Pamiętniki Hadriana - Marguerite Yourcenar - ebook + książka

Pamiętniki Hadriana ebook

Yourcenar Marguerite

4,5

Opis

„Wziąć czyjeś życie, które Historia (o ile to w ogóle możliwe) już poznała, ustaliła, zamknęła w jego kształcie ostatecznym, i zrobić to tak, aby jednym rzutem oka objąć cały łuk; więcej, wybrać taki moment, kiedy człowiek, który to życie przeżył, waży je w swoim ręku, docieka wielu rzeczy, przez chwilę udaje mu się wydać o nich osąd. Zrobić to tak, żeby wobec swojego życia zajął tę samą pozycję co my”.

Ten zamysł Marguerite Yourcenar udało się zrealizować dopiero w 1951 roku, wiele lat po pierwszej, zarzuconej próbie napisania powieści o cesarzu Hadrianie. Tak powstała jedna z najwybitniejszych książek XX wieku, w której głos rzymskiego cesarza dokonującego rozliczenia ze swoim życiem brzmi niezwykle autentycznie – pisarka znakomicie udokumentowała realia – ale i współcześnie, bo dotyka samej istoty egzystencjalnego doświadczenia. W długim liście do Marka Aureliusza Hadrian opowiada o swoich rozterkach władcy i poglądach filozoficznych, zamiłowaniu do literatury i sztuki, a także o miłości do Antinousa. Jest to zarazem głęboka medytacja nad ludzką naturą, przemijaniem i prawdą Historii.

Powieści towarzyszą „Zapiski do ‘Pamiętników Hadriana’” w przekładzie Krystyny Dolatowskiej, w których Yourcenar zdradza swój zamysł i okoliczności powstania powieści, a przede wszystkim odsłania tajemnice swej sztuki pisarskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
donale

Dobrze spędzony czas

Wspaniała i epicka, wiele ciekawych myśli, przenikliwe studium czlowieczenstwa.
00

Popularność




ANI­MU­LA VA­GU­LA BLAN­DU­LA

Mój dro­gi Mar­ku,

uda­łem się dziś ra­no do me­go le­ka­rza Her­mo­ge­ne­sa, któ­ry nie­daw­no po­wró­cił do Wil­li z do­syć dłu­giej po­dró­ży po Azji. Ba­da­nie mia­ło się od­być na czczo: umó­wi­li­śmy się na wcze­sną go­dzi­nę po­ran­ną. Po­ło­ży­łem się na łóż­ku, zdjąw­szy płaszcz i tu­ni­kę. Oszczę­dzę ci szcze­gó­łów, któ­re by­ły­by ci tak sa­mo jak i mnie nie­mi­łe, i opi­su cia­ła męż­czy­zny, któ­ry się po­su­wa w la­tach i oswa­ja z my­ślą o śmier­ci na pu­chli­nę ser­ca. Po­wiedz­my tyl­ko, żem kasz­lał, od­dy­chał i wstrzy­my­wał od­dech, po­dług wska­zó­wek Her­mo­ge­ne­sa, za­nie­po­ko­jo­ne­go jed­nak tak szyb­ki­mi po­stę­pa­mi cho­ro­by i go­to­we­go obar­czyć od­po­wie­dzial­no­ścią za to mło­de­go Iol­la­sa, któ­ry mnie pod­czas je­go nie­obec­no­ści le­czył. Trud­no jest po­zo­stać ce­sa­rzem w obec­no­ści le­ka­rza, trud­no jest też za­cho­wać swo­je czło­wie­czeń­stwo. Oko prak­ty­ka wi­dzia­ło we mnie tyl­ko zbio­ro­wi­sko hu­mo­rów, smut­ny amal­ga­mat lim­fy i krwi. Te­go ran­ka po raz pierw­szy na­wie­dzi­ła mnie myśl, że mo­je cia­ło, ten wier­ny to­wa­rzysz, ten przy­ja­ciel pew­niej­szy i le­piej mi zna­ny niż mo­ja du­sza, jest tyl­ko przy­cza­jo­nym po­two­rem, któ­ry w koń­cu po­żre swe­go pa­na. Po­kój… Lu­bię mo­je cia­ło; słu­ży­ło mi do­brze i na wszel­kie spo­so­by, i nie ską­pię mu na­leż­nych sta­rań. Ale już nie li­czę, jak wy­da­je się jesz­cze czy­nić Her­mo­ge­nes, na cu­do­twór­cze wła­ści­wo­ści ziół, ści­słe do­zo­wa­nie mi­ne­ral­nych so­li, po któ­re jeź­dził na Wschód. Ten czło­wiek, tak prze­cież ro­zum­ny, ura­czył mnie ogól­ni­ko­wy­mi for­muł­ka­mi otu­chy, zbyt ba­nal­ny­mi, by ko­go­kol­wiek oszu­kać; wie, jak wstręt­ne jest mi te­go ro­dza­ju oszu­stwo, ale nie moż­na bez­kar­nie zaj­mo­wać się me­dy­cy­ną przez lat prze­szło trzy­dzie­ści. Wy­ba­czam za­cne­mu słu­dze to usi­ło­wa­nie ukry­cia przede mną mo­jej śmier­ci. Her­mo­ge­nes jest uczo­ny; jest na­wet mą­dry; je­go uczci­wość o wie­le prze­wyż­sza zwy­kłą uczci­wość po­spo­li­te­go dwor­skie­go le­ka­rza. Bę­dę dzię­ki te­mu naj­le­piej pie­lę­gno­wa­nym cho­rym. Ale nikt nie mo­że prze­sko­czyć wy­zna­czo­nych gra­nic; mo­je spuch­nię­te no­gi już mnie nie dźwi­ga­ją pod­czas dłu­gich ce­re­mo­nii rzym­skich; du­szę się; i mam sześć­dzie­siąt lat.

Nie wy­cią­gaj stąd fał­szy­wych wnio­sków: nie je­stem jesz­cze do­syć sła­by, że­by się pod­dać uro­je­niom stra­chu, nie­mal tak sa­mo jak uro­je­nia na­dziei nie­do­rzecz­nym, a na pew­no o wie­le przy­krzej­szym. Gdy­by się trze­ba by­ło łu­dzić, wo­lał­bym się łu­dzić, ufa­jąc; nie stra­cił­bym na tym wię­cej, a mniej bym cier­piał. Ten ter­min, ta­ki już bli­ski, nie mu­si być bez­zwłocz­ny; jesz­cze się kła­dę co noc z na­dzie­ją do­cze­ka­nia ran­ka. We­wnątrz nie­prze­kra­czal­nych gra­nic, o któ­rych przed chwi­lą mó­wi­łem, mo­gę bro­nić me­go sta­no­wi­ska, piędź za pię­dzią, a na­wet i od­zy­ski­wać kil­ka ca­li z te­re­nu, któ­rym utra­cił. Wsze­la­ko do­sze­dłem do wie­ku, w któ­rym ży­cie sta­je się dla każ­de­go czło­wie­ka do­bro­wol­nie przy­ję­tą klę­ską. Rzec, że mo­je dnie są po­li­czo­ne, nic nie zna­czy; za­wsze tak by­ło; i jest tak dla nas wszyst­kich. Ale nie­pew­ność miej­sca, po­ry i spo­so­bu, któ­ra nie po­zwa­la nam wi­dzieć wy­raź­nie te­go ce­lu, ku któ­re­mu zbli­ża­my się bez ustan­ku, zmniej­sza się dla mnie w mia­rę po­stę­pów mo­jej śmier­tel­nej cho­ro­by. Każ­dy w każ­dej chwi­li mo­że umrzeć; ale cho­ry wie, że za dzie­sięć lat nie bę­dzie żyć. Mój mar­gi­nes nie­pew­no­ści roz­cią­ga się już nie na la­ta, ale na mie­sią­ce. Mo­je szan­se, że zgi­nę od pchnię­cia szty­le­tem w ser­ce al­bo od upad­ku z ko­nia, sta­ją się już cał­kiem zni­ko­me; dżu­ma wy­da­je się nie­praw­do­po­dob­na; trąd i rak osta­tecz­nie prze­ści­gnię­te. Już mi nie gro­zi ry­zy­ko, że po­le­gnę na gra­ni­cy od ka­le­doń­skiej sie­kie­ry al­bo prze­szy­ty par­tyj­ską strza­łą; bu­rze nie umia­ły sko­rzy­stać z da­wa­nych im oka­zji i wi­docz­nie miał słusz­ność wiesz­czek, któ­ry prze­po­wie­dział mi, że nie uto­nę. Umrę w Ty­bu­rze, w Rzy­mie al­bo, naj­da­lej, w Ne­apo­lu i do­ko­na te­go dzie­ła atak dusz­no­ści. Czy za­bie­rze mnie dzie­sią­ty atak, czy set­ny? Oto ca­łe py­ta­nie. Jak po­dróż­nik że­glu­ją­cy mię­dzy wy­spa­mi Ar­chi­pe­la­gu, któ­ry wi­dzi świe­tli­stą mgłę wzno­szą­cą się pod wie­czór i od­kry­wa po­wo­li za­rys brze­gów, za­czy­nam do­strze­gać pro­fil mo­jej śmier­ci.

Nie­któ­re dzie­dzi­ny me­go ży­cia już są po­dob­ne do opróż­nio­nych ze sprzę­tów kom­nat zbyt wiel­kie­go pa­ła­cu, któ­re­go zbied­nia­ły wła­ści­ciel nie jest w sta­nie za­miesz­ki­wać w ca­ło­ści. Już nie po­lu­ję: gdy­bym tyl­ko ja je­den za­kłó­cał im prze­żu­wa­nie pa­szy i za­ba­wy, ko­zi­ce w gó­rach Etru­rii ży­ły­by w spo­ko­ju. Za­wsze utrzy­my­wa­łem z le­śną Dia­ną zmien­ne i na­mięt­ne sto­sun­ki męż­czy­zny z przed­mio­tem uko­cha­nia: kie­dy by­łem mło­dzień­cem, ło­wy na dzi­ka da­ły mi pierw­sze szan­se ze­tknię­cia się z do­wo­dze­niem i nie­bez­pie­czeń­stwem; od­da­wa­łem się im z pa­sją; Tra­jan ła­jał mnie za mo­je w tej dzie­dzi­nie wy­bry­ki. Po­lo­wa­nie z na­gon­ką na po­la­nie w Hisz­pa­nii by­ło mo­im naj­daw­niej­szym do­świad­cze­niem śmier­ci, od­wa­gi, li­to­ści dla stwo­rzeń i tra­gicz­nej ucie­chy przy­glą­da­nia się, jak cier­pią. Ja­ko doj­rza­łe­mu męż­czyź­nie ło­wy da­wa­ły mi wy­tchnie­nie po ty­lu wal­kach, ja­kie sta­cza­łem skry­cie z prze­ciw­ni­ka­mi na­zbyt prze­bie­gły­mi al­bo na­zbyt tę­py­mi, na­zbyt sła­by­mi al­bo na­zbyt sil­ny­mi dla mnie. Ta uczci­wa wal­ka mię­dzy in­te­li­gen­cją czło­wie­ka i czuj­ną zwin­no­ścią dzi­kich zwie­rząt wy­da­wa­ła mi się dziw­nie czy­sta w po­rów­na­niu z ludz­ką prze­bie­gło­ścią. Ja­ko ce­sa­rzo­wi, mo­je ło­wy w To­ska­nii po­zwa­la­ły mi oce­niać od­wa­gę al­bo po­my­sło­wość wy­so­kich urzęd­ni­ków: wy­eli­mi­no­wa­łem lub wy­bra­łem pod­czas ło­wów nie­jed­ne­go mę­ża sta­nu. Póź­niej w Bi­ty­nii, w Ka­pa­do­cji, wiel­kie po­lo­wa­nia z na­gon­ką by­ły mi pre­tek­stem do uro­czy­ste­go świę­to­wa­nia, je­sien­ne­go trium­fu w la­sach Azji. Ale to­wa­rzysz mo­ich ostat­nich ło­wów umarł mło­do i mo­je za­mi­ło­wa­nie do tych gwał­tow­nych uciech bar­dzo osła­bło po je­go odej­ściu. Jed­nak na­wet tu, w Ty­bu­rze, na­głe par­sk­nię­cie je­le­nia pod li­ść­mi wy­star­cza, by drgnął we mnie in­stynkt star­szy od wszyst­kich, dzię­ki któ­re­mu czu­ję się ty­leż ge­par­dem, co i ce­sa­rzem. Kto wie? Mo­że tak oszczę­dza­łem krew ludz­ką dla­te­go je­dy­nie, żem prze­lał ty­le krwi dzi­kich zwie­rząt, któ­re nie­kie­dy, po­ta­jem­nie, wo­la­łem od lu­dzi. Przy­znam, że ob­raz dzi­kich zwie­rząt nur­tu­je mnie cią­gle i z tru­dem się po­wstrzy­mu­ję od nie­koń­czą­cych się my­śliw­skich opo­wie­ści, któ­re mo­gły­by na nie la­da pró­bę wy­sta­wić cier­pli­wość mo­ich wie­czor­nych go­ści. Prze­cież wspo­mnie­nie dnia, w któ­rym po raz pierw­szy zo­sta­łem my­śli­wym, ma swój urok, hi­sto­ria zaś o lwach za­bi­tych w Mau­re­ta­nii też jest nie­zła.

Wy­rze­cze­nie się ko­nia by­ło ofia­rą jesz­cze przy­krzej­szą: zwie­rzy­na jest tyl­ko prze­ciw­ni­kiem, koń był za­wsze przy­ja­cie­lem. Gdy­by mi po­zwo­lo­no sa­me­mu so­bie wy­brać kształt i stan, zo­stał­bym cen­tau­rem. Sto­sun­ki mię­dzy Bo­ry­ste­ne­sem i mną by­ły ma­te­ma­tycz­nie ści­słe: słu­chał mnie jak swe­go mó­zgu, a nie jak swe­go pa­na. Czym uzy­skał kie­dy, by tak po­stę­po­wał czło­wiek? Wła­dza tak cał­ko­wi­ta mie­ści w so­bie, jak i każ­da in­na, ry­zy­ko omył­ki dla czło­wie­ka, któ­ry ją spra­wu­je, ale roz­kosz po­ry­wa­nia się na nie­moż­li­wość w dzie­dzi­nie sko­ków przez prze­szko­dy by­ła zbyt wiel­ka, by ża­ło­wać zwich­nię­te­go ra­mie­nia czy zła­ma­ne­go że­bra. Mój koń ty­sią­cz­ne po­ję­cia ty­czą­ce ty­tu­łu, funk­cji, na­zwi­ska, któ­re kom­pli­ku­ją przy­jaźń ludz­ką, za­stę­po­wał jed­ną je­dy­ną a do­kład­ną zna­jo­mo­ścią me­go ludz­kie­go cię­ża­ru. W mo­ich po­ry­wach brał udział po­spo­łu ze mną; wy­czu­wał, mo­że le­piej niż ja, mo­ment, w któ­rym mo­ja wo­la bra­ła roz­brat z mo­ją si­łą. Ale już nie ob­ju­czam na­stęp­cy Bo­ry­ste­ne­sa cię­ża­rem czło­wie­ka cho­re­go, o zwiot­cza­łych mię­śniach, zbyt sła­be­go, by się wdra­pać o wła­snych si­łach na grzbiet wierz­chow­ca. Mój ad­iu­tant Ce­ler ujeż­dża go w tej chwi­li na trak­cie do Pre­ne­ste; mo­je wszyst­kie mi­nio­ne do­świad­cze­nia z szyb­ko­ścią po­zwa­la­ją mi dzie­lić ucie­chę jeźdź­ca i ucie­chę ko­nia, oce­nić do­zna­nia czło­wie­ka, któ­ry mknie ga­lo­pem w sło­necz­ny i wietrz­ny dzień. Kie­dy Ce­ler z ko­nia ze­ska­ku­je, ra­zem z nim znów sta­ję na zie­mi. Tak sa­mo jest z pły­wa­niem: wy­rze­kłem się pły­wa­nia, ale jesz­cze od­czu­wam roz­kosz pły­wa­ka piesz­czo­ne­go przez wo­dę. Biec, na­wet po naj­krót­szym szla­ku, by­ło­by mi dziś tak sa­mo trud­no jak cięż­kie­mu po­są­go­wi, ja­kie­muś ce­za­ro­wi z ka­mie­nia, ale pa­mię­tam, jak bie­ga­łem, bę­dąc dziec­kiem, po wy­schłych wzgó­rzach Hisz­pa­nii, pa­mię­tam tę grę ze so­bą, w któ­rej do­cho­dzi się aż do kre­su tchu, ma­jąc pew­ność, że do­sko­na­łe ser­ce, nie­tknię­te płu­ca przy­wró­cą rów­no­wa­gę; i z by­le atle­tą ćwi­czą­cym się w bie­ga­niu na dłu­gi dy­stans łą­czy mnie nić po­ro­zu­mie­nia, ja­kie­go nie da­ła­by sa­ma in­te­li­gen­cja. W ten spo­sób z każ­dej umie­jęt­no­ści upra­wia­nej w swo­im cza­sie czer­pię wie­dzę, któ­ra mi po czę­ści re­kom­pen­su­je utra­co­ne ucie­chy. Wie­rzy­łem, i w do­brych chwi­lach jesz­cze wie­rzę, że moż­na by dzie­lić w ten spo­sób ist­nie­nie wszyst­kich i że to po­wi­no­wac­two by­ło­by jed­nym z naj­mniej wąt­pli­wych ro­dza­jów nie­śmier­tel­no­ści. Zda­rza­ły się chwi­le, w któ­rych owo współ­ro­zu­mie­nie usi­ło­wa­ło prze­kro­czyć to, co ludz­kie, prze­su­nąć się z pły­wa­ka na fa­lę. Ale tu, nie­wspo­ma­ga­ny żad­nym ści­słym po­zna­niem, wkra­czam w dzie­dzi­nę me­ta­mor­foz snu.

Ob­żar­stwo to wa­da rzym­ska, lecz dla mnie roz­ko­szą by­ła wstrze­mięź­li­wość. Her­mo­ge­nes ni­cze­go nie mu­siał zmie­niać w mo­jej die­cie, mo­że tyl­ko tę nie­cier­pli­wość, któ­ra mi ka­za­ła jeść by­le gdzie, o by­le ja­kiej po­rze, pierw­szą, ja­ka po­pa­dła, po­tra­wę, jak­by po to, by za jed­nym za­ma­chem za­spo­ko­ić wy­ma­ga­nia gło­du. I jest to oczy­wi­ste, że czło­wiek bo­ga­ty, któ­ry tyl­ko z wła­snej wo­li za­zna­wał nie­do­stat­ku al­bo do­świad­czał go je­dy­nie przej­ścio­wo, ja­ko jed­ne­go z bar­dziej lub mniej pod­nie­ca­ją­cych skład­ni­ków woj­ny i po­dró­ży, ro­bił­by złe wra­że­nie, cheł­piąc się, że się nie ob­że­ra. Ob­żar­stwo w pew­ne uro­czy­ste dnie by­ło za­wsze na­tu­ral­ną am­bi­cją, ra­do­ścią i du­mą bie­da­ków. Lu­bi­łem woń pie­czo­ne­go mię­si­wa i brzęk ko­tłów ra­do­śnie opróż­nia­nych przez woj­sko, lu­bi­łem, kie­dy uczty obo­zo­we (al­bo to, co w obo­zie jest ucztą) by­ły tym, czym po­win­ny być, we­so­łą i ru­basz­ną prze­ciw­wa­gą co­dzien­nych pry­wa­cyj; zno­si­łem cał­kiem nie­źle woń fry­tur na pu­blicz­nych pla­cach w cza­sie Sa­tur­na­liów. Ale rzym­skie fe­sty­ny wy­wo­ły­wa­ły we mnie ty­le wstrę­tu i nu­dy, że je­ślim przy­pusz­czał cza­sa­mi, iż mo­że i zgi­nę pod­czas ja­kiejś wy­pra­wy ba­daw­czej al­bo wo­jen­nej, mó­wi­łem so­bie na po­krze­pie­nie du­cha, że przy­naj­mniej nie bę­dę już by­wał na obia­dach. Nie uwła­czaj mi, pro­szę, bio­rąc mnie za po­spo­li­te­go ab­ne­ga­ta: czyn­ność, któ­ra od­by­wa się dwa al­bo trzy ra­zy dzien­nie i któ­rej ce­lem jest za­si­la­nie ży­cia, na pew­no za­słu­gu­je na na­sze wszel­kie sta­ra­nie. Jeść owoc to wchła­niać w sie­bie pięk­ny przed­miot, ży­wy, ob­cy, wy­kar­mio­ny i tro­skli­wie wy­ho­do­wa­ny, jak i my, przez zie­mię; to spo­ży­wać ofia­rę, w któ­rej sie­bie prze­kła­da­my po­nad rzecz. Ile­kroć mia­łem w ustach kęs żoł­nier­skie­go chle­ba, za­wsze za­chwy­ca­ło mnie, że rzecz cięż­ko i po­spo­li­cie tra­wio­na przez żo­łąd­ko­we so­ki po­tra­fi się za­mie­nić w krew, w cie­pło, w od­wa­gę być mo­że. Ach, dla­cze­go mój umysł, w swo­je naj­lep­sze dnie, po­sia­da za­le­d­wie część asy­mi­la­cyj­nych mo­cy cia­ła?

Wła­śnie w Rzy­mie, pod­czas dłu­gich ofi­cjal­nych ban­kie­tów, zda­rza­ło mi się roz­my­ślać o po­cząt­kach, nie­daw­nych sto­sun­ko­wo, na­sze­go zbyt­ku, o tym lu­dzie skrzęt­nych rol­ni­ków i wstrze­mięź­li­wych żoł­nie­rzy, ży­wią­cych się czosn­kiem i jęcz­mie­niem, któ­rzy, przez pod­bój, na­gle do­rwaw­szy się do ku­chen Azji, za­czę­li po­chła­niać te skom­pli­ko­wa­ne po­kar­my z nie­okrze­sa­niem wie­śnia­ków czu­ją­cych wil­czy głód. Na­si Rzy­mia­nie dła­wią się or­to­la­na­mi, za­le­wa­ją so­sa­mi i tru­ją ko­rze­nia­mi. Api­cjusz pysz­ni się ko­lej­no­ścią po­da­wa­nych po­traw, na­stęp­stwem dań kwa­śnych i słod­kich, cięż­kich i lek­kich, któ­re skła­da­ją się na pięk­ny po­rzą­dek je­go uczt; jesz­cze pół bie­dy, gdy­by każ­de z tych dań by­ło po­da­wa­ne osob­no, przy­swa­ja­ne na czczo, ucze­nie kosz­to­wa­ne przez sma­ko­sza ma­ją­ce­go wszyst­kie bro­daw­ki sma­ko­we nie­tknię­te. Po­da­wa­ne jed­ne po dru­gich, w spo­wsze­dnia­łej i co­dzien­nej ob­fi­to­ści, two­rzą na pod­nie­bie­niu i w żo­łąd­ku je­dzą­ce­go czło­wie­ka pa­skud­ną mie­sza­ni­nę, w któ­rej wo­nie, sma­ki, sub­stan­cje tra­cą wła­ści­wą so­bie war­tość i za­chwy­ca­ją­cą toż­sa­mość. Ten bie­dak Lu­cjusz za­ba­wiał się nie­gdyś w przy­rzą­dza­nie dla mnie rzad­kich po­traw; je­go szyn­ka i ko­rze­nie, w iście na­uko­wy spo­sób do­zo­wa­ne w pasz­te­tach z ba­żan­tów, by­ły świa­dec­twem sztu­ki tak ści­słej jak sztu­ka mu­zy­ka i ma­la­rza; a prze­cież wo­lał­bym czy­ste mię­so te­go pięk­ne­go pta­ka. Gre­cja le­piej się na tym ro­zu­mia­ła; jej wi­no za­pra­wio­ne ży­wi­cą, jej chleb po­sy­pa­ny se­za­mem, ry­by opie­ka­ne na rusz­cie, na brze­gu mo­rza, nie­rów­no przy­pa­lo­ne ogniem i do­pra­wio­ne tu i ów­dzie zgrzy­tli­wym ziarn­kiem pia­sku, w czy­sty spo­sób sy­ci­ły ape­tyt, nie ota­cza­jąc nad­mia­rem kom­pli­ka­cji naj­prost­szej z na­szych ra­do­ści. W spe­lun­kach Egi­ny i Fa­le­ro­nu kosz­to­wa­łem po­kar­mów tak świe­żych, że po­zo­sta­wa­ły bo­sko czy­ste mi­mo brud­nych pal­ców po­da­ją­ce­go chłop­ca, po­kar­mów tak skrom­nych, ale tak ob­fi­tych, jak­by za­wie­ra­ły w so­bie w naj­bar­dziej skon­den­so­wa­nej po­sta­ci ja­kąś esen­cję nie­śmier­tel­no­ści. Mię­so pie­czo­ne wie­czo­ra­mi pod­czas po­lo­wań mia­ło tak­że tę ja­kość nie­le­d­wie sa­kral­ną, ka­za­ło się nam cof­nąć głę­biej, aż do dzi­kich ple­mien­nych po­cząt­ków. Wi­no wta­jem­ni­cza nas w wul­ka­nicz­ne se­kre­ty gle­by, w ukry­te mi­ne­ral­ne bo­gac­twa: pu­char wi­na z Sa­mos, wy­pi­ty w po­łu­dnie w słoń­cu al­bo, prze­ciw­nie, wy­pi­ty zi­mo­wym wie­czo­rem, w sta­nie zmę­cze­nia, któ­re po­zwa­la od ra­zu uczuć we wgłę­bie­niu prze­po­ny cie­płe prze­pły­wa­nie na­po­ju, je­go pew­ne i roz­grze­wa­ją­ce roz­cho­dze­nie się po na­szych ży­łach, jest do­zna­niem pra­wie świę­tym, czę­sto za sil­nym dla ludz­kiej gło­wy; nie od­naj­du­ję go w ta­kiej czy­sto­ści w wi­nie po­cho­dzą­cym z nu­me­ro­wa­nych piw­nic Rzy­mu i nie­cier­pli­wi mnie pe­dan­tyzm wiel­kich znaw­ców ga­tun­ków win. Wo­da pi­ta z dło­ni al­bo wprost ze źró­dła jesz­cze bo­go­boj­niej wle­wa w nas naj­se­kret­niej­szą sól zie­mi i nie­biań­ski deszcz. Ale na­wet wo­da jest roz­ko­szą, któ­rej cho­re­mu, ja­kim je­stem, wol­no uży­wać tyl­ko umiar­ko­wa­nie. Trud­no: bę­dę się sta­rał czuć na war­gach jej ni­kłą w sma­ku świe­żość, na­wet i w ago­nii, zmie­sza­ną z go­ry­czą ostat­nich le­ków.

Przez krót­ki czas po­wstrzy­my­wa­łem się od spo­ży­wa­nia mię­sa, w szko­łach fi­lo­zo­ficz­nych, gdzie go­dzi się wy­pró­bo­wać raz każ­dą me­to­dę po­stę­po­wa­nia; póź­niej, w Azji, wi­dzia­łem gim­no­so­fi­stów in­dyj­skich od­wra­ca­ją­cych gło­wy od dy­mią­cych ja­gniąt i ćwiar­tek ga­ze­li po­da­wa­nych pod na­mio­tem Osro­esa. Ale ta prak­ty­ka, w któ­rej znaj­du­je urok twój mło­dzień­czy asce­tyzm, wy­ma­ga jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gów niż ob­żar­stwo; za bar­dzo nas od­dzie­la od ogó­łu lu­dzi w funk­cji pra­wie za­wsze pu­blicz­nej, któ­rej naj­czę­ściej pa­tro­nu­ją wy­staw­ność al­bo przy­jaźń. Wo­lę przez ca­łe ży­cie ży­wić się tu­czo­ny­mi gę­śmi i per­licz­ka­mi niż się na­ra­żać przy każ­dym po­sił­ku na to, że współ­bie­siad­ni­cy po­ma­wiać mnie bę­dą o po­pi­sy­wa­nie się asce­ty­zmem. I tak nie bez tru­du, za po­mo­cą su­szo­nych owo­ców i po­wo­lut­ku wy­są­cza­nej szklan­ki, uda­wa­ło mi się ukry­wać przed mo­imi go­ść­mi, że po­tra­wy przy­go­to­wa­ne na mój stół przez kuch­mi­strzów by­ły bar­dziej dla nich niż dla mnie al­bo że mo­ja cie­ka­wość tych dań koń­czy­ła się wcze­śniej niż ich. Pa­nu­ją­ce­mu nie do­sta­je tu swo­bo­dy, ja­kiej za­ży­wa fi­lo­zof: nie mo­że so­bie po­zwo­lić na to, by być od­mien­nym w na­zbyt wie­lu punk­tach rów­no­cze­śnie, a wie­dzą bo­go­wie, że ta­kich od­mien­nych punk­tów mia­łem już i tak na­zbyt wie­le, choć po­chle­bia­łem so­bie, że wie­lu z nich nie wi­dać. Zaś re­li­gij­ne skru­pu­ły gim­no­so­fi­sty, je­go wstręt na wi­dok krwa­wią­ce­go mię­sa prze­ję­ły­by mnie bar­dziej, gdy­by mi się nie zda­rza­ło za­sta­na­wiać, na czym po­le­ga istot­na róż­ni­ca mię­dzy cier­pie­niem ści­na­nej tra­wy i cier­pie­niem za­rzy­na­nych ba­ra­nów, i czy zgro­za na wi­dok mor­do­wa­nych zwie­rząt nie po­le­ga przede wszyst­kim na tym, że na­sza wraż­li­wość przy­na­le­ży do te­go sa­me­go kró­le­stwa istot ży­wych. Wsze­la­ko w pew­nych chwi­lach ży­cia, w okre­sach ob­rzę­do­we­go po­stu na przy­kład al­bo pod­czas re­li­gij­nych wta­jem­ni­czeń, po­zna­łem, ja­kie wy­ni­ka­ją ko­rzy­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa dla du­cha z róż­nych form ści­słej wstrze­mięź­li­wo­ści czy na­wet do­bro­wol­ne­go wy­cień­cze­nia, z tych sta­nów bli­skich sza­łu, kie­dy cia­ło, wy­zbyw­szy się po czę­ści swe­go ba­la­stu, wcho­dzi w świat, do któ­re­go nie zo­sta­ło stwo­rzo­ne, a któ­ry jest pre­fi­gu­ra­cją chłod­nej lek­ko­ści śmier­ci. W in­nych chwi­lach te do­świad­cze­nia po­zwo­li­ły mi igrać z my­ślą o stop­nio­wym sa­mo­bój­stwie, o śmier­ci przez ko­lej­ne wta­jem­ni­cze­nia, jak się to zda­rza nie­któ­rym fi­lo­zo­fom, o czymś na kształt od­wró­co­nej roz­pu­sty, w któ­rej do­cho­dzi się aż do wy­czer­pa­nia ludz­kiej sub­stan­cji. Ale ni­g­dy bym nie miał ocho­ty włą­czyć się cał­ko­wi­cie w ja­kiś sys­tem i nie chciał­bym, że­by skru­puł ode­brał mi pra­wo do na­je­dze­nia się wę­dli­ną, je­śli­bym przy­pad­kiem miał chęć al­bo je­śli­by to by­ło je­dy­ne ła­two do­stęp­ne po­ży­wie­nie.

Cy­ni­cy i mo­ra­li­ści zgod­nie kła­dą roz­ko­sze mi­ło­ści mię­dzy ucie­chy zwa­ne po­spo­li­ty­mi, mię­dzy przy­jem­no­ści pi­cia i je­dze­nia, uzna­jąc je przy tym – po­nie­waż twier­dzą, że się moż­na bez nich obyć – za mniej od tych dru­gich nie­odzow­ne. Po mo­ra­li­ście spo­dzie­wam się wszyst­kie­go, ale dzi­wi mnie, że cy­nik się tak my­li. Przy­pu­ść­my, że jed­ni i dru­dzy bo­ją się swo­ich de­mo­nów, ule­ga­ją im bądź też im się opie­ra­ją i usi­łu­ją zlek­ce­wa­żyć da­wa­ną przez nie roz­kosz, że­by jej ja­koś od­jąć tę nie­mal strasz­li­wą moc, pod któ­rą mu­szą się ugiąć, i dziw­ną ta­jem­ni­czość, w któ­rej się czu­ją za­błą­ka­ni. Uwie­rzę w utoż­sa­mie­nie mi­ło­ści z ra­do­ścia­mi czy­sto fi­zycz­ny­mi (je­śli przy­pu­ści­my, że ta­kie w ogó­le ist­nie­ją) w dniu kie­dy zo­ba­czę, jak sma­kosz szlo­cha z roz­ko­szy przed ulu­bio­ną po­tra­wą ni­czym ko­cha­nek na mło­dym ra­mie­niu. Ze wszyst­kich gier i uciech jest to je­dy­na mo­gą­ca wstrzą­snąć du­szą i je­dy­na, w któ­rej gracz mu­si pod­dać się oszo­ło­mie­niu do­zna­wa­ne­mu przez cia­ło. Nie jest nie­odzow­ne, by pi­ją­cy wy­rzekł się roz­sąd­ku, ale ko­cha­nek, któ­ry roz­są­dek za­cho­wu­je, nie jest do koń­ca po­słusz­ny swo­je­mu bó­stwu. Wy­rze­cze­nie się al­bo nad­uży­cie wszę­dzie in­dziej wcią­ga tyl­ko czło­wie­ka sa­me­go: wy­jąw­szy przy­pa­dek Dio­ge­ne­sa, któ­re­go ogra­ni­cze­nia i cha­rak­ter roz­sąd­ne­go po­prze­sta­nia na gor­szym okre­śla­ją się sa­me przez się, każ­dy za­bieg zmy­sło­wy sta­wia nas wo­bec Dru­gie­go Czło­wie­ka, wplą­tu­je w wy­ma­ga­nia i ko­niecz­no­ści wy­bo­ru. Nie znam dzie­dzi­ny, w któ­rej czło­wiek de­cy­do­wał­by się dla po­wo­dów prost­szych i bar­dziej nie­uchron­nych, w któ­rej wy­bra­ny przed­miot wa­żo­ny by był ści­śle po­dług swe­go wła­ści­we­go cię­ża­ru roz­ko­szy, w któ­rej ama­tor prawd miał­by wię­cej szans na osą­dze­nie isto­ty na­giej. Po­czy­na­jąc od chwi­li te­go wy­zu­cia ze wszyst­kie­go, rów­ne­go wy­zu­ciu śmier­ci, po­ko­ry więk­szej niż po­ko­ra klę­ski i mo­dli­twy, za każ­dym ra­zem zdu­mie­wam się i za­chwy­cam, wi­dząc, jak się for­mu­je od no­wa za­wi­łość od­mów, od­po­wie­dzial­no­ści, wkła­dów, rzew­nych wy­znań, kru­chych kłamstw, na­mięt­nych kom­pro­mi­sów, mię­dzy mo­imi ucie­cha­mi i ucie­cha­mi tej Oso­by Dru­giej, ty­le wię­zów nie­moż­li­wych do ro­ze­rwa­nia, a prze­cież roz­plą­ty­wa­nych tak szyb­ko. Ta ta­jem­ni­cza gra, zmie­rza­ją­ca od mi­ło­ści cia­ła do mi­ło­ści oso­by, wy­da­wa­ła mi się wy­star­cza­ją­co pięk­na, by po­świę­cić jej część mo­je­go ży­cia. Sło­wa my­lą, gdyż sło­wo „roz­kosz” ukry­wa rze­czy­wi­sto­ści sprzecz­ne, mie­ści w so­bie za­ra­zem po­ję­cia cie­pła, ła­god­no­ści, bli­skiej za­ży­ło­ści ciał i po­ję­cia prze­mo­cy, ago­nii i krzy­ku. Spro­śne zdan­ko Po­sej­do­nio­sa o po­cie­ra­niu się dwóch na­skór­ków, któ­re, wi­dzia­łem, wy­pi­sy­wa­łeś ze sta­ran­no­ścią grzecz­ne­go dziec­ka w two­ich szkol­nych ze­szy­tach, ty­leż okre­śla fe­no­men mi­ło­ści, ile stru­na do­tknię­ta pal­cem da­je po­ję­cie o cu­dzie dźwię­ków. Ubli­ża nie ty­le roz­ko­szy, ile sa­me­mu cia­łu, te­mu in­stru­men­to­wi z mię­śni, krwi i na­skór­ka, tej czer­wo­nej chmu­rze, któ­rej bły­ska­wi­cą jest du­sza.

I wy­zna­ję, że ro­zum sta­je w po­mie­sza­niu wo­bec sa­me­go cu­du mi­ło­ści, dziw­nej ob­se­sji spra­wia­ją­cej, że ta sa­ma ma­te­ria cie­le­sna, któ­rą zaj­mu­je­my się tak ma­ło, kie­dy sta­no­wi na­sze wła­sne cia­ło, o któ­rą trosz­czy­my się po to tyl­ko, by ją umyć, na­kar­mić i, je­że­li moż­na, nie dać jej cier­pieć – mo­że w nas wzbu­dzić tak na­mięt­ną po­trze­bę piesz­czo­ty je­dy­nie dla­te­go, że jest oży­wio­na oso­bo­wo­ścią od­mien­ną od na­szej i że, ukła­da­jąc się w ry­sy twa­rzy, przed­sta­wia ja­kieś pięk­no, co do któ­re­go zresz­tą i naj­lep­si sę­dzio­wie nie są w zgo­dzie. Tu ludz­ka lo­gi­ka po­zo­sta­je na ze­wnątrz jak w ob­ja­wie­niach mi­ste­riów. Nie omy­li­ła się w tym wzglę­dzie lu­do­wa tra­dy­cja, któ­ra za­wsze wi­dzia­ła w mi­ło­ści for­mę wta­jem­ni­cze­nia, punkt, w któ­rym spo­ty­ka się to, co se­kret­ne i sa­kral­ne. Do­świad­cze­nie zmy­sło­we da się po­rów­nać z mi­ste­ria­mi tak­że i w tym, że pierw­sze zbli­że­nie wy­da­je się nie­wta­jem­ni­czo­ne­mu ry­tu­ałem mniej lub bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym, gor­szą­co da­le­kim od zna­nych mu na co dzień czyn­no­ści spa­nia, pi­cia i je­dze­nia, przed­mio­tem kpi­ny, wsty­du al­bo zgro­zy. Wła­śnie tak, jak ta­niec me­nad al­bo szał ko­ry­ban­tów, na­sza mi­łość po­cią­ga nas w świat od­mien­ny, w któ­ry kie­dy in­dziej nie wol­no nam wcho­dzić i w któ­rym prze­sta­je­my po­ru­szać się swo­bod­nie, kie­dy ga­śnie za­pał al­bo koń­czy się roz­kosz. Przy­bi­ty do ko­cha­ne­go cia­ła jak ukrzy­żo­wa­ny do swo­je­go krzy­ża, do­wie­dzia­łem się o ist­nie­niu kil­ku se­kre­tów, któ­re już mi w pa­mię­ci blak­ną, pod­le­ga­jąc te­mu sa­me­mu pra­wu, któ­re czy­ni, że ozdro­wie­niec prze­sta­je się orien­to­wać w ta­jem­ni­czych praw­dach swo­jej cho­ro­by, że wy­pusz­czo­ny na wol­ność wię­zień za­po­mi­na o mę­ce, a otrzeź­wia­ły trium­fa­tor o chwa­le.

Ma­rzy­ło mi się cza­sem opra­co­wa­nie sys­te­mu ludz­kie­go po­zna­nia opar­te­go na ero­ty­ce, teo­rii kon­tak­tu, w któ­rej ta­jem­ni­ca i god­ność Isto­ty Dru­giej po­le­ga­ła­by wła­śnie na da­wa­niu me­mu Ja te­go punk­tu opar­cia z in­ne­go świa­ta. Roz­kosz zmy­sło­wa by­ła­by w tej fi­lo­zo­fii for­mą peł­niej­szą, a za­ra­zem bar­dziej sa­mo­ist­ną te­go zbli­że­nia z Dru­gą Isto­tą, jesz­cze jed­ną umie­jęt­no­ścią od­da­ną w służ­bę po­zna­wa­nia te­go, co nie jest na­mi. Na­wet w zbli­że­niach naj­mniej zmy­sło­wych to wła­śnie po­przez kon­takt cie­le­sny wzru­sze­nie za­mie­ra al­bo się ro­dzi: nie­co od­ra­ża­ją­ca dłoń tej sta­rusz­ki, któ­ra mi po­da­je proś­bę, wil­got­ne czo­ło me­go ko­na­ją­ce­go oj­ca, ob­my­ta ra­na ran­ne­go. Na­wet sto­sun­ki naj­bar­dziej in­te­lek­tu­al­ne al­bo naj­bar­dziej obo­jęt­ne do­ko­nu­ją się po­przez ten sys­tem sy­gna­łów cia­ła: na­gle roz­ja­śnio­ne spoj­rze­nie try­bu­na, któ­re­mu tłu­ma­czysz ma­newr w ra­nek przed bi­twą, bez­oso­bo­wy ukłon pod­wład­ne­go, któ­re­mu na­sze po­ja­wie­nie się ka­że za­sty­gnąć w po­sta­wie po­słu­szeń­stwa, przy­ja­zne spoj­rze­nie nie­wol­ni­ka, któ­re­mu dzię­ku­ję za przy­nie­sie­nie ta­cy, al­bo mi­na sta­re­go przy­ja­cie­la na wi­dok grec­kiej ka­mei, któ­rą mu da­ję, świad­czą­ca o na­le­ży­tym osza­co­wa­niu jej war­to­ści. Wo­bec więk­szo­ści istot naj­lżej­sze, naj­bar­dziej po­wierz­chow­ne kon­tak­ty czy­nią za­dość na­szej chę­ci, a na­wet już prze­wyż­sza­ją ją. Je­śli się upo­rczy­wie mno­żą wo­kół isto­ty je­dy­nej, pó­ki jej nie oto­czą cał­ko­wi­cie, je­śli każ­da cząst­ka czy­je­goś cia­ła przy­oble­ka się dla nas w ty­leż wstrzą­sa­ją­cych zna­czeń co i ry­sy twa­rzy; je­śli jed­no stwo­rze­nie, miast wzbu­dzać w nas co naj­wy­żej roz­draż­nie­nie, przy­jem­ność al­bo nu­dę, prze­śla­du­je nas jak mu­zy­ka i nę­ka jak ma­te­ma­tycz­ne za­da­nie; je­śli przej­dzie z pe­ry­fe­ryj na­sze­go świa­ta w je­go cen­trum, sta­nie się nam, na­resz­cie, bar­dziej nie­odzow­ne niż na­sze wła­sne Ja – to zna­czy, że za­dzi­wia­ją­cy cud stał się, cud, w któ­rym wi­dzę w o wie­le więk­szym stop­niu owład­nię­cie cia­ła du­chem niż zwy­kłą igrasz­kę cia­ła.

Ta­kie za­pa­try­wa­nia na mi­łość mo­gły­by pro­wa­dzić do ka­rie­ry uwo­dzi­cie­la. Je­ślim jej nie zro­bił, to dla­te­go za­pew­ne, żem ro­bił coś in­ne­go, coś lep­sze­go mo­że. W bra­ku ge­niu­szu ta­ka ka­rie­ra wy­ma­ga sta­rań, na­wet i pod­stę­pów, do któ­rych nie bar­dzo się czu­łem uzdol­nio­ny. To za­sta­wia­nie wciąż tych sa­mych si­deł, ta ru­ty­na po­prze­sta­ją­ca na wiecz­nym przy­bli­ża­niu się, któ­re sa­mo zwy­cię­stwo ogra­ni­cza, wszyst­ko to mnie znu­ży­ło. Tech­ni­ka wiel­kie­go uwo­dzi­cie­la wy­ma­ga w prze­cho­dze­niu z przed­mio­tu na przed­miot ła­two­ści, obo­jęt­no­ści, któ­rych wo­bec nich nie mam: w każ­dym ra­zie czę­ściej one mnie rzu­ca­ły niż ja je; ni­g­dy nie ro­zu­mia­łem, jak moż­na się ja­kąś isto­tą na­sy­cić. Chęć do­kład­ne­go ob­li­cze­nia bo­gactw, ja­kie nam każ­da no­wa mi­łość przy­no­si, chęć pa­trze­nia, jak się zmie­nia­ją, jak się, być mo­że, sta­rze­ją, nie idzie w pa­rze z mno­go­ścią zdo­by­czy. Nie­gdyś przy­pusz­cza­łem, że nie­ja­kie za­mi­ło­wa­nie do pięk­na za­stą­pi mi cno­tę, po­tra­fi mnie uod­por­nić na na­zbyt po­spo­li­te za­bie­gi. Alem się omy­lił. Mi­ło­śnik pięk­na koń­czy na od­naj­dy­wa­niu go wszę­dzie, zło­tej żył­ki w naj­po­dlej­szych ży­łach; na do­zna­wa­niu, kie­dy bie­rze do rę­ki te ar­cy­dzie­ła szcząt­ko­we, po­bru­dzo­ne al­bo po­tłu­czo­ne, przy­jem­no­ści znaw­cy, któ­ry je­den je­dy­ny ko­lek­cjo­nu­je wy­ro­by garn­car­skie uzna­wa­ne za po­spo­li­te. Po­waż­niej­szą dla czło­wie­ka ma­ją­ce­go do­bry smak prze­szko­dą jest wy­bit­na po­zy­cja w ukła­dzie spraw ludz­kich i owo ry­zy­ko po­chleb­stwa al­bo kłam­stwa, ja­kie w so­bie mie­ści nie­mal ab­so­lut­na po­tę­ga. Myśl, że ktoś, choć­by w naj­mniej­szej mie­rze, sztucz­nie zmie­nia się w mo­jej obec­no­ści, jest zdol­na spra­wić, bym go ża­ło­wał, gar­dził nim al­bo go znie­na­wi­dził. Cier­pia­łem od tych nie­do­god­no­ści mo­jej szczę­snej do­li jak ubo­gi od nie­do­god­no­ści swo­jej nę­dzy. Jesz­cze krok, a był­bym uległ fik­cji, któ­ra po­le­ga na przy­pusz­cze­niu, że cza­ru­jesz, wów­czas gdy wiesz, że się na­rzu­casz. Zaś tam za­cząć się mo­że obrzy­dze­nie, a na­wet i głu­po­ta.

I, na­resz­cie, od zwie­trza­łych pod­stę­pów ocza­ro­wy­wa­nia wo­la­ło­by się cał­kiem pro­ste praw­dy roz­pu­sty, gdy­by tam tak­że nie wła­da­ło kłam­stwo. W za­sa­dzie je­stem go­tów zgo­dzić się, że pro­sty­tu­cja jest sztu­ką jak ma­saż al­bo cze­sa­nie, ale już mi trud­no zna­leźć upodo­ba­nie w byt­no­ści u fry­zje­ra czy u ma­sa­ży­sty. Nic tak gru­biań­skie­go jak wspól­ni­cy. Spoj­rze­nie spod oka obe­rży­sty, któ­ry dla mnie cho­wa naj­lep­sze wi­no, a przez to sa­mo po­zba­wia go ko­goś in­ne­go, wy­star­cza­ło w cza­sach mo­jej mło­do­ści, by mi zbrzy­dzić roz­ryw­ki Rzy­mu. Nie­mi­ło mi, kie­dy ja­kiś stwór są­dzi, iż jest w sta­nie dys­kon­to­wać mo­je pra­gnie­nie, prze­wi­dzieć je, me­cha­nicz­nie do­sto­so­wać się do te­go, co uwa­ża za mój wy­bór. To głu­pie i znie­kształ­co­ne od­bi­cie mnie sa­me­go, ja­kie po­ka­zu­je mi w ta­kich chwi­lach ludz­ki mózg, mo­gło­by spra­wić, że już wo­lał­bym smut­ne skut­ki asce­ty­zmu. Je­śli le­gen­da nie wy­ol­brzy­mia obłą­kań­czych wy­sko­ków Ne­ro­na, kunsz­tow­nych do­świad­czeń Ty­be­riu­sza, ci wiel­cy kon­su­men­ci roz­ko­szy mu­sie­li wi­dać mieć zmy­sły moc­no nie­mra­we, je­śli się wy­si­la­li na tak skom­pli­ko­wa­ne przed­się­wzię­cia, i mu­sie­li nie­zwy­kle gar­dzić ludź­mi, by ścier­pieć, że wy­szy­dza­ją i wy­ko­rzy­stu­ją ich. Wsze­la­ko, żem się pra­wie że wy­rzekł tych zbyt ma­chi­nal­nych form roz­ko­szy al­bo żem w nich nie za­szedł za da­le­ko, za­wdzię­czam ra­czej me­mu szczę­ściu niż cno­cie, nie­zdol­nej się cze­mu­kol­wiek oprzeć. Mógł­bym w to po­paść na sta­rość jak i w każ­dy in­ny ro­dzaj zmę­cze­nia al­bo nie­ła­du. Cho­ro­ba i sto­sun­ko­wo bli­ska śmierć oca­lą mnie od mo­no­ton­ne­go po­wta­rza­nia tych sa­mych ge­stów, po­dob­ne­go do wy­da­wa­nia lek­cji za do­brze wy­uczo­nej na pa­mięć. Ze wszyst­kich ra­do­ści, ja­kie mnie po­wo­li opusz­cza­ją, sen jest jed­ną z naj­cen­niej­szych, a też i naj­pow­szech­niej­szych. Czło­wiek, któ­ry źle i ma­ło sy­pia, opar­ty na licz­nych po­dusz­kach, ma kie­dy me­dy­to­wać o tej oso­bli­wej roz­ko­szy. Przy­zna­ję, że sen naj­do­sko­nal­szy jest nie­mal ko­niecz­nie do­dat­kiem do mi­ło­ści: roz­waż­ny od­po­czy­nek od­zwier­cie­dla­ją­cy się w dwóch cia­łach. Ale tu in­te­re­su­je mnie spe­cy­ficz­na ta­jem­ni­ca snu za­ży­wa­ne­go dla sa­me­go spa­nia, nie­unik­nio­ne nur­ko­wa­nie, na ja­kie się od­wa­ża co wie­czo­ra czło­wiek na­gi, sam i bez­bron­ny, w oce­anie, w któ­rym się wszyst­ko zmie­nia, bar­wy, gę­sto­ści, na­wet rytm od­de­chu, i w któ­rym spo­ty­ka­my zmar­łych. Uspo­ka­ja nas co do snu to, że się z nie­go wy­cho­dzi i że się wy­cho­dzi nie­zmie­nio­nym, po­nie­waż prze­dziw­ny za­kaz nie po­zwa­la nam za­bie­rać ze so­bą ca­łej po­zo­sta­ło­ści na­szych ma­rzeń sen­nych. Uspo­ka­ja nas i to tak­że, że sen le­czy ze zmę­cze­nia, ale le­czy nas z nie­go na pe­wien czas, me­to­dą naj­ra­dy­kal­niej­szą, urzą­dza­jąc się tak, że­by nas nie by­ło. Tu, jak i wszę­dzie, przy­jem­ność i sztu­ka po­le­ga­ją na świa­do­mym pod­da­niu się tej bło­go­sła­wio­nej nie­świa­do­mo­ści, na zgo­dzie na to, by być tak sub­tel­nie słab­szym, cięż­szym, lżej­szym, bar­dziej za­tar­tym, niż się jest. Póź­niej po­mó­wię jesz­cze o za­dzi­wia­ją­cym ple­mie­niu ma­rzeń sen­nych. Te­raz wo­lę mó­wić o pew­nych do­świad­cze­niach na­gie­go snu, na­gie­go bu­dze­nia się, któ­re gra­ni­czą ze śmier­cią i ze zmar­twych­wsta­niem. Po­sta­ram się od­two­rzyć do­kład­ne wra­że­nie po­ra­ża­ją­cych jak grom snów mło­do­ści, kie­dy czło­wiek za­sy­piał nad książ­ka­mi, w ubra­niu, i zo­sta­wał na­gle prze­nie­sio­ny z ma­te­ma­ty­ki i pra­wa do wnę­trza snu moc­ne­go i peł­ne­go, tak wy­peł­nio­ne­go nie­uży­tą ener­gią, że się w nim kosz­to­wa­ło, by tak rzec, czy­stej esen­cji by­tu po­przez za­mknię­te po­wie­ki. Wspo­mi­nam na­głe za­pa­da­nie w sen na go­łej zie­mi, w le­sie, po mę­czą­cym dniu ło­wów; bu­dzi­ło mnie szcze­ka­nie psów al­bo ich ła­py, któ­re wspar­ły na mo­jej pier­si. Tak cał­ko­wi­te by­ło odej­ście, że za każ­dym ra­zem mógł­bym się obu­dzić kim in­nym, i dzi­wi­łem się, a cza­sem by­wa­ło mi smut­no, że to bez­błęd­nie dzia­ła­ją­ce urzą­dze­nie spro­wa­dza­ło mnie z tak da­le­ka do tej cia­snej dział­ki czło­wie­czeń­stwa, ja­ką je­stem ja sam. Czym­że by­ły te ce­chy szcze­gól­ne, na któ­rych nam naj­bar­dziej za­le­ży, je­śli li­czy­ły się tak ma­ło dla swo­bod­ne­go śpią­ce­go i je­śli na se­kun­dę przed po­wró­ce­niem z ża­lem w skó­rę Ha­dria­na uda­ło mi się roz­ko­szo­wać nie­le­d­wie że świa­do­mie tym czło­wie­kiem pu­stym, tym ist­nie­niem bez prze­szło­ści?

Ską­d­inąd cho­ro­ba, wiek też ma­ją swo­je cu­dow­no­ści i otrzy­mu­ją od snu in­ne for­my bło­go­sła­wień­stwa. Przed ro­kiem mniej wię­cej, po dniu szcze­gól­nie nu­żą­cym, w Rzy­mie, za­zna­łem wy­tchnie­nia, w któ­rym wy­czer­pa­nie sił zdzia­ła­ło te sa­me cu­da – al­bo ra­czej in­ne cu­da niż nie­gdyś nie­wy­czer­pa­ne tych sił za­so­by. Rzad­ko te­raz by­wam w mie­ście; sta­ra­łem się za­ła­twić tam naj­wię­cej, jak się da­ło. Dzień był nie­zwy­kle wy­peł­nio­ny: po po­sie­dze­niu w Se­na­cie po­sie­dze­nie w try­bu­na­le, po­tem ar­cy­dłu­ga dys­ku­sja z jed­nym z kwe­sto­rów; po czym uro­czy­stość re­li­gij­na, któ­rej nie moż­na skró­cić i w cza­sie któ­rej pa­dał deszcz. Ja sam ze­bra­łem, sam skle­ci­łem w ca­łość te wszyst­kie róż­ne za­ję­cia, że­by zo­sta­wić mię­dzy ni­mi moż­li­wie naj­mniej cza­su nie­po­trzeb­nym na­trę­tom i po­chleb­com. Po­wrót kon­no był jed­ną z mo­ich ostat­nich ta­kich jazd. Wró­ci­łem do Wil­li z nie­sma­kiem, cho­ry, zzięb­nię­ty, jak się zięb­nie, kie­dy krew wzdra­ga się i już nie krą­ży jak trze­ba w na­szych ży­łach. Ce­ler i Cha­brias krzą­ta­li się przy mnie, ale tro­skli­wość mo­że być mę­czą­ca, na­wet kie­dy jest szcze­ra. W mo­jej sy­pial­ni prze­łkną­łem kil­ka ły­żek go­rą­ce­go kle­iku, któ­ry go­to­wa­łem sam nie przez po­dejrz­li­wość, jak wy­obra­ża­no so­bie, ale dla­te­go, że w ten spo­sób fun­do­wa­łem so­bie luk­sus sa­mot­no­ści. Po­ło­ży­łem się; sen wy­da­wał się tak ode mnie da­le­ki jak zdro­wie, jak mło­dość, jak si­ła. Usną­łem. Pia­sek w klep­sy­drze do­wiódł mi, że spa­łem le­d­wie go­dzi­nę. Krót­ka chwi­la cał­ko­wi­te­go uśpie­nia w mo­im wie­ku sta­je się ekwi­wa­len­tem spa­nia, któ­re nie­gdyś trwa­ło przez ca­łe pół obie­gu gwiazd; mój czas mie­rzy się te­raz w du­żo mniej­szych jed­nost­kach. Ale jed­na go­dzi­na star­czy­ła, by do­ko­nać skrom­ne­go i za­dzi­wia­ją­ce­go cu­du: cie­pło krwi grza­ło mi rę­ce; ser­ce, płu­ca znów pra­co­wa­ły z czymś na kształt do­brej wo­li; ży­cie cie­kło jak źró­dło nie­zbyt ob­fi­te, ale wier­ne. Sen w tak krót­kim cza­sie na­pra­wił skut­ki mo­jej cno­ty z ta­ką sa­mą bez­stron­no­ścią, z ja­ką na­pra­wiał­by skut­ki wy­bry­ków mo­ich wy­stęp­ków. Bo­wiem bo­skość wiel­kie­go od­no­wi­cie­la na tym po­le­ga, że je­go do­bro­dziej­stwa do­ko­nu­ją się na śpią­cym, nie ba­cząc, kim on jest, tak jak wo­da ma­ją­ca wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze nie dba o to, kto pi­je z jej źró­dła.

My­śli­my zaś tak ma­ło o zja­wi­sku, któ­re wchła­nia naj­mniej trze­cią część ca­łe­go ży­cia, dla­te­go że po­trzeb­na jest pew­na skrom­ność, by je­go ła­ski oce­nić. Uśpie­ni Ga­jusz Ka­li­gu­la i spra­wie­dli­wy Ary­sty­des są ty­leż sa­mo war­ci; od­kła­dam mo­je próż­ne i waż­ne przy­wi­le­je; nie róż­nię się od czar­ne­go war­tow­ni­ka, któ­ry śpi w po­przek me­go pro­gu. Czym­że jest na­sza bez­sen­ność, je­śli nie ma­niac­kim upo­rem na­szej in­te­li­gen­cji w fa­bry­ko­wa­niu my­śli, cią­gów ro­zu­mo­wa­nia, sy­lo­gi­zmów i de­fi­ni­cji jej tyl­ko wła­ści­wych, je­śli nie od­mo­wą zrze­cze­nia się wła­dzy na ko­rzyść bo­skiej głu­po­ty za­mknię­tych oczu al­bo ro­zum­ne­go sza­leń­stwa snów? Czło­wiek, któ­ry nie śpi, a od kil­ku mie­się­cy mam aż za wie­le oka­zji spraw­dze­nia te­go na so­bie, wzbra­nia się bar­dziej lub mniej świa­do­mie za­ufać pły­ną­ce­mu po­to­ko­wi dzie­ją­cych się rze­czy. Brat Śmier­ci… Izo­kra­tes omy­lił się i je­go okre­śle­nie jest tyl­ko re­to­rycz­ną am­pli­fi­ka­cją. Za­czy­nam po­zna­wać śmierć; ma in­ne se­kre­ty, jesz­cze dziw­niej­sze dla na­szej obec­nej ludz­kiej kon­dy­cji. A jed­nak tak zwi­kła­ne, tak głę­bo­kie są te ta­jem­ni­ce nie­obec­no­ści i czę­ścio­we­go za­po­mnie­nia, że czu­je­my, iż gdzieś spły­wa­ją w jed­no źró­dło bia­łe i źró­dło czar­ne. Ni­g­dy nie pa­trzy­łem chęt­nie, jak śpią ci, któ­rych ko­cha­łem; od­po­czy­wa­li ode mnie, to wiem; a tak­że wy­my­ka­li mi się. I każ­dy czło­wiek wsty­dzi się swo­jej twa­rzy spla­mio­nej snem. Ileż to ra­zy, wstaw­szy bar­dzo wcze­śnie, że­by się uczyć al­bo czy­tać, sam po­pra­wia­łem te zmię­te po­dusz­ki, te roz­rzu­co­ne przy­kry­cia, śla­dy nie­le­d­wie spro­śne na­szych spo­tkań z ni­co­ścią, do­wo­dy, że każ­dej no­cy nas tu już nie ma…

Książ­ka uka­za­ła się w se­rii li­te­rac­kiej Ka­rak­te­ru

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Mémo­ires d’Ha­drien

Su­ivi de Car­nets de no­tes de Mémo­ires d’Ha­drien

Ni­niej­sze wy­da­nie uwzględ­nia po­praw­ki z au­tor­skie­go eg­zem­pla­rza Kry­sty­ny Do­la­tow­skiej

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Stę­plew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

166. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Co­py­ri­ght © Mar­gu­eri­te Your­ce­nar et Édi­tions Gal­li­mard, Pa­ris, 1974

Co­py­ri­ght © Li­bra­irie Plon, 1958, po­ur la première edi­tion

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Jan To­masz Gross, 2022

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ja­kub Do­la­tow­ski, 2022

ISBN 978-83-67016-06-3

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

Wy­da­je­my, co się nam po­do­ba

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317

W SE­RII LI­TE­RAC­KIEJ KA­RAK­TE­RU UKA­ZA­ŁY SIĘ:

Ala­in Ma­banc­kou, Kie­lo­nek

Ta­har Ben Jel­lo­un, To ośle­pia­ją­ce, nie­obec­ne świa­tło

Lyonel Tro­uil­lot, Dzie­ci bo­ha­te­rów

Yoko Ta­wa­da, Fru­wa­ją­ca du­sza

Ala­in Ma­banc­kou, Afri­can Psy­cho

Mia Co­uto, Lu­na­tycz­na kra­ina

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Na­dep­nę­łam na wę­ża

Ala­in Ma­banc­kou, Black ba­zar

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Ma­na­zu­ru

Da­ny Laferrière, Kraj bez ka­pe­lu­sza

Kos­si Efo­ui, Wi­taj­cie, po­wra­ca­ją­ce wid­ma

Ala­in Ma­banc­kou, Ju­tro skoń­czę dwa­dzie­ścia lat

On­dja­ki, Bab­cia 19 i so­wiec­ki se­kret

Ta­har Ben Jel­lo­un, Dziec­ko pia­sku

Ta­har Ben Jel­lo­un, Świę­ta noc

Il­jas Chu­ri, Ja­lo

Ala­in Ma­banc­kou, Zwie­rze­nia je­żo­zwie­rza

Ka­mel Da­oud, Spra­wa Meur­saul­ta

Lyonel Tro­uil­lot, Nie­dzie­la, 4 stycz­nia

Ala­in Ma­banc­kou, Pa­prycz­ka

Agne­ta Ple­ijel, Wróż­ba

Wells To­wer, Ru­iny i zglisz­cza

Agne­ta Ple­ijel, Za­pach męż­czy­zny

Ma­rie Dar­rieus­se­cq, Świń­stwo (Tru­izmy)

Yanick La­hens, Bło­gie od­wro­ty

Do­nald An­trim, Gło­suj na pa­na Ro­bin­so­na i lep­szy świat

De­nis John­son, Syn Je­zu­sa

Il­jas Chu­ri, Dzie­ci get­ta. Mam na imię Adam

Se­ria li­te­rac­ka Ka­rak­te­ru: Naj­wy­bit­niej­sze książ­ki z ca­łe­go świa­ta. cza­sem wy­ma­ga­ją­ce. Za­wsze war­to­ścio­we.