"Pan Tadeusz" - poemat metafizyczny - prof. Jan Tomkowski - ebook

"Pan Tadeusz" - poemat metafizyczny ebook

Jan Tomkowski

3,5

Opis

Jak czytać dziś Pana Tadeusza?

Smakując barszcz i bigos, zachwycając się pejzażami, przyznając, że Wenecja nie tak piękna jak polski, litewski, białoruski las, a zachód słońca na Seszelach czy Dominice naprawdę ma mniej uroku niż świt nad Nowogródkiem?

Ciesząc się, że w Panu Tadeuszu Mickiewicz zszedł na ziemię z tych ciemnych mistycznych obłoków okrywających Dziady?

Można tak, ale można też inaczej, kręcąc nosem na owe nieco podejrzane arkadyjskie realia, ryzykując i wydziwiając, że może nie wszystko tu się zgadza, a zgadzać nie może, bo tak naprawdę jedynie czytelnik naiwny zaniesie poemat pod strzechy i dojdzie do wniosku, że chodzi w nim o prawdziwego niedźwiedzia, najprawdziwsze na świecie prawdziwki i skrwawioną szablę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Seria: Osso Wczoraj i Dziś

Recenzja: Wiesław Rzońca

Redaktor prowadząca: Anna Krzywania

Redakcja: Marek Gumkowski

Korekta: Anna Gądek, Zuzanna Gaczyńska

Redakcja techniczna: Beata Nawrotkiewicz

Projekt okładki i stron tytułowych: Frycz i Wicha

Opracowanie typograficzne, łamanie wersji papierowej: Tomasz Smołka | Studio Format

Przygotowanie wydania elektronicznego Michał Nakoneczny, hachi.media

Copyright © by Zakład Narodowy im Ossolińskich, 2018

Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.

Wydanie I elektroniczne

Wrocław 2019

ISBN 978-83-66267-29-9

Wydawnictwo Ossolineum

ul. Szewska 37

50-139 Wrocław

[email protected]

www.wydawnictwo.ossolineum.pl

I. Poemat metafizyczny

Jak czytać Pana Tadeusza – dziś, gdy łatwo dojść do wniosku, że bohaterstwem jest w ogóle czytać, wszystko jedno jak, bo nawet w internecie i w telewizji wyśmiewają się z tych, co czytają, a zwłaszcza z tych, co gotowi są jeszcze brnąć przez meandry narodowej klasyki. Czytać – smakując barszcz i bigos, zachwycając się pejzażami, przyznając, że Wenecja nie jest tak piękna jak polski, litewski, białoruski las, a zachód słońca na Seszelach czy Dominice ma mniej uroku niż świt nad Nowogródkiem. A Chicago, a Paryż, a Rzym…

Czytać – ciesząc się, że w Panu Tadeuszu Mickiewicz zszedł na ziemię z tych ciemnych mistycznych obłoków okrywających Dziady. Można stwierdzać – jak czynił to choćby Wiktor Weintraub – że tam, w Soplicowie, znów narodził się (albo odrodził) Mickiewicz antyprofetyczny1, z Konrada więc już nie Gustaw, lecz swojski Jacek2, a raczej Tadeusz, co książkę bierze do ręki, ale rzadko, bo przecież w takim raju jak litewska twierdza Biblioteka nie może być i nie jest pożądanym rajem, przynajmniej dla większości mieszkańców.

Można tak, ale można też inaczej, kręcąc nosem na owe nieco podejrzane arkadyjskie realia, ryzykując i wydziwiając, że może nie wszystko tu się zgadza, a zgadzać nie może, bo jedynie czytelnik naiwny zaniesie poemat pod strzechy i przekona się, że chodzi w nim o prawdziwego niedźwiedzia, najprawdziwsze na świecie prawdziwki i skrwawioną szablę, co zawsze pro publico bono była używana. Można i tak kochać Pana Tadeusza, ale można kochać również inaczej3.

Jak? Na przykład uznając, że za materialną zasłoną rzeczy coś się jednak kryje, coś większego, coś istotniejszego, może bardziej wieloznacznego i na pewno bardziej mrocznego4. Z rozmaitych powodów i różnymi podążając drogami, sceptycy oczywistej lektury dochodzili do wniosku, że Pan Tadeusz to wbrew panującym opiniom poemat mistyczny, a może i metafizyczny. Jan Lechoń5, Czesław Miłosz6, Joanna Salamon7, poniekąd także Zdzisław Kępiński8 uczynili to już dawno temu. Niestety, poprzestali na niewyraźnych sugestiach (wyłączając oczywiście Kępińskiego, który jednak związał swoją interpretację z rozległym światem nauk hermetycznych, co oprócz niewątpliwych zalet przyniosło i nieuchronne ograniczenia). Praktycznie więc, czytając Pana Tadeusza jako poemat metafizyczny, zmuszeni jesteśmy zaczynać od początku, a to, rzecz jasna, nie tylko martwi, ale i napełnia radością serce badacza pozbawionego przesądów9.

A zatem – metafizyczny. Lecz co to miałoby właściwie znaczyć? Może metafizyczny jak Raj utracony Miltona albo wielkie poematy Blake’a: Cztery Zoa, Milton, Jerusalem? Idąc dalej – jak poematy Eliota: Ziemia jałowa, a zwłaszcza Cztery kwartety10. JakElegie duinejskie Rilkego, o ile uznamy je oczywiście za poemat (warto chyba tak na owo arcydzieło spojrzeć). Mickiewicz, Milton, Blake, Eliot… Bardzo ryzykowne zestawienie, lecz przecież mówimy cały czas o tekstach poetyckich penetrujących obszary metafizyczne. O tekstach dotyczących tajemnicy bytu, zagadki zła, istoty czasu, przezwyciężenia śmierci11.

Trzeba jeszcze zapytać, o jakiej metafizyce myślimy12. O fundamentach, które stworzył Arystoteles13, a dla myśli chrześcijańskiej przystosował Tomasz z Akwinu? A może o metafizyce kartezjańskiej, Mickiewiczowi przecież znanej? Albo raczej o systemach Kanta i Hegla, które rzucają cień na całą epokę i których arkana także poeci musieli przemyśleć?14

Z drugiej strony – zadając te pytania dziś, na początku XXI wieku – jakże nie zaprosić do stołu obrad Martina Heideggera, choć niektórzy będą się krzywić, że ktoś taki spija soplicowski miód15. Jednak uniknąć tej obecności się nie da. Świat metafizyki po Heideggerze wygląda bowiem inaczej, niż wyglądał wtedy, gdy Telimena szukała w biurku planu Petersburga. Zresztą może i wygląda tak samo, lecz widzimy go na pewno odmiennie16. A jeszcze inaczej widzi to student, który już w szkole uczył się o Petersburgu nad Newą, ale innym, o Petersburgu po Piotrogrodzie i Leningradzie. Bo Leningrad to tylko cienie Anny Achmatowej i Josifa Brodskiego, i tragedia blokady, niewiele więcej.

Odczytując Pana Tadeusza jako poemat metafizyczny, tworzymy świat – chyba z większym trudem, niż budował sam autor fundamenty soplicowskiej architektury17. Mickiewicz to, co opisywał, dobrze znał, jeszcze lepiej pamiętał i odtwarzał, wspomagany zresztą przez przyjaciół i życzliwych czytelników pierwszych fragmentów. Nam pozostaje liczyć na siłę wyobraźni, raz po raz przywołując na pomoc rozum, a nawet prozaiczny rozsądek, niekiedy niszcząc poetyckie piękno, by z lirycznego zamglenia wyłonił się jakiś nowy sens. Dzięki takiemu zabiegowi konkret ukazuje się nam w innej perspektywie, przestaje być dekoracją, rekwizytem, muzealnym eksponatem. Rzeczy i byty budują świat, nie tylko ozdabiają go, nadając kolory i walor autentyczności.

Słowacki mówił z irytacją o „wieprzowatości”18 życia opisanego w Panu Tadeuszu. Trudno nie zgadzać się ze Słowackim, bo mało który ze współczesnych Mickiewiczowi czytelników zasługuje tak jak on na uwagę i szacunek. Tym razem może się mylił, a może jednak nie – z tą różnicą, że wieprz z Pana Tadeusza, symbol mało poetycki, to stworzenie niezwykłe. Co robi wieprz z Soplicowa?

A wieprz marudzi w tyle, dąsa się i zgrzyta,

I snopy zboża kradnie, i na zapas chwyta.

(X 31–32)19

Porwani wspaniałym rytmem trzynastozgłoskowca, przytłoczeni mnogością poetyckich figur, zachwyceni coraz bardziej finezyjnymi porównaniami nie jesteśmy już w stanie myśleć o prawdopodobieństwie, o wiarygodności, o mało ważnych szczegółach. Tylko niewrażliwy na liryczne piękno i wyjątkowo pedantyczny badacz mógłby zapytać, czy naprawdę wieprz „zgrzyta” i czy „snopy zboża kradnie” – w dodatku „na zapas” – i czy niesie je potem do spiżarni, a wreszcie, jak niesie – na grzbiecie czy może jakoś inaczej? Mówiąc szczerze, taką scenę trudno sobie naprawdę wyobrazić, podobnie jak położenie karczmy Jankiela, o czym pisał Kępiński20.

Blake odpowiedziałby, że oczywiście to sprawa wyobraźni (Imagination), i przypomniał, iż pozbawiony wyobraźni chrześcijanin nie może dostąpić zbawienia21. Ja wolę myśleć, że Mickiewicz opisał nam wieprza metafizycznego, nie tyle obdarzonego rozumem i zaniepokojonego tym, co dzieje się akurat po bitwie i co rozegra się niebawem w otaczającej przyrodzie, lecz wieprza stanowiącego część metafizycznego gospodarstwa. Bo ostatecznie czym innym, jak nie metafizycznym gospodarstwem jest świat pokazany w Panu Tadeuszu – świat, a może raczej światy? Jak te pojęcia sprecyzować? Aby uczynić krok naprzód, wystarczy definicja najprostsza: wszystko, co jest, nazywamy światem22. Nie ma, jak się zdaje, specjalnego powodu, by przypominać o hierarchii bytów, bo nie jest ona w ujęciu Mickiewicza tak sztywna i niezmienna jak w pismach filozofów: Arystotelesa, Augustyna, Tomasza z Akwinu. Zmienia się w zależności od punktu widzenia i przenikliwości patrzącego. Ten wieprz kradnący snopy może wiedzieć i czuć dużo lepiej, niż nam się wydaje. A gwiazdy, w które patrzy Wojski, mówią znacznie więcej niż rzecz martwa, czyli nieożywiona i pozbawiona jakiejkolwiek duszy23.

Dwoistość spojrzenia konieczna jest, rzecz jasna, podczas lektury, choć Mickiewicz często nas uwodzi, prowadzi na manowce konkretu i realistycznego piękna, a wreszcie zabiera na wędrówkę, która kończy się w prywatnym muzeum pamięci wygnańca. Kto nie chce pozostać na powierzchni, musi ruszyć w głąb albo też próbować oderwać się od ziemi, zresztą bez gwarancji, że ów trud naprawdę się opłaci24. Zachowując dwoistą perspektywę, możemy już postawić pytanie, czy świat Pana Tadeusza to przestrzeń otwarta, czy raczej zamknięta25. Problem tylko z pozoru banalny i oczywisty, bo jedynie ograniczając się do zbadania losów bohaterów, zachowujemy poczucie pewności. Tak, oczywiście, Soplicowo i okolice to miejsce wyjątkowe26. Jasne, że istnieje Paryż, z którego przybywa Napoleon, że jest Moskwa, na którą maszerują polscy legioniści, że jest Petersburg, do którego jeździła Telimena, i jest miasto, w którym pobierał nauki Tadeusz. Są oczywiście jeszcze inne ziemie i kraje, ale jeśli ktoś w Soplicowie nie mieszka czy do Soplicowa nie powraca, to trudno o nim powiedzieć, że jest, że istnieje, że tkwi zanurzony w bycie, o czym nasz kłopotliwy gość z Fryburga wie oczywiście najlepiej i najcelniej opisałby status egzystencjalny takiej osoby.

A zatem przestrzeń zamknięta, metafizyczny zaścianek? Ależ nie, bo oto w każdej chwili widzimy, jak ów maleńki skrawek lądu otwiera się na nieskończoność, ku innym światom i ku innym ludziom, otwiera się na całe uniwersum. Aby to ujrzeć, nie trzeba wcale jeździć w dalekie kraje ani wywoływać narodowego powstania. Wystarczy włożyć kapelusz, zagwizdać na psy i ruszyć ze strzelbą na polowanie:

Bo na Litwie myśliwiec, jak okręt na morzu,

Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu!

Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku

Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku

(II 5–8)

Ten myśliwiec zostanie za chwilę porównany do czarownika, który nasłuchuje głosu ziemi, lecz my wolimy widzieć w nim przebranego mistyka, wyruszającego na poznanie tajemnicy życia i śmierci albo może – ktoś nas w tym miejscu poprawi – tajemnicy bycia i nicości27. Chciałby widzieć zwierzynę, ale jakaś nieznana siła zmusza go, by zobaczył przestwór albo „przestworza”. Zatem któż to taki? Litewski myśliwy – czy raczej Rainer Maria Rilke, który wprawdzie nie poluje, lecz także mieszka na zamkowej wieży i nosi kapelusik z piórkiem, więc ostatecznie możemy go sobie wyobrazić w stroju myśliwego, na metafizycznym polowaniu.

„Przestwór” kojarzył się zawsze Mickiewiczowi z nieskończonością, na przykład suchym oceanem w najbardziej znanym z Sonetów krymskich. A co więcej, z nieskończonością traktowaną w sposób niezbyt dosłowny, bo jej ujrzenie wymaga nie tylko dobrego wzroku, ale i oka poety. Wymaga również wyobraźni, a może i wiary, pozwalającej odkrywać znacznie więcej, dostrzegać wymiar duchowy materialnych zjawisk.

Myśliwy cieszy się zatem rozległością i bogactwem łowieckich terenów, lecz obecny w nim mistyk wędruje już ku nieskończoności. Z zaścianka bowiem widać doskonale kosmos, a choć skłaniamy się raczej ku temu, by tworzyć wokół siebie bezpieczną przestrzeń, nie tracimy przecież z oczu innych światów. Są to przeważnie obszary zamknięte, traktowane w najlepszym razie z nieufną życzliwością, dystansem, w którym mieści się zarówno serdeczna gościnność, jak i najgłębszy sceptycyzm. Nieważne w gruncie rzeczy, czy konflikt dotyczy prawa, sztuki, języka, religii czy codziennych obyczajów. Z pozycji mieszkańca innych światów myśliwy-mistyk jest anarchistą lekceważącym granice i ukazy.

Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa,

I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa

Polować tak jak u nas, bez żadnego względu

Na artykuły ustaw, przepisy urzędu

(II 577–580)

To swoją drogą zdumiewające, jak łatwo dumny arystokrata poddaje się represyjnym prawom i zgadza się, że „cywilizacja” to system zakazów, dozór policyjny, sądy, a w ostateczności – Sybir i knut. A co wtedy dzieje się z wolnością?

Dla historyka literatury tropiącego realia i sprawdzającego polonistyczne znaczenia Hrabia to oczywiście przedstawiciel tak nielubianej przez Mickiewicza cudzoziemskiej mody, akceptujący obce wzory, zachwycający się włoskim pejzażem i malarstwem, angielskim sposobem bycia i nawet – o zgrozo – rosyjskim porządkiem. Dla nas zaś to raczej niewtajemniczony dyletant, który, choć uważa się za znawcę polowania, nie zna zupełnie zwierząt, nie umie obserwować ich zachowań, bez przerwy popełnia mniej lub bardziej zabawne omyłki. Nawet wówczas, gdy próbuje – zwykle z marnym skutkiem – przeniknąć do wnętrza mistycznego zaścianka.

Ktoś taki jak on, mało zainteresowany metafizycznym gospodarstwem, nie zauważyłby na pewno, co robi stojący tuż obok, w zasięgu wzroku – kogut. Hrabiemu możemy wybaczyć, bo cudna dziewczyna, mniej więcej w wieku Lolity z powieści Nabokova, oczywiście bardziej rzuca się w oczy niż metafizyczny kogut, symboliczny ptak, który nie wznosząc się w powietrze, znajduje własną drogę do przestworzy.

Stanie i nieruchomie dzierżąc dziób zadarty,

I głowę grzebieniastą pochyliwszy bokiem,

Aby tym łacniej w niebo mógł celować okiem

(III 38–40)

Narrator mówi nam, że kogut wypatruje na niebie jastrzębia. Skąd jednak pewność, że nie wypatruje czegoś jeszcze – tajemnych znaków, które myśliwy, mistyczny tropiciel, rozpoznaje bez trudu? „Zwierzęta są już na tropie”28 – zapewnia Rilke w pierwszej Elegii duinejskiej. Może narrator nie wypowiada wszystkiego, jak zwykli postępować mistycy, nawet w swych traktatach zawieszający głos, bo milczenie bywa bardziej wymowne od słów, a objawienia nie sposób zamknąć w księgach.

Kogut to w wielu religiach świata ptak mistyczny, w chrześcijaństwie złączony ze światłem rodzącym się w ciemnościach, przebudzeniem i odrodzeniem. Może symbolizować „światło Chrystusowe, które odnosi zwycięstwo nad potęgą ciemności”29. Kto chciałby rozwinąć w tym kierunku interpretację, nie powinien przeoczyć faktu, że Hrabia został porównany do skaczącej żaby. Najpierw skacze, a potem się czołga, by podglądać Zosię karmiącą ptactwo. Skaczący i czołgający się arystokrata – zapewne w swoim eleganckim cudzoziemskim stroju! Skacze jak żaba, czołga się – dopowiedzmy to, co przemilczał poeta – jak wąż, oczywiście30. Z jednej strony mistyczny kogut, badający „przestwór”, a z drugiej zwierzęta nieopuszczające ziemi, skazane na bytowanie w ziemskim prochu. Bardzo obiecujący punkt wyjścia, z którego jednak na razie nie skorzystamy, bo czeka na nas jeszcze ciekawszy temat.

Łatwo zauważyć, że przyroda w poemacie funkcjonuje w sposób niejako podwójny czy może raczej co najmniej podwójny. Jest otoczeniem człowieka, który wydaje się jej panem, a niekiedy też sługą. Pies myśliwski, kogut, wieprz kradnący snopy, drzewa w sadzie, zboże na polu i ogórki w ogrodzie istnieją dzięki wysiłkowi ludzkiemu. Nic więc dziwnego, że człowiek sprawuje nad nimi pełną, niemal absolutną kontrolę. Zgodnie z przyjętą powszechnie hierarchią królestwo ludzi znajduje się wyżej od królestwa zwierząt, bo taki porządek ustanawia już Księga Rodzaju. W Panu Tadeuszu wizja ta mocno się komplikuje. To, co poddane człowiekowi, żyje jakby na obrzeżach świata zwierzęcego. Psy i koty, ptaki domowe, nawet konie są oczywiście przejawami bytu trudnymi do zlekceważenia, ale w samym centrum królestwa zwierząt, zwanym stolicą („główna królestwa roślin i zwierząt stolica”, IV 511) mieszkają Tur, Żubr, Niedźwiedź i Ryś – wszystkie te nazwy gatunkowe zapisuje Mickiewicz dużymi literami, czego w odniesieniu do innych udomowionych zwierząt nigdy nie czyni.

Przytoczylibyśmy w tym miejscu najchętniej z osiemdziesiąt wierszy poematu, ale poprzestać musimy na zwięzłym i w miarę możności prozaicznym streszczeniu. Znajdujemy się w lesie, oczywiście ciemnym lesie, może ciemniejszym niż las Dantego, bo czy nawet w średniowiecznej, wyglądającej już renesansowego światła Florencji mógł autor Boskiej komedii zobaczyć prawdziwy las i poznać matecznik? Zatrzymujemy się, nie dochodząc do „jądra gęstwiny”31. Nie pójdziemy dalej, bo są tam wężowiska, głębokie jeziorka, w których mieszka diabeł, nieprzebyte bagna, gniazda szerszeni. Musimy przystanąć, bo do tej krainy nie ma wstępu nawet soplicowski mag, czyli Wojski. Ale wiadomo (a skąd wiadomo? – „wieść gminna głosi”), że za tym terytorium, przywodzącym na myśl ziemskie piekło albo infernalne wizje Swedenborga32, rozciąga się piękna, żyzna okolica.

Nikt jej wprawdzie nie widział, lecz bardzo dużo o niej wiemy, co wydaje się trochę zastanawiające. Przede wszystkim zwierzęta czują się tu bezpieczne, człowiek ich nie niepokoi, dożywają zatem późnej starości i odchodzą śmiercią naturalną. Ich byt – egzystencja, istnienie – ma jakiś cel wyższy niż zachowanie muzeum przyrody. Matecznik jest niczym arka Noego, w której Bóg postanowił zgromadzić przedstawicieli wszystkich rodzajów i gatunków („Jedna przynajmniej para chowa się dla płodu”, IV 515). Przypomina również utopię, w której zwierzęta kultywują dobre obyczaje. Nieznane jest tu prawo własności ani sztuka wojenna, nie występują spory ani waśnie, mieszkańcy owego raju położonego w środku puszczy żyją w doskonałej harmonii, ale nie tęsknią do kontaktów z ludźmi czy innymi, mniej szczęśliwymi zwierzętami.

Mickiewicz opowiada w tym momencie o czymś, czego nikt nie widział, więc powinniśmy może wybaczyć niekonsekwencje, jakich się dopuszcza. Najpierw bowiem stwierdza, że gdyby człowiek trafił do matecznika, dzikie zwierzęta nie zrobiłyby mu żadnej krzywdy i potraktowały dokładnie tak jak Adama w raju. Potem jednak dodaje, że dostępu do leśnej stolicy bronią „Trud, Trwoga i Śmierć” (IV 557) – znów zapisywane dużymi literami. A jeśli próbowałyby się tam wyprawić zwierzęta domowe, na przykład myśliwskie psy, wpadłyby natychmiast w obłęd, bo sparaliżowałby je strach.

Wszystko to trochę dziwne i wcale niełatwo poskładać z drobnych, często najzupełniej sprzecznych informacji sensowną i wiarygodną całość. Natomiast traktując mityczny przekaz najzupełniej serio, możemy mówić już nie tylko o antropomorfizacji, lecz wręcz deifikacji królestwa zwierzęcego. Tworzy ono z pewnością pełnoprawny świat, którego reguły i zwyczaje muszą respektować mieszkańcy innych światów, innych królestw, innych rajów. Przekroczenie granicy oznacza unicestwienie i dlatego los niedźwiedzia, przybysza z leśnej arkadii, który wtargnął niespodziewanie do innego świata, wydaje się przesądzony.

Co wiemy o owym niedźwiedziu? Właściwie niewiele, ale poeta chyba żartuje, przypisując mu skłonność do owsa; nawet sugestia, iż podjął on wyprawę do odległej pasieki, brzmi problematycznie. Ani razu Mickiewicz nie dopuszcza natomiast możliwości, że niedźwiedź po prostu się zabłąkał, zmylił drogę, podążył niewłaściwą ścieżką. Gra konieczności i przypadku toczy się zgodnie z ustalonymi gdzieś indziej wyrokami. Bo może niedźwiedź musi zginąć, żeby Asesor nie uzyskał przewagi nad Rejentem, by ksiądz Robak błysnął sztuką strzelecką, a Gerwazy nabrał pewnych podejrzeń co do tożsamości mnicha. A może cel jest zupełnie inny, na przykład taki:

I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,

Coraz ciszsza i coraz czystsza, doskonalsza,

Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!

(IV 698–700)

A więc w gruncie rzeczy nieważne, czy to gra jeszcze Wojski, czy może tylko odpowiada mu echo, bo chodzi cały czas o to samo: o „przestwór”, który nam towarzyszy. I nie tylko wzrok odrywa nas od ziemi, ale także sztuka, muzyka, która dociera aż do nieba33. Rilke wiedział, że to jeden ze sposobów, którymi posługują się ludzie wzywający aniołów i dalekiego Boga. To zresztą zaledwie sygnały, niejasna jeszcze zapowiedź spotkania. Zanim skończone, czyli byt ludzki w swoim ograniczeniu, doświadczy nieskończonego, czyli Boga, aniołów, wieczności albo nieśmiertelności, rozpoznać musi właśnie bezmiar swojej skończoności, ustalić i określić przypisane sobie granice. Taką perspektywę odsłania dla ludzkiego bytu jedynie śmierć, pewność unicestwienia.

Do tętniącego życiem Soplicowa – gdzie wszystko pięknie dojrzewa, rozkwita i owocuje, gdzie nawet spory sąsiedzkie można jakoś załagodzić, a kataklizmów historycznych uniknąć, prowadząc żywot ziemiański w duchu Reja – śmierć wnosi Jacek Soplica, czyli ksiądz Robak. Przypomnijmy, że to właśnie on – chyba nieprzypadkowo – okazuje się wdzięcznym czytelnikiem rymów księdza Baki, staropolskiego Mistrza Śmierci34. To on przepowiada majorowi Płutowi śmierć, cytując makabryczne słowa poety: „dzisiaj żyjem, jutro gnijem” (IX 238). Jak pamiętamy, chodzi tu o śmierć nieco wstydliwą, choć pewnie zasłużoną i nieuchronną. Jacek niesie śmierć jeszcze w innym sensie, bo jego sumienie obciąża sprawa niezałatwiona, wina nieodpokutowana, wyrok nigdy nieuchylony. Wreszcie – i może na tym wniosku poprzestaniemy – w tej niezwykłej postaci spotykają się jakby dwa światy: zaściankowy kosmos Soplicowa i zagarniające Europę napoleońskie imperium. Trzeba porzucić szlacheckie gospodarstwo, by wybrać wolność i… śmierć, bo wszak nie ma wojny bez śmierci i wolności bez ofiar.

Ale jak mówić o śmierci w tym świecie, który skłania się ku życiu i trwaniu, z pozoru przynajmniej szczęśliwemu, choć przecież w świadomości każdego z bohaterów nie brakuje ani kłopotliwych tajemnic, ani komplikacji zatruwających myśl o przyszłości? Jakiego używać języka, gdy opowiadać pragniemy o nicości czy raczej niebycie (albo nie-byciu, jak chcą niektórzy filozofowie)? Tyle znajdziemy naokoło przejawów niezachwianej żywotności, że nicość ukazuje się nam w perspektywie niepewnej i niewyraźnej, jako trudny do zaakceptowania dysonans.

A jednak się ukazuje.

Jednym z najbardziej niesamowitych pomysłów autora Pana Tadeusza jest powiązanie ze sobą trzech śmierci: każda z nich jest gwałtowna, dramatyczna i na swój sposób konieczna. Ten tragiczny węzeł nie wydaje się wcale oczywisty nawet dla uczestników wydarzeń opisanych w poemacie. Co łączy bowiem śmierć majora Płuta, zabitego przez Gerwazego, z morderstwem Stolnika, zastrzelonego przez Jacka Soplicę, powodowanego żądzą zemsty, gnanego pychą i zranioną dumą? Są to wydarzenia niemające ze sobą wiele wspólnego, a w dodatku wyraźnie oddalone w czasie.

O ile śmierć Stolnika – niezależnie od wszystkiego, co na swą obronę potrafi przedstawić sam zabójca – stanowi tragedię rzucającą długi cień na dzieje dwóch zwaśnionych rodów, to śmierć wyjątkowo niesympatycznego, aroganckiego oficera wrogiej armii nie powinna stanowić problemu moralnego. Tak rozumuje zresztą większość zainteresowanych. Kapitan Ryków, który patrzy na śmierć okiem żołnierza, okazuje całkowite zrozumienie dla postępku Gerwazego: na wojnie zabijamy, a wreszcie przychodzi moment, gdy sami jesteśmy zabijani. Kto bije się lepiej, zachowuje życie. Kto pozwala się zabić, nie zasługuje na to, by żyć. Co dziwniejsze jednak, staropolska mądrość w osobie Podkomorzego też wydaje wyrok wielce wstrzemięźliwy: umarł major, niech odpoczywa w pokoju. Jednak widmo zamordowanego Płuta trochę niepokoi Sędziego, bo w swej wypowiedzi akcentuje on – poza religijną motywacją śmierci i umierania – także własną niewinność:

Jużci, zakończył Sędzia, był w tym palec Boży!

Lecz ja tej krwi nie winien, jam o tym nie wiedział.

(X 187–188)

W oczach czytelników Sędzia to jedna z najbardziej sympatycznych postaci Mickiewiczowskiego arcydzieła. Poważny i mądry gospodarz, nieskory na ogół do kłótni i awantur, dobry Polak, zacny szlachcic, wierny swojej wielkiej miłości sprzed lat… Skłonni jesteśmy zapomnieć o pewnych niejasnościach związanych ze zdobyciem pokaźnego majątku, o gotowości do kompromisu w sprawach – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – natury korupcyjnej. Może zatem postać to nie tyle nieskazitelna, ile raczej obdarzona pewną życiową zręcznością, talentem wychodzenia bez większego szwanku z najtrudniejszych sytuacji?

Dopiero wypowiedź Robaka uświadamia zebranym, co się właściwie stało. Zginął bezbronny „niewolnik”, zginął w następstwie aktu niepotrzebnej zemsty. Zginął, choć zginąć nie musiał.

Ale czy na pewno?

Ksiądz Robak – jak na kapłana przystało – powołuje się na etykę Chrystusa, który zabraniał mścić się i zabijać. Lecz nakaz miłości bliźniego raczej nie przyda się żołnierzowi na polu bitwy. Nie przyda się nawet konspiratorowi czy emisariuszowi zawiązującemu nici spisku zbrojnego. Każda z tych postaci zdaje sobie sprawę, jakim ryzykiem byłoby pozostawienie zaciekłego wroga przy życiu. Oczywiście Robak, który bił się pod Jeną i Somosierrą, też musi o tym wiedzieć. A jednak, potępiając czyn Gerwazego, uruchamia jakby podwójną ocenę etyczną. Zabójstwo to akt niewybaczalny, lecz Bóg może je wybaczyć, o ile popełnione zostało pro publico bono. To wyjaśnienie bardzo się podoba Gerwazemu, ale poczciwy Klucznik, który miał prawo czuć się bohaterem ocalającym szlacheckie głowy, staje się nagle… pokutującym grzesznikiem.

Jak Jacek Soplica35.

Morderstwo Płuta (a zwłaszcza już uświadomienie samemu sprawcy i otoczeniu, że chodzi tu o morderstwo właśnie, a nie śmierć na polu bitwy) zmienia diametralnie sytuację Klucznika. Z bezwzględnego sędziego i potencjalnego kata w jednej osobie staje się on oskarżonym. Czy zabójstwo Płuta i zgładzenie Stolnika ważyć powinniśmy na różnych szalach? Raczej nie, o ile w każdej ofierze dostrzegamy człowieka, lichego albo wartościowego, ale jednak człowieka, któremu nie wolno odbierać Bożego daru, czyli życia.

Gerwazy nie odpowie, nie będzie się bronił. Może dlatego, że – jak zauważył Hrabia – brak mu daru wymowy. A może dlatego, że o śmierci trudno jest opowiadać, zwłaszcza w Soplicowie, gdzie wszystko tak rwie się do życia. I to w momencie, gdy nad umęczoną ziemią wschodzi napoleońska gwiazda i budzi się nadzieja na lepszą przyszłość. W takim czasie i w takim miejscu jak mówić o śmierci? Czy nie lepiej zastąpić słowo gestem?

Potem dłonie opuścił i palcami chrząsnął,

Jak gdyby tajemnicę całą z rąk wytrząsnął.

Ten ciemny gest pojęli słuchacze i stali,

Patrząc z dziwem na siebie, wzajem się badali

I posępne milczenie trwało minut kilka.

(X 180–184)

„Ciemny gest” – jakże wspaniała metafora śmierci, która żywych czyni jedynie milczącymi i biernymi obserwatorami. Cóż im pozostaje prócz jednego – pragnienia unieważnienia cudzej śmierci, zapomnienia, odkupienia, gorączkowego pogrążenia się w życiu, które jest zawsze zaprzeczeniem i eliminacją nicości? Pamięć o śmierci Stolnika zaciera mijający czas i akt przebaczenia, wizja śmierci Płuta powróci jeszcze, w najmniej stosownym momencie. Z tymi dwoma zdarzeniami można się jakoś uporać, wstępując w wartki strumień czasu teraźniejszego, który pod naporem Historii nabiera gwałtownego przyspieszenia. Co innego w przypadku śmierci trzeciej – śmierci Jacka Soplicy. Tutaj musi ona zamienić się w życie, a zwłaszcza w życie wieczne, życie świętego i męczennika.

Czy święty może być żołnierzem, uczestniczyć w bitwach, konspirować, a więc niekiedy mijać się z prawdą, snuć intrygi, wyprowadzać wroga w pole, a nawet zabijać? Mickiewicz wierzy, że te dwie role, dwie misje powierzone człowiekowi i dwa powołania, da się mimo wszystko pogodzić. Wiara czyni cuda, choć nie daje odpowiedzi na wszystkie bez wyjątku pytania…

Obraz zamykający księgę X nie pozostawia wątpliwości: jeszcze za życia, jak wynikałoby z porządku opowieści, Jacek zostaje ogłoszony świętym. Pytanie, przez kogo ogłoszony, nie ma specjalnie sensu, bo mamy do czynienia z bohaterem literackim, a nie wiernym poddanym władzy kościelnej. Znakiem świętości staje się zatem nie urzędowa kanonizacja, lecz świetlista aureola utworzona przez promienie wschodzącego właśnie nad Soplicowem słońca.

To zapewne nie przypadek, że myśl o świętości bohatera powtórzona zostaje już po wkroczeniu armii napoleońskiej i oddziałów polskich na Litwę. Dopiero wówczas dowiadujemy się o wszystkich owianych legendą wyczynach Jacka, który został odznaczony krzyżem Legii Honorowej. Orderu nie zdążył odebrać, więc zawieszono go na grobie księdza-żołnierza, a po trzech dniach przekazano do kaplicy jako wotum. Mickiewicz słowami Podkomorzego przekonuje nas, że nic złego się nie stało, że sławie dzielnego Soplicy to „nie ubliża”. Prawdopodobnie ma rację, bo ostatecznie medale i odznaczenia wymyślono dla żywych, a nie dla umarłych. Tym ostatnim należy się raczej pamięć i o to też zadbał mówca wyznaczony do kierowania pośmiertną uroczystością. Chodzi oczywiście o „dobrą” pamięć, czyli przebaczenie, a nie zapomnienie win, przy wyraźnym podkreśleniu zasług. W planie metafizycznym zaś – za sprawą działającego już zza grobu księdza Robaka przechodzimy od życia do śmierci. W tekście poematu odpowiada to drodze od grobu zmarłego wprost do biesiadnego stołu, gdzie nad dzbanem wina pochylają się ludzie wiekowi, siłą rzeczy zmierzający już do kresu swych dni.

W Panu Tadeuszu nie brak dostojnych starców, zresztą na ogół energicznych i porywczych: Podkomorzy, Gerwazy, Protazy36. Z tej trójki ze śmiercią obcuje najczęściej stary Klucznik. Scyzoryk, który tak bardzo bawi mniej wprawnych czytelników poematu, jest przecież narzędziem zabijania w większym stopniu niż Sagalasówka i Sanguszówka. Zdarza się nawet, że zmienia się w katowski miecz! To właśnie Gerwazemu ukazują się duchy zmarłych – być może żądne zemsty. A już Stolnik (czy raczej widmo Stolnika) towarzyszy mu niemal tak często, jak osoba ukochanego Hrabiego, ostatniego z Horeszków.

W poemacie „jasnym”, „dziennym” i – zdaniem większości interpretatorów – radosnym, pełnym trudnego optymizmu, czuje się niejednokrotnie obecność zmarłych. Może więc Mickiewicz wcale nie pragnął stworzyć nowego arcydzieła przeciwko innemu arcydziełu i nie powinniśmy przeciwstawiać Pana Tadeusza – Dziadom, tym bardziej że autor daje nam całkiem wyraźny sygnał:

Mrok zgęstniał; reszty pańskiej wspaniałej biesiady

Leżą, podobne uczcie nocnej, gdzie na Dziady

Zgromadzić się zaklęte mają nieboszczyki.

Już na poddaszu trzykroć krzyknęły puszczyki

Jak guślarze; zdają się witać wschód miesiąca,

Którego postać oknem spadła na stół, drżąca

Niby dusza czyscowa; […]

(V 790–796)

Dziady w Panu Tadeuszu? – chyba nie każdy student walczący o zaliczenie z literatury romantycznej zorientuje się od razu, o który fragment chodzi37. Trudności sprawia bowiem nasze przyzwyczajenie nakazujące traktować poemat niczym litewską idyllę, gdy tymczasem zawarte w nim obrazy śmierci i umierania są równie przejmujące jak analogiczne sceny w Dziadach. Niezrównany opis bitwy przyjmujemy ze zrozumieniem, a nawet entuzjazmem, bo satysfakcjonuje nas rozstrzygnięcie owej potyczki – ostatecznie nie tak często w XIX wieku opowiadano nam o klęsce Moskali. Dwudziestu trzech zabitych robi jednak wrażenie, choć, jak pamiętamy, dwadzieścia trzy to liczba magiczna w Panu Tadeuszu, więc warto traktować ją z niejakim dystansem38. Jednak odcięta i zakrwawiona ręka czy trupy zmieszane z resztkami serów i serownicy, a dalej ptaki ostrzące dzioby w oczekiwaniu na ludzkie zwłoki wprowadzają do poematu ów ciemny koloryt, powagę i potęgę śmierci z całym jej okrucieństwem.

Spośród postaci biorących udział w akcji o śmierć najczęściej ocierają się (nie licząc księdza Robaka) Tadeusz i Hrabia. Ten pierwszy mógł nie tylko zginąć w niejednej bitwie czy znaleźć śmierć rozszarpany pazurami niedźwiedzia, ale nawet, nękany wyrzutami Telimeny, chciał popełnić samobójstwo! Hrabia, który może nieco przesadza, snując swe gotyckie opowieści, zapewnia nie bez satysfakcji, że uzbrojonych przestępców „mordował”, rozbrojonych zaś kazał wiązać, prowadzić za końmi, a wreszcie powiesić u stóp Etny, by stworzyli makabryczną scenerię dla krwawego wymierzania sprawiedliwości.

Mogłoby się jednak wydawać, że wraz ze śmiercią Jacka Soplicy i zakończeniem mniej czy bardziej istotnych sporów do Mickiewiczowskiej arkadii powróci upragniony spokój, a śmierć zaglądać tu będzie jedynie okazjonalnie, naturalną koleją rzeczy albo na przykład jako uboczny skutek polowania, pozwalającego wykazać się talentami myśliwskimi zarówno chartom, jak też ich właścicielom. Śmierć zająca rozszarpanego przez psy to oczywiście epizod niewiele mający wspólnego z mistyczną wizją Złotego Wieku. Wiadomo jednak, iż w ujęciu poety (podobnie jak u innych romantyków) krwawa ofiara ma zawsze swój ukryty cel.

Przyjęło się sądzić, że w księdze XII, kończącej poemat, wszelkie sprzeczności, swary i kłótnie ustępują, że w Soplicowie i na zamku, oraz w najbliższej okolicy panuje odtąd niezmącona harmonia. Nie bez powodu tytuł owej księgi brzmi Kochajmy się!, jako że tylko w atmosferze przyjaźni, miłości i wzajemnego szacunku odczuwać można całe piękno muzyki Jankiela, podziwiać arcyserwis Wojskiego, tańczyć poloneza w ślad za Podkomorzym. Wszyscy są więc szczęśliwi i wszyscy patrzą z nadzieją w przyszłość.

Wszyscy? Doprawdy?

Wszyscy piją, jedzą, wznoszą toasty, rozdają prezenty.

Nie wszyscy.

Oto bowiem pojawia się spóźniony gość i na znak, że jeść nie będzie, odwraca „talerz dnem do góry” (XII 238). Ten gość to nie byle kto – sam Maciek Dobrzyński, zwany „Kurkiem na kościele”! Mógłbym teraz odwołać się do podręczników staropolskiego savoir-vivre’u i dowieść, że ten gest był bardzo niegrzeczny, ponieważ odmowa wspólnego ucztowania to coś znacznie więcej niż manifestacja braku zaufania do soplicowskiej kuchni39. W perspektywie metafizycznej takie zachowanie oznacza nie tylko oczywisty dysonans, ale i zapowiedź dalszych niepokojących wypadków: zarodek niezgody, element zła, został zasiany i wcześniej czy później da o sobie znać.

Rzeczywiście – dał o sobie znać prawie natychmiast. Maciek mąci cudowny nastrój, burząc swym kapitalnym wystąpieniem legendę napoleońską. Przestrzega, przepowiada, nawołuje do ostrożności, bo chociaż nie brak mu zapału, czuje się zmuszony ostudzić entuzjazm swoich sąsiadów:

Cesarz wielki bohater! gadać o tym wiele!

Pamiętam, że Pułascy, moi przyjaciele,

Mawiali, poglądając na Dymuryjera,

Że dla Polski polskiego trzeba bohatera,

Nie Francuza ani też Włocha, ale Piasta,

Jana albo Józefa, lub Maćka – i basta.

Wojsko! mówią, że polskie! lecz te fizyliery,

Sapery, grenadiery i kanonijery!

Więcej słychać niemieckich tytułów w tym tłumie

Niżeli narodowych! Kto to już zrozumie!

A muszą też być z wami Turki czy Tatary

Czy syzmatyki, co ni Boga, ani wiary:

Sam widziałem, kobiety w wioskach napastują,

Przechodniów odzierają, kościoły rabują!

Cesarz idzie do Moskwy! daleka to droga,

Jeśli Cesarz Jegomość wybrał się bez Boga!

Słyszałem, że już podpadł pod klątwy biskupie

(XII 380–396)

Po raz trzeci Maciek zakłóca sielankową atmosferę przy stole, z kwaśną miną spoglądając na Rejenta, który za namową Telimeny (cóż, żona, a nawet przyszła żona, zawsze wie lepiej, jak nas ubierać) włożył strój francuski. Więcej incydentów z udziałem Kurka już nie będzie, bo Maciek wychodzi – wychodzi bez pożegnania, w dodatku obrażony i zostawiając również obrażonych gości pana Sędziego40. Teraz już nic nie powinno stanąć na przeszkodzie, by ostatnia uczta staropolska i arcypolska zapisała się jak najlepiej w pamięci uczestników, ale…

Najpierw Gerwazy w najmniej stosownych okolicznościach przywołuje cień majora Płuta41, a my oczami struchlałej wyobraźni widzimy już, jak ten krwawy upiór buszuje w kredensie, zjada zrazy, wypija poncz i chce się bawić z żywymi. Potem Klucznik ofiarowuje Scyzoryk generałowi Kniaziewiczowi, lecz ten – zamiast widzieć w nim symbol na miarę Świętego Graala – rozpoznaje z uśmiechem „miecz katowski”, następnie wysyła rapier do taborów, gdzie Scyzoryk ginie. Czy tak traktuje się narodowy, a przynajmniej sarmacki oręż?42 Coś tu się nie zgadza i coś zgrzyta, lecz może to już ostatni dysonans… Niestety, oto Podkomorzy jest niezadowolony z wystąpienia Maćka, młodzież szemrze, Rejent czuje się źle w cudzoziemskim przebraniu, a jeszcze Hrabia robi scenę zazdrości Telimenie i zapowiada, że zabije rywala. A co na to Telimena? Załatwia sprawę krótko pytaniem o widoki na małżeństwo. Chyba więc Rejenta nie kocha i porzuciłaby go natychmiast, gdyby Hrabia poszedł z nią do ołtarza! To już nie dysonans, to po prostu skandal. Na szczęście ostatniemu z Horeszków ani w głowie małżeńskie łańcuchy, skandalu zatem nie będzie, ani też zbrodni z miłości, jednak przyznać musimy, że wezwanie: „Kochajmy się!” nie u wszystkich znajduje wyraźny odzew43.

Badaczy i czytelników dręczy i na pewno jeszcze długo dręczyć będzie pytanie o drugą część Pana Tadeusza, którą Mickiewicz zamierzał podobno napisać, i zdaniem niektórych zamiar swój częściowo zrealizował44. Warto spojrzeć na ten niejasny i zagadkowy projekt z perspektywy metafizycznej. Poemat kończy się wieczorem, po zachodzie słońca, a szlacheckiej uczcie towarzyszy prawdziwa erupcja życiowej energii pozwalającej budować plany na przyszłość. Jednak po wieczorze nadejść musi noc – noc odwrotu napoleońskiego spod Moskwy, noc trupów zakopanych w wiecznych śniegach, żołnierzy powracających w łachmanach, z odmrożonymi rękami i nogami, noc klęski. A może jeszcze inaczej, bo przecież równie dobrze możemy wyobrazić sobie – po upływie wielu lat – starą, brzydką Zosię i niedołężnego Tadeusza. W każdym razie byłby to nieprzyjazny, mroczny świat oraz zagubiony w nim człowiek doświadczający trwogi i nicości. Czy ja wiem? Może nie warto iść tym tropem. Jest w końcu tyle innych dróg…

II. Migotanie zła

W twórczości niemal każdego wybitnego pisarza przewijają się zwykle różnorodne tematy i wątki, postrzegane w najrozmaitszych kontekstach, dlatego trudno na ogół wskazać jeden centralny problem, do rozwiązania którego zmierzałyby wszystkie teksty, czy jedną ideę, wokół której krążyłaby refleksja autora. Z punktu widzenia badacza jest to próba obarczona wprawdzie ryzykiem, ale mimo wszystko kusząca. Może zresztą wystarczyłoby słowo-klucz, identyfikujące artystę niczym znak rozpoznawczy. „Zbrodnia” w przypadku Szekspira, „grzech” w odniesieniu do Dostojewskiego, „czas” w stosunku do Prousta?

Z jednej strony wydaje się, że to rozstrzygnięcia problematyczne, grożące zbyt łatwym uproszczeniem, nieuwzględniające wszystkich zawiłości obecnych w lirykach, powieściach i dramatach. Z drugiej strony taka próba ustanowienia pewnej hierarchii wśród chaosu zjawisk może okazać się w jakimś sensie pożyteczna, na przykład gdy odsłania przeoczony lub słabo dotychczas rozpoznany rys w danej twórczości.

Przywołując w tym kontekście nazwisko Mickiewicza, na pewno nie ułatwiamy sobie zadania. Twórczość narodowego wieszcza od dawna została starannie podzielona na okresy, a mówiąc o jego dziele, myślimy raczej o poszczególnych utworach niż o dosyć niewyraźnej całości. Bez wątpienia wiele łączy Grażynę, Konrada Wallenroda, Dziady i Pana Tadeusza, ale czy można dostrzec w tych tekstach upragnioną spójność, którą dałoby się określić jednym słowem?

Piszący o Mickiewiczu mieli kiedyś więcej odwagi. Może nie przytłaczały ich jeszcze opinie i ustalenia szacownych poprzedników, może czytali poetę inaczej, dążąc do innego celu – na przykład tak, jak czynił to Artur Górski, stwierdzający bez wahania:

Dla Mickiewicza istnieje przede wszystkim zagadnienie dobrego i złego – i to od początku do końca, od pierwszych ballad do pracy o Boehmem; problemat ten stoi bowiem w nierozerwalnym dla niego związku z naturą woli, na której oprzeć pragnie całego człowieka45.

Dotyczy to na pewno Dziadów, Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego, Zdań i uwag46 i jeszcze innych utworów. Ale czy dotyczy również Pana Tadeusza, poematu uznanego powszechnie za pogodny, wypełniony zachwytem dla urody świata i nadzieją? Czy to możliwe, by zło stanowiło najważniejszy „problemat”, nękający i młodego Soplicę, i Hrabiego, i Telimenę, i nawet Zosię?

Górski był wizjonerem, odczytującym dzieła Mickiewicza niczym księgi natchnione, na pewno poddawał się naturalnym w przypadku artysty emocjom, którym nie powinien ulegać historyk literatury. A jednak znakomity znawca Pana Tadeusza doszedł przed laty do bardzo podobnych wniosków:

Zwornikiem centralnym, wiążącym budowlę poematu w jedność, wystrzelającym zarazem ponad niego jak wieża nad kościołem, jest unaocznione tu i tam, w treści narodu i w treści człowieka, niezłomne, radosne przeświadczenie o zwycięstwie. W najgłębszej istocie swej jest Pan Tadeusz poematem religijnym, jest kantykiem wiary w zwycięstwo nad złem, w zwycięstwo zarówno jednostkowe, jak zbiorowe, człowieka, jak narodu47.

Aby zrozumieć, czym ma być owo zwycięstwo nad złem i czemu wydaje się ono tak ważne, musimy chyba rozpocząć od zadania pytań znacznie trudniejszych, może w ogóle najtrudniejszych, formułowanych przez filozofów od samego początku: co to jest zło? skąd pochodzi? w jaki sposób istnieje? czy obdarzone zostało osobnym bytem, czy może jest tylko chwilowym stanem i ma jedynie pozór istnienia? czy oprócz przejawów zła mamy do czynienia z jakimś wielkim kosmicznym Złem zdolnym do skutecznego działania?

Poemat (nawet poemat metafizyczny), który różni się oczywiście od traktatu zawierającego tezy, argumenty i wyjaśnienia, zapewne nie udziela odpowiedzi wyczerpujących, które zadowoliłyby akademickiego historyka filozofii. Nie oczekujmy od poety starannie opracowanych (chociaż ciągle kontrowersyjnych) analiz w rodzaju tych, które zaproponował choćby w swej Teodycei Leibniz48. Nie spodziewajmy się generalizujących klasyfikacji, precyzyjnych wywodów, wysiłków zmierzających do ustalenia jednolitej terminologii. W poetyckiej wizji narzędziami poznania i opisu są metafory, zachowania bohaterów, ich upadki i zwycięstwa.

Nawet uchylając się tymczasem od rozstrzygnięcia kwestii, czym jest zło, trudno byłoby powiedzieć, że świat Pana Tadeusza jest nim przeniknięty. Wszystko, co widzimy, niemal wszystkie przejawy ludzkiej aktywności, takie jak praca, walka, nawet rozrywka, kojarzyć się mogą czytelnikom raczej z „jasną” stroną egzystencji. Zła w najczystszej postaci, oddzielonego od dobra, nie znajdziemy zapewne ani w soplicowskim dworku, ani w ogrodzie, ani nawet w pałacu Hrabiego czy w zaścianku.

A zatem gdzie go szukać? Oczywiście – wszędzie.

Jako cenną wskazówką posłużymy się fragmentem, który na pierwszy rzut oka wygląda bardzo niepozornie, a przecież kryje w sobie niezwykle ważną tajemnicę:

Ona tymczasem znikła, zakryta drzew cieniem.

Chwilę jeszcze z szpaleru przez majowe zwoje

Przeświecało coś na wskróś, jakby oczu dwoje.

Samotny Hrabia długo jeszcze stał w ogrodzie:

Dusza jego, jak ziemia po słońca zachodzie,

Ostygała powoli, barwy brała ciemne;

Zaczął marzyć, lecz sny miał bardzo nieprzyjemne.

Zbudził się, sam nie wiedząc, na kogo się gniewał

(III 166–173)

Zosia, która jeszcze przed chwilą złożyła młodemu arystokracie tak niestosowną propozycję, zachęcając go do pomocy w gospodarstwie domowym, znika nagle niczym istota bezcielesna. Oczarowany i zarazem rozczarowany Hrabia doznaje sprzecznych uczuć, ale w sumie nie są one przyjemne – jego dusza przybiera „ciemne barwy”, co objaśniłby na pewno bezbłędnie każdy psycholog, a jeszcze lepiej psychoanalityk. W tym wewnętrznym skłóceniu jest coś niezrozumiałego i niewytłumaczalnego również dla uważnego czytelnika. „Majowe zwoje”, „szpaler”, „cienie drzew” – wszystko to wydaje się raczej pozbawione światła, osłonięte przed promieniami słonecznymi. Nie do końca skutecznie, bo przez ścianę ciemnej zieleni coś jednak „prześwieca”, coś się przebija. Taką grę światła i cienia można chyba określić „migotaniem”, które łączyłoby się z próbą wysłania jakiegoś sygnału w stronę patrzącego. Coś prześwieca, coś migocze, coś błyszczy. Jeśli źródłem owego zagadkowego blasku są po prostu oczy obserwatora ukrytego w ogrodzie, to chcielibyśmy się dowiedzieć, kim jest owa osoba. Może to Zosia, która udała, że odchodzi, lecz z ukrycia dalej śledzi Hrabiego? A może zabłąkane dziecko? A może jeszcze ktoś inny? Jeśli to nie ksiądz Robak, to może pewien nieproszony gość, który podglądał niegdyś pierwszych mieszkańców rajskiego ogrodu? Odpowiedzi w tekście nie znajdziemy, więc pozwólmy działać fantazji.

Czasownik „migotać” pojawi się w Panu Tadeuszu jeszcze dwukrotnie, w bardzo interesujących kontekstach. Oto światło na strumieniu migoce „jako piękny wąż żmudzki” (VIII 613), oczywiście wąż święty, a nie demon w przebraniu, jak sądzić by mogli zawzięci wrogowie religii pogańskiej. Migoce coś jeszcze i jest to naprawdę znak złowieszczy, trudny do zlekceważenia – oto Stolnik w ostatnich chwilach swego życia:

[…] wystąpił na ganek

I brylantową szpinką ku słońcu migotał,

I wąs pokręcał dumnie i wzrok dumny miotał,

I zdało mi się, że mnie szczególniej urągał […]

(X 744–747)

Zanim Jacek Soplica ujrzy pogardliwy wzrok Stolnika, widzi jedynie zarys postaci i migotanie słonecznego światła odbitego w brylantowej szpilce. Czy to ma jakieś znaczenie? Oczywiście, że tak, i wie o tym doskonale każdy, kto pamięta scenę przesądzającą o losie Meursaulta, bohatera powieści Alberta Camusa Obcy. Jego także oślepił błysk słońca, a w chwilę później padł absurdalny strzał.

Zrozumieć tego chyba się nie da. Ani racjonalnie wytłumaczyć. Cóż więc to było?

Migotanie zła.

W Panu Tadeuszu zło „prześwieca”, podobnie jak para tajemniczych oczu. Gdyby pozostawało w ciemnościach, nie wysyłając w stronę człowieka zdradliwego zaproszenia, okazywałoby się zapewne znacznie mniej niebezpieczne – zwłaszcza że człowiek podążać pragnie raczej w kierunku dobra. Zło funkcjonuje niczym błędny ognik prowadzący wędrowca ku zgubie albo jak kierujące okręt na skały fałszywe światło, które marynarze biorą za sygnał latarni morskiej. Wiadomo od dawna, że stereotyp łączący istoty demoniczne z nieprzeniknioną ciemnością bywa błędny. Moce zła posługują się chętnie światłem, tyle że z ich strony jest to podstęp.

Rozważamy zresztą metafory, a nie obrazy wywiedzione wprost z rzeczywistości. Przekładając ich sens na język filozoficzny, zbliżamy się do prawdy rozważanej przez Kartezjusza w Medytacji IV. Jak to możliwe, że tak często zło bierzemy za dobro? Czy jest to cena za posiadanie wolnej woli i związanej z nią swobody wyboru?49 Czemu jednak zwodzi nas fałszywe światło? I czy w przyszłości jesteśmy w stanie ustrzec się skłonności do popełniania błędów?

Niewykluczone, że zło pozbawione jest obiektywnej realności, a jednak wolno podejrzewać, iż każde nasze działanie ukazuje jego ukrytą siłę. Czynimy zło świadomie lub nieświadomie, lecz może to tylko pozory? Bo przecież dopuszczając się zła, wcale nie myślimy o wolnej woli, słuszności dokonanego wyboru ani jego konsekwencjach. Może więc dzieje się tak, bo to nie my myślimy o istocie zła, lecz zło „myśli nas”50?

Jakkolwiek zgodnie z Księgą Rodzaju zło pojawia się w historii ludzkości po złamaniu zakazu przez Adama i Ewę, to z perspektywy dzisiejszej, zapewne bardziej uniwersalnej i pozbawionej nawet sankcji religijnej, jego pierwszym i bezdyskusyjnym przejawem wydaje się zabójstwo Abla. Z upływem stuleci potrafimy podać coraz mniej argumentów usprawiedliwiających zabijanie – nawet w najbardziej szlachetnej intencji. Pragmatyczne powody odbierania życia, stojące za tak zwanym najwyższym wymiarem kary, już nie przekonują. Chętnie godzimy się z opinią, że zabijanie to największe zło, z jakim mamy do czynienia na naszej planecie.

W epoce Mickiewicza taki pogląd wydawał się trudny do przyjęcia, choć już w XVIII wieku odnotowujemy pierwsze przykłady usunięcia kary śmierci z obowiązujących kodeksów prawnych. Pierwsze i bardzo jeszcze nieśmiałe, bo nawet w drugiej połowie XX wieku egzekucje w majestacie prawa, dokonywane nie tylko na pospolitych przestępcach, ale i przeciwnikach politycznych, nie należały do rzadkości. Przeciwko karze śmierci Kościół katolicki wypowiedział się bardzo późno i dość powściągliwie51. Kiedy obowiązujące prawodawstwo zabraniało odbierania życia, zawsze pozostawały inne możliwości: upozorowany nieszczęśliwy wypadek albo akt samobójczy, skrytobójstwo, tajemnicze zniknięcie niewygodnej osoby. Na początku XXI wieku przywiązani jesteśmy do życia chyba bardziej niż nasi antenaci. Chcemy, by medycyna, prawo, system polityczny i wojskowy chroniły przynajmniej biologiczne podstawy naszej egzystencji. Zachwycając się ciągle gotowością do poświęceń i najwyższych ofiar, wybieramy mimo wszystko raczej życie niż śmierć.

Jak łatwo zauważyć, w Panu Tadeuszu życie najbardziej wartościowej nawet jednostki nie ma aż tak wysokiej ceny. Rozmaicie pojmowany honor stawia się na ogół wyżej. Można zginąć na wojnie i to jest oczywiście powodem do chwały, ale nie przynosi nikomu ujmy także śmierć w pojedynku, z naszej perspektywy na ogół absurdalna. Polując na dzikie zwierzęta, też ryzykuje się życiem – im bardziej niebezpieczne stworzenie usiłujemy zabić, tym lepszą cieszymy się reputacją. Wojna, polowanie i pojedynek stwarzają bohaterom okazję do przedwczesnej, ale godnej śmierci. Domowe zamieszki, szlacheckie bójki, zajazdy odgrywają podobną rolę, choć ich uczestnicy wykazują może mniej heroizmu, a więcej skłonności do awantur.

W świetle wydarzeń opisanych w poemacie trudno o jednoznaczny wniosek, że wszelkie zabijanie jest złem. Zaangażowanie, polegające na uczestnictwie bądź respektowaniu panujących we wspólnocie obyczajów, czyni zabijanie powinnością. Zwłaszcza na wojnie czy podczas działań zbrojnych wojnę przypominających dochodzi zwykle do rozmycia pojęcia zła, które – oglądane z innego punktu widzenia – okazuje się wręcz dobrem. Warto w tym miejscu odwołać się do wyjaśnienia Schellinga, który tłumaczy, że „jedność nierozdzielna w Bogu” staje się „rozdzielna w człowieku – i to jest możliwością dobra i zła”52. Mickiewicz zdawał sobie sprawę z owego wielorakiego splątania dobra i zła, wprowadzając jako jeden z najważniejszych dylematów etycznych swego dzieła kwestię zabójstwa majora Płuta, do dziś zresztą budzącą skrajne opinie wśród badaczy i czytelników.

Mamy tu do czynienia z wzorcową wręcz antynomią, której usunąć chyba się nie da. Zamordowanie rosyjskiego oficera jest bez wątpienia złem („złem koniecznym” albo „mniejszym złem”, mówiąc językiem potocznym), ale czy dobrem byłoby pozostawienie tak nędznej kreatury przy życiu? Z drugiej strony – co ma wspólnego z moralnością taka forma „likwidacji” marnego wprawdzie człowieka i niebezpiecznego wroga, ale mimo wszystko osoby w danej chwili bezbronnej? To, że Gerwazy stoczył rycerski pojedynek z Płutem, możemy raczej między bajki włożyć.

Stało się tutaj jakieś nieszczęście, którego rozmiary nie ograniczają się do jednego niefortunnego zdarzenia. Pojmuje to doskonale ksiądz Robak, który trafnie przewiduje, że konsekwencje takiej katastrofy etycznej mogą być naprawdę groźne. Dla każdego! Dla szlachcica, dla chrześcijanina, dla człowieka dążącego do zbawienia duszy. O ile zabijanie bywa złem, to zabijanie bezbronnego, choćby i niewolnika (a Gerwazy nie protestuje, słysząc to określenie), jest złem najgorszym z możliwych, trudnym do zakwestionowania. Dlatego ksiądz Robak uruchamia pospiesznie jakiś rodzaj prowizorycznej etyki, obowiązującej na polu walki, choć niekoniecznie zgodnej z nauką Chrystusa, zalecającą przecież przebaczenie zamiast zabijania. Znajduje się on w bardzo niewygodnej sytuacji, bo z jednej strony reprezentuje autorytet osoby duchownej, cieszącej się ogromnym poważaniem w Soplicowie, z drugiej – o czym Klucznik co prawda jeszcze nie wie – sam jest przecież zabójcą. Nie bez wahania usprawiedliwia czyn Gerwazego niczym Schopenhauer tłumaczący nieco pokrętnie, że to, co w rzeczywistości przez nas obserwowanej wydaje się niewątpliwym złem, okazać się może mimo wszystko metafizycznym dobrem. Magiczne słowa pro publico bono nastrajają jak najlepiej mściwego Rębajłę, ale dla filozofa, który wzorem Kanta budowałby system pozbawiony wyjątków, byłyby przejawem niedopuszczalnej demagogii. Nie mogąc odnaleźć w postępku Gerwazego śladów etycznego czy też religijnego dobra, ksiądz Robak posługuje się kategorią „dobra publicznego”, chyba świadomy jej słabości.

Ci wszyscy, którzy chcieliby dojrzeć w Panu Tadeuszu poemat pełen humoru i radości, mają mimo wszystko kłopot, znajdując w nim raz po raz sceny nagłej i gwałtownej śmierci, brutalnego i bezlitosnego zabijania, przykłady okrucieństwa i przemocy. Co prawda zarówno opowiadający o nich narrator, jak i bohaterowie unikają zwykle dosłowności, sięgając po język pełen aluzji i eufemizmów. Gerwazy nie mówi, że „zabijał Sopliców”, lecz że pragnął „wyszczerbić” swój Scyzoryk „na Sopliców karkach”, dalej że „dwóch zarąbał w kłótni”, a kolejny w wyniku podpalenia „upiekł się jak piskorz” (II 347, 349, 352). Nie inaczej postępują dzielni Dobrzyńscy, którzy zamiast zabijać, chcą tylko „kropić”, „golić” i „sprawiać chrzciny”, a o „wieszaniu” marzy jedynie pan Buchman. Niech nas jednak nie wprowadza w błąd barwne słownictwo obytych z szablą i strzelbą bohaterów. Mamy tu w końcu do czynienia z wybuchającą nagle żądzą walki i odbierania życia, a także erupcją okrucieństwa, raz po raz powracającą w pogodnym rzekomo arcydziele.

Kiedy Pan Tadeusz wędrował do druku, Artur Schopenhauer był już autorem swego monumentalnego dzieła Świat jako wola i przedstawienie, natomiast Parerga i paralipomena miały dopiero ujrzeć światło dzienne. W przeciwieństwie do Mickiewicza ich twórca był nieprzejednanym pesymistą, nazywającym rzeczy po imieniu, zgorzkniałym filozofem, oceniającym istotę ludzką bez złudzeń. Co napisałby, gdyby jakimś cudem znalazł się na Litwie i miał okazję obserwować przygotowania do zajazdu? Może na przykład takie słowa:

w sercu każdego tkwi dzikie zwierzę, które czeka tylko na okazję, aby burzyć się i szaleć, chcąc zadać ból drugiemu i zniszczyć go, kiedy mu całkiem zagradza drogę. Jest to właśnie coś, z czego wyrasta wszelka chęć do walki i wojny i to właśnie, co ma w pełni poskromić przydatny człowiekowi dozorca, poznanie. W każdym razie można to nazwać radykalnym złem, czym odda się usługę przynajmniej tym, którym słowo zastępuje wyjaśnienie. Ja jednak mówię: jest to wola życia, która rozgoryczona coraz bardziej cierpieniem istnienia, stara się złagodzić własną mękę, przysparzając cudzej. Tą drogą rozwija się ona jednak we właściwą złość i okrucieństwo.53

O ile dla usprawiedliwienia zabijania człowiek stworzył wyrafinowany system najrozmaitszych pretekstów i wyjątków od ogólnej reguły, to okrucieństwo zawsze będzie budzić naszą odrazę, a nieliczne jednostki znajdujące w nim upodobanie wywoływać zrozumiałe przerażenie. Bohaterowie Pana Tadeusza są z okrucieństwem oswojeni – doświadczają go na polowaniu albo na wojnie, poznają jego istotę w procesie edukacji, słuchając starszych i bardziej doświadczonych. Hrabia nie protestuje, gdy Gerwazy z dumą przedstawia szczegóły zabójstw popełnionych na Soplicach. Teatr mordów wcale nie przeraża wrażliwego artysty, wręcz przeciwnie: powoduje raczej dreszcz emocji.

Dla człowieka mieszkającego na wsi zabijanie zwierzęcia rzadko kiedy wydaje się złem. Odbiera się życie szkodnikowi albo stworzeniu, które zostanie zjedzone, i to jest proces naturalny, w przypadku polowania o wiele mniej jednoznaczny, ponieważ zabijanie jest tu raczej przyjemnością niż potrzebą. Mickiewicz był podobno kiepskim myśliwym, może dlatego potrafił wczuć się także w rolę ściganej zwierzyny. Któryż z dzisiejszych czytelników w czasach sprzyjających ekologii nie nabrałby wstrętu do strzelby, czytając o szaraku zaszczutym przez uczestników polowania?

[…] siedział biedny zając,

Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając,

Okiem czerwonym spotkał myśliwców wejrzenie

I, jakby urzeczony, czując przeznaczenie,

Ze strachu od ich oczu nie mógł zwrócić oka

I pod opoką siedział martwy jak opoka.

(II 91–96)

A jednak trudno znaleźć bohatera poematu, który w stosunku do nieszczęsnego zwierzęcia odczułby litość, czyli w tym wypadku zdobył się na naturalny odruch dobra przeciwstawiony złu związanemu z odbieraniem życia. Asesor i Rejent, zaślepieni wizją sukcesów myśliwskich, nie są zdolni do żadnych rozważań filozoficznych. Tadeusz pragnie zrehabilitować się jak najszybciej za roztargnienie niepozwalające dostrzec w porę ściganego szaraka. Może więc Wojski, lecz on gardzi ściganiem zajęcy, woli polować na niedźwiedzie i… zabijać muchy. Dlaczego mucha jest dla soplicowskiego mędrca i maga godnym czarownikiem, a zając – nie? Na to pytanie bardzo trudno odpowiedzieć, jeśli chce się pozostać w granicach poetyckiego realizmu, dopiero w planie metafizycznym rzecz się być może wyjaśni.

Tymczasem przywołajmy jeszcze kilka przykładów okrucieństwa, które ujawnia się podczas bitwy. W ferworze walki żołnierz staje się albo „dzikim zwierzęciem” (wedle określenia Schopenhauera), albo maszyną do zabijania, co zauważył Mickiewicz choćby w Reducie Ordona. Inaczej być nie może, inaczej być nie powinno. Podczas polowania dochodzą zresztą do głosu podobne emocje. Przejmujący obraz łączy elementy sztuki myśliwskiej i rzemiosła wojennego. Dość nieoczekiwanie ranny człowiek i okaleczone zwierzę zachowują się bardzo podobnie:

Klucznik, trwogę Chrzciciela poznawszy po krzyku,

Odwrócił się i spuścił ostrze płytkiej stali

Między głowę Chrzciciela i ręce Moskali;

Cofnęli się, wydawszy przeraźliwe głosy,

Lecz jedna ręka, mocniej wplątana we włosy,

Została się, wisząca i krwią buchająca.

Tak orlik, jedną szponę gdy wbije w zająca,

Drugą, by wstrzymać zwierza, o drzewo uczepi,

A zając, targnąwszy się, orła wpół rozszczepi,

Prawa szpona u drzewa zostaje się w lesie,

A lewą, zakrwawioną, źwierz na pola niesie.

(IX 439–449)

Wspaniały fragment, który jakoś rehabilituje opisanego wcześniej zalęknionego zająca, czekającego biernie na śmierć. Nie powinniśmy jednak mieć złudzeń: zarówno podczas bitwy, jak i krwawego polowania zostajemy zamknięci w kręgu zła, z którego nie zawsze znajdujemy wyjście. Odwagę trudno w takiej sytuacji odróżnić od bezwzględności, a prawdziwy heroizm od nieludzkiego okrucieństwa. Mickiewicz nie oszczędza czytelników, wprowadzając elementy doprawdy makabryczne, jak choćby widok serów poplamionych krwią i szczątkami ludzkich mózgów:

Trzasnął słup: już sernica chwieje się i wali

Z brzemieniem drzew i serów na trójkąt Moskali,

Gniecie, rani, zabija; gdzie stały szeregi,

Leżą drwa, trupy, sery białe jako śniegi,

Krwią i mozgiem splamione. […]

(IX 707–711)

Sugestywność tego obrazu przywodzi na myśl dwudziestowieczny teatr okrucieństwa, a także niektóre pomysły surrealistów będące echem sennych koszmarów. Jeśli nawet uznamy fortel Wojskiego za osobliwą reminiscencję z lektury Eneidy54, to drastyczne szczegóły zawarte w cytacie przekraczają chyba ramy poetyki antycznego eposu. Znajdujemy się bowiem na nowożytnym polu bitwy – z upływem wieków wojna coraz bardziej upodabnia się do masowej rzezi i tego procesu nie da się już odwrócić, podobnie jak nie można zatrzymać narastającej fali okrucieństwa.

Zakładając, że rację ma Schopenhauer dowodzący, iż w sercu człowieka odzywa się niekiedy „dzikie zwierzę”, to mieszka tam, w najgłębszym zakamarku ludzkiej psychiki czy też duszy, ktoś jeszcze. Ktoś o wiele groźniejszy, przejmujący w krytycznych momentach całkowitą kontrolę nad naszym zachowaniem. Ktoś, kogo nigdy się nie zaprasza (albo bardzo rzadko się to czyni), lecz kogo pozbyć się naprawdę bardzo trudno. Istota, która podejmuje fatalne decyzje za nas i bez nas, lecz nie ponosi konsekwencji, jako że odpowiedzialność za zbrodnie i występki spada zawsze na człowieka.

Kto zabił Stolnika? Oczywiście – Jacek Soplica.

A kto sprawił, że Jacek zabił – wszystko jedno, w afekcie, z zimną krwią, bezmyślnie czy absurdalnie? Odpowiedź na to pytanie jest kwestią wiary, a nie poprawnego uszeregowania faktów. Jak się zdaje, nie wyjaśnimy niczego, odwołując się do racjonalnych przesłanek. Skoro ktoś ożenił się i założył rodzinę, to po co jeździ do zamku, na co jeszcze liczy? Czemu kusi los, zdając sobie sprawę, że tego rodzaju samotne wyprawy nie mogą przynieść nic dobrego? Nie pozostała mu już żadna nadzieja, czemu więc potęguje swoją rozpacz?

Sam sprawca zbrodni nie ma żadnych wątpliwości:

Jeździłem koło zamku; ile biesów w głowie

I w sercu miałem, kto ich imiona wypowie!

Stolnik! zabija dziecię własne, mnie już zabił,

Zniszczył! – Jadę pod bramę, szatan mię tam wabił.

(X 720–723)

Chciałoby się rozwinąć dalej tę historię: to nie Jacek marzy o zemście, to nie Jacek pragnie śmierci Stolnika i to nie Jacek strzela! Nieszczęsny bohater został bowiem ubezwłasnowolniony, już nie decyduje o własnym losie, znalazł się – jak powiedziałby uczony teolog – we władzy demona. Albo – jak stwierdziłby psycholog – został opętany, czyli zachowuje się jak człowiek niespełna rozumu55.

Znamy ten stan doskonale z licznych opisów, przekazów historycznych, dzieł literackich i filmowych:

Według myśli katolickiej i chrześcijańskiej, w centrum doświadczenia relacji z demonem, a także w centrum relacji ustanawianej przez demona z ludźmi i zwierzętami stoi zjawisko opętania. Z punktu widzenia ściśle naukowego jest ono formą obłędu schizoidalnego, w którym chory spostrzega, że jest „opanowany przez coś”, że „coś nim rządzi”, tak że ta władająca nim, obca moc wywołuje zaburzenia psychofizyczne w relacjach chorego ze światem rzeczywistym i jako idée fixe zajmuje jego umysł.56

Osiągnąwszy tak wiele, diabeł zaczyna układać plan życia swojej ofiary, ciągnie ją do zguby i hańby: niech żyje nie tylko z piętnem mordercy, ale także zdrajcy. To właśnie szatan odsłania przed Jackiem drogę haniebnej kariery, której ceną ma być wynarodowienie.

Targowiczanie potem chcieli mnie zaszczycić

Urzędem. – Gdybym wtenczas chciał się przemoskwicić!

Szatan radził – już byłem możny i bogaty;

Gdybym został Moskalem? Najpierwsze magnaty

Szukałyby mych względów; nawet szlachta braty,

Nawet gmin, który swoim tak łacnie uwłacza,

Tym, którzy Moskwie służą, szczęśliwszym – przebacza!

Wiedziałem to, a przecież – nie mogłem.

(X 810–817)

Zawierając pierwszy raz pakt z reprezentantami Zła, wchodzimy mniej czy bardziej świadomie w zaklęty krąg, z którego bardzo trudno się wydostać. Grzech rodzi kolejny grzech, narasta zła wiara, wedle której podążać można jedynie drogą występku i zbrodni. Pełna nieprawości ziemska rzeczywistość prezentuje się jako prawdziwe królestwo szatana57. Mord na Stolniku nie prowadzi na szafot ani do więzienia, lecz w pewnych okolicznościach zapewnić może nawet zaszczyty i szacunek otoczenia!

Kto – podobnie jak Jacek –  w i e,  że tak właśnie jest, musi zdobyć się na nadludzki wysiłek, by odrzucić straszliwą pokusę nihilizmu. Wiedza wraz ze stojącymi za nią rozumem, doświadczeniem i – być może – szatańską inspiracją to fatalni, choć skuteczni doradcy. W tym życiu zwycięstwo należeć będzie do zdrajców, tchórzy i karierowiczów. Czy należy więc bronić straconych pozycji? Czy warto troszczyć się o duszę, podejmując nierówny pojedynek ze złem?

Wielcy mistrzowie życia duchowego doradzają w takich wypadkach pokutę, ascezę, pokorę, wyrzeczenie się własnej woli. Są to środki zapewniające niekiedy odrodzenie, a co najmniej przywrócenie równowagi psychicznej. Ksiądz Robak musi ponadto doceniać wartość przebaczenia i zadośćuczynienia. Wie również, że szczęście osobiste nigdy już nie stanie się jego udziałem. Być może z tego powodu unika ujawniania ojcowskich uczuć, stroni od nadmiernej wylewności, poprzestaje na bardzo dyskretnej opiece nad synem. Czy ma świadomość, że i Tadeuszowi zagraża demon? Młode i niewinne istoty padają najczęściej ofiarami diabelskich zakusów, dlaczego więc on miałby być wyjątkiem?

W krytycznym momencie syn zachowuje się dokładnie tak samo jak ojciec. Czując ciężar winy, próbuje mimo wszystko przerzucić brzemię odpowiedzialności na jakąś nieznaną siłę, działającą wbrew woli człowieka, przysparzającą mu niepotrzebnych kłopotów. Rzecz jasna nie ma wątpliwości, jakim mianem określić tę złą energię, która przybywa nie wiadomo skąd:

Przecież ta Zosia, taka piękna, taka miła!

Stryj swatał ją! może by jego żoną była!

Gdyby nie szatan, co go plącząc w grzech za grzechem,

W kłamstwo za kłamstwem, wreszcie odstąpił z uśmiechem.

Złajany, pogardzony od wszystkich! w dni parę

Zmarnował przyszłość! uczuł słuszną zbrodni karę.

(VIII 538–543)

W jednej chwili Tadeusz nabiera absolutnej pewności, że cały jego dotychczasowy pobyt w Soplicowie okazał się ciągiem fatalnych w skutkach pomyłek! Co gorsza, trzeba się teraz zmierzyć z konsekwencjami lekkomyślności i proces ten będzie może rzutować na całe dalsze życie bohatera! Na szczęście już widać jakieś wyjście z mroku upadku: to niezłomna wiara, że przecież to nie on zaprzepaścił swoje szanse, to nie on zdradzał Zosię z Telimeną, to nie on wdał się w namiętny romans z dojrzałą kobietą, zachowując się wobec damy niezupełnie po rycersku. To nie on! To… szatan!

Zło czai się wszędzie i naprawdę nie zawsze można się przed jego fałszywym urokiem obronić. Zło występuje przeważnie w splątaniu z dobrem, uwikłane w dobro, czasem utajone. Wysiłki tych wszystkich myślicieli, którzy marzyli o uwolnieniu ludzkości od ciężaru zła, spotykały się od dawna z ripostą sceptyków pragnących w ten czy inny sposób istnienie bezwzględnego zła58 usprawiedliwić. To prawda, że stajemy – podobnie jak nasi poprzednicy żyjący w minionych wiekach – przed zadaniem ponad nasze skromne siły, to prawda, że musimy je podjąć, nie licząc na ostateczne powodzenie. A jednak zapewniająca z pozoru wewnętrzny spokój zgoda na relatywizm byłaby aktem kapitulacji. Czy nasze myślenie pozbędzie się niepotrzebnych komplikacji, jeśli przystaniemy na tezę francuskiego filozofa zawartą w poniższym fragmencie?

Jedność Dobra i Zła, choć nas przerasta, zasługuje na pełną akceptację. Nie sposób niczego pojąć, nie uwzględniając fundamentalnej reguły. Nadzieja na możliwość ich odróżnienia, krzewienia jednego kosztem drugiego, jest ułudą i niedorzecznością (dotyczy to w równym stopniu orędowników czynienia zła dla samego zła, również oni bowiem ostatecznie czynić będą dobro).59

Chciałoby się powiedzieć: ale przecież to nie stanie się automatycznie, bez naszego wytężonego wysiłku, bez aktywności całej wspólnoty albo przemiany wewnętrznej jednostek. Rozpoznanie wszechobecnego zła wiązać się musi z odsłonięciem jego genezy. Zły duch, demon, szatan, czart, diabeł – określenia są oczywiście umowne, lecz oznaczają groźne dla człowieka przejawy aktywności zła – czają się wszędzie, choć pewne przestrzenie wydają się dla nich bardziej dostępne.

Najlepszym przykładem jest zamek, gdzie wybuchają ciągle ludzkie emocje, gdzie wystarczy jedno nieostrożne słowo, by spowodować kłótnię, czy nawet prawdziwą bitwę. Mówi o tym już księga I, zatytułowana Gospodarstwo. Z ziemiańskiego Edenu, w którym wszystko jest na swoim miejscu, zbiory zapowiadają się doskonale, dom stoi otworem i zaprasza gości, a gospodarze przygotowują się do wieczerzy, zstępujemy wprost do szlacheckiego piekła. Może to zresztą dopiero „przedpiekle”, ale ileż tu niepokojących znaków, w najrozmaitszej formie przypominających o obecności zła!

Wyliczmy kilka najbardziej drastycznych: biesiada odbywa się w cudzym domu, a przy stole zasiada morderca dotychczasowego właściciela zamku! I nie tylko zasiada, lecz jeszcze odmawia pacierz… Coś tu zgrzyta, coś zapowiada nieszczęście, coś zakłóca rzekomą sielankę. Atmosfera stopniowo się zagęszcza, bo niemal każda rozmowa przeradza się w spór, który nie znajduje rozstrzygnięcia. Nawet jeśli jedna ze stron nie protestuje, przyjmując w milczeniu mniej lub bardziej zasłużoną krytykę, to jednak coś się psuje w funkcjonowaniu soplicowskiej wspólnoty. Kluczem do Gospodarstwa okazuje się zatarg, rozpoczęty sarkastyczną uwagą Podkomorzego. Wykład o grzeczności wcale go nie łagodzi, podobnie jak kłótnia Asesora i Rejenta czy dystans, który stwarza wypowiedź Robaka nieufnie zerkającego na carskiego oficera. Rzecznikiem sporu w majestacie prawa jest oczywiście Protazy, postać znacznie bardziej demoniczna, niż moglibyśmy w pierwszej chwili sądzić. I jeszcze jeden konflikt, dla głównego bohatera na razie nieczytelny – pojedynek, który w sercu Tadeusza toczą Telimena i Zosia. Pierwsze starcie odbywa się właśnie na zamku, w słabo oświetlonej zapewne jadalni, w tłumie gości. Tylko taki splot okoliczności mógł sprawić, że pomylona została tożsamość jakże odmiennych przecież bohaterek.

Humorystyczna sytuacja też może prowadzić do zła i być złem przeniknięta! W relacji na temat cudzoziemskiej mody pojawia się nagle „wenecki diabeł w niemieckiej karecie” (I 450). Ten żartobliwy epitet można objaśniać rozmaicie60. Podkomorzy przypisuje go chłopom, więc jako człowiek światły nie traktuje go chyba poważnie, a tym bardziej: dosłownie. Co innego, gdy próbujemy rozpoznać źródła zła – z perspektywy prowincjonalnego autorytetu należy do nich, rzecz jasna, cudzoziemska moda prowadząca do zmiany obyczaju i podważenia rangi tradycji. Z takiej formy demonizmu można już szydzić, skoro należy ona do przeszłości. Ale czy na pewno? Czy nie odrodzi się po przemarszu armii napoleońskiej?

Zamykając księgę V, mamy wrażenie, że diabeł zadomowił się w zamku już na dobre, bowiem daje o sobie znać podczas kolejnej kłótni, która kończy się bardzo groźną awanturą. I nie pomaga znakomita kuchnia: smakowity chłodnik, kurczęta ani szparagi, nie poprawiają humorów nawet dary piwniczki: węgrzyn i malaga. Asesor znajduje się w sporze z Rejentem, Tadeuszowi nie układa się z Telimeną, nawet Sędzia i Podkomorzy stracili ochotę do podzielenia się z „młodzieżą” swoimi doświadczeniami. Wreszcie następuje wybryk Gerwazego i bitwa przy stole. Co się właściwie dzieje? Może winni są nie tylko goście i gospodarz?

Tylko pukanie korków i brzęki talerzy

Odbijała zamkowa sień wielka i pusta:

Rzekłbyś, iż zły duch gościom zasznurował usta.

(V 322–324)

– tak mówi narrator, lecz nie wiemy, czy sam wierzy w obecność złego ducha. Ostatecznie złego ducha przeważnie nie widać, zwłaszcza gdy pojawia się jako osobistość bezcielesna, demoniczna energia, złowroga inspiracja. Z jego działalności zdaje sobie natomiast doskonale sprawę ktoś, kto chyba potrafi nawiązać tajemny kontakt z ciemną sferą bytu. To oczywiście Wojski, który zachęcając do podjęcia konwersacji, pragnie rozproszyć coraz groźniejsze milczenie. Nie wiadomo, czy wolno go uznać za reprezentanta dobra, ale na pewno niemal w każdej sytuacji występuje jako rzecznik zgody (choć na wszelki wypadek nosi nóż w rękawie!).

Zdaje się, że Wojski wierzy w diabła, podobnie zresztą jak Maciek Dobrzyński (obaj nie cieszą się zaufaniem katolickiego księdza, który wolałby mieć do czynienia z wiernymi mniej biegłymi w kwestiach tak delikatnych jak wiedza tajemna). Jednak nie szukałby go na pewno na dnie małego głębokiego jeziorka przywodzącego na myśl wilczy dół. Oczywiście, demon kryje się nieraz w naturze, lecz towarzystwo ludzi zdecydowanie bardziej mu odpowiada. Tego zdania był zresztą sam Mickiewicz, gdy w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego nazywał lichwiarza diabłem, a w działaniu królów dopatrywał się przejawów opętania. Szatańska trójca zaborczych monarchów doprowadziła do zagłady Rzeczpospolitej Obojga Narodów, co oznaczało katastrofę znacznie poważniejszą niż naruszenie równowagi politycznej – to historyczne zwycięstwo zła, świadectwo upadku całej cywilizacji.

Nie docierając do źródeł kosmicznego Zła, pozostawiając w zawieszeniu jego relacje z Bogiem, zatrzymajmy się na ludzkim poziomie bytowania, gdzie działają najrozmaitsze, przeważnie sprzeczne siły. W perspektywie chrześcijańskiej wyglądać to może inaczej, lecz mądry Seneka radzi pragmatycznie, by rozmyślając o naturze dobra i zła, nie patrzeć, skąd przychodzą, lecz dokąd prowadzą61. Nie za każdym razem zaakceptujemy taki punkt widzenia, lecz wydaje się on w pewnych kontekstach przydatny.

Żyjąc i działając w świecie dalekim od rajskiego ogrodu, w żaden sposób nie jesteśmy w stanie uniknąć zetknięcia ze złem. Ostatecznie jednak zawsze albo prawie zawsze możemy dokonać lepszego lub gorszego wyboru. Jego istotę tak ujmuje współczesny autor rozwijający swą tezę na marginesie refleksji św. Augustyna i Schellinga:

Musimy oswoić się z myślą o powszechności zła. Jest ono niemal współrozciągłe ze światem. Jest niewytłumaczalną głębią świata. Jednakże nie powinniśmy przynajmniej zdradzać naszej „duszy napełnionej duchem”, tego „wewnętrznego nieba”. Tyle wolność zawsze potrafi – dochować wierności lepszemu Ja. Musimy dotrzymać obietnicy, której jesteśmy niedoskonałym ucieleśnieniem.62

Szatan jest bogiem zemsty, co stawia go, rzecz jasna, w opozycji do Chrystusa, Boga przebaczenia. Tę różnicę akcentuje całym swoim życiem ksiądz Robak, w przeciwieństwie do Jacka Soplicy przekonany, że zemsta wiedzie donikąd i dlatego należy jej się wyrzec. Skąd natomiast bierze się myśl o zemście? Z dumy, bo przecież pokora skłania raczej do rezygnacji i cierpliwego czekania na boską sprawiedliwość. Duma każe wziąć sprawy w swoje ręce, duma niepokoi, duma nie pozwala żyć ani pogodzić się z losem. Czym byłaby w takim razie duma? Ksiądz Robak próbuje to wyjaśnić Gerwazemu: