Tournelles, przy bramie pałacu Św. Antoniego, wprost pałacu Saint-Paul.  — Czy mamy wziąć służących? — zapytał d‘Epernon.  — Nie potrzeba — odrzekł Quelus — pomiędzy nami pewniejsza tajemnica i sami damy mu rady. Chociaż go nienawidzę, nie pozwoliłbym, aby kij mego lokaja miał go dotknąć — zanadto jest godny nas samych.  — Więc w sześciu wyjdziemy? — zapytał Maugiron.  — W pięciu, a nie sześciu — odezwał się Saint-Luc.  — A! prawda, zapomnieliśmy, żeś się ożenił — rzekł Schomberg.  — Zapewne — zabrał głos d‘O — nie można go odrywać od żony, jeszcze pierwszej nocy po ślubie.  — Moja żona bynajmniej mię nie zatrzymuje — odrzekł Saint-Luc — chociaż zgodzicie się panowie, że godną jest, abym przy niej pozostał. Król tego żąda.  — Jakto, król?  — Tak, Jego królewska mość żąda, abym go odprowadził do Luwru.  Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem, którego Saint-Luc nie zdołał zauważyć.  — Czegóż chcesz? — odrzekł Quelus — król tyle okazuje dla ciebie przyjaźni, że bez ciebie obejść się nie może; zresztą nie tak bardzo jesteś nam potrzebny...  Wtem dał się słyszeć głos Henryka, przyzywający pana de Saint-Luc.  — Panowie — rzekł — król mię woła, słyszycie? życzę powodzenia.  I oddalił się. Lecz zamiast udać się do króla, przemykając się pod ścianą, wśród widzów i tańcujących, dostał się do drzwi, któremi Bussy miał wychodzić.  — Żegnam cię, panie de Saint-Luc — powiedział Bussy. — Co znaczy twoje pomieszanie? Czy i ty masz brać udział w owem wielkiem polowaniu? prawda, byłby to z twojej strony dowód odwagi, ale bynajmniej nie grzeczności.  — Nie, panie — odpowiedział Saint-Luc — szukałem ciebie.  — Mnie? — I lękałem się, abyś już nie wyszedł. Joasiu — dodał — powiedz ojcu, aby zatrzymał króla, ja muszę parę słów pomówić z panem de Bussy.  Joanna śpiesznie odeszła.  — Co masz mi do powiedzenia, panie de Saint-Luc?... — zapytał Bussy.  — Chciałem cię ostrzedz — odrzekł zapytany — abyś, jeżeli w istocie masz schadzkę, odłożył ją do jutra, albo przynajmniej unikał pałacu Tournelles, gdzie może cię spotkać niemiła przygoda. Nie myślę ja, broń Boże, abyś się lękał, jednakże rozważ...  W tej chwili dał się słyszeć głos Chicota.  — Saint-Luc!... Saint-Luc!... nie chowaj się, musisz mię odprowadzić do Luwru.  — Jestem na twoje usługi, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, biegnąc za głosem Chicota.  Przy trefnisiu, stał Henryk III-ci, któremu paź podawał futro, inny ogromne rękawice aż po łokcie, a trzeci maskę aksamitną.  — Najjaśniejszy panie — odezwał się Saint-Luc, jestem na twoje rozkazy.  — Dobrze, dobrze — mówił Henryk. — Moi przyjaciele wszyscy są ladaco; szaleją, a mnie samemu pozwalają wracać do Luwru. Dobry, poczciwy Saint-Luc, ty mnie nie odstąpisz, Pójdź poważny, żonaty przyjacielu, ty mnie odprowadzisz do królowej. Hej! konia dla pana Saint-Luc! albo nie, moja kolaska dość szeroka, możemy się zmieścić.  Joanna de Brissac jednego wyrazu nie straciła z mowy królewskiej; chciała się odezwać, ale skinienie męża nakazało jej milczenie.  — Do licha!... — szepnął — uwolniwszy się od Franciszka Andegaweńskiego, nie myślę różnić się z Henrykiem Valois. Najjaśniejszy panie — dodał głośno — tyle mam miłości dla ciebie, że pójdę za tobą na koniec świata.  Nastąpiło zamieszanie, klękania, pożegnania; niepodobna było dosłyszeć, co król mówił do panny de Brissac i jej ojca.  Konie zarżały na dziedzińcu, pochodnie jaskrawo odbiły się w oknach, król odjechał. Za nim, pomału dworzanie i inni biesiadnicy opuścili weselną ucztę.  Joanna, pozostawszy tylko ze służącymi, uklękła przed obrazem świętego, do którego szczególne miała nabożeństwo, następnie zażądała aby ją pozostawiono samą i niecierpliwie czekała męża. Pan de Brissac posłał sześciu służących aby towarzyszyli jego zięciowi, gdy będzie powracał.  Po dwugodzinnem czekaniu, słudzy powrócili i powiedzieli, że bramy Luwru są zamknięte i że kapitan służbowy kazał im wracać, bo król już śpi, i nikt z Luwru wyjść nie może.  Marszałek zaniósł tę wiadomość córce, która z niepokoju o męża, usnąć nie mogła przez całą noc.

II

NIE ZAWSZE TEN CO DRZWI OTWIERA WCHODZI DO DOMU.

Brama Ś-go Antoniego był to rodzaj kamiennego sklepienia. Lewym bokiem łączyła się z przyległemi gmachami i była niejako częścią starej warowni.

 Noc, której wypadki mamy opowiedzieć, była chłodna, pochmurna i ciemna; niepodobna było dostrzedz strażnika na bramie, ani on nie mógł dojrzeć przechodzących.  Przed bramą Ś-go Antoniego, od strony miasta, nie było żadnego domu, tylko ciągnął się mur.  Murem tym był, otoczony pałac Tournelles. Obok pałacu od strony ulicy Ś-tej Katarzyny, miał przechodzić pan de Bussy.  Żadna latarnia nie oświecała tej części Paryża.  Bystre tylko oko, w rogu murów Tournelles dostrzegłoby kilka cieniów, które poruszając się od czasu do czasu, przekonywały, że należą do boskich stworzeń, pragnących utrzymać w sobie żywotne ciepło, jakie mroźna atmosfera ustawicznie pochłaniała.  Straż na wieży, nie mogąc nic dostrzedz z powodu ciemności, nie mogła również nic usłyszeć, albowiem owe cienie prowadziły cichą rozmowę.  — Przeklęty Bussy miał słuszność — mówił jeden z cieni, — to noc prawdziwie północna, jakie, poznaliśmy, gdy król nasz panował w Polsce; na honor, jeżeli to długo potrwa, krew w nas skrzepnie.  — Co u licha!... skarżysz się jak kobieta — odpowiedział drugi cień.  — Prawda, że nie jest ciepło, ale otul się płaszczem i włóż ręce w kieszenie. — Prawda Schombergu — rzekł trzeci — widać żeś niemiec, bo masz środki na zimno prawdziwie niemieckie. Ale mnie wąsy najeżyły się lodem i para zamarza mi pod nosem.  — Najgorzej zimno mi w ręce — rzekł czwarty. Na honor, zupełnie ich nie czuję.  — Dlaczegóż mój Quelusie nie wziąłeś rękawka od mamy?... — zapytał Schomberg. — Chętnieby ci pożyczyła, osobliwie gdy idzie o kochanego Bussy, którego i ona lubi tak jak zarazę.  — Nie narzekajcie — odezwał się piąty — za chwilę będzie wam aż nadto gorąco.  — Daj Boże! — odpowiedział Maugiron, tupiąc nogami dla ogrzania się.  — Ciszej! ciszej! zawołał d’O, — zdaje się, że ktoś idzie od ulicy Św. Pawła.  — Nie, to nie on.  — Dlaczego nie on?  — Bo inną drogę oznaczył.  — Cóż dziwnego, gdyby ją zmienił?  — Nie znasz Bussego, którędy mówił, tamtędy pójdzie, chociażby wiedział, że djabła spotka.  — Tymczasem — rzekł Quelus — idzie dwóch ludzi.  — Na honor, prawda, dwóch — powtórzyło kilka głosów.  — Baczność! — zawołał Schomberg.  — Ale bądźmy ostrożni, aby nie zaczepiać spokojnych mieszczan lub kobiet — mówił d‘Epernon. — Patrzcie, stanęli.  W rzeczy samej, na rogu ulicy Św. Pawła, wychodzącej na ulicę Św. Antoniego, dwie osoby, zajmujące uwagę pięciu czatujących, zatrzymały się.  — Patrzcie — mówił Quelus — zwracają się na lewo, zatrzymują się przed jednym z domów, szukają czegoś.  — Nie inaczej.  — Jakby wejść chcieli — rzekł Schomberg. Miałżeby nam ujść?  — Ależ to nie on, bo miał iść przecie na przedmieście Św. Antoniego, a ci skręcili na ulicę Św. Pawła — rzekł Maugiron.  — Kto wie — zagadnął Schomberg — czy nie wskazał nam mylnej drogi, bądź z lekceważenia, bądź naumyślnie.  — I to być może — zakończył Quelus.  Ta myśl poruszyła młodych ludzi z miejsca i ze szpadami dobytemi poskoczyli ku dwom osobom, które się zatrzymały przy bramie domu.  Jedna z tych osób włożyła klucz w zamek i brama miała się już otworzyć, gdy szelest kroków zbliżających się zatrzymał dwie tajemnicze osoby.  — Co tam takiego? — zapytała jedna, zwracając się do towarzysza. — D‘Aurilly, może oni nas napastują.  — A! Jaśnie oświecony panie — zapytał ten, który otwierał bramę. — Czy dasz się poznać, czy zachowasz incognito?  — Zbrojni!  — Może zadrośni kochankowie. — Mówiłem Waszej książęcej mości, że ta pani jest bardzo piękna i musi mieć dużo ubiegających się o jej względy...  — Wejdźmy prędzej, d‘Aurilly. — Lepsze stanowisko za, niż przed drzwiami.  — Zapewne; ale któż powiedział...  Nie miał czasu skończyć — młodzi ludzie szybko przebiegli przestrzeń stu kroków.  Quelus i Maugiron idący koło muru, stanęli przed drzwiami, Schomberg, d‘O i d‘Epernon, atak wprost rozpoczęli.  — Na śmierć! na śmierć — wołał Quelus, najwięcej zagorzały.  Nagle ten, którego nazywano Jaśnie oświeconym i którego towarzysz pytał, czy ma zachować incognito, zwrócił się do Quelusa, postąpił naprzód i z dumą założył ręce.  — Sądzę, że mówiłeś: na śmierć! czy wiesz do kogo i na kogo — odezwał się głos ponury i groźny.  Quelus się cofnął i ręce mu opadły.  — Jaśnie oświecony książę! — powtórzyli inni.  — O cóż to chodzi? — zapytał Franciszek Andegaweński — on to był bowiem — czemuż, moi panowie, jeszcze nie wołacie: na śmierć! na śmierć!  — Jaśnie oświecony książę — bąkał d‘Epernon — to był żart.  — Jaśnie oświecony panie — mówił z kolei d‘O — nie sądziliśmy, aby to była Wasza książęca mość, w tak oddalonej części miasta i tak późno.  — Żart! — odparł Franciszek, nie racząc panu d‘O odpowiedzieć. — Nie najszczególniejszy masz sposób żartowania.  — Ponieważ nie dla mnie był ten żart przygotowany, ciekawym, komu on groził?  — Mości książę — odrzekł z uszanowaniem Schomberg — widzieliśmy, jak Saint-Luc wyjechał z pałacu Montmorency i w tę udał się stronę; otóż byliśmy ciekawi, jaki interes mieć może świeżo zaślubiony małżonek...  Wymówka znalazła wiarę, bo nazajutrz książę Andegaweński dowiedział się, że Saint-Luc nie nocował w domu.  — A więc wzięliście mnie za pana de Saint-Luc?  — Nie inaczej — powtórzyło naraz pięć głosów.  — Od jakiegoż to czasu popełniacie podobne omyłki? — zawołał książę Andegaweński, — pan Saint-Luc wyższy odemnie o głowę.  — Tak jest, Jaśnie oświecony książę; lecz wzrostem podobny do pana d‘Aurilly, który ci towarzyszy.  — Przytem noc taka ciemna — dodał Maugiron.  — Nakoniec — mówił Quelus, Wasza książęca mość nawet przypuścić nie może, abyśmy chcieli przeszkadzać jego zabawom.  Słuchając odpowiedzi mniej więcej logicznych, Franciszek opuścił próg bramy, a za nim szedł d’Aurilly, zwykły towarzysz nocnych wycieczek; gdy się nieco oddalił, rzekł z cierpkością:  — Moim zabawom! a któż wam powiedział, że ja się bawię?  — A! Jaśnie oświecony książę — odpowiedział Quelus — w jakimkolwiek przybywasz tu celu racz nam przebaczyć, my się oddalamy...  — Żegnam panów.  — Nasze uszanowanie znane Waszej książęcej mości — dodał d‘Epernon.  Książę Andegaweński zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się i marszcząc czoło rzekł:  — Wasze uszanowanie, a kto was o to pyta?  — Sądziliśmy, że Wasza książęca mość sam i o tej porze...  — Jesteście w błędzie. Oto jak się rzecz ma i chcę, aby mi wierzono.  Młodzi kawalerowie słuchali z najgłębszem uszanowaniem tego co następuje:  — Wyszedłem — mówił kisążę Andegaweński wolno i wyraźnie, jakby chciał każdy wyraz wyryć w duszy słuchaczy — wyszedłem poradzić się żyda Manassessa, który czyta przyszłość ze szkła i z fusów kawy. Jak wiecie mieszka on na ulicy Tournelle. D‘Aurilly przechodząc, spostrzegł was i wziął za patrol łuczników. Otóż — dodał, z udaną wesołością, chcieliśmy ujść przed waszemi oczyma.  Tak mówiąc, książę nieznacznie wszedł na ulicę świętego Pawła i znalazł się w miejscu, z którego mógł go dosłyszeć strażnik w Bastylji, nie ze wszystkiem bowiem wierzył grzeczności ulubieńców królewskich, bo wiedział, jaką straszną nienawiść żywi dla niego w swej piersi Henryk III-ci.  — Teraz panowie, skoro wiecie wszystko — mówił książę — żegnam was.  Wszyscy skłonili się, a książę idąc, wciąż się oglądał.  — Mości książę — mówił d‘Aurilly — przysiągłbym, że ci panowie jakieś złe mieli zamiary.  Północ wybiła, jesteśmy daleko od miasta, schrońmy się zatem w bezpieczne miejsce.  — Bynajmniej — odrzekł książę przystając — przeciwnie, korzystajmy z ich odejścia.  — Waszą książęca mość jest w błędzie — mówił d‘Aurilly — oni nie odeszli, lecz owszem zebrali się razem i widać ich przy rogu pałacu Tournelles.  Franciszek spojrzał.  D‘Aurilly mówił prawdę.  Pięciu młodych kawalerów w rzeczy samej powróciło na swoje stanowisko, skąd mieli dokonać swego zamiaru, albo podglądać księcia, czy uda się do Manassessa.  — I cóż uczynimy?... — zapytał d‘Aurilly, prawda, pragnę być posłusznym, ale nie wiem czy bezpiecznie tu pozostać.  — Do pioruna!... — zawołał książę, a jednak i przykro się cofać.  — Tak, wiem o tem: lecz to, co zamierzamy i jutro można wykonać.  Miałem przyjemność powiedzieć Waszej książęcej mości, czego się dowiedziałem.  Dom najęty na rok, owa dama mieszka na pierwszem piętrze, mamy stosunki z jej pokojową i posiadamy klucz.  Są to znaczne korzyści.  — Czy jesteś pewny, że bramę otworzyłeś?  — Najpewniejszy.  — A czy ją na powrót zamknąłeś?  — Bramę?  — Tak.  — Zapewne.  Z niepewności, tonu d‘Aurillego wnosić było można, że bramy owej nie zamknął — jednak książę nie zauważył tego.  — Wszystko to dobrze — mówił książę — ale nie wiem co to znaczy?...  — Ja mogę Waszej książęcej mości powiedzieć; oni na kogoś czatują. Wasza książęca mość ma nieprzyjaciół i kto wie...  — A więc wracajmy!  — Przynajmniej nie w tak ciemną noc.  Moje obawy są słuszne, bo towarzyszę pierwszemu księciu krwi królewskiej, następcy tronu, którego ażebyś nie posiadł, tylu sobie życzy...  Ostatnie wyrazy skłoniły Franciszka do odwrotu; przecież w duchu nie przebaczył kawalerom, którzy stanęli na przeszkodzie jego zamiarom i postanowił przy zdarzonej sposobności godnie im odpłacić.  — Dobrze — rzekł — wracajmy do pałacu; tam zastaniemy Bussego, gościa z owego przeklętego wesela: kto wie, może tam zabił którego z kochanków; toby mnie serdecznie ucieszyło.  — Być może; w Bussym można położyć zupełną ufność.  I poszli.  Zaledwie zwrócili się na ulicę Jouy, gdy nasi czatownicy ujrzeli zbliżającego się od ulicy Tison jeźdźca, odzianego płaszczem.  Ciężki i mocny krok konia tętnił po kamieniach, a światło księżyca, bladawym promieniem, przedarło się przez chmury i oświeciło pióropusz kapelusza.  Jeździec ściągał cugle koniowi, który czując się powstrzymywanym w swej krewkości pienił się mimo zimna.  — Tym razem — rzekł Quelus — to on!  — Niepodobna — mówił Mongiron.  — Dlaczego?  — Bo jest sam, a zostawiliśmy go z Livaretem, Entraguesem i Ribeirakiem, którzy nie pozwoliliby mu samemu się narażać.  — Ależ to on; czy nie poznajecie jego donośnego chrząkania?... Dobrze, że sam.  — W takim razie to wygląda coś na zasadzkę — rzekł d‘O.  — Jakkolwiek bądź wygląda, do broni!  W rzeczy samej, był to Bussy wyjeżdżający z ulicy Ś-go Antoniego i udający się drogą, jaką mu Quelus poradził.  Mimo przestrogi pana de Saint-Luc, nie pozwolił przyjaciołom towarzyszyć sobie.  Pułkownik był spragniony przygód.  — Jestem szlachcicem; ale mam serce cezara i niema w historji rzymskiej czynu, któregobym chętnie nie naśladował.  Prócz tego, Bussy myślał, że pan de Saint-Luc, którego nie uważał za swego przyjaciela, ostrzegając, chciał go narazić na śmieszność, a Bussy więcej lękał się śmieszności jak niebezpieczeństwa.  Nawet u nieprzychylnych miał sławę walecznego i dla utrzymania jej, nieraz na najdziwniejsze narażał się przygody.  Jak bohater Plutarcha oddalił trzech towarzyszy; odesłałby nawet szwadron kawalerji i z założonemi rękami podszedłby ku domowi, w którym go czekał, nie uśmiech kochanki, ale list od królowej Nawarry, od królowej Margot, do której on sam udawał się zwykle nocą, aby uniknąć podejrzeń.  Przebył ulicę Augustjanów i wyjechał na ulicę Ś-go Antoniego, gdy jego oko wprawne i przenikliwe, dostrzegło owe cienie, których książę Andegaweński zrazu nie dostrzegł.  Przytem, w prawdziwie mężnem sercu jest jakieś tajemne przeczucie niebezpieczeństwa, które pobudza zmysły do działania.  Bussy policzył czarne cienie na murze.  — Trzech, czterech, pięciu — rzekł — nie licząc służących, których ukryli, a którzy na pierwsze zawołanie przybiegną.  Na honor, to za wiele na jednego; ale co robić?... poczciwy Saint-Luc nie zwodził i choćby mię przebili jak robaka, powiem mu: dziękuję ci za ostrzeżenie.  To mówiąc, posuwał się dalej; tylko jego prawa ręka igrała pod płaszczem ze szpadą, a lewa nieznacznie odpięła haftkę.  W tej chwili Schomberg zawołał: „do broni!“ i kawalerowie powtórzywszy okrzyk uderzyli na Bussego.  — Tak, panowie — mówił szyderczo młodzieniec — chcecie zabić biednego Bussy! toż to zwierz, toż to dzik, na którego mieliście polować? — Dobrze panowie, ale dzik was porządnie porani, mogę za to ręczyć.  — Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d‘Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.  Ręka młodzieńca, ubrana w biały atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za pogróżkę.  Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.  Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nieraz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.  Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana.  Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.  — A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony!... drogo mi za to zapłacisz.  Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.  Schomberg krzyknął strasznie.  — A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było mierzyć we mnie w Bussy, a nie w konia mój panie.  I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Bussy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to za niegodne siebie.  Tylko obwinąwszy rękę płaszczem, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.  W mgnieniu oka, zadawał razy i w ciemności czuł je tylko po oporze ciała.  Naraz osłabł i machinalnie spojrzał w dół; ta chwila dostateczną była dla Quelusa, aby ugodzić Bussego.  — Pchnięty! — zawołał Quelus.  — Tak, ale w płaszcz — odpowiedział Bussy, nie chcąc się zdradzić ze swoją raną.  I poskoczywszy ku Quleusowi, tak mocno w jego szpadę uderzył, że wypadła mu z ręki — przecież zwycięstwo było jeszcze wątpliwe, bo d‘O, d‘Epernon i Maugiron z nową natarli siłą.  Schomberg zawinął ranę, Quelus podniósł szpadę i wszyscy na nowo obskoczyli Bussego; czuł że nie można tracić ani sekundy, tylko jak najprędzej cofać się do muru.  Zrobił skok w tył; wkrótce znowu go szpady dosięgły, a więc drugi, równie silny i zręczny i był już przy murze.  Tutaj dopiero, jak Achilles, lub Roland, uśmiechnął się do błyskawic mieczów.  Nagle poczuł pot na czole i mgła zakryła mu oczy.  Zapomniał o ranie, a tymczasem symptomaty omdlenia zaczęły się objawiać.  — A! osłabłeś — zawołał Quelus podwajając natarcie.  — Patrzaj więc — odpowiedział Bussy, I odbiwszy szpadę, uderzył go w skroń.  Quelus upadł na ziemię.  Wściekły jak rozjuszony odyniec, gdy się psom wywinie, krzyknął przeraźliwie i poskoczył naprzód.  D‘O i d‘Epernon cofnęli się.  Maugiron podniósł Quelusa, i podtrzymywał go.  Bussy nogą złamał szpadę ostatniego i w ramię ranił d‘Epernona.  Już Bussy był zwycięscą, gdy Quelus powstał i Schomberg wystąpił w szranki.  Cztery miecze zabłysły na nowo.  Bussy powtórnie uczuł się zgubionym.  Znowu zebrał siły, aby się dostać do muru.  Zimny pot na czole, głuche tętnienie w uszach i pomroka w oczach, objawiły zupełne osłabienie.  Lewą ręką zacząć szukać muru, dotknął go i chłód nieco go orzeźwił.  Nagle mur ustąpił.  Była to brama otworzona przez przyjaciela księcia Andegaweńskiego.  Wstąpiła weń nowa nadzieja; długo odpierał razy, wreszcie cofnął się w tył i ramieniem pchnął bramę.  Tu był już bezpieczny.  Przez szczeliny widział swych groźnych nie przyjaciół; słyszał, jak szpadami bili w bramę i klęli, nakoniec, zdało mu się, że ziemia z nimi się zapada, później, że ciemność i milczenie grobowe otacza go dokoła.

III

JAK MOŻNA ROZRÓŻNIĆ MARZENIA OD RZECZYWISTOŚCI.

Bussy zanim upadł na ziemię, zdołał chustką osłonić ranę i obwiązać ją pasem od szpady, lecz wyczerpany upływem krwi, popadł w omdlenie.  Umysł jego był poruszony gniewem i cierpieniem; w omdleniu, niby już w przedsionku śmierci, widział, lub marzył, że widzi, cudowne a nieprawdopodobne rzeczy.  Zdawało mu się, że jest w ozdobnym pokoju, z pięknemi sprzętami, obiciem i malowidłem na sklepieniu.  Snuły mu się przed oczyma osoby w rozmaitych postawach, trzymające kwiaty lub włócznie, które zdawały się wstępować jakimś tajemniczym sposobem na malowane sklepienie pokoju.  Pomiędzy dwoma oknami widniał portret niewiasty, jaśniejący światłem, tylko że ramy tego portretu, były jakoby odrzwia. Nieruchomy, leżąc na łóżku, pozbawiony sił ale mogący widzieć, patrzał na te osoby zaćmionem okiem i podziwiał uśmiechy niosących kwiaty, a drżał przed niosącymi włócznie.  Tak miał pomieszane myśli, że nie mógł rozpoznać, czy te osoby były mu znajome.  Nagle kobieta na portrecie wyszła z ram; prześliczna istota w białej, długiej sukni, w jakiej malują aniołów, z włosami spadającemi na ramiona, z oczami czarnemi jak heban, z brwiami, w kształtny łuk zgiętemi, z ciałem, w którem dojrzećby można krew płynącą, postąpiła ku niemu. Ta niewiasta była tak piękna, że Bussy zapragnął upaść jej do nóg.  Zdawało mu się jednak, że jakieś więzy przykuwają go do łóżka, jak umarłego do grobu i że dusza jego wzgardziwszy ziemią, wznosi się w niebo.  Na widok tej niewiasty, osoby na sklepieniu przestały zajmować Bussego — piękność z portretu wystarczała mu i chciał tylko widzieć, czy w ramach pozostała próżnia.  Mgła jednak, zaciemniająca mu wzrok, nie pozwoliła dojrzeć wszystkiego dokładnie; zwrócił więc całą uwagę na tajemniczą osobę i zaczął jej płynnie powtarzać wiersz przez siebie ułożony.  Nagle niewiasta znikła; jakaś postać z zawiązanemi jak w ślepej babce oczyma stanęła pomiędzy nią a Bussym i wyciągnęła doń ręce.  Rannego taka wściekłość opanowała, że gdyby był panem swej woli, byłby się rzucił na to zjawisko; próbował nawet, lecz siły mu nie dopisały.  Gdy silił się powtarzać, nowoprzybyły mówił:  — Jestem na usługi pani.  — Dobrze więc — odezwał się głos tak słodki, że w Bussym wszystkie fibry zadrżały — możesz zająć się swojem dziełem.  Bussy chciał się przekonać, czy owa kobieta z czarownym głosem, to była ta sama, co na portrecie... napróżno. Widział tylko przed sobą młodego i przyjemnego mężczyznę, który opatrywał mu ranę i kiedyniekiedy po pokoju się rozglądał.  — Czy go djabli nadali — pomyślał Bussy.  I chciał myśl swoją objawić choćby poruszeniem, ale nadaremnie.  — Pan jesteś raniony? — mówił młody człowiek.  Bussy chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł. Jego oczy pływały w jakiejś mgle i tylko uczuł niby dotknięcie rozpalonego żelaza.  — Czy rana jest śmiertelna? — zapytał z boleścią łagodny głos kobiecy.  — Nie umiem jeszcze powiedzieć — odrzekł młody człowiek — wiem tylko, że jest bezprzytomny.  To tylko zrozumiał i posłyszał szelest sukni oddalającej się niewiasty.  Bussy nie mógł oznaczyć, jak długo był w omdleniu.  Kiedy się ocknął, zimny wiatr twarz mu owiewał, głosy chrapliwe i niezgodne wpadły do uszu.  Otworzył oczy, sądząc, że ujrzy obrazy ze sklepienia, albo niewiastę z portretu — próżne złudzenie. Wszystko znikło. Po prawej jego stronie stał człowiek w szarem odzieniu, w fartuchu białym krwią poplamionym; na lewo zakonnik Augustjanin z ulicy Temple, który podniósł mu głowę; wprost niego jakaś staruszka, szepcząca pacierze.  Błądzące oko Bussego spoczęło na murach przed nim się wznoszących i podniosło się dla zmierzenia ich wysokości; poznał wtedy Temple, straszną basztę, a nad nią ujrzał biały obłok, lekko pozłocony przez wschodzące słońce.  Bussy był poprostu na ulicy, albo raczej nad fosą, Tempie otaczającą.  — Dziękuję, moi dobrzy ludzie — rzekł — żeście mię tutaj przynieśli; potrzebowałem powietrza. Ale mogli mi go udzielić otworzywszy okna, a pozostawić na wygodnem, adamaszkowem łóżku. Nic to nie szkodzi, moi przyjaciele, mam ja tu, jeżeliście sami nie wzięli, czem opłacić wasze usługi. Bierzcie, bierzcie, moi przyjaciele.  — Ależ, zacny panie — rzekł rzeźnik — myśmy cię tu nie przynosili wcale. Tu cię napotkaliśmy i tu jesteś.  — Cóż u licha! — rzekł Bussy — a młody lekarz gdzie się podział?  Obecni spojrzeli po sobie.  — To reszta nieprzytomności — rzekł Augustjanin i zwrócił mowę do Bussego.  — Moje dziecię, czy nie chcesz się wyspowiadać?  Bussy spojrzał osłupiałemi oczyma.  — Niema tu lekarza, paniczu — rzekła stara. Jesteś tu sam, opuszczony i jak trup zimny. — Patrzaj, jak twoja postać wycisnęła się na śniegu.  Bussy spojrzał wokoło, przypomniał sobie odebrany cios i ręką dotknął rany.  — To szczególne — powiedział.  Obecni, korzystając z pozwolenia, podzielili się kiesą, dając znaki zadowolenia.  — A teraz — ciągnął Bussy, gdy skończono podział — odprowadźcie mnie do domu.  — Zapewne, zapewne — szeptała stara — rzeźnik jest mocny, a przytem ma konia.  — Czy tak? — zapytał Bussy.  — Na chwałę Boga — odrzekł rzeźnik; — i ja i mój koń jesteśmy na twoje usługi, mój panie.  — Mój synu — odezwał się mnich — nic nie zaszkodzi jeżeli się wyspowiadasz.  — Sądzę, że jeszcze nie umrę — odpowiedział Bussy, Bardzo mi zimno i pragnę rozgrzać się w moim pałacu.  — A jak się nazywa twój pałac?  — Pałac Bussego.  — Jakto! pałac Bussego? — zawołali obecni.  — Tak, i cóż w tem dziwnego?  — Więc pan należysz do pana de Bussy?  — Ja sam nim jestem.  — Bussy! — zawołano — pan de Bussy, waleczny Bussy, bicz na ulubieńców; — niech żyje Bussy!  I na ramionach został zaniesionym do swego pałacu.  Przybywszy do domu, kazał przywołać swego chirurga, który ranę znalazł bardzo lekką.  — Powiedz mi — rzekł Bussy — czy ta rana była opatrzona?  — Nie inaczej — odrzekł lekarz — mimo to, zdaje się świeżą.  — A czy jest tak poważną, aby mogła wywołać malignę?  — Zapewne.  — Cóż u licha! — mówił Bussy. — To obicie, te malowane sklepienie, adamaszkowe łóżko, piękna kobieta i ten jej portret, a nadewszystko ten młody człowiek z zawiązanemi oczami, to wszystko niepojęte.  Tak, to urojenie — lecz biłem się z ulubieńcami? Niezawodnie na placu Bastylji, wprost ulicy Św. Pawła — opierałem się o mur, w murze były drzwi i szczęściem otworzyły się... Schroniłem się za nie i zatrzasnąłem za sobą. Zresztą, nic nie pamiętam aż do przebudzenia. Czy byłem przytomny, czy marzyłem, to pytanie? A mój koń? powinni go znaleźć na placu, Doktorze, zawołaj mi kogo.  Doktór przywołał lokaja.  Bussy dowiedział się, że koń skrwawiony przyczołgał się przed stajnię i tam go znaleziono nade-dniem.  Ludzie kochający go, natychmiast udali się na poszukiwanie pana i nawet dotąd nie powrócili.  — Więc tylko portret pozostaje dla mnie zagadką — mówi Bussy. — Cóż za niepodobieństwo aby portret zeszedł z ram i rozmawiał z lekarzem, który miał zawiązane oczy. Na honor, chyba zmysły straciłem...  — A jednak, o ile sobie przypominam, to śliczny był portret.  Tu Bussy zaczął przypominać szczegóły piękności, i w miarę jak je wyliczał, jakieś rozkoszne dreszcze go przechodziły.  — Czy ja marzyłem, gdy lekarz opatrywał mi ranę? To niepodobna, takich snów się nie miewa.  Rozważywszy wszystko raz jeszcze, po raz setny zaczął powtarzać:  — Byłem na balu: Saint-Luc mię ostrzegał, że będą na mnie czatować. Byłem z Antraguetem, Ribeirakiem i Livarotem, pożegnałem ich, udałem się około wielkiego Chatelet i t. d. Przy pałacu Tournelles, spostrzegłem ludzi, którzy czekali. Rzucili się na mnie i skaleczyli mi konia. Biliśmy się zacięcie, nareszcie wszedłem do jakiegoś domu i później... A! później; to gorączka, odurzenie, sen...  — A później — dodał z westchnieniem — przebudziłem się nad fosą, gdzie Augustjanin chciał mię spowiadać.  — Wszystko jedno — dodał po chwili zbierając myśli. — Doktorze, może z piętnaście dni nie będę mógł wychodzić, jak to było ostatnim razem?  — Zobaczymy; czy pan możesz się przejść?  — Zdaje mi się, że żywe srebro mam w nogach.  — A więc spróbuj.  Bussy zeskoczył z łóżka i dosyć lekko przeszedł po pokoju.  — Można chodzić — rzekł lekarz — byłeś pan nie jeździł konno.  — Wybornie! — zawołał Bussy — to mi lekarz, ale ja innego dzisiaj w nocy widziałem. Tak, jego postać mam wyrytą w pamięci i pieklebym go poznał.  — Mój panie — odezwał się lekarz — nie radzę ci go szukać, bo to gorączka zwykła po ranie, a musisz to znać, bo nie pierwszy to raz jesteś raniony.  — Ach!.. mój Boże, zawołał nagle Bussy, nową uderzony myślą, bo myślał tylko o nocnych wypadkach. — Czy mój sen zaczął się przed bramą, czy za bramą?... Czy nie byłem w pięknym apartamencie i nie widziałem w nim portretu?... Czy to ci rozbójnicy, uważając mnie za nieżywego, zanieśli do fossy?... Nie, to być nie może ja to wszystko zbadam.  — Panie — przerwał lekarz — jeżeli chcesz prędko wyzdrowieć, trzeba unikać wzruszeń.  — Saint-Luc postąpił ze mną po przyjacielsku i jemu należą się pierwsze moje odwiedziny.  — Byle nie przed wieczorem — mówił lekarz.  — Niech i tak będzie; zaręczam ci, że ruch i towarzystwo sił mi dodadzą.  — Być może; pan szczególniejszym jesteś chorym; rób co ci się podoba, ale nie radzę drugiej rany, zanim się ta zagoi.  Bussy przyrzekłszy lekarzowi uniknąć spotkań, kazał zaprządz do powozu i udał się do pałacu Montmorency.