Pamiętnik Wędrowca - Sebastian Czeremcha - ebook

Pamiętnik Wędrowca ebook

Sebastian Czeremcha

3,5

  • Wydawca: Ridero
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Pamiętnik Wędrowca to książka, w której opowieści powstały utkane z nici ulotnych mgieł, wysiedziane godzinami w chłodzie, wymaszerowane kilometrami pustkowi, obmyte strugami deszczu, przemarznięte, wychłodzone, spocone w upałach, ubłocone. Wykłute żądłami zawziętych komarów, owiane wichurami, wyszeleszczone w liściach, przypieczętowane odciskami racic, kopytek, i łapek, związane paciorkami wstążek tropów. Są świadectwem zapomnianej bliskości człowieka z przyrodą, jaka wciąż wydarzyć się może.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sebastian Czeremcha

Pamiętnik Wędrowca

Projektant okładkiKalina Kucharska

© Sebastian Czeremcha, 2020

© Kalina Kucharska, projekt okładki, 2020

Pamiętnik Wędrowca to książka, w której opowieści powstały utkane z nici ulotnych mgieł, wysiedziane godzinami w chłodzie, wymaszerowane kilometrami pustkowi, obmyte strugami deszczu, przemarznięte, wychłodzone, spocone w upałach, ubłocone. Wykłute żądłami zawziętych komarów, owiane wichurami, wyszeleszczone w liściach, przypieczętowane odciskami racic, kopytek, i łapek, związane paciorkami wstążek tropów. Są świadectwem zapomnianej bliskości człowieka z przyrodą, jaka wciąż wydarzyć się może.

ISBN 978-83-8189-832-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Drogi Czytelniku,

Trzymasz w swych dłoniach książkę wyjątkową. Razem z nią pragnę porwać Cię na magiczną wędrówkę po tajemniczym świecie ojczystej przyrody. W podróż do serca dzikości, a niekiedy i głębiej… Podążymy boso po mchu, jak najciszej, aby nie przeszkadzać mieszkańcom leśnych ostępów. Zatopimy swoje istnienie w głuszy na wielogodzinnym czuwaniu, wsłuchując się w jej szmery, szelesty i pradawne odgłosy. Spróbujemy jak duchy, niewidoczni podpatrzeć jej sekrety. Posiedzimy razem przy księżycowej pełni na łąkach i wśród pól, aby w oparach srebrnego blasku podejrzeć dziki, sarny, lisy, jelenie, łosie przemierzające swój świat ku nieznanemu przeznaczeniu. Nie straszne nam też będą czarne jesienne noce upstrzone migotami gwiezdnych iskier, ani też deszcze, ulewy, wicher i mróz. Niezwykła to wyprawa będzie o tyle, że natura w swym przejawieniu dla mnie okazała się być osobistą drogą do poznania siebie, co w dalszych słowach zapisało się każdą opowieścią. Za każdą z nich bowiem kryje się osobista przygoda, noc spędzona na czuwaniu lub marszu w kniei, zmagania z chłodem, deszczem, śniegiem, błotem, wyżyny cierpliwości, czasem i lęki oraz osobiste sprawy. Las wołał mnie od dziecka — spędzałem w jego okolicach niemal każdą wolną chwilę, podpatrując zarówno sekretne życie różnych gatunków zwierząt, jak i delektując się wszystkimi zdarzeniami objawianymi przez przyrodę. Nie policzę już ile dni i nocy dane było mi tak spędzić. Obcowanie z naturą i pośród niej stało się moją miłością, którą właśnie pragnę z Tobą podzielić. Świat natury pełen żywych, kolorowych, czujących istot jawi się także jako pełen energii, czarownych zjawisk, których nie sposób dostrzec codziennym wzrokiem. I te cuda też pragnę przed Tobą objawić. Świat, który ujrzysz i przeczytasz na tych kartach może i czasem różnić się od tego, do jakiego na co dzień przywykłeś. Moim marzeniem jest abyś po lekturze tego tomu także otworzył swego ducha na podobne doświadczenia. One czynią nasze życie usłane tymi promieniami, które gdzieś w codzienności uległy zapomnieniu. Wierzę bowiem, że przy odrobinie czujnej uwagi najzwyklejszy spacer stać się może niezapomnianą wyprawą po krainie baśni. Powierzam zatem Twojemu sercu mój najdroższy skarb — szepty leśnej duszy, wspomniane i zapisane w tym oto pamiętniku.

Część I. Zima

Lisie Misterium

Ośnieżone pola otulone białą kołderką delikatnego puchu, szepczą swą chłodną pieśń echem dalekiej pustki. Mroźne połacie wabią ku sobie czarem, lodowej przestrzeni zaklętej w biel. Wiatr hula, woła, wyje osypując śnieżne drobiny wśród bruzd. Oziębłe psoty dziadka mroza. Pani Zima lodowatą dłonią odkrywa swe tajemnice i urok tym, którym aura nie straszna. Jak pradawna wiedźma, stara niczym sam czas, snuje iskrzące baśnie roztaczając wśród gwiaździstej nocy swe bezlitosne ramiona. Drzewa skrzypią boleśnie smagane kąsającymi powiewami, jakby skarżyły się na porę roku, a oblodzone gałązki trzeszczą im do wtóru kołysząc się chwiejnym rytmem i siejąc wokół niewidoczne lodowe kruszyny.

W takie właśnie noce nie mogę zbytnio zasnąć tęskniąc za szczypaniem mrozu, nocnym widokiem bieli no i wrażeniami, jakie tylko zima dać może. Pomimo srogiej pogody postanowiłem wybrać się na nocno — poranny spacer. Mamy przecież końcówkę stycznia, a to czas kiedy lisy harcują po polach i lasach rywalizując ze sobą i szukając partnerek. Tu i tam, wśród zaprószonych poletek niosą się stłumione poszczekiwania, skomlenia, odległe wycia.

Lisi bal. To ich czas.

Nie spodziewając się wiele z uwagi na pogodę (delikatny śnieg, a pod spodem chrupiący lód, hałasujący jak diabli) po spakowaniu i ubraniu ruszam na wędrówkę. Celem moim są rozległe trzcinowiska na zamarzniętych bagnach, otoczone polami, małymi fragmentami lasów, i zadrzewieniami. Przebijam się przez skute lodem i śniegiem pola. Wiatr się uciszył. Po drodze dostrzegam jeszcze dwa zające siedzące na śniegu. Szaraki już dawno mnie usłyszały, a teraz podnoszą się czujnie oczekując. Omijam je łukiem, a one odskakują nieco ku pobliskiej łące.

Dalej idę już ostrożniej, z jednej strony mając las, z drugiej trzciny. Co jakiś czas nasłuchuję. Panuje tu cisza. Jeszcze grubo przed godziną 6:00 docieram na miejsce i siadam na wydeptanej przez dzicze i sarnie przemarsze trawie. Za plecami mam pole, przed sobą rozległe trzcinowiska, za nimi las. Ze zdziwieniem słyszę świst kaczych skrzydeł, których stadko przeleciało gdzieś niedaleko mnie. Trwa oczekiwanie i słuchanie zimowych pieśni kniei… W pewnym momencie dobiega mnie dalekie, stłumione poszczekiwanie. Omamiony rzekomą odległością ignoruję je. Czas jakby spowolnił. Zimno nie kąsa. Rozgrzany po marszu, odpowiednio ubrany mam sporo czasu zanim chłód zacznie się dobierać. Delikatnie prószy śnieg. Nagle do świadomości przebija się pospieszne, acz stanowcze stąpanie. Przed sobą nie widzę nic, za sobą… odwracam głowę i… jest! Poznaję od razu. Lis sznuruje z nosem przy ziemi i to w moim kierunku. W pewnym momencie skręca nieco, podążając za niewidocznym dla mnie tropem. Piszczy przy tym zupełnie jak mały psiak — pierwsza myśl- ranny, chory? Nie, porusza się normalnie. To godowe podniecenie, podąża tropem liszki. Mija mnie dosłownie w odległości może dziesięciu metrów nie zauważając i oddala się popiskując rozkosznie. Cóż za radość w sercu! Nie wiem jeszcze, że to nie koniec wrażeń na dzisiaj.

Mijają kolejne minuty. I następne. Coś subtelnie stąpa głęboko w trzcinach, nie chcąc jeszcze się ujawnić. Delikatne trzaski. Tknięty dziwnym uczuciem wstaję bezgłośnie, aby się rozejrzeć. Nic. Mija trochę czasu, gdy tak stoję nie marznąc. W pewnym momencie skupiam wzrok na jednym miejscu dostrzegając niepozorny ruch. Chwila wyczekiwania, i tak — znowu lis! Widzę wyraźnie, że jest większy od poprzednika. Jest też sprytniejszy — używając mniej ośnieżonych fragmentów pola kukurydzy podszedł mnie całkiem blisko. Ale jeszcze nie rozeznał „kto zacz”. Przypatruję mu się niemal na bezdechu. On węszy, bada, sprawdza. Śnieg opada na powieki i topnieje wolno. Za mną narasta hałas. To dziki, które zdążyły wrócić po nocnym żerowaniu od drugiej strony, układają się w barłogach i gramolą po trzcinach posapując i rechając po swojemu. Nieświadomie odwracają uwagę mojego wdzięcznego obiektu obserwacji uświetniając mi chwilę i słuchowisko. Odgłosy te zdają się uspokajać „»mikitę.«” Zna je chyba dobrze. W pewnym momencie lisiur daje lekki skok w tył, i oddala się kilka susów. Nie ucieka jednak, tylko łukiem obchodzi moje stanowisko. Żegnam się z nim ciepło, życząc mu w myślach jak najlepiej i dziękując za wspaniałe wrażenia. Lisiak znika mi z pola widzenia gdzieś w rowie podążając za swoimi sprawami. Siadam ponownie i jakiś czas słucham dziczego koncertu. Łamanie trzcin, trzaski, jakieś skrobanie po lodzie i pękające grudy — oto oprawa tego słuchowiska. Trochę mija zanim się uciszą. Powoli podejmuję jak najcichszy powrót, nie chcąc przeszkadzać mieszkańcom tej ostoi. Przypomina mi się, jak kiedyś w tamtym miejscu podczas srogiej zimy znalazłem dzika wbitego zadem w lód, do połowy ciała. Był oczywiście zamarznięty. Wiosną nie było już po nim śladu poza kilkoma rozwleczonymi kośćmi. Podczas drogi powrotnej mijam jeszcze jednego lisa, który „sznuruje” w kierunku lasu. I ten nie jest zbyt płochliwy, po dotarciu na skraj siada chwilę przypatrując mi się, po czym czmycha w gąszcze. Kawałek dalej zziębnięte bażanty drapią skostniałą darń w poszukiwaniu okruchów żeru. Samotny świerk wytrwale rozstawia zielone chojary okryte szubą ziarnistej śnieżyny. Chroni od wiatru bażancie plemię. Wszyscy czekają wiosny… Powoli zaczynają majaczyć się światła osiedli i świat do którego nie mam wcale ochoty wracać…

Z pamiętnika Wędrowca: Zimowy zmierzch nad jeziorem

Grudniowe słońce ostatnim tchnieniem wieczornego blasku roztoczyło pomarańczowe echo swej letniej potęgi na pomarszczonej tafli leśnego jeziora. Jakby chciało tym promieniem, cudem przepuszczonym przez tabun burych chmur pożegnać się ze światem. I tak stworzyło… nowy zachwyt. Niebiosa wylały swój splendor roztaczając ulotną kaskadę promienistych psot. Ukołysana woda, pieszczona gasnącą iskrą tuliła się do snu u stóp czerniejącej na horyzoncie ściany boru. Szczyty starych sosen zagarniał pod panowanie mrok.

Jeszcze słychać było kacze wycieczki z sitowia w toń. Tam spędzały noc. Cóż je gnało w sam środek mokrej jeziornej pustki?

Czarodziejski spektakl dogasał. Za chwilę tlący ogień zniknie pogrążając uroczysko we władaniu ciemności. I tak powoli roztacza nade mną ogrom swej otchłani czarna, zimowa noc.

Ostatnia podróż łosia

A on wędrował w kniei sam. Towarzyszył mu tylko szmer osypującej się za potężnym cielskiem zimowej okiści. Pękały z trzaskiem gałązki pod racicami olbrzyma. Śnieg grał, skrzypiąc. Sunął niczym dawna zjawa, z leśnych głębin prabytu. Tu, w głębi puszczy wicher i zimno wytłumione połaciami drzew nie dokuczały tak bardzo. Ostęp stawał się coraz dzikszy. Prawdziwy chram natury. Drapieżne plątaniny jeżyn co i raz chwytały boleśnie jego zmarznięte badyle. Ciemne, poważne oczy zwierza badały z uwagą otoczenie. Rozdęte, wilgotne chrapy węszyły zdając się pytać, szukać, myśleć. Ranna noga drętwiała co jakiś czas. W końcu przystanął i wyprostował się w całej potędze. Prawdziwe bożyszcze leśne… Podjął nowy kierunek. Otulony mrozem, z echem wilczego koncertu, łoś mozolnie dążył ku bagniskom w poszukiwaniu upragnionego żeru. Szare widmo z wolna pochłonęły gąszcze. I znów zapanowała srebrna cisza… W zimnych resztkach iskier słońca chłodnego dnia pląsały już taneczne cienie.

Umęczony zwierz nagle drgnął panicznie. Załopotał cień grozy. Mignęły wypełnione głodem i groźbą ślepia burych napastników. Wilki ustawiły się pod wiatr na szlaku przemarszów łosich. Kilka z nich już od popołudnia tropiło w oddaleniu rannego olbrzyma. Korzystając z otępienia zwierzęcia cichcem podkradły się bliżej. Węch ich nie omamił. Na tylnym badylu zwierza jątrzyła się zmarznięta, oblepiona śniegiem rana. Łoś szarpnął się w tył. Za rosochy złośliwie chwyciły spętane pędy chmielu i gęstwiny młodych drzew. Drapieżniki jak gdyby czekały na ten ruch. Potężny czarny basior doskoczył za cofającym się w przestrachu zwierzem. Rozdarł mu tylną szynkę i zanurkował w zaspie o milimetry unikając przelatującej nad łbem racicy. Łoś chrapnął gniewnie. Pułapka była zamknięta.

Osłabiony wędrówką i rozdrażniony raną, obrócił się tyłem do gęstwin nastawiając w obronie królewskie rosochy. Mądre oczy starego pojedynka oceniały szanse. Ileż to razy w latach swej potęgi i krzepy zgubił pogoń wilczą w odmętach bagien, ile razy dał do wiwatu młodym niedoświadczonym pomiotom drapieżców. Zazwyczaj schodziły mu z drogi woląc szukać łatwiejszej zdobyczy wśród łań jelenich, saren i tegorocznych cieląt. Teraz wyczuwały jego słabość. Nie jadł już od wielu godzin. Marsz go wymęczył. Dokuczały rany. Oddychał ciężko.

Wilki zdawały się postępować według precyzyjnego schematu. Okrążały ‘’zdobycz’’ trzymając się na wierzchu zamarzniętych zasp. Szerokie poduszki łap ułatwiały zadanie. Stary łopatacz tkwił głęboko w śniegu utrudniając manewr. Z każdym ruchem burego przeciwnika, bacząc ostrożnie wodził rogatym łbem w jego kierunku. Trwał śmiertelny taniec sił… Próba cierpliwości i wytrwałości.

Wygłodniałe drapieżniki charcząc złowrogo podchodziły coraz bliżej. Prowodyr nie dawał jednak jeszcze znaku do ataku. Znał grozę sytuacji. Dawno, dawno temu podobny dramat pozbawił życia Szarą Waderę, która wyrzucona podczas ataku porożem łosim, złamała kręgosłup nadziewając się na ostrą ułamaną gałąź leciwego dębu. Basior pamięta dobrze tamtą lekcję. Wolał wziąć ofiarę na zmęczenie, niż narażać swoich pobratymców.

…Długa zimowa noc ciągnęła się w nieskończoność. Gwiazdy migotały wesoło iskrami świateł niepomne na puszczańskie tragedie. Nie wiadomo kiedy przyszło wyczerpanie. Zdrętwiałe nogi zwierza powoli przestały reagować na kolejne podchody. Zmęczony łeb opadał cicho coraz niżej. Chrapliwy oddech buchał parą z nozdrzy łosiego olbrzyma rozrywając ciszę ostępu. Na śniegu zalegały roztarte strugi krwi. Głodna złaja przestawała panować nad dyscypliną. Wyczuwały czas. Zapach potu, krwi i głód doprowadzał drapieżniki do szału. Łoś upadł na kolana. Jeden z wilków odruchowo rzucił się do ataku od frontu. Już, już wydawało się, że rozedrze kłami umięśnioną szyję ofiary. Głupi młodzian! Zwierz podźwignął się w ostatniej chwili, szeroko rozstawił badyle. Bystre jeszcze oko zadziałało wraz z ciałem. Zwiesił łeb niżej, jakby w ubytku sił. Wilk tuż tuż. Błysk ślepi obu przeciwników. Nie!

Działo się wtedy błyskawicznie.

Ciszę zimową rozdziera bolesny skowyt. Nabity na rosochę wilk leci w powietrzu wyrzucony gasnącą mocą Księcia Puszczy. Głuche uderzenie o pień, pękają z trzaskiem żebra. Młodzik opada w śnieg dysząc szybko. Próbuje się ruszyć. Bura sfora nie dba teraz od niego. Naciera. Olbrzym upada, podnosi się. Chrapliwy oddech bożyszcza lasu przerywa. Z pyska skapuje krwawa piana. Ból wpija się w cielsko z każdym szarpnięciem wilczych paszczęk. Cały bok rozdarty, zwierz opada. Łosi jęk boleści przeszywa grozą kryształową ciszę wraz z warknięciami wilczych rozbójników. Bure cielska napastników zlewają się w szare plamy. Dźwięki dobiegające jakby zza grubej zasłony. Dotkliwy uścisk na szyi, jeszcze jeden. Strach uleciał w przestrzeń. Gasnące ślepia przesłania mgła. Już… Głodna wataha powarkując na siebie, napełnia z dzikością puste żołądki. Pora nagrody za trud. Prawo Kniei mówi: Jesteś głodny, możesz jeść! Możesz zabijać. Przetrwaj! Ranek zaczął się radością i dostatkiem dla wielu Puszczańskich istot. Lis słyszał już nocą odgłosy wilczego starcia z łosiem. Zaległ nieopodal w norze u korzennych stóp starego grabu. O świcie, kierowany węchem spryciula ruszył na pobojowisko. Nie był tu pierwszym biesiadnikiem. Na padlinie siedziały już hardo kruki, a wśród wielkich żeber uwijały się żwawo sikory. Leśne ptaszęta korzystały często i gęsto z tej dzikiej ”słoniny”. Nos poinformował mikitę, że zdążył się tu pożywić też Tumak — niedościgniona Kuna Leśna. Czarne kruki ani myślały ustąpić miejsca, trzeba je było solidnie postraszyć. Szykował się syty dzień uczty… Rudzielec wiedział już, że przez wiele dni nie opuści tego miejsca. Jeszcze przez kilka nocy będą tutaj ściągać licznie myszy i nornice, na które zapoluje podstępem. Skorzystają też śmigłe kuny i łasice. W promieniach wschodzącego słońca, w potędze kąsającego chłodu knieja z nadzieją witała krótki zimowy dzień. Co też dziś przyniesie? Komu śmierć, a komu życie? Odpowiedź kołacze gdzieś wśród drzew…

Z pamiętnika Wędrowca: Czarna zjawa

W okolicy pojawił się nowy zwierz. Wielki, stary i ogromny odyniec. Spotykałem duże odciski na polach i w błocie — wielkością dorównywały niemal końskim kopytom. Mocarny dzik. Potęga tych racic budzi respekt. Bałbym się go spotkać nocą. Tropię kilometrami i nigdzie nie mogę trafić jego kryjówki. Zwierzę przemieszcza się jak duch, mimo swej potęgi, stale czujny i niewidoczny. Musi mieć ogromne doświadczenie. Nie trzyma się stałych ścieżek, napotykam jego ślady w najbardziej zapomnianych miejscach. Na tropie, cały drżę z fascynacji. Wyobrażam sobie jak kłusuje tęgo podczas pełni księżyca, a jego srogi grzbiet niknie w oparach mgieł. Niełatwo będzie nań trafić.

Gawędy Żubrze

Zimowe słońce pieściło delikatnie zmarznięte grzbiety przebijając się przez plątaninę ogołoconych koron drzew. Żubrze stado maszerowało z wolna, potężne cielska łamały bezlitośnie ustępujące gąszcze, trzaski niosły się daleko echem w mrocznej ciszy dnia Puszczy. W tych srogich odgłosach znać było bijące tętno pradawnej kniei szepczącej tu przez wieki. Co jakiś czas powietrze przeszywały ostre wabienia sikor i alarmujące głosy dzięciołów. Barwne czeredy drobnych ptaszyn czyniły spustoszenie wśród zimujących owadów. Zwinne dzioby podważały ostającą korę, wciskały się w drzewne szczeliny, rozgarniały próchno, przegarniały zmarznięte pączki. Uśmiechem losu, a tragedią innych darzyła knieja czasem resztkami po biesiadzie wilczej. Przez wiele dni taka ofiara służyła pożywieniem gromadom ptaków, myszy i pomniejszych padlinożerców. Trwał pogodny, krótki puszczański dzień. Opanowane mrozem powietrze dziś jakby trwało nieruchomo. Na niebie królował radosny błękit. Chłód potężniał z każdą godziną. Nie dokuczał jednak ogromnym zwierzętom, które natura wyposażyła w grube, zimowe futro.

Żubry docierały do celu wędrówki. Śnieg skrzypiał tęgo pod potężnymi racicami olbrzymów. Na skraju lasu zwierzęta przystanęły krótką chwilę ocząc i węsząc dookoła. Z nozdrzy buchała para. Zlepki śnieżnej zmarzliny wisiały na futrzanych brodach. Nie było powodu do niepokoju. One zresztą nie musiały obawiać się niczego. Wokół stogów siana panowała pustka. Ciszę przerywały tylko szmery nornic i leśnych myszy harcujących w czeluściach brogu. Znać było już ślady ucztowania innych pobratymców. Zwierzęta w majestacie wystąpiły na polanę gromadą otaczając stopniowo życiodajny stóg. Te bardziej strudzone ułożyły się wypoczywając, reszta z apetytem dobrała się do suchej trawy. Z lubością przeżuwały pokarm, powoli napełniając przepastne kałduny. Rozległy się mlaskania i posapywania. Zgrzane marszem cielska miarowo ogarniało rozkoszne lenistwo. Zostaną tu dłużej… Wprawne ucho nadal wyłapywało kolejne trzaski, odgłosy, stuknięcia, szmery co jakiś czas dobiegające głucho z głębin lasu. Puszcza tętniła życiem a każdy dzik, jeleń czy sarna trudziły się zaprzątając tylko jednym — najeść się i przetrwać! Nie dać się zaskoczyć drapieżnikom.

Stogi dawały schronienie, ciepło i jedzenie nie tylko roślinożercom. Za mysim plemieniem ciągnęły lisy, kuny, tchórze czy sowy. Zimową nocą, pod całunem gwiazd, w sercu czaru tego zapomnianego w chłodzie zakątka działy się małe i duże sukcesy, tragedie i dramaty leśnych mieszkańców. Jeśliś cierpliwy i uważny, cichy i opanowany, tutaj puszcza obdaruje Cię spełnieniem kolejnej tajemnicy.

Pamiętnik Wędrowca: Kuropatwy

Zziębnięte puchate kulki przywarowały na miedzy. Mróz był ich kompanem. Sute upierzenie ratowało zahartowane ptaki. Dziarsko rozgrzebywały ośnieżoną darń drapiąc w poszukiwaniu zagubionych nasion. I tak mijał krótki, zimowy dzień… Wieczorem zapadały pośród przysypanych traw, tuląc się wzajemnie i ogrzewając. Tak ptasia rodzina potrafiła przetrwać nawet srogie, siarczyste mrozy. Bywało, że w ciągu nocy przykrywał je sypiący śnieg. Rankiem wytykały się spod chłodnej kołdry, skrzydłami wzniecając kaskady srebrzystego pyłu.

Na dziczym szlaku: Czarna Zjawa

Minęło ileś miesięcy. Wraz z opadłymi liśćmi, wyciem wichru i ponurymi nocami ciągnącymi się w nieskończoność nadeszła sroga zima. Bez ostrzeżenia. Pewnego wieczoru, na początku grudnia chwycił mróz. Ściął trzeszczącymi taflami zwierciadła kałuż polnych, przemienił w kamień błoto, z mokrych grud wilgotnej ziemi uczynił nieprzyjemne, ostre, raniące podracicza pułapki. A potem sypnął śnieg. Życiodajne dotychczas łąki, pola, ściółka i buchtowiska pokryła chłodna biel puchowej potęgi. Gałęzie i konary ugięły się pod ciężarem lodowej okiści. Z odwiecznym rytmem natury Knieja zasnęła pod panowaniem zimy. Jakże trudno było teraz zwierzętom zdobyć pokarm i nasycić wyziębione trzewia. Skończyły się czasy dobrobytu! A drapieżcy nie próżnowali, choć i dla nich nadchodził teraz najcięższy egzamin życiowej lekcji. Część roślinożerców kierowana nieomylnym instynktem zaległa zawczasu w barłogach, ostojach i kryjówkach przeczekując opady śniegu i tragiczną aurę. Zwierzęta wyczuły nadchodzącą zmianę pogody. Lisy, rysie i wilki upolowały w tych dniach więcej niż normalnie, jakby wiedząc, że zapasy umożliwią im przetrwanie najgroźniejszych godzin czekania w norach i pod wykrotami, podczas szalejącej zamieci.

Przez całą jesień Stary Odyniec żarł, wypoczywał, wędrował i doświadczał niezliczonych przygód. Ileż się naplądrował pośród bezpiecznych łanów kukurydziska. Ciągle nabierał doświadczenia, wiedzy i …nowych blizn. Po pamiętnej wpadce do rzeki i odkryciu świerkowego młodnika, Czarna Zjawa ledwo uszedł śmierci po potyczce z wilkami. Nieświadomie wtargnął wówczas na terytorium watahy. Leśny świat nieustannie obdarzał go zdarzeniami dzięki którym dzik uczył się sedna przetrwania. I on bezbłędnie rozeznał nadchodzące pogorszenie aury. Tego wieczoru pośród marznącej darni buchtował długo w noc, pałaszując dziko rosnący topinambur, przy akompaniamencie narastającej wichury i szalejących tumanów srebrzystych podmuchów. W ślepia ostro uderzały płatki wirującego śniegu. Jeszcze nie odczuwał zimna. Gruba szczeć, upaprana błotem i żywicą, doskonale zabezpieczała zwierza nawet wobec dużo gorszych warunków. Nie była to przecież pierwsza zima w życiu dzika, a przeżył już ich wiele. Zjawiska pogodowe traktował więc jako coś normalnego. Choć we mgle jego pamięci żyła jeszcze chwila, kiedy po raz pierwszy wstąpił na lód, a ten ‘’zaatakował’’ go z hałasem wtrącając ciało podrastającego wycinka do lodowatej wody. Szmat czasu! Teraz ciamkając i pofurkując żerował jak najdłużej wiedząc, że najgorsze może dopiero nadejść. Wreszcie nasycił kałdun. Zawieja przybierała na sile. Czas było wracać do zacisznego barłogu. Dziś dzik nie pilnował szlaku i nie podejmował zbytniej ostrożności. Sypiący śnieg szybko ukrywał za nim ślady, wiatr rozpraszał zapach. Nauczony doświadczeniem wiedział też, że drapieżcy zalegli wcześniej w swoich kryjówkach aby nie tracić cennych sił i ciepła podczas zadymki. Łowy w takich warunkach nie były owocne. Parł przed siebie śmiało, co i raz zapadając się w powstających zaspach. Czuł jak miarowo pracujące ciało ogarnia siła i krzepa. Czarny Zwierz dochodził do szczytu swojej tężyzny. Mimo wszystko zatoczył łuk i do puszczy zbliżał się pod wiatr. ‘’Przezorny zawsze…’’ — Powiedziałby człowiek.

Tutaj pod lasem śniegu było nieco mniej. Brnął więc teraz dużo swobodniej. Sroga czarna plama ogromnej sylwetki odcinała się groźnym rytem na tle połaci bieli. Czasem postać ginęła w odmętach zamieci. Wreszcie zniknął z widoku zlewając się z morzem drzew. W lesie śnieżyny było jeszcze mniej. Sporo zatrzymywały drzewa i chwytały gęste jałowce. Zjawa przystanął na chwilę, chcąc zmysłami ocenić sytuację. Może gdzieś czai się wygłodniały drapieżnik lub zdradliwy intruz? Nie sposób dziś nasłuchiwać. Cała puszcza grzmi targana wrzaskami zawiei i trzeszczą smagane wichurą konary. Czasem szemrze osypujący się śnieżny pył. Miękkie łupnięcia opadających w puch gałązek. Bór tętni orgią żywiołów. Życie zamarło pod wykrotami, w jamach, norach, dziuplach, gniazdach, gęstych zacisznych ostojach mieszkańcy lasu starają się przeczekać kaprysy zimy. Zjawa spokojnie ruszył naprzód. Po drodze zbuchtował ogromne mrowisko i zaległ w nim swym ogromnym cielskiem. Wcale nie dla żeru — w kopcu zawsze było cieplej od tysięcy zimujących owadów. Te odrętwiałe próbowały atakować intruza kwasem mrówkowym. Dzikowi właśnie o to chodziło. W ten okrutny sposób pozbywał się pasożytów. Jednak swoich dobroczyńców zostawiał na chłodną śmierć. Samotny dzik dotarł wreszcie do miejsca spoczynku. Leśne bajorko otoczone szuwarami skrywało dziś niejednego gościa. Brodząc z trzaskiem pękającego pod ciężkimi racicami lodu dzik przedzierał się do barłogu. Wtem załopotało mu coś przed ryjem! Trwożne kwakanie. Dzik wzdrygnął się. Zabiedzona kaczka krzyżówka — niejedna ofiara lodu, przegrała z mrozem. Kiedy się ocknęła, nie czuła już płetw. Próbowała oswobodzić przemarznięty kuper, kiedy wyłonił się ryj dzika. Spanikowała. Zjawa nie pogardził nietypowym kąskiem. Jednym kłapnięciem ryja zgasił cierpienie ptaka. Wypluwając pióra mielił w zębach ciepłe drgające mięso. Przyjemna chwila błogości dla wyziębionej gardzieli i szczęścia przed snem. Zaszył się w trzcinach. Tutaj, pod osłoną drzew, krzaczastych wierzb i kęp roślinności błotnej ziąb nie dokuczał aż tak bardzo. Zmęczone marszem, najedzone zwierzę z wolna ogarnęło leniwe ciepło rozlewające się po całym cielsku. Pocięte zębami łodygi szuwarów otulały izolującą masą strudzone biegi. Starego odyńca zaczął morzyć sen….

Wśród gwizdów, wycia i szumów zamieć przybierała na sile. Szalała już drugą dobę. Ciężka to była próba dla zaszytych tu i ówdzie mieszkańców Puszczy. Nauczone doświadczeniem, zwierzęta czekały. Zasypany w barłogu odyniec ocknął się. Prychnął nozdrzami rozbryzgując chmurę śniegu. Złapał oddech. Na świecie majaczył się ponury ranek. Przespał 12 godzin. W brzuszysku zaczynał grać pierwszy głód. Jeszcze wytrzyma. Jeszcze nie czas…

…. Ze snu wybudził go tęgi mróz i odrętwienie członków. Wyłowił gasnące echo odległego wycia wilka. Wataha zwoływała się na łowy. Było tuż po zachodzie słońca. Postępujący granat czystego nieba zaczynał iskrzyć srebrnym migotaniem milionów gwiazd. Gasła powoli czerwona zorza wieczorna. Śnieżyca wyczerpała swą furię. W bezmiarze ciszy bezlitośnie kąsał chłód. Sarny, dziki, jelenie, łosie i ptactwo nie spieszyły się z zaznaczaniem w białej ponowie śladów swojej obecności ani ‘’rysowania’’ własnymi tropami map do swych ostoi. Jeśli mogły starały się pożywić wszystkim wokół, co tylko nadawało się do zapchania żołądka i jak najpóźniej wybrać się na żerowiska. Pierwsi ruszali mali drapieżcy. Śmigłe kuny, zwinne łasice i gronostaje przeszukiwały tunele śnieżne, dziuple i zakamarki w poszukiwaniu myszy. Dno lasu plądrowały już wszędobylskie lisy, węsząc czujnie za najmniejszym przejawem zapachu ofiar. Drapieżniki, najszybciej tracące energię wylegały na szlaki tropiąc, czając się i podchodząc każdą zdobycz. Każdy chciał przetrwać.

Zjawa był świadom tych wszystkich zmagań. Nie był pierwszym celem dla drapieżników, nie spieszył się. Chroniła go jego wielkość, siła i tężyzna — każdy amator mięsa zastanowiłby się ileś razy, zanim zdecydowałby się na atak czarnego olbrzyma. Zaczął poruszać niemrawo odrętwiałymi nogami, przygniótł go śnieg, znakomicie izolując od mrozu. Dzik stęknął i otrząsnął się zeń. Dopiero teraz poczuł zimno. Przy trzcinach, gdzie pokrywa lodowa była cieńsza popracował racicami i dobrał się do wody. Nahałasował przy tym. Nasycił pragnienie. Z mułu wygrzebał drętwą żabę i jakieś owady oraz kłącza. Było tego za mało. Z kniei można już było wyłowić delikatne trzaski wędrujących i żerujących zwierząt. Nieopodal zaszemrały zarośla. Bajorko minęła chmara saren. Dzik przeczekał ich przejście, a po chwili cicho ruszył ich szlakiem. Posuwał się ostrożnie, jednak skrzypnięć śniegu nie dało się uniknąć. Gibkie sarny szybko odsadziły się od niego. Nie zważał na to. Wreszcie przystanął. Kierunek jego wiódł do starej świetlistej dąbrowy nieopodal rzeki. Stado zaś odbijało ku polom. Odyniec zawahał się chwilę.. Nie, dziś nie pokaże się w pobliżu pól ludzkich. Byłby zbyt widocznym celem. Przebijając się przez warstwy nieruszonego śniegu rozpoczął samotną, awanturniczą przeprawę ku swojemu żerowisku.

Szary ryś także borykał się z głodem i chłodem. Nie zdążył upolować więcej przed zamiecią, a od wczoraj zdybał tylko bażanta na skraju lasu i nieco nornic. Aby przeżyć musiał bardzo rozważnie rozdzielać siły i nieustannie polować. Najlepiej z sukcesem. Co nie zawsze się udawało. Ptak i gryzonie nie nasyciły jego apetytu, a jedynie go wzmogły. Dokuczał mróz. Dziś musiał jeszcze schwytać coś większego, albo… Kocur jak siwy duch sunął bezgłośnie przez puszczę. Ponura, śmiertelna zjawa lasu… Miękkie poduszki łap zapadały się w śnieżnym kobiercu tłumiąc każde skrzypnięcie. Poprzez lata krnąbrnego żywota nauczył się zarówno zachowań swoich ofiar jak i szlaków ich przemarszu oraz żerowisk. Doskonale wiedział gdzie kluczyć i jak polować aby przetrwać. Instynkt wiódł go ku ogromnym dębom, sypiących jesienią obficie żołędziami. Doświadczenie uczyło, że mógł tam spotkać buchtujące wycinki dzicze, sarny, albo i chmarę łań. Grube konary starych drzew stanowiły dla kota idealne miejsce do zasiadki na łowy. Wreszcie w mroku zamajaczyły potężne kontury dąbrowy… Kot przystanął. Strzygł uszami starając się wyłowić wszelkie nietypowe odgłosy świadczące o obecności kopytowców. Zawęszył. Udało się — dotarł dziś przed swoimi ofiarami. Ma szansę. Kocur rozglądał się. Szukał odpowiedniego miejsca do swoich czatów. Uwagę zwierza przykuł niższy, ale o grubych gałęziach, rozłożysty dąb. W kilku zwinnych susach wdrapał się na zmarznięte drzewo. Gałęzie zatrzeszczały lekko… Ryś przywarł do konara kilka metrów nad ziemią. Skulił się, aby tracić jak najmniej ciepła. Ośnieżona kora rozgrzewała się od niego, powodując topnienie śniegu, który natychmiast przymarzał. Zwierz czuł, jak jego futro dosłownie wrasta w chropawe szczeliny pośród kory. Przy każdym ruchu wyrywał boleśnie kawałki sierści. Prychnąłby z irytacji, wiedział jednak, że trzeba zachować ciszę. I od niej często zależało przetrwanie. Pod nim rozciągała się ścieżka naznaczona przysypanymi śladami saren i dzików. Obiecująco! Głód już nie dokuczał, ale wręcz ssał powodując osłabienie i otępienie zwierzęcia. Jakiś czas ryś warował nasłuchując czujnie. W końcu wielki kot pogrążył się w niespokojnej drzemce…

Prastare dęby. Wspaniała świetlista dąbrowa. Ten drzewostan w latach obfitości owocowania stanowił oazę dostatku dla rozmaitych większych zwierząt począwszy od dzików, saren, łosi i żubrów, poprzez gryzonie, wiewiórki, i wrzeszczące sójki. Całe to towarzystwo buszowało raźnie jesienią pośród dębiny w różnych odstępach czasu, starając się nie wchodzić sobie w drogę. Teraz jednak zalegała tu pustka i chłodna biel. Zgrzany marszem odyniec, przedzierając się przez zaspy właśnie dotarł na jego skraj. Cichutko, niczym widmo, kolos węsząc gwizdem ostrożnie badał dobiegające z uroczyska zapachy. Nadszedł od przeciwnej strony niż ryś. Pogodny wyż z lekkim wiatrem i szczypiący w ryj mróz upośledzały wyczuwanie zapachów. Szczecina zwierza wokół pyska pokryta była sztywnymi soplami. ‘’Dodatkowe kły’’ — zaśmiałby się postronny obserwator. Dzik nie wyczuł nic niepokojącego. Głodny, rozpoczął mozolne buchtowanie pod pierwszym z drzew. Na szczęście nie było jeszcze odwilży, śnieg nie stanowił więc pancernej skorupy. Z łatwością go rozproszył. Teraz używając całej swej masy i sił napierał na ściółkę, starając się dotrzeć do przysypanych żołędzi. Wnet rozległo się smakowite chrupanie. Gorzkawy smak ogarnął jęzor. Odyniec z łakomstwem przełykał skąpą strawę. Tuż pod drzewem zapach stał się jakby intensywniejszy. Zjawa poszedł za aromatem. W szczelinie u podstawy pnia żołędzi było mnóstwo. Zapasy mysie, wiewiórcze lub ptasie. Nieważne! Cóż za gratka. Dzik z uciechą pochłonął zawartość dzikiej spiżarni. Chrząknął z zadowolenia. Przemieszczając się powoli rył i buchtował całkowicie zatracając się w żerowaniu. Nie wiedział, że dziś nie jest tu sam…

Bury kot drgnął. Z zimnego snu wyrwały go znane odgłosy. Nie poderwał się jednak, nadal przytomnie warując w bez ruchu. Do nozdrzy kota doleciał ostry, nieprzyjemny zapach. Zjeżył się. Dzik! W dodatku ogromny. Ryś znał swoje siły i możliwości. Szanse w takim starciu miał niewielkie. Zirytowany kocur pożerał łakomie wzrokiem niedostępną ofiarę. Sytuacja nie rozwinęła się po jego myśli. Żerujący hałaśliwie odyniec odstraszał sarny na które drapieżnik liczył najbardziej. Trudno! Knieja nie raz już płatała podobne psikusy każdej ze stron. Tu życie zależało od najbardziej absurdalnych przypadków, umiejętności, doświadczenia i sprytu. Zarówno wilki jak i rysie kiedy tylko mogły wybrać coś innego, rezygnowały z dzików. Czarny zwierz był niebezpieczny. Walczył, ranił, szarżował, miotał się, a gruba szczecina skutecznie utrudniała zadanie śmiertelnej rany. Smakowitych warchlaków broniła zawsze czujna, rozwścieczona locha, straszna w furii. Minęła godzina. Dzik żarł w najlepsze i ani myślał wędrować dalej. Nieświadomie zaczął przybliżać się do rysiego stanowiska… Kot czeka. Rozważa. Obserwuje. Może czarny zwierz jest ranny? Może jakoś upośledzony? Jeśli nie schwyta niczego do świtu, będzie krucho. Już czuł jak coraz trudniej było ogrzać mu ciało. Drętwiały kończyny i wkradało się otępienie. Może się wycofać? Odyniec jest tuż tuż. Zaraz znajdzie się pod konarem. Gorejące ślepia drapieżnika zagrały oszalałym blaskiem… Mięśnie i ścięgna napięły się do granic. Nie panował nad nerwowymi ruchami ogona. Skoczył….!

…Zjawa stopniowo się nasycił. Obszukał już większość drzew. Pofukując, ciamkając i chrząkając zostawiał wyrytą w śniegu historię swojej kolacji, którą z pewnością rozpracuje węch innego zwierzęcego tropiciela. Właśnie zbliżał się do najbardziej tęgiego z dębów, kiedy jego uwagę zakłócił nieznany szmer… Dzik przystanął i naraz zgiął się po pacnięciem cielska drapieżnika. Dobrze zrobił! Ryś nie był nowicjuszem. Błyskawicznie wpił zęby w kark ofiary, pazurami próbując sięgnąć bardziej miękkich części brzucha. Odyniec był jednak zbyt duży. Zjawa fuknął wściekle, zakipiał. Odór zwiastował rysia-podstępnego, tchórzliwego zbója, który kiedy tylko mógł porywał jak najmniejsze warchlaki salwując się ucieczką na drzewo. Nigdy nie podejmował walki. Dzik rzucił się przed siebie na oślep. Uderzył w pień. Ogłuszony, zatoczył się. Kocur zajazgotał zaskoczony. Pazurami starał się dotrzeć do ślepi dzika. Pyskiem próbował sięgnąć do szyi zwierzęcia, jednak za każdym razem prychał wypluwając kłęby gęstej szczeci zmieszanej ze szronem. Czarny zwierz najgroźniejszy był szarżując. Tego nie mógł teraz zrobić. Stary dzik rzucił się do ucieczki przez gąszcze starając się zrzucić napastnika. Ten wpił się łapami mocno. Zwierzęta w szalonym pędzie gnały spowite w śmiertelnym uścisku. Odyniec szalał z bólu i wściekłości, jeszcze kawałek — tam zaczyna się gęsta tarnina, wbije się w nią taranując krzaki masą, pozbywając się bestii, albo straci oczy… Pędzący kolos zachwiał się. Stracił równowagę. Racica oślizgnęła się na oblodzonym kamieniu. Runął jak długi przygniatając kota z całym impetem. Ten mruknął głucho. Zabrakło oddechu. Trzasło zduszone żebro… Chwyt zelżał. Dzik szarpnął się, uwalniając z objęć szarych paskudnych łap. Zjawa kipiał bojową furią. Krew sącząca z karku zalepiła oczy. Podniecony zwierz natarł na wroga.

Rozdzierający ból otrzeźwił rysia. Widział szarżę sunącego odyńca. Skurczył się w sobie. Skok! Rozjuszony dzik przeleciał pod nim zatrzymując się w śniegu. Drzewo! Jedyny świerk w zasięgu łap. Wycieńczony kocur dopada do pnia. Próbuje się wdrapać. Ciężko! Świdrujący ból przeszywa pierś. Zdradliwa świerczyna nie posiada grubych mocnych konarów jak dąb. A ośnieżone chojary bronią dostępu wyżej. Kłują w ślepia. Kocur przywarł sztywno do pnia. Czarna Zjawa krążył już pod drzewem fukając i rechając wściekle. Pełen energii, lekko raniony i tym bardziej rozjuszony wyczuwał słabość wroga. Zadzierał łeb do góry. Natarł na pień! Z gałęzi poleciały pyliste śnieżyny przykrywając zdyszane cielsko kota. Prychał zdenerwowany. Czuł jak stopniowo słabnie. Uszkodzona kość przebiła coś w środku powodując krwotok wewnątrz. Tego nie widział… Odczuwał tylko dolegliwość.

Siły opuszczały strasznego drapieżnika. Zapadł w ciemny letarg…

Dzik zaległ nieopodal tarniny. Cały czas targał nim gniew. Gotów był w każdej chwili wystartować i stratować znienawidzonego wroga, rozpruć mocą potężnych szabel, gdyby tylko ten próbował podjąć ucieczkę. Dokuczało pragnienie. Odyniec pochłonął nieco śniegu. Mijały godziny. Żaden podejrzany szmer nie przykuł czujności czarnego zwierza. Cicho jak szept, ostrożnie zbliżył się do drzewa. Nie usłyszał oddechu. Bure zgrubienie na pniu pozostawało nieruchome. Wyczuwał ślizgość obfitej posoki. Zjawa węszył długo. Z wolna uspokajał się. Wyczuł śmierć. Nie miał tu już nic do roboty. Zresztą, gdyby nawet — zwierzęta instynktownie nigdy nie przedłużały niepotrzebnych starć w Puszczy. Tej nocy nieświadomie uratował wiele zwierzęcych istnień. Sroga Knieja obdarzyła roślinożerców małym zwycięstwem. Jakiś czas przemierzą szlaki bezpieczne od podstępów rysich.

Rany piekły dokuczliwie. Odyniec zaczął przedzierać się przez zwarte gąszcza jeżyn pogrążonych w zaspach. Musi przed rankiem dotrzeć do bezpiecznego leża aby wypocząć po starciu. Czuł się znużony. Nadchodził chłodny, zimowy świt.

Dzik jest dziki, piękny, mądry,

Chociaż czasem bywa krnąbrny

I choć ma te ostre kły,

Rzadko kiedy bywa zły,

A kłów głównie tych używa,

Gdy dno lasu przeorywa

Larwy, kłącza i pędraki,

Ulubiony pokarm taki,

Dzik poświęca mnóstwo czasu,

Aby dobro chronić lasu,

Miesza ściółkę, spulchnia glebę,

Miewa taką też potrzebę,

Lubi cały jeszcze potem,

W bagnie się wymazać

Błotem

W mroku się wynurza z Cieni,

Siłę czerpie z głębin Ziemi

Z mocą miękką darń buchtuje,

Smakołyki wszędzie czuje

Bardzo boi się on ludzi,

W ciszy leśnej nocą budzi,

I człowieka, tak unika,

Gdy go spotka, szybko zmyka

Cieszy wielką się swobodą.

I podąża, za przygodą,

Radzi sobie dobrze wszędzie,

I ukochał też żołędzie

Do barłogów gna o świcie,

Aby się uchować skrycie,

Każdy kwiczy, chrumka, chrząka,

Nikt bez celu się nie błąka,

Bo dzik proste zna przyczyny,

Że najlepiej, wśród rodziny,

W legowisku się ułożą,

Ryje obok siebie złożą,

Dobrze tam po prostu mają,

No i bardzo, się kochają

Z pamiętnika Wędrowca: Szare Święta

Pamiętam czasy, kiedy wraz z nadejściem mrozów ziemię spowijał puchaty kożuszek śniegowej powłoki. I nie był to taki sobie, byle jaki śnieżek, tylko prawdziwy oddech srogiej, chłodnej zimy. Zamiecie potrafiły trwać wiele dni, nawiewając na polach ogromne zaspy sięgające aż po pas, a polne drogi prowadzące do pomniejszych wsi stawały się nieprzejezdne. W takie dni uwielbiałem się włóczyć, zachwycając oczy rozlewającym się oceanem wszechobecnej bieli. Zwierzęta, którym też niełatwo było wtedy wędrować, były na śniegu bardzo widoczne i „»ufne«”. Nie uciekały, nie chcą trwonić na mrozie cennych zapasów energii. Bo w takiej aurze, od każdego nierozważnego, zbędnego kroku zależy też przetrwanie. Dlatego nie powinniśmy szczególnie zimą niepotrzebnie zwierząt płoszyć. Obecnie takie widoki odchodzą do przeszłości, głównie za sprawą zmian klimatycznych, bardzo przyspieszanych przez działalność człowieka. Mimo to, zawsze warto wybrać się również w grudniu na pola i w lasy.

Na delikatnym nawet śniegu z łatwością rozpoznamy tropy wędrujących zwierząt, w Wielkopolsce napotkamy głównie sarny, jelenie, dziki, lisy, zające, bażanty, kuny. Te ślady spotkamy najłatwiej, a dzięki śnieżnej powłoce z łatwością nauczymy się je rozróżniać. Nawet jeśli nie poprószy i nie ma mrozu, to też nic straconego — w miękkiej ziemi pól tropy odciskają się równie widocznie. I można wtedy zaobserwować już wydeptane, często używane przez zwierzęta ścieżki, prowadzące w różnych kierunkach. Jeśli udamy się w dzień którąś z nich, dotrzemy do miejsc w jakich zwierzęta żerują, piją, czyszczą się i zażywają kąpieli. Może to być rowek polny, zwykła większa kałuża lub stawek. Warto podczas spaceru zwrócić uwagę na ogołocone z liści krzewy; głogu, tarniny, dzikiej róży, oraz drzewa. Teraz mamy szansę dojrzeć wśród nich pozostawione przez ptaki gniazda. Większość takich konstrukcji, zostawiły ptaki udające się jesienią z odlotami w różne strony świata. Śmiało możemy je zdjąć aby obejrzeć jak są zbudowane, albo z barwną tablicą w ręku spróbować odgadnąć, kto też z ptasich mieszkańców je sklecił. Drobne ptaki śpiewające nie używają ich już ponownie — są pozostawiane na pastwę kaprysów natury i zazwyczaj strącane przez wiatr. Mogą czasem w nich zimować jakieś owady. Wyjątkiem są większe konstrukcje ptaków krukowatych, drapieżnych, bocianów, pomijając, że są wysoko, nie powinniśmy ich ruszać.

Zimowy las nie musi być wcale cichy. To bardzo dobry czas, aby rozpocząć ornitologiczną przygodę i próbować nauczyć się rozróżniać ptasie głosy. Jako, że nie brzmi ich teraz dużo, bez trudu zapamiętamy lub nagramy charakterystyczne nawoływania. W tak krótkie dni, poza sporadycznymi wyjątkami ptaki nie śpiewają, ale usłyszymy odgłosy wabiące i alarmujące. Posługują się nimi wszystkie gatunki ptaków. W naszych lasach o tej porze roku usłyszymy zawołania dzięcioła pstrego, czarnego, wrzaski sójek i sympatyczne nawoływania kilku gatunków sikorek. Przy odrobinie szczęścia ujrzymy też czerwone gile, a w olchowych zagajnikach mamy szansę natrafić na stadka biesiadujących żółtawych czyżyków, uwijających się z wesołym gwarem w koronach drzew. Na miedzach i łąkach napotkamy natomiast szczygły, bażanty oraz bardzo podobne do wróbli mazurki. Odróżnimy je po czekoladowej główce i ciemnej plamce na ‘’policzku ‘’. O zmierzchu ptaszki te w gęstwinach krzewów gromadzą się na nocleg, wypełniając radosnym gwarem surową ciszę pól.

Lisie dary

Jedne z najpiękniejszych chwil jakie mi się przytrafiają podczas spotkań ze zwierzętami to te, w trakcie których nie boimy się. Znamy. On / Ona / Ono nie ucieka. Ufa. Spotkanie trwa kilka chwil lub minut po czym sarna, dzik, lis lub ptak niefrasobliwie oddala się w kierunku swoich spraw. Jak to możliwe? Podobne spotkania nazbyt często zapisały się w mojej pamięci. Jakby zwierzęta uczyły się — kto jest w porządku i nie stanowi zagrożenia, a kogo lepiej unikać. Coś takiego przydarzyło mi się właśnie dzisiaj. Po trzech godzinach nocnej zasiadki pośród przybierającego księżyca i mgieł czułem się wręcz wtopiony w stertę polnych kamieni, które posłużyły mi za przystań obserwacyjną. Wtem wyławiam lekki szmer. Nie wiem skąd. Ale coś skłania mnie, by delikatnie odwrócić głowę.

— Coś dziwna ta bruzda, myślę. Czy była tu wcześniej?

— Yyy, rusza się!

W szarej pełznącej sylwetce rozpoznaję lisa. Zwierzak skrada się — wyraźnie w moim kierunku. Coraz bardziej odwracam głowę. Zaszeleściło. Musi to słyszeć!

Tym razem jakoś tętno nie przyspieszyło, nie pojawiła się adrenalina. Zamiast tego wlał się spokój i błogość. Lis nic nie robił sobie z moich delikatnych szelestów. Usiadł przyglądając się. Podszedł bliżej — „»kuka«” głową w tę i we w tę, starając się rozeznać co też za dziwne ‘’straszydło’’ tam się usadziło. Majaczy mi w mroku jego białe podgardle. Lis przygląda się, węszy. Jest jakieś kilka metrów ode mnie. Ani myśli uciekać. W końcu kiedy załapał zapach, jakby wyraźnie uspokojony odwraca się i kontynuuje swoje skradanie w kierunku czegoś tam. Jeszcze dwa razy się ogląda i powoli sunąc znika we mgle. Kierunek z którego nadszedł pozwala mi przypuszczać, że przyszedł po moim tropie aż do mojego stanowiska. Tak bardzo chciał sprawdzić? Takich spotkań z lisami mam w sercu i pamięci już ileś. Czyżbyśmy się z tym lisem już znali? Zapamiętał mnie i rozpoznał? Podobno zwierzaki uczą się zapachu poszczególnych ludzi i odróżniają ich w terenie. Podobno też, człowiek który nie je mięsa wydziela zapach, który dla zwierząt nie stanowi groźby. Może i coś w tym jest. Gdyby mógł wyrazić swą myśl, pewnie powiedziałby:

— A, to znowu ten szary włóczęga. Nie masz co robić? Po co tu tkwisz, skoro nie polujesz ani nie żerujesz?

— Ehh, gdyby ten dziwoląg umiał mówić. No ale nic, nie pogadam sobie, ani go nie zjem. Lecę dalej łowić myszy, dobranoc! A ty tu sobie siedź i marznij.

Lisie stworzenie w swym zdziwieniu pewnie nigdy nie zrozumie moich motywów. Pozdrowiłem go w myślach, życzyłem bezpiecznego szlaku i udanych łowów. Podziękowałem za to spotkanie. A w środku — aż dygotałem ze szczęścia i wzruszenia. Ta pełnia zaczęła się wspaniale.

Z pamiętnika Wędrowca: Wigilia w lesie

Pochmurny wieczór przemija w szarudze cieni, nie trwa to długo. Kłęby chmur rzedną, odsłaniając iskry odległych gwiazd. Miliony ich. Świat się okrył peleryną czerni tajemnic, trwa nów. Czas sów. Puszczyk — ‘’Dobrodziej’’ nawołuje mrocznie, kawałek dalej piskliwym skrzekiem odpowiada mu samica. W oddali odzywa się jeszcze jeden nieśmiały samiec. Sowy jakby komentowały pojawienie się ludzi w lesie. Ciemna ściana gąszczy wzywa ku sobie głębią — jakże inaczej niż przy księżycowej pełni. Kilka kroków w ten świat, i już nie wiadomo gdzie jesteśmy, pochłania nas niepamięć w odmętach ciemnicy. Nie wiadomo dokąd iść. Zagubienie. Gaszę latarkę i wypatruję prześwitów między drzewami, to najlepszy drogowskaz do polanki. Rzeka pluszcze sennie, piaszczyste zbocze osypało się lawiną zamazanych tropów. Tu zwierzęta przeprawiają się przez płytki bród. Postój robimy na powalonej przez wiatry brzozie. Opowiadam historię niezwykłego drzewa.. To takie…’’dziwne.’’ Uczestniczyć w ich pełnym zdarzeń życiu, wypadkach, przygodach. A ona wciąż żyje. To już drugi rok, gdy leżąc wzdłuż wypuszcza na gałęziach zielone liście. Stało się tak nagle. Rzucony obok burzą dąb poddał się wcześniej. Na kłodach wygodnie położyć się można, usiąść i wyczekiwać wyjścia zwierząt na łąkę. Słuchać jak zbliżają się przez las. Księżycowa, nocna lornetka sprawdza się i w takiej ciemnicy. Dziś nie używam jej wcale, oddając do dyspozycji Paulinie, która z niesłabnącą ciekawością przeczesuje w napięciu horyzonty spowitych ciemnością pól. Czas nam rozpocząć nocne czatowanie.

Gdzieś w dalekich gąszczach ochryple, diabelsko, odzywa się kozioł sarny. Nie wiemy czy wrzeszczy na nas, a może ogłasza przeprawę mocarnych dzików.

Zwierzęta ‘’ludzkim głosem’’ przemawiają nieustannie. Wiedzieć tylko i znać o czym prawią… O tym opowiada knieja. One świętują codziennie. Tu każdy dzień czy noc są takie zwyczajne i wyjątkowe zarazem. Za korowodem rozległych pól ulatują w niebo z pieśnią, odgłosy ludzkiej pasterki..

Nocni Strażnicy

Zza okna spogląda na mnie przybierający w złotym blasku księżyc, domownicy coś narzekają na mróz…

— Mróz???

Chyba nie ma lepszej aury do wyprawy. Zawsze czekam nań z utęsknieniem. Podczas ujemnych temperatur maszeruje się wygodniej, organizm rozgrzewa się — czuję się zdrowiej. Błotniste obszary i nieprzebyte kałużyska ścinają się chłodem, otwierając swobodny trakt dla dotychczas niedostępnych miejsc. Szybka decyzja, kompletowanie ubioru, zamyślenie czy wszystko jest. Jest. No to w drogę!

W dolinie pośród pól, rowów, łąk i zadrzewień wita mnie gęsta otulina mgły. No tak: ‘’Mleko się rozlało’’. Na niżej położonym terenie kumuluje się na potęgę, skrywając wszystko całunem powłóczystej tajemnicy. I straszno, i pięknie. Wstępuję w kłęby i ruszam dalej. W środku widać całkiem nieźle. Z daleka wyglądało to gorzej. Choć znam drogę na pamięć, cieszę się, że jednak widoczność jest bardzo przyzwoita. Pod stopami niestety chrzęszczą marznące grudy. Na trawie jest jeszcze gorzej. Na szczęście jest wcześnie — tuż przed 20, a więc zwierzęta na dobrą sprawę nie buszują tu tak swobodnie. Z oddali dobiegają cały czas odgłosy żyjącej wsi. One czekają na ciszę.

Moim celem jest śródpolne kamienisko, które upatrzyłem sobie spacerując w ciągu dnia. Miejsce wysokie, bezpieczne, zapewniające mi dobrą widoczność z każdej strony. Teren — bajka, obok płynący strumyczek, kawałek dalej rów i bobrowa tama. Woda pluska kojąco. Z jednego boku mam widok na kukurydzisko, z drugiego łąka na której lubią żerować sarny i buchtować dziki. W strumieniu znajduje się bród — przejście zwierzątek, którym przeprawiają się z pola na łąkę i odwrotnie. A dalej dzicze bagno i lasy….Na szczycie napotykam dwa idealnie płaskie kamienie, jakby specjalnie ułożone do siedzenia. Duże, bardzo wygodne. Jakby to miejsce specjalnie na mnie czekało. Z radością zasiadam na widowisko i słuchowisko jakie może mnie czekać.

Nocni strażnicy. O kim mowa? Co i raz dobiega mnie zirytowane kwękanie oburzonych kaczek.

— Kreeech, kweeeek, kreeech

— niesie się narzekanie kaczorów. Dolatuje co i raz z różnych stron, ze zmienną intensywnością. Nasłuchuję tego z uwagą. To dla mnie sygnał: ‘’wiedz, że coś się dzieje’’. I już nie muszę z czujnością nasłuchiwać innych zwierząt — wystarczy mi kacze echo. Tak dają wyraz swojemu przestrachowi lub złości, kiedy jakiś dzik przeprawia się lub hałasuje w trzcinach psując im noclegowisko. Może szuwary penetruje lis? Tego nie wiem, ale przy odrobinie cierpliwości i szczęścia dowiem się w swoim czasie. A gdyby kaczki z trzepotem odleciały wtedy trzeba mieć się na baczności. Znaczy — zbliża się drugi człowiek. Pożegna mnie wtedy smutny poświst skrzydeł… Na razie jednak paplają, nie zamierzając się ruszać. Nie pomyliłem się — po jakimś czasie słyszę niedaleko ‘’kaszlące’’ i bulgocące dziki. Ależ gromko dziś chrypią! Nie chcą jednak się pokazać, harcując w zaroślach. Kaczuchy co i raz obwieszczają nowe zdarzenia z kolejnych miejsc. I cichną. I tak ciągle… Niezły gwar, jak na końcówkę listopada. Wzmaga się mróz, ale nowa taktyka ubioru sprawdza się znakomicie i bez trudu wysiaduję już drugą godzinę.

Trochę się uciszyło. Mgła jeszcze zgęstniała. Mokra wata. Co jakiś czas rozglądam się wokół — mimo mrozu, zwierzęta potrafią przemieszczać się subtelnie, i można coś przegapić. Podczas jednego z takich przeglądów dostrzegam koczujące przez opary sylwetki. Dziki? No wreszcie! Nie… Te są ogromne. Wyższe jakieś. Jelenie? Ale co tu u licha robią jelenie?

Zszokowany staram się nieco wytłumaczyć racjonalnie. Co też mogło je tu przygnać? Dwa byki. To dopiero niespodzianka. Niedaleko osiedla, ogrodzenia, trasy ruchu, a do większego kompleksu leśnego jakieś trzy kilometry. Nie mogę się nadziwić, a głowa szuka wyjaśnienia. No dobrze — na resztki kukurydzy. Tylko, że tam miały ją wszędzie po drodze. Aby tutaj dotrzeć musiały nawet przeprawić się przez linię kolejową… Nie znajduję wytłumaczenia. A one, niepomne na wścibskiego podglądacza, zatopiły swoje cielska z powrotem w szarych kłębach zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. No nic — takie psikusy się zdarzają. Bywało i spotkać dziki niemal pod samym domem, przy powrocie z całonocnego czuwania, na którym nie widziało się niczego.

W ogóle nie ma dziś saren. Trochę mnie to dziwi, bo od śladów gęsto. Nawet kozły nie szczekają. Choć co jakiś czas słyszę pluśnięcia kopytek w strumyku i wiem że sobie tam przechodzą nie pokazując mi się. Jak można zanurzać się w tak lodowatej wodzie! Brrrr….Mija trzecia godzina. A może dłużej. Czuję się już lekko, błogo i radośnie, zjednoczony w ciszy z tym wszystkim co wokół mnie wędruje, żeruje i śpi. Z letargu wyrywa mnie powtarzające się pluskanie. Coś przechodzi przez bród? Chlupie — pewnie dzik. Po chwili kotłuje się w krzakach, szura w zeschłej trawie, łoskot, chrzęst i nie wiadomo co jeszcze. Jakiś dziczy gbur, zupełnie bez szacunku wobec innych zwierząt, które mogłyby się wystraszyć. Jest niedaleko mnie, kilka metrów. Nadal nic nie widzę. Już wstrzymuję oddech, a oczy pewnie świecą się jak u żbika. Szmery przycichają, przechodząc w dziwne skrobanie. Za parę chwil już tylko skrobanie i gryzienie. Czuję się oszukany… No bo teraz, kto, bóbr? Dziesięć minut — szurr, szurr po drewnie. I niewielki pęd wierzby przewraca się z łoskotem. ‘’Bober’’ hałasuje nie gorzej niż dzik, a ja staram się go wypatrzyć. Nic z tego…. Za to kątem oka dostrzegam inny ruch.

Wraca lis! Od strony pola. Być może to on straszył kaczki na noclegowisku. Sądząc po tym jak znajomo pełznie to ten sam przyjaciel ze spotkania wcześniej. Nie zwraca uwagi na moją górkę. Nasłuchuje bobrowych harców. Cały skupiony, z nastawieniem szpiczastych uszek zbliża się do miejsca bobrzej pracy. Stara się podejść do samego rowu nieco dalej. Wiem dlaczego. Bobra upolować nie jest łatwo — wystarczy że pluśnie do wody i tyleś go widział. Tam już schroni się w niedostępnej norze, w razie co wystawiając na dobry wieczór oślizgłe, ostre, żółte zębiska. Tam gdzie nie mogą jeszcze wybudować żeremi, kopią tunele. A woda zimna….Lisi przyjaciel wie chyba wszystko to samo co ja. A może nawet i więcej. Dlatego stara się zajść od drugiej strony. Bobrzysko hałasuje tak, że poza pędami które ogryza, chyba świata nie widzi. Trochę mi go szkoda, bo zaraz….

Do widowiska wkracza mi niespodzianie trzeci aktor. A raczej aktorka. Wpatrując się w lisa, zza gałęzi dostrzegam solidną czarną plamę. Poprzedzone regularnym chrzęstem, na który zaabsorbowany nie zwróciłem uwagi. Przez łąkę wesoło i pogodnie toczy się dzik, a raczej spasiona locha, którą widziałem tutaj już podczas ostatniej pełni. Wtedy dosłownie wpadliśmy na siebie w gęstej mgle, a świnia wcale niechętnie salwowała się z łąki pofukując gniewnie. I sądząc po tempie w jakim to czyniła, nie była do tego wcale taka chętna. Przeprosiłem ją w myślach. I dlatego dziś wybrałem się dużo wcześniej, wiedząc o jakiej godzinie można ją spotkać na łące. Żeby przypadkiem jej nie zakłócić niczego. Ale teraz, mało tego! Z trwożnym kwikiem podlatuje do niej jakaś nieznana mi sowa, forsując pozorowany atak. Co to ma być? Co te zwierzęta dzisiaj? Świnka wygląda jak beczułka, ale może będzie miała młode. Dzikuska niefrasobliwie pruje przed siebie, co i raz przystając i próbując buchtować zmarzniętą darń. W jednym miejscu zatrzymuje się dłużej — prawie naprzeciw mnie. Podziwiam z jaką zawziętością rozwala glebę. Jest taka śmieszna na tych krótkich nóżkach. Taki pączek. Prawie jak ja. Dobiega mnie zapach mokrej, rozrytej ziemi. Ona krąży tak sobie cały czas w ciągu nocy podjadając co znajdzie. Widać na kukurydzę nie może już patrzeć, skoro przybrodziła na wpół zalaną łąkę. Bóbr ścichł. Lisa już nie ma. Pora chyba wracać. Patrzę na księżyc. Spowija go pierścienna otoczka, a mgła przybrała w potędze do niemożliwości. I już wiem, że w ciągu godziny utworzą się chmury. Gwiazdy znikły. Na gałązkach polśniewa szron. W słabnącym świetle księżyca iskierki mrozu tlą się migającym tu i tam blaskiem, mamiąc oczy. Ma się wrażenie, że to błyskają ślepia zwierząt. I tak to właśnie jest w tym leśno — polnym świecie. Nigdy nie wiadomo co się zdarzy. Jakiego cudu doświadczysz i jaką tajemnicę podejrzysz. Komu szczęście, a komu pech?

Z pamiętnika Wędrowca: Styczeń

Wieczór pogrążył się w misterium kolorów. Różowa pastel rozlała swój splendor w bezkresie niebios. Czerwień zapłonęła nad lasem. Wędrowny Człowiek zobaczył. Przystanął, zamyślił się, pozdrowił gasnące słońce. Cienie malutkich sikorek przemykały po gałęziach, te w pośpiechu szukały miejsca na nocleg. Ostatni akt spektaklu w teatrze barw.

Armada perlistych łabędzi sunie w przestworzy z pogłosem trąb dyszących krtani. Zmierzają ku jeziorom. Myśl poszybowała z ciekawością. Gdzieś tam, w ciemnej ścianie boru senne oczy otwierają mroczne puszczyki. Zwierz niejeden dopiero budzi się do żywota. Chabrowa modraszka nurkuje w pomponie jemioły na starej wierzbie, woła szczebiotem sen. Ptasie skrzaty znikają i cichną. Złocista połówka młodego księżyca zapanowała nad polną pustką — za chwilę zmierzy się z ciemnościami nocy. Ziąb narasta i przenika. Nadchodzi. Srogi styczeń dźwiga na plecach ciężki bagaż Dziadka Mroza — w poświacie, Starcy Świata ruszają na swoją wędrówkę. Krok włochatej stopy, skuwa, zamraża i gasi życie w ostatnim przytuleniu.

Ciemność.

Pełnia Zaskoczenia

Lisi księżyc rozświetlił się w zimowej chwale. Nad polami roztoczył swe panowanie srebrny blask odwiecznej latarni. One same drzemały już smacznie pod białym kocykiem śnieżnej ponowy. Czas to był zwierzęcego święta, pradawnego misterium gonitw, podchodów, tropienia, a wreszcie — do chwili rozkosznego spełnienia w futrzastym wdzięku rudych towarzyszek. Te umykały frywolnie, przed zapędami nieposkromionych zalotników. I tak wśród zawiei i z mrozem szczypiącym równie zadziornie, działy się psoty lisiego tańca odrodzenia.

Ale nie one były dziś celem mojej obserwacji. Zanim przyszły mrozy, szare deszcze napełniły okoliczne rowki i strugi nurtami burego bulgotu. Ucieszyłem się bardzo, bo miesiącami tkwiły suche. Jest szansa, że wrócą bobry. Nawet podczas zimy pracowite stworki poprawiają, chroboczą i nadbudowują swoje konstrukcje jeśli woda nie zamarza. A przy bobrowych przepływach i ‘’wodospadach’’ wcale nie tak łatwo o to. Zwierzęta spiętrzając wodę dbają o to, aby ich żywioł pozostał im w posłudze. I przyjemnie jest siedząc sobie w mrozku, posłuchać jak harcują. Brnę przez polną, ciemną drogę, która normalnie byłaby oceanem jednego błota. Ale mróz uczynił swoje, skuwając czarne bruzdy w zwodnicze progi i pułapki. Trzeba iść ostrożnie. Aura jednak sprzyja. Kiedy jest biało, zimową nocą widać zwierzęta z bardzo dużej odległości. Daje to szansę do niepowtarzalnych i jedynych obserwacji. Śnieg skrzypi pod raciczkami, kopytkami i łapkami zwierzęcych wędrowców, sprawiając delikatną osłonę dźwiękową. Można wypatrzywszy grupę zwierząt z dala, przyczaić się gdzieś obok drzewa i poczekać aż przejdą obok nas. No i przede wszystkim przepuścić je lub wyminąć zawczasu, aby nie przeszkadzać w sprawach życia i śmierci, jakim jest codzienny byt w walce o przetrwanie na własne kopytko. Pierwszą grupę saren napotykam w tym miejscu co zwykle. Od lat, odkąd pamiętam, zawsze tutaj. Zauważywszy je z daleka, nadkładam trochę drogi aby nie zbliżać się zbytnio i nie przeszkadzać w żerowaniu. Śnieg skrzypi jak licho, a one co i raz podnoszą anteny czujnych głów. Nie podejmują ucieczki. Ja kieruję się przez łąkę do polnego kamieniska, które służy mi za punkt obserwacyjny. Nie jest tam może najcieplej, ale lokalizacja dobra. Z tyłu płynie bobrowa struga otoczona zaroślami wierzbowymi, a z przodu mam widok na całą łąkę i tym samym wszelkie zwierzęta, które muszą tędy przechodzić. Tu zatrzymują mnie krępe, czarne sylwetki, poruszające się niemrawo jak głazy. W zjawach rozpoznaję dziki. Trzeba czekać. Nie pójdę przecież z hałasem na przełaj, aby i ich nie straszyć. Mijają nieruchome minuty zimna. Delikatne szuranie po prawej odwraca moją uwagę od czarnego zwierza razem z głową. Kica zając. Podążam wzrokiem za szarakiem i jego szmerami aż i on znika w mroku. Kiedy ponownie zerkam w stronę dziczego biesiadła, nie ma już nikogo. Poszły równie cicho co zając. Wreszcie mogę wdrapać się nie niemal 3 metrową górę kamieni. Ślisko. A na szczycie bardziej dmucha. Teraz czas na test — cierpliwości i wytrwałości. Jakże wiele razy już zaliczony…

Nie czekam aż tak długo. Wnet zauważam kolejną ciemną sylwetkę zmierzającą do mego stanowiska. Dzik, a może pies? Podążające z szyją u dołu sarny, potrafią zmylić. Bo właśnie sarna okazuje się być nocnym gościem łąki. Ale dlaczego jest sama? Dziwny widok. Teraz zazwyczaj przemieszczają się w grupach. W stadzie łatwiej dodrapać się do strawy, jest bezpieczniej i weselej. Dziwne tym bardziej, że obok krążą dwie inne grupy jej sióstr, które napotkałem zmierzając tutaj. Sarni wyrzutek? A może po prostu ‘’Outsider’’? Cieszę się, że sarna ze mną tu jest. Zbliża się i oddala, balansując stale w granicach 30—40 metrów od mego stanowiska. Słyszę lekkie szuranie, kiedy rozgarnia kopytkiem śnieg, aby dobrać się do zamrożonej trawy. Ciekawiej robi się kiedy zbliża się do miejsca przez które przechodziłem. Widzę smugę własnego tropu ciągnącą się na przełaj przez całą łąkę. Spłoszy się? Zwierzę schyla głowę, badając węchem mój niedawny ślad. Węszy niemal jak pies, schylając się ciekawsko, jakby chciała dogłębnie rozeznać kto też razem z nią dziś się tu włóczy. Pierwsze zaskoczenie. Podąża tropem kawałek w tył, badając kierunek z którego przyszedłem. Po czym obrót, i teraz drepta już w moją stronę. Nie dziwi mnie aż tak jej zachowanie — podobne widywałem już wielokrotnie. Wtem zwierz robi coś, czego zupełnie się nie spodziewam. Sarnia psotnica jakby nigdy nic, kładzie się bokiem tuż obok mojego śladu. I leży. No tak, pojadła, to trzeba strawić. I cieszę się tym widokiem. Zwykle większość ludzi widzi sarny jak uciekają w podskokach, a spotkałem się z mylnymi opiniami, jakoby wcale się nie kładły.

— No pięknie, myślę. Bo wiem, że potrafią tak długo. Pamiętam jak jedna z saren zasnęła mi o świcie latem pod czatownią — na około dwie godziny. Teraz też się zapowiada… Godziny mijające z echem plusku niedalekiej strugi nastrajają kojąco i łagodnie. Wiercę się coraz bardziej, bo zaczyna dokuczać ziąb. Ale nie sarnie. Jak leżała, tak spoczywa. Czasem się trochę poruszy. Wiem, że nic jej nie jest. Momentami po białej przestrzeni żeglują ciemne fale. Robi się tajemniczo. Widok przyćmiewa się na momenty, aby za chwilę rozbłysnąć księżycem w pełni złota. To cienie mknących chmur. Wyglądają pięknie i złowrogo. W życiu czegoś takiego nie widziałem, albo nie dostrzegałem dotąd. Kiedy przemykają przez sarnie ciałko, ona na momenty niemal znika. Zachwycam się tym spektaklem. I ratuję herbatą z termosu, bo zastój dał się we znaki z chłodem. Tak to już jest. Zima to nie pora na zasiadki. Sprawdza się inny system — wędrówka z punktu do punktu i około godzinne przestoje. Albo ile wytrzymasz. Głowię się co tu zrobić… Bo przecież nie ruszę z impetem przez łąkę strasząc niewinnego zwierzaka. To jej świat, a gościem jestem ja. W gościnie trzeba się zachować według zasad gospodarza. Wpadam na pewien pomysł.

Po cichutku zbieram leżące rzeczy i zapinam plecak. Powoli, próbuję zsunąć się z kamieni. Ślizg! Zjeżdżam z impetem na dół, zahaczając z hałasem o jakiś śmieć. Sarna wzdryga się czujnie, ale o dziwo jeszcze nie wstaje, a ja wydaję z siebie dość donośne, jedyne co przychodzi mi do głowy,

— Chrrrr, Chrrrmmmmm!

Poleciało w powietrze ostre chrząknięcie. Sarna wstrząsa łebkiem, ale o dziwo uspokaja się. W końcu znany jej dźwięk. A patent był taki, że pamiętam, iż leży tu i tam nieco śmieci. Dziki przedzierając się przez nie, czynią podobny hałas. Nieraz słyszałem. Sarnie jak widać też dobrze znany. Siedzę na gołej ziemi zastanawiając się co dalej. Uratowałem sytuację, ale nadal nie mogę się ruszyć. Zaczynam skrobać ręką w ziarnistym śniegu, dogrzebując się do skostniałej trawy. To szuranie również nie robi na niej wrażenia. Podobny dźwięk rozlega się na polach często, kiedy sarny próbują dodrapać się do różnych ozimin. Co teraz? Jeśli ruszę pieszo nawet w drugą stronę rozpozna odgłos kroków człowieka i umknie przestraszona. A gdyby tak… spróbować odejść jako… dzik? W końcu one potrafią hałasować jak sami książęta ciemności. Nie spróbuję to się nie dowiem… Tak! To dobry plan. Wycofam się tyłem przez strugę i obejdę sarnią sypialnię polem, szerokim łukiem. A ona zostanie tu spokojna… Uda się.

Moje kolejne gromkie, gardłowe chrząk — chrumknięcia, nie budzą czujności zwierzęcia. Choć odwraca głowę, nie podnosi się. Zna dziki. Ja chcę tylko zagłuszyć te kilka kroków które mam do zrobienia po ziemi i śniegu. Za rowkiem będzie już lepiej. Z początku idę na czworakach. Potem kilka szybkich, lekkich susów z bulgotem dziczym w gardle i już stoję nad strugą, gdzie wartko zasuwa szara spiętrzona woda. Rowek nie jest duży. Wystarczy, wydaje się, ot większy krok do przodu, lub mały skok. Kiedy obracam się za plecy, sarna nadal leży. Podstęp się udał. Teraz tylko małe hop. Cyt! Jestem na drugim brzegu. Delikatnie ślisko. But wpada. Ale to kalosz, więc luz. Nadal stoję i próbuję wspiąć się po zboczu porośniętym przez wygładzone języki traw. Nie ułatwiają zadania. Chwytam pędów wierzby, i teraz wystarczy tylko ciut się podźwignąć…

Zamiast do przodu, plecy jednak lecą w tył. Nie! W odruchu próbuję chwycić wierzb, ale te śliskie od mrozu wymykają się z rąk. Czuję jak kalosze wypełniają się lodowatą wodą, a ja cały opadam niżej, by z pluśnięciem wyłożyć się z plecami w kaskadzie małego żywiołu… Wpadam po pas. Kto by pomyślał że to takie głębokie. Pierwsza myśl, telefon! Był w kieszeni polaru. Z rozpaczą prześwietlam czołówką zasuwając nurt sinej strugi. Nic tu nie znajdę. Czuję, że wpadam niżej w jakieś błoto, trzeba wychodzić. Obracam się do brzegu, gdzie z ulgą dostrzegam smartfon leżący na zboczu w pokrowcu. Impet mojego upadku wyrzucił go aż tutaj. Uff!! Super. To nic takiego. Przygoda normalna, wpisana w ‘’ryzyko zawodowe’’. Taki tam rowek, phi… Bywało dużo gorzej i weselej. Wracam pamięcią do takich momentów jak przed laty, kiedy to wpadłem do ‘’normalnej’’ dużo większej rzeki, podczas przechodzenia na drugą stronę po powalonym drzewie. Albo kiedy przypadkiem wszedłem na śpiącego dzika w barłogu i w adrenalinie zacząłem biec na oślep przez nie końca zmarznięte bagno, zapadając się lodzie i błocie. Lub gdy skakałem z rozbiegu na drugi brzeg ogromnego rowu w zaspach, a ta zapadła się spychając mnie w wodę, razem z małą lawiną śniegu… To były wpadki. Całkiem cicho wydobywam się na brzeg. 5 warstw namokniętego ubrania niemiło ciąży na ciele kłując szpilkami złowrogiego chłodu. Dopiero teraz sarna raczyła się podnieść i gapi się zdumiona, w miejsce mojego plusku. Zaczyna znów jeść. Wybucham w środku śmiechem — musiałem plusnąć jak rasowy dzik forsujący rów. Wiem, że tak potrafią i robią to wielce niechlujnie, z małym zachowaniem jakiejkolwiek ciszy. Teraz nie mam wyboru, muszę po prostu gnać szybko. Tu się nie przebiorę ani nie wysuszę. I wiem jak zadziała organizm — po pierwszym szoku od zimna, zalewa ciało falą błogiego gorąca. W takiej sytuacji trzeba to wykorzystać i utrzymać jak najdłużej poprzez ruch. Bo nie potrwa długo. Byle się nie wychłodzić. Maszeruję przeto jak najszybciej okrężną drogą przedzierając się do roweru. Smartfon jednak nie działa. Bardzo przykro. Nowiutki był, z przeznaczeniem głównym robienia zdjęć na mojego bloga Szepty Kniei. Staram się o tym nie myśleć, może da się uratować. Do domu mam jeszcze około 2 kilometrów rowerem, które pokonuję w iście olimpijskim tempie. Jakoś niczego się nie obawiam. Kiedy za młodu wpadłem zimą do tej prawdziwej rzeki, też maszerowałem ileś kilometrów lasem. Nic mi nie było.

Starość nie radość. Mimo szybkiej przebiórki, co chwilę chcę siusiu w dużych ilościach. Trwa to do rana. Tym razem nie potrafię się naturalnie rozgrzać i po raz pierwszy od lat używam do snu koca. Poza tym pozostaję zdrów. Takie tam nieplanowane morsowanie. Smartfon okazuje się nie działać — dziwne, przecież nie wylądował w wodzie. Ale widać za obiektywem kamery parę. Może zawilgocił się od mrozu. Najważniejsze, że sarna się nie wystraszyła. A ja wróciłem bogatszy o nową przygodę i leśne sposoby łagodnego wycofywania się z niespodzianych zdarzeń.

Z pamiętnika Wędrowca: Bobrowa Struga

Nurt płynie wartko, w chwilach ulewy wyrywając zaborczo kęsy podmytej ziemi. Ta osuwa się, tworząc imponujące zapadliska. Wiele drzew straciło na tym odcinku swoje podparcie i siłami czepnych korzeni stara się ofiarować sobie jeszcze nieco czasu w istnieniu. Szum wygłusza odgłosy zwierząt, ale wycisza i Ciebie dla nich. Można ruszyć się swobodniej. Lecz nie o to tu chodzi. Parę godzin nocnych przy księżycu, spędzonych w takim koncercie żywiołu, robi z Ciałem i Duszą coś nieuchwytnego. Jesteś tylko Ty i Ona. Płyniecie w tym dźwięku, stając się jednią ciszy. Bo uśpiony umysł wreszcie odpuszcza swoje blablanie, wieczne analizy, gonitwę chaosu. Tu gdy masz świadomość, że to wszystko przepływa od dziesiątek lat. Niezmienne, a tak różne i bogate w niespodzianki. Ulokuj się wygodnie na jednej z krępych wierzb, i posłuchaj o czym szumi woda…

Dołem człapią czasami bobrowi budowniczy. Przepływają niechlujnie. Muszą pokonać ten kawałek, jeśli chcą dostać się do spokojnego miejsca. Księżycowe złoto odbija się w promieniem w bystrze spienionej topieli, igrając wzrok migotami błędnych, chwiejnych iskier. Czasem zaburzą je cień jakiejś smugi. Może ryba lub kawałek drewna? Znowu bóbr? Skraj polnego rowu, to dla zwierząt coś jak nasza autostrada. Trasa po której mogą poruszać się pewnie i bezpiecznie, bo przecież człowiek tu nie zagląda. Ścieżki błotnistych tropów krzyżują się przy bardziej łagodnych zejściach do wodopoju, objawiając sylwetki saren, dzików, a czasem i jeleni. I niech nie straszy Cię głośniejszy plusk lub chlapnięcie, przerywające jak wykrzyknik monotonię rześkiego pluskotu. Właśnie któryś ze zwierzęcych wędrowców źle obliczył skok, lub zdradziła kopytka śliska ziemia. Lodowata kąpiel nocna. Mały cień nieuchwytnej zjawy, znikający jak duch w głębinie… Czy to może rzęsorek rzeczek, ‘’szczur wodny’’, jadowity pogromca plemienia rybiego? Spieniona struga szemrze swą odwieczną pieśń, zapisując w maleńkich falach dziejące się historie tego zakątka. Pola wokół zasnuwają się z mgłami, pozostawiając Cię sam na sam z igraszkami strumienia. Kamień rozmawia z wodą. Wierzba z wiatrem. A ona płynie… kaskadą niesie te wszystkie wspomnienia ku niżej położonym, drzemiącym bagniskom. Tam już zaczyna się inny świat. Każdy piękny, przebogaty, obfity w szeleszczące zagadki.