Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Pamiętnik rozstrzelanego w 1943 roku dwudziestodwuletniego pisarza, zaliczanego do grona wybitnych intelektualistów wojennego pokolenia. Są to ocalałe zapiski obejmujące okres od 15 grudnia 1941 roku do 25 listopada 1942 roku (część pierwsza) oraz 1943 rok (część druga) – trzy pozostałe zeszyty, obejmujące lata wcześniejsze, w tym przedwojenne – zaginęły podczas powstania warszawskiego. Mają one charakter nie tylko dokumentalny, ale także literacki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
1. Ci, którzy go znali, zapamiętali wysokiego, przystojnego młodzieńca o skupionym, ale też nierzadko ironicznym wyrazie twarzy, o ciemnokasztanowych włosach i gorejących, czarnych oczach, który potrafił zachowywać się wyzywająco. W sytuacji okupacyjnej, gdy niemal wszystko mogło wywołać podejrzliwość patrolujących miasto żandarmów, zwykł chodzić po ulicach z rękami nonszalancko włożonymi do kieszeni, jakby za chwilę miał wyciągnąć stamtąd pistolet, a nie książkę lub swój dziennik, z którymi się nie rozstawał.
Miał olbrzymie poczucie humoru, choć w ostatnich miesiącach życia nie był zbyt komunikatywny. Do innych odnosił się z wyraźną rezerwą. Trudno było zdobyć jego zaufanie, przyjaźń, bliskość. Jeśli tylko nie musiał mówić – milczał. Walczył jednak przede wszystkim słowem. Na zajęciach podziemnego uniwersytetu, na konspiracyjnych spotkaniach literackich bywał ostrym polemistą, przekonanym do własnych racji i broniącym ich bezpardonowo, bez względu na to, jak uznaną wielkością był jego adwersarz.
Potrafił być bardzo wymagający. Zarówno w stosunku do samego siebie, jak i innych. Wiedział, czego chce, a chciał coraz więcej. Często nieprzystępny, pewny siebie, z pogardą traktujący różnego rodzaju bolączki życia codziennego okupacji. Drwiący i ironiczny, a zarazem w niezwykły wręcz sposób odpowiedzialny za powierzane mu zadania. Nadzwyczaj ambitny, dumny, wyniosły, ale jednocześnie potrafiący dostrzegać własne błędy, porażki, grzechy. Całkowicie pozbawiony egoistycznych motywacji, a zarazem podporządkowujący sobie innych dla realizacji zamierzonych celów. Nic dziwnego, że we wspomnieniach o nim splatają się fascynacja i niechęć.
Jego kolega z gimnazjum, a potem także z podziemnego uniwersytetu, pisał o nim już po wojnie:
Andrzej chodził wiecznie głodny i niewyspany. Nie miał porządnych butów. Nosił drewniaki. Ubranie miał jeszcze to z licealnej, ciasne, krótkie i wysłużone. Słynne były jego nogawki, sięgające do pół łydki. Rzucał się wszędzie w oczy. Kto go raz widział, pamiętał na zawsze. [...]
Nigdy nie wiedziałem, co w nim jest z udania, z pozy, a co z prawdy, z żywego człowieka. Wielkie ciemne włosy czupurną falą spadały mu na czoło. Kiedy się zacietrzewiał lub kpił z przeciwnika, odrzucał je nagłym ruchem ręki i uśmiechał się drwiąco. Wtedy oczy jego błyskały jak żywe srebro. Uchodził za bardzo przystojnego. Nieraz kłóciłem się z dziewczętami z konspiracji o Andrzeja, dowodząc, że jego czar jest czarem szarlatana. Śmiały się mówiąc, że on to samo twierdzi o mnie.
To właśnie z nim zdawaliśmy razem maturę (T. Borowski, Portret przyjaciela, w tegoż: Pewien żołnierz. Opowieści szkolne, Warszawa 1947).
Matura ta odbyła się latem 1940 roku. Wtedy bohater cytowanych zdań miał przed sobą niewiele ponad trzy lata życia. W tym czasie zdążył zaistnieć jako student polonistyki, poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta, redaktor podziemnego pisma literackiego, działacz konspiracji. Wreszcie jako autor niezwykłego, bardzo osobistego dokumentu, jakim jest jego Pamiętnik. W sytuacji, kiedy jakakolwiek aktywność tego typu była nie tylko utrudniona, ale groziła śmiercią, kiedy wiadomo było, że dany człowiekowi czas może być bardzo krótki, chciał ten czas wykorzystać do granic możliwości. Dlatego tak dużo pracował i tak bardzo spalał się w swojej pracy. Wspomina jego koleżanka:
W najdoskonalszym znaczeniu słowa był ideowy. Gdy uwierzył w słuszność jakiejś sprawy czy programu, to niejako całym sobą. Obrazowo można powiedzieć: płonął tą wiarą. [...] Gdy się go widziało przemawiającego, przekonującego audytorium do sprawy, nie można było zapomnieć żaru, jaki wkładał w swoje słowa (N. Bojarska, Ludzie z tamtego brzegu, w tomie: W gałązce dymu, w ognia blasku..., oprac. J. Szczypka, Warszawa 1977, s. 136).
Jako jeden z pseudonimów wybrał sobie „Łomień”. Tak naprawdę jednak lepiej do niego pasowałoby „Płomień”.
2. Andrzej Trzebiński urodził się 27 stycznia 1922 roku w Radgoszczy (okolice Łomży). Z tamtych stron pochodził jego ojciec Stanisław Konstanty Trzebiński. Matka, Irena Trzebińska, z domu Lasocka, pochodziła z Wołynia. W latach dwudziestych rodzina Trzebińskich mieszkała najpierw koło Łodzi, gdzie ojciec – agronom z wykształcenia – dzierżawił Ose, majątek Grabskich. Potem, kiedy ojciec zaczął administrować dobrami hr. Komierowskiego, przeniosła się do Komierowa na Pomorzu. Młodsza o cztery lata siostra Andrzeja, Zofia, wspomina ich dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe. Życie na wsi, w bezpośredniej bliskości wyjątkowo pięknej w tych okolicach natury, długie spacery po lasach i polach, przestrzeń otwarta aż po horyzont – to wszystko ukształtowało na stałe pewne upodobania i wrażliwość Trzebińskiego.
W 1932 roku dziesięcioletni Trzebiński przeniósł się wraz z rodzicami do Warszawy. Mieszkali kolejno przy Filtrowej, Uniwersyteckiej i Śniadeckich. Na wielkim stole w pokoju jadalnym Trzebiński rozgrywał z kolegami mecze pingpongowe. Ze sportów lubił też bardzo lekkoatletykę. Chodził wtedy do prywatnej szkoły powszechnej przy ulicy Mochnackiego, którą ukończył w roku 1934. Naukę kontynuował w gimnazjum i liceum im. Tadeusza Czackiego. Tu z czasem dał się poznać jako uzdolniony poeta (porównywano go do Jana Twardowskiego, innego wychowanka tej szkoły), miłośnik malarstwa i teatru. Uczył się bardzo dobrze i już wtedy udzielał korepetycji, a za zarobione pieniądze kupował abonamenty na spektakle teatralne. To w Czackim nauczył się między innymi świetnie francuskiego, tak że już na początku okupacji próbował tłumaczeń z tego języka. W czwartej gimnazjalnej, czyli dwa lata przed wojną, wszedł w skład komitetu redakcyjnego wydawanego przez uczniów pisma „Promień Szkolny”. Zaraz potem debiutował w nim Fraszką o mędrcu (1937, nr 3). Potem opublikował tu jeszcze kilka innych wierszy i krótki szkic krytyczny, dotyczący sztuki. W „Promieniu Szkolnym” swoje wiersze umieszczał również Tadeusz Borowski, który stał się jednym z najbliższych przyjaciół Trzebińskiego. Obaj byli pod wielkim wpływem polonisty, profesora Stanisława Adamczewskiego, wtedy znanego przede wszystkim jako autor słynnej monografii Żeromskiego Serce nienasycone.
[...]
Obecne wydanie Pamiętnika Andrzeja Trzebińskiego przygotowałem na podstawie jego pierwszej książkowej edycji w tomie: Andrzej Trzebiński, Kwiaty z drzew zakazanych. Proza, słowo wstępne i opracowanie Zdzisław Jastrzębski, Instytut Wydawniczy „Pax”, Warszawa 1972. Całość została jednak przeze mnie porównana z rękopisem Pamiętnika, co pozwoliło między innymi na przywrócenie pewnych partii tekstu, pominiętych w wyniku pomyłek drukarskich, oraz na ujednolicenie i uwspółcześnienie pisowni. Przede wszystkim jednak obecne wydanie zostało rozszerzone o kilkanaście fragmentów wstrzymanych wcześniej z woli rodziny autora oraz kilka drobnych fragmentów zatrzymanych przez cenzurę. Obecnie pozostało jeszcze kilka opuszczonych fragmentów, zgodnie z życzeniem siostry autora, Zofii Trzebińskiej-Nagabczyńskiej. Są one zaznaczone w tekście nawiasami kwadratowymi z podaniem liczby opuszczonych linijek rękopisu. Warto zauważyć, że są to jedynie zapisy intymne (nie ma w nich żadnych wątków o charakterze politycznym czy ideologicznym).
Rękopis zachowanych części Pamiętnika to dwa znormalizowane bruliony w kratkę. Pierwszy z nich jest 66-kartkowy, o czarnych, półsztywnych, ceratowych okładkach oraz różowych brzegach kartek. Otwiera go strona tytułowa (częściowo dopisana przez Trzebińskiego później); po niej następuje 86 stron Pamiętnika (60 numerowanych i 26 nie numerowanych). Tekst pisany jest dwustronnie, kratka w kratkę, bez marginesu; czasami pozostawiona jest jedna linijka dla zaznaczenia nowej kwestii (w druku oddaje to większe światło). Na stronach numerowanych Trzebiński używa jedynie ołówka chemicznego, na dalszych stronach również pióra i zwykłego ołówka. Zapisy na stronach nie numerowanych (od 14 czerwca 1942) są nieco bardziej „chaotyczne”, mniej staranne. Po ostatnim zapisie kilka kartek jest pustych, a kolejne strony zostały wykorzystane na rękopiśmienne wersje artykułów i piosenek Trzebińskiego („Będziemy udawać, że właściwie istniejemy gdzie indziej...!”, „Stosunek artysty do rzeczywistości”, „Piosenka o Teresie”, „O co idzie” [inc. Nasz batalion „Uderzenia”...], „Na śniadanie dają nam pobudkę”).
Druga część Pamiętnika znajduje się w brulionie 102-kartkowym w kratkę (kartek było nieco więcej, gdyż niektóre zostały wyrwane), także z charakterystycznymi różowymi brzegami. Ten brulion jest o wiele bardziej zniszczony, ma w części podartą, ciemnozieloną marmurkową okładkę. Pamiętnik zajmuje 76 kartek zapisanych jednostronnie (z jednym wyjątkiem), linia w linię. Poprzedza je strona tytułowa, z wpisanym najprawdopodobniej ze względów konspiracyjnych określeniem: pamiętnik rok 1937. Początkowe zapisy sporządzone są zwykłym ołówkiem, dalej używany jest ołówek chemiczny. Przy zapisie 92 oddarte zostało pół strony (ręką Anny nr 2). Poza Pamiętnikiem w brulionie nie ma żadnych innych tekstów.
W pierwszym wydaniu Pamiętnika Zdzisław Jastrzębski, przygotowując tekst do druku, kierował się następującymi zasadami, które w obecnym wydaniu zostały przeze mnie również zastosowane: poprawił w wypadkach koniecznych interpunkcję logiczną (np. usuwał przecinki przed „czy” w funkcji „lub”, wprowadzał przecinki przed „czy” oraz „jak” w funkcji pytajnika); poprawiał ewidentne błędy w pisowni (np. w pisowni nazwisk i nazw własnych); zamieniał typowe dla Trzebińskiego formy, jak „orginalny”, „pojedyńczy”, „tłomaczyć” na formy zgodne z normą językową: „oryginalny”, „pojedynczy”, „tłumaczyć”; rozdzielał tego rodzaju formy złożone, jak „wkońcu”, „wogóle”, „niewiadomo”, „conajwyżej”, „nietylko”, „poprostu”, „wogóle” etc.; zachowywał celowe wiązania słów łącznikiem (np. „jakiś-tam”, „między-sobą”, „bądź-co-bądź”, „niby-to”, „mniej-więcej”, „nie-do-obalenia”) oraz celowo rozbijane złożenia (np. „anty-kulturalne”).
Oprócz tego w obecnym wydaniu Pamiętnika konsekwentnie stosowałem następujące zasady: uwspółcześniłem pisownię, zarówno, jeśli chodzi o formy leksykalne (np. „pidżama” zamiast „pyjama”, „spółka” zamiast „współka”, „recenzować” zamiast „recenzjować”), jak i fleksyjne (np. forma zaimka osobowego w dopełniaczu i bierniku „mnie” zamiast używanego przez Trzebińskiego niemal wyłącznie „mię”); zmieniłem bądź przywróciłem w zgodzie z rękopisem znaki interpunkcyjne używane przez Trzebińskiego w funkcji ekspresywnej (dotyczy to przede wszystkim myślnika oraz połączenia myślnika ze znakiem zapytania); ujednoliciłem pisownię najczęściej pojawiających się skrótowców, takich jak SIN i KN. Pozostawiłem natomiast specyficzny dla Trzebińskiego i niejednolity sposób datowania zapisów (np. „dn. 15 grudnia”, „21 styczeń”) zmieniając tylko nieodmienne formy z „dn.” na formy odmienne (np. „dn. 12 kwietnia” zamiast „dn. 12 kwiecień”). Pozostawiłem również pomyłki Trzebińskiego przy datowaniu, podając w nawiasie kwadratowym datę właściwą.
Sporządzając komentarze do tekstu, przyjąłem założenie, że Pamiętnik może również znaleźć czytelnika nie wyrobionego literacko, stąd stosunkowo rozbudowany charakter przypisów. Przy ich opracowywaniu, oprócz źródeł pisanych, korzystałem obficie z relacji uczestników tamtych wydarzeń – osób, które stykały się z Trzebińskim. Szczególną wdzięczność chciałbym wyrazić siostrze Andrzeja Trzebińskiego, Zofii Trzebińskiej-Nagabczyńskiej, która zechciała poświęcić wiele godzin, rozszyfrowując ze mną różne tajemnicze zapisy Pamiętnika. Poza tym cennych informacji udzieliły mi między innymi następujące osoby: Tadeusz Anderszewski, Władysław Bartoszewski, Maria Borowska, Maria Gniewiewska, Teresa i Jerzy Hagmajerowie, Alina Karpowicz, Halina Kozaczuk-Andrzejewska, Alicja Kucharek, Hanna i Gabriel Rechowiczowie, Ryszard Reiff, Halina Szwykowska, Romuald Śreniawa-Szypiowski, Jan Tarłowski, Irena Trafikowska, ojciec Józef Warszawski, Ewa Żero.
Chcę również podziękować osobom, które zgodziły się na udostępnienie zdjęć ze swoich zbiorów: Marii Gniewiewskiej, Alinie Karpowicz, Andrzejowi Miłoszowi, Zofii Trzebińskiej-Nagabczyńskiej, Krystynie Sołtanowej, Halinie Szwykowskiej, Pawłowi Wieczorkiewiczowi.
Paweł Rodak
WARSZAWA
od 15 grudnia 1941
ostatnie takty marty
anna znowu daleka
wieczory literackie, bronisław
dziewczyny i czytelnia
miłosz, irzykowski itd.
ulica zwrotnicza
stare miasto[1]
dn. 15 grudnia
nauczyć się poprawiać to, co się napisało, możliwość korekty musi tkwić już w pierwszej redakcji, zrozumieć, że tu nie chodzi o szlifowanie, o zaczarowywanie diamentów w brylanty, o france’owskie pieszczoty zdania[1].
choromański[2] pisze podobno zdania równoległe i później skreśla.
chodzi mi właśnie o to skreślanie! skreślać w ten sposób, żeby nie pozostawały koniecznie „suche” rzeczowniki i czasowniki. nieraz potrzebna nie tylko pewna „wilgotność” stylu, ale wręcz – woda! te rzeczy są naprawdę dość trudne, irytuje mnie „wirtuozeria”, jaką się przypisuje tuwimowi[3], czy „czystość poezji”, jaką sobie uzurpował valéry[4].
poza tym: dobra polszczyzna – no, właściwa doza jasności... nic więcej.
moja obojętność wobec szczęścia nie jest ani programowa, ani pozerska. był czas, że nawet narzucałem sobie coś przeciwnego: reakcja przeciw cierpiętnictwu. czytałem wtedy irzykowskiego: niech ktoś nareszcie ma odwagę być szczęśliwym[5], wolałem swą odwagę zostawić nietkniętą (odwagę, czy pewną odporność nerwową) na co innego, nawet pozostając wiernym humanizmowi, wiedziałem, że problematyka szczęścia nie jest dla człowieka czymś najistotniejszym.
dzisiaj patrzę już na życie bez lęku: wiem, że cierpienia starczy mi aż do końca, i to cierpienia najzupełniej spontanicznego. lękałem się właściwie, że w pewnej chwili będę musiał cierpienia poszukiwać, to jest zawsze ohydne...
notatki:
bajki, które byłyby poetyckimi odpowiednikami obrazów waliszewskiego[6]. tylko – z drugiej strony – żeby uniknąć tej „bajki dla dzieci”, próbowałem zacząć drugi rozdział powieści[7]. zapomniałem, że dionizos szaleje z bólu zęba. trzeba uspokoić ten ząb. w mieszkaniu nie ma wiatru, więc to możliwe. cała rozmowa z wawrzyńcem będzie miała uzasadnienie, na razie bajka stanowi jeden z elementów „tła zmieszanego”. dopiero na końcu, jako pointa wystąpi na scenę świadomości.
podkreślić drewnianość pewnych osób i rzeczy i to, co z tej drewnianości wynika: toporność, kąty proste, cięcie wzdłuż, a nie wszerz. ponadto wydobycie stylu rekwizytów poprzez przesadną, aż nazbyt bujną prawdziwość, broda starca, albo łysina, albo wino w czarce są tak doskonale prawdziwymi brodami, łysinami i winami, że nie mogą być w żaden sposób naturalne.
nie wiem, czy to się uda...
17 grudzień
adamczewski[1] prawie frywolny. „cmoka” fajkę i opowiada o kobitkach. interesują mnie nie tyle „kobitki”, co problem oceny sztuki. zacząłem już coś pisać, choć bez żadnej osi krystalizacyjnej: składam hołd rodowi witkiewiczów[2], próbuję uzasadnić „moralizm”, ogłaszam heroizm twórczy przybosia[3] i zestawiam go z norwidem. teoretycznie ma to być problem wartości w sztuce.
adamczewski sprowadza to wszystko do lapidarnej formuły: „albo się ma jaja, albo się ich nie ma”. ostatecznie, jest to apelacja szczera, ale nie na miejscu.
nagrodził mi to później rozmową o brzozowskim[4]. teraz dopiero rozumiem zupełnie jasno, jak wrogi był brzozowskiemu (a właściwie nie tyle wrogi, co niebezpieczny!) moralny imperatyw kanta[5]. to już nie irracjonalna, ale po prostu zaświatowa wierność sobie.
notatki:
wiersz „do pożegnanej” drugi raz. w zakończeniu nienawistne, manieryczne anapesty z trochejami, duży nacisk na aliterację[6]. końcowa pointa jest stopieniem się trzech żywiołów: słownego, fonetycznego i obrazowego[7]. nareszcie zaczynam komponować.
przyjemnie byłoby mi wykazać, na czym polega moja kompozycja. ale napisałbym to niesmacznie.
zaznaczam: możliwość kompozycji irracjonalnej. zacząłem od „dnia w śniegu”[8].
„piosence wiosennej” dać tytuł „piosenka o konwaliach”.
sprawa lieberta[9]. awangarda, która całego skamandra potępia w czambuł, dla lieberta czyni wyjątek[10]. ja także. czy jest to uczciwe? przyboś nie zawahał się zjechać tego największego kasprowicza z harendy i nazwać jesienina zdegradowanym pastuchem, czy czymś podobnym[11].
lieberta broni się w imię szczerości jego wzruszeń, tak jakby to już wystarczało. a przecież chodzi o wzruszenia tylko specjalnego gatunku – może niezupełnie metafizyczne, ale też i nie te życiowe, bebechowe...
18 grudzień
nawet marta[1] miewała swoje chwile wspaniałości. kiedyś, na przykład, powiedziała: „to tylko mężczyźni, dojrzali mężczyźni, potrafią w ten sposób... spotykają się po iluś-tam latach i milczą przez cały wieczór... cóż słychać u ciebie? – jestem doktorem. a u ciebie? – jestem adwokatem... i znowu milczą...” to jest dobry finał do jakiejś noweli, powieści.
leżę w poprzek łóżka zawinięty w koc. anna[2] w szarym kapeluszu i w palcie. sama jest jeszcze dalsza. szafa stoi na środku pokoju[3]: życiowy bezsens. pół godziny świecy, która przypomina lampki nagrobkowe – później ciemność. anna boi się nerwowo ciemności. kiedy weszła, była w ogóle zdenerwowana i obca. chciała dobrych wierszy. czyta lieberta, jego tłumaczenia z achmatowej, błoka[4]. wiatr. na chwilę oderwała się i przypomniała sobie: nasza szyba! podjąłem temat wywodząc subtelnie, że do dzwonienia mojej szyby przyłączyły się od niedawna jakieś podźwięki zupełnie nowe. chciałem je nawet zaprodukować, ale nie wychodziło. znowu liebert! ten brak światła, ten wiatr – ta obcość wszystkiego, każdej rzeczy, wynikła z biedy – wytwarzają cudowność à rebours, cudowność, która sięga ponurości... w takich chwilach myślę o pogrzebie wilde’a[5] – norwida[6], o agonii lwa tołstoja[7]...
chciałem ją pocałować. wiem, zmniejszyłby się nonsens tej szafy tkwiącej w samym środku pokoju, ten wiatr, może nawet kapelusz... ale skrzywiła się i powiedziała, że nie. powiedziała to nawet inaczej, ale nie pamiętam. czułem się jak ten wilde czy norwid, tylko odarty nawet z talentu. wszystko działo się naokoło mnie, może o mnie, a ja leżałem nieruchomo zawinięty w koc.
odkąd zrozumiałem, że można być wielkim artystą – prawdziwym i wielkim artystą i żyć w większej nędzy od średniego czy nawet niższego urzędnika – dziwię się, kiedy słyszę o roli społecznej sztuki, o sztuce narodowej i w ogóle o potrzebie kultury. pisze się najwyżej dla dziesięciu. adamczewski myślał, że doda mi tym bodźca.
anna myśli, że już jej nie kocham, że jest to już tylko kwestia honoru. tak, to już nie jest zeszły rok. w lecie zeszłego roku byłem w annie zakochany. to samo uczucie, co wobec impresjonizmu w czwartej, nawet jeszcze w trzeciej klasie. dziś już nie jestem zakochany. tak, jak wobec sztuki nigdy już tego nie przeżyję, co wtedy. rozumiem także, że byłoby świństwem z mojej strony marzyć o niej. zresztą ona rozumie to jeszcze lepiej. życie moje będzie katorgą. są chwile, kiedy wznoszę się „ponad” katorgę, zgadzam się być nawet „widzem z paradyzu”[8], byle wytrzymać to wszystko, ale czy tak, czy tak, jest to ohydne i potworne.
jeszcze dzisiaj zaszła tu i czyta lieberta. ale za piętnaście minut knot straci równowagę, upadnie i zgaśnie.
nie, anno – nie jesteś „tylko” sprawą honoru...
o rzeczach najważniejszych nie mówi się. i to nie przez pruderię, ale właśnie przez szczerość...
21 grudzień
wiersze przybosia w bolszewickich „nowych widnokręgach”. 1941 r.[1]
poznałem sucholskiego [?][2]. poczucie swojskości [...?] wobec bytu człowieka średniowiecznego i rosnąca coraz bardziej samotność, obcość człowieka współczesnego. powiedziałem mu o adamczewskim. oni wszyscy, kiedy nie mają pieniędzy, mówią: „brak czasu”.
wilia śniegu... horyzont poorany w bruzdy lasów...
dlaczego można uprawiać jednocześnie poezję i malarstwo – a nie można poezji awangardowej i skamandryckiej, czy w ogóle jakichś dwóch innych stylów poetyckich?
24 grudzień
wilia. dzień zaciszny, biały i pogodny.
park ujazdowski otwarty[1]. rzeźba leżącej pozbawiona choćby jednej drzazgi światła – szara. kiedy miałem siedem lat, zbierałem pocztówki z takimi nastrojami, byłem nimi zawsze wzruszony. później parę takich momentów w agrykoli: drzewa, pałacyk i – nic mnie z niczym nie wiąże...
pisałem nawet w imię tego, że jestem poetą.
było tak cicho, że miałem ochotę zajść po jaką dziewczynę i wyciągnąć ją gdzie na spacer. dziewczynę, z którą można by cały czas milczeć, i z którą takie milczenie nie było[by] nie tylko „wymowne” – ale nawet nie ciężkie...
jeszcze tak niedawno spacer „do kresów nocy”[2] z anną!...
miała napisać mi list.
czeka mnie mieszkanie ze swoim bieganiem, podnieceniem i irracjonalizmem. nasz domowy irracjonalizm jest twórczy i pomysłowy. choinka stoi w koszu na papiery. zosia[3] dowodzi, że w tym lataniu rodziców[4] nie ma zupełnie nastroju świąt – wręcz przeciwnie: przypomina to dzień przed licytacją, czy przed wyjazdem matki do Sandomierza...[5]
siedzę od paru dni nad bernanosem[6].
[...]
CZĘŚĆ PIERWSZA
od 15 grudnia 1941
dn. 15 grudnia [1941]
17 grudzień [1941]
18 grudzień [1941]
21 grudzień [1941]
24 grudzień [1941]