Pamiętaj o róży - Ewa Ostrowska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Pamiętaj o róży ebook i audiobook

Ewa Ostrowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Karol Borowiecki, właściciel willi z ogrodem różanym, otrzymuje tajemnicze karteczki-wyroki, karteczki-ostrzeżenia z ręcznie wykaligrafowanym tekstem: "Pamiętaj o róży". Kartki te wywołują u niego strach, który nasila się po zamordowaniu jego młodej żony podczas uroczystej kolacji. 

 

Śledztwo prowadzą prokurator Andrzej Dolecki oraz kapitan milicji Żabicki. Prokurator Dolecki, znany ze swojego zmysłu dedukcji i determinacji, nie poprzestaje na najłatwiejszych wyjaśnieniach i dąży do odkrycia prawdy. Tymczasem Karol Borowiecki, uznawany za człowieka szanowanego i wpływowego, ujawnia swoją mroczną stronę w relacjach z byłą żoną Anną…

 

Ostrowska wnikliwie portretuje różne typy osobowości – od wścibskich sąsiadów po ludzi obojętnych na cudze cierpienie. Dzięki temu powieść staje się nie tylko wciągającym kryminałem, ale też komentarzem społecznym, który wzbogaca literaturę kryminalną czasów PRL-u. „Pamiętaj o róży" to książka, która wciąga od pierwszej strony i nie pozwala się oderwać aż do samego końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 57 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (50 ocen)
29
16
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Blanka87

Nie oderwiesz się od lektury

całkiem wciągająca
00
Ewaor

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie dozowane napięcie. Przydałby się dla mnie epilog.
00
Kristopa54

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka , polecam !
00
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Super, dziękuję i polecam
00
cezary31

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobra i ciekawa książka, ale wg. mnie brakuje dopięcia na ostatni guzik. Może epilog by się przydał.
00

Popularność




Copyright © Witold Wysmułek

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.

Projekt okładki: XAUDIO

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-8341-133-0

Warszawa 2024

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zbliżała się godzina, w której martwy przedmiot, czyli telefon, ożyje, stanie się jego oddechem i głosem modulowanym ciepło i przyjaźnie. Głosem pełnym troski i łagodnej perswazji. „Jak długo jeszcze? Nie zwlekaj. To przecież proste. Na co czekasz? Nie obawiaj się, nie lękaj. Chcę ci pomóc. Wyzwolić”.

Dobry, łagodnie brzmiący głos. Cichy oddech. Jakby nie dzieliła ich żadna odległość, jakby Karol znajdował się tuż obok, głowa przy głowie, policzek przy policzku. Czuła ciepło oddechu byłego męża na swojej szyi: „Mówię do ciebie, Anno. Wiem, jak bardzo się męczysz. Na co więc czekasz? Nie opieraj się. Nie walcz sama ze sobą. Zrób to, a będziesz wolna. To nie boli. Czy słuchasz mnie, Anno?”.

Cichy głos szemrał: „To nie boli. Zrób to wreszcie. Teraz, Anno, słyszysz? Teraz”.

Nikły trzask odkładanej słuchawki. Cisza. Ulica za oknem ze swoim nieustannym poszumem zamierała. Cisza. Lecz już za sekundę telefon wybuchał krzykiem: „Na co czekasz?! Nie bój się! Dlaczego tu jeszcze stoisz?”.

Zmieniał taktykę. Nie prosił, nie perswadował, lecz nakazywał i żądał: „Tyle razy powtarzałem ci, co masz zrobić! Rusz się! Idź do kuchni. Otwórz gaz. Wszystkie cztery palniki. Potem wróć do pokoju. Połóż się na tapczanie. Przykryj nogi kocem. I zaśnij. Sen nie boli. Przyniesie ci ulgę. Zaśniesz i zostaniesz wyzwolona. Od swoich koszmarów, urojeń, obsesji. Od cierpień, na które nie ma lekarstwa. Słyszysz mnie? Nie odwlekaj tej chwili! Idź do kuchni!”.

Lśniący czarną politurą, martwy przedmiot groził, chociaż słuchawka spoczywała na widełkach: „Szybko! Szybko, Anno. Otwórz gaz!”.

Początkowo Karol dzwonił trzy razy dziennie z punktualnością zegarynki. Pierwszy telefon — godzina ósma rano. Drugi — godzina piętnasta. Trzeci — godzina dwudziesta. Mogłaby według telefonów Karola regulować zegarek. Dzień po dniu — trzy razy. Usiłowała bronić się przed tą szepczącą lub krzyczącą słuchawką, przed głosem Karola i przed jego oddechem, ale bez powodzenia. Wychodziła z domu rano, włóczyła się po mieście cały dzień, aż nogi odmawiały posłuszeństwa. Lecz gdy wskazówki zegarka zbliżały się do określonej godziny, słyszała ten głos i czuła ten oddech niezależnie od miejsca, w jakim się znajdowała. Wtedy zaczynała wierzyć, że to jednak urojenia.

— To typowe objawy pani choroby — powtarzała lekarka, poważnie zaniepokojona pogarszającym się stanem swojej stałej pacjentki. Zawsze cierpliwie pozwalała jej wyrzucić z siebie bezładny potok słów. Usiłowała pocieszać, że w końcu amitriptilina wraz z haloperidolem pomogą i urojenia miną.

— Tak, tak, miną, oczywiście — Anna przytakiwała potulnie, myśląc o swojej złudnej nadziei, która kazała jej przez moment uwierzyć, że u lekarki spotka się ze zrozumieniem. Nadzieja mijała wraz z pierwszym zdaniem, że trzy razy dziennie otrzymuje telefony od Karola. Słyszy jego głos, nakazujący lub proszący zawsze o to samo, że ma iść do kuchni i otworzyć gaz. „Boże, po co tu przyszłam. Przecież wszystko, o czym mówię, potwierdza tylko diagnozę. Nikt mi nie uwierzy, nigdy. Czego się spodziewałam? Cudu? Czemu jej opowiadam za każdym razem o telefonach Karola? Ona mi nie wierzy. Mówi mi, że to typowe objawy choroby. Sama zaczynam wątpić. Bo jeśli to rzeczywiście urojenia? Boże, i znowu wszystkie drogi są ślepe, wszystkie ulice to ciemne tunele, i wszystko znowu zaprowadzi mnie tam, skąd niedawno wyszłam — do szpitala psychiatrycznego. I nadal każde działanie Karola, wymierzone przeciwko mnie, w interpretacji lekarzy stanie się nieodwołalnie jeszcze jednym symptomem mojej choroby, charakterystycznym dla depresji prześladowczo-maniakalnej”.

— To na pewno wkrótce minie — lekarka pogłaskała Annę po policzku — niech więc pani tak się nie przejmuje tymi telefonami. Musi pani pamiętać, że choroba została zaledwie powstrzymana, a nie jest wyleczona całkowicie. Zwolnienie pani ze szpitala było zabiegiem profilaktycznym, wliczonym w terapię. Chociaż może rzeczywiście...? — lekarka taktownie nie dokończyła zdania, lecz Anna zrozumiała niedomówienie. Może rzeczywiście zwolnienie ze szpitala było błędem medycznym i pochopną decyzją? Anna jednak zaprzeczyła gwałtownie i namiętnie:

— Nie! Czuję się świetnie, zaś te głosy, te telefony? One nie są w stanie mnie zastraszyć, poradzę sobie z nimi!

Lekarka dotknęła uspakajająco dłoni Anny.

— Wszyscy wierzymy, że przetrzyma pani tę próbę sił. Powiem więcej: wierzymy, że w końcu pani wyzdrowieje całkowicie. To doskonale, że pani walczy. Trzeba walczyć i się nie poddawać. Proszę jak najwięcej spacerować. Dwa razy dziennie chodzić do kina. Proszę wreszcie zacząć starać się o pracę. Praca to najlepsze lekarstwo. Proszę również... — ciągnęła lekarka, lecz Anna już nie słuchała. Karol miał rację. To wszystko było bez sensu. Po co się męczyć? To proste. Pójść do kuchni, otworzyć gaz... I odtąd wyzwolona, spokojna.

— No, droga pani Anno, głowa do góry — uśmiechnęła się serdecznie lekarka i Annę ta serdeczność wzruszyła do łez.

Od momentu opuszczenia szpitala, pozbawiona nawet Dominiki, jedynej osoby, która ją kochała i która potrafiła ją pocieszyć, izolowana w nowym, obcym dla siebie otoczeniu, w tej koszmarnej kamienicy komunalnej, gdzie wszyscy patrzyli na nią z odrazą, niechęcią oraz wścibską ciekawością, zamknięta w nowym mieszkaniu, pozostawiona sam na sam z telefonami Karola, jego głosem i oddechem, dzień po dniu, noc po nocy, sama ze swoim strachem, przeżywała uśmiech lekarki jak objawienie. Rozpłakała się.

— Pani Anno, droga moja, proszę nie płakać — mówiła wciąż z uśmiechem lekarka.

Nagle Annę olśniła myśl, tak prosta w swoim założeniu, tak zwyczajna, że, nie panując nad głosem, Anna krzyknęła:

— Magnetofon! Proszę mi pożyczyć lub wystarać się o magnetofon! Ja nagram! Rozumie pani? Nagram te głosy, te szepty, oddechy! Ja nagram! Błagam, niech mi pani pomoże! Przyznaję, że tamto wszystko przed szpitalem było, musiało być urojeniem, lecz teraz! Teraz ja nagram! Rozumie pani? Nagram! Nagram!

— Zaraz dam pani zastrzyk. Spokojnie, Anno, spokojnie...

— Magnetofon — powiedziała Anna już cicho, beznadziejnie, wiedząc, że przegrała. Gorączkowe podniecenie opadło. Anna przygarbiła się. Było jej wszystko jedno: zastrzyk, kaftan bezpieczeństwa, znowu szpital. Oczywiście lekarka miała rację. To bzdura żądać magnetofonu. Telefony od Karola są urojeniami. Przecież owa granica między światem realnym a urojonym dawno uległa zniszczeniu, więc walczyć nie ma o co, pozostaje wykonać to, czego żąda głos Karola. Nic ponadto. Nic więcej.

— Bardzo mnie pani zaniepokoiła — powiedziała lekarka. — Zadzwonię do pani dzisiaj, zaś o reszcie... O reszcie zadecydujemy podczas kolejnej wizyty. Nie wolno pani się poddawać. Obiecuje mi to pani?

Anna kiwnęła głową. Magnetofon. Cóż za pomysł! Czy nie lepiej zaprosić kogokolwiek z sąsiadów na określoną godzinę, w której dzwonił Karol? Miałaby świadka... Świadka czego? Bo jeśli dzwoni, ale głos w mojej głowie? Ostatecznie choroba jest faktem stwierdzonym przez zespół specjalistów. Zdawała sobie przecież sprawę — jeszcze zdawała — że jest chora. Może byłoby znacznie lepiej, gdyby depresja przyjęła formę bardziej brutalną, odebrała resztki świadomości, jakie jej pozostały? Może wtedy nie cierpiałaby aż tak?

— Będę do pani dzwoniła codziennie — obiecała z troską lekarka.

Anna nie odpowiedziała. Wyszła z gabinetu bez słowa. Musiała całą siłę woli skupić, aby pokonać nagły bezwład nóg i rąk. Stanęła bezradnie przy krawężniku ulicy. Jak długo tam tkwiła? Godzinę? Dwie? Trzy? Nie pamiętała. Nie pamiętała również, jak znalazła się we własnym pokoju, leżąc na tapczanie? A może w ogóle nigdzie nie wychodziła i przeżyła jedno urojenie więcej? Może tak leżała w ubraniu, w pantoflach od paru dni? Wszystko stało się obojętne, nawet dźwięk telefonu, głos Karola i jego oddech. Zrobiłaby to, co jej nakazywał ten glos, lecz była tak bardzo, tak straszliwie znużona. „Nie odwlekaj, otwórz gaz, wyzwól się”. Pragnęła się wyzwolić ostatecznie, ponieważ to znużenie było też cierpieniem. Kilka razy wstawała, dochodziła do drzwi, mój Boże, mój Boże, tak daleko do kuchni, więc wracała na tapczan. Wreszcie udało się pokonać tę drogę, odkręciła gaz, myśląc, że kurki ważą kilogramy. Przymknęła oczy i czekała. Na sen. Jednak nie nadchodził. Niecierpliwiła się, tak długo czekać? Za oknem ulica była zupełnie wyciszona. I nagle w tę doskonałą ciszę wdarł się pisk hamulców. Potem przeciął ją wysoki krzyk dziecka. I ulica rozszalała się ludzkimi głosami. Ulica krzyczała: żyć!

— Nie, nie chcę! — pomyślała Anna, podbiegła do okna, otworzyła je na całą szerokość. W dole, na jezdni auto stało w poprzek, zaś tłum ludzi zwarł się ciasno wokół czegoś, co teraz już było tylko jaskrawą plamą — po prostu kobietą w błękitnym kostiumie, haftowanym w czerwone maki. „Jakże jaskrawa ich czerwień!”. Anna przymknęła oczy, zawrót głowy minął, a kiedy spojrzała raz jeszcze na rozkrzyczaną ulicę — pojęła: to nie był haft w maki na błękitnym kostiumie, ale krew. Gdzie dziecko? Przecież słyszała krzyk dziecka. Szukała długo w tłumie, zanim je dostrzegła — klęczące przy błękitnej plamie w czerwone maki. Przechylając się przez parapet, krzyknęła: „Dziecko! Zabierzcie dziecko!”. Ale zwarty, wciąż powiększający się tłum atakował wolną przestrzeń dokoła leżącej, ścieśniał się, napierał, gestykulował, wrzeszczał, zaglądał w twarz zabitej i nagle Anna zobaczyła ten tłum tu, w swoim pokoju, przy swoim tapczanie, na którym przed chwilą oczekiwała na sen wybawienia. Zobaczyła wulgarny, czarny pieprzyk przy pomarańczowych ustach ekspedientki ze sklepu spożywczego, obwisłą, zawsze obślinioną dolną wargę dozorczyni i krogulczy nos jaśniepani Nowakowej.

— Nie — powiedziała. — Nie!

Zacisnęła dłonie na parapecie w proteście: „Nie, nie chcę!”. Ekspedientka ze spożywczego pochylała się nad błękitną plamą kobiety, zaś dozorczyni, która widocznie spóźniła się na początek widowiska, potężnymi wyrzutami tęgich ramion forsowała właśnie tłum, przebijając się do pierwszej linii widzów.

— Nie! — krzyknęła Anna. — Nie! Nie! — powtarzała, wietrząc mieszkanie.

— Karol — powiedziała, gdy zadzwonił. — Nie zrobię tego. Nie licz na to.

Roześmiał się w odpowiedzi.

— Ależ tak, droga Anno, zrobisz to, kochanie.

— Nie jesteś urojeniem. Jesteś głosem realnego człowieka, mojego męża, Karola — odpowiedziała. — Mogę cię nawet nagrać. Ten twój głos. Twoje słowa.

— Więc nagraj — roześmiał się ponownie — ale pamiętaj o Dominice. Jest stara, a stare kobiety mogą umrzeć szybko i na cokolwiek.

— Nie odważysz się — powiedziała.

Śmiał się długo.

— Nie boję się nikogo ani niczego, przecież o tym doskonale wiesz, kochanie. Jestem bezkarny. Jestem ponad, ale mimo wszystko szkoda by mi było Dominiki. Stara poczciwina, prymitywna, ufna. Kocha ciebie, Anno, kocha bardzo. Jak rodzoną córkę, której nigdy nie urodziła. Więc proszę, nagraj. Czy wiesz jednak na pewno, że mój głos nie jest wytworem twojej chorej psychiki? Nagraj. Masz odwagę, żeby to sprawdzić?

— Poinformowałam lekarkę o twoich telefonach...

Roześmiał się. Miała dość tego szyderczego, pewnego siebie śmiechu, traciła poczucie rzeczywistości. Słyszy Karola naprawdę czy tylko wyobraża sobie, że słyszy?

— To świetnie, Anno. Dla mnie, nie dla ciebie — śmiał się głos męża. — Opowiedz również swojej pani doktor o Dominice, że cię nią szantażuję. Opowiedz, kochana, koniecznie. Mnie ostatecznie wszystko jedno, czy popełnisz samobójstwo, czy znikniesz w zakładzie psychiatrycznym na oddziale beznadziejnych przypadków. Mnie chodzi o to, żebyś zniknęła na zawsze. Zbyt dużo o mnie wiesz albo domyślasz się, zresztą teraz to już nie ma znaczenia...

Cisnęła słuchawkę. Znowu chciała umrzeć.

A on zmienił metodę. Nie znała odtąd dnia ani godziny, w której odezwie się telefon. Czasami dzwonił uporczywie co kwadrans, czasami milczał przez kilka dni. Zrezygnowała z walki, przeliczyła się z siłami. Miał Dominikę. Dobrą, kochaną, ufną. Ufającą nawet jemu i niczego niepodejrzewającą: „Dlaczego, Aniu, rozwodzisz się z nim? Przysięgałaś mu przed Bogiem. Grzech łamać przysięgę. Przecież on dobry, bogaty. Nie męcz go. Chora jesteś, nie rozumiesz więc, że źle postępujesz. Obrażasz Pana Boga i męża”.

Poczciwa, najlepsza, kochająca Dominika. Przywiązała się w swojej poczciwości nawet do Karola. Dla niej wszyscy ludzie byli uczciwi i porządni. Karol rozegrał swoją partię tak, że prostoduszna Dominika zagubiła się zupełnie. Kto zresztą wiedział, jak było naprawdę? Karol jest mistrzem mistyfikacji. Bezkarny. Ponad. Walczyć przeciwko niemu? Przecież walczyła i osaczył ją, a potem zniszczył. Za dużo o nim wiedziała i dlatego stała się niewygodnym świadkiem. Każdy, kto Karolowi zagrażał w jakikolwiek sposób, ponosił karę, choćby Tadeusz i jego żona, ta biedaczka Krystyna. A Róża? Kim był Róża? Ktoś z przeszłości, kogo Karol zniszczył.

Tak. Bezkarny i ponad.

Więc już więcej nie opowiadała lekarce o telefonach ani o groźbach Karola, co zrobi z Dominiką, gdyby odważyła się nagrać rozmowy. „Stare kobiety mogą umrzeć szybko i na cokolwiek”. Dominika skończyła siedemdziesiąt pięć lat i jest stara.

— Telefony ustały — skłamała lekarce, zaś lekarka ucieszyła się:

— To świetnie, pani Anno. Bałam się, że trzeba będzie panią znowu hospitalizować. Jednak nie podoba mi się, że pani tak bardzo zeszczuplała. Wygląda pani okropnie. Czy nie ma pani nikogo bliskiego, kto by z panią zamieszkał, zaopiekował się?

— Nie mam — odparła niechętnie Anna. Nie lubiła się przyznawać do swojej samotności. — Nikogo — dodała po chwili milczenia.

— No, aż tak źle na pewno nie jest — zbagatelizowała lekarka. — Musi pani po prostu odnowić dawne kontakty towarzyskie. Teraz, szczególnie teraz, nie powinna być pani sama. Może mąż coś poradzi? Zadzwonię do niego.

— Niech pani tego nie robi! — krzyknęła Anna. — Oczywiście, przesadzam — dodała pospiesznie. — Mam rodzinę. Mam ciotkę, napiszę do niej, niech przyjedzie, ale zawiadamiać mojego męża? Nie! Błagam panią!

Wyszła zrozpaczona, nie ufając zapewnieniom lekarki, że nie zawiadomi Karola. Teraz do wszystkich poprzednich lęków dołączył strach o Dominikę. Chociaż tłumaczyła sobie, że to ze strony Karola zwykły szantaż, niewiele ją to uspakajało.

— Masz mnie — powiedziała Karolowi, gdy zadzwonił. — Zrobię, co każesz. Tylko oszczędź Dominikę.

Roześmiał się. Ostatnio podczas rozmów telefonicznych lubił się śmiać. Wiedział, że jego śmiech wzbudza w niej paniczny strach.

— Aż tak bardzo zależy ci na tej starej? — bardziej stwierdził niż zapytał, czym przeraził Annę ostatecznie. Karol jest rzeczywiście bezkarny i ponad. Nikt nigdy nie dał wiary jej słowom. Wszystko, co kiedykolwiek wypowiedziała na swoją obronę, Karol ze zręcznością wytrawnego pokerzysty wykorzystywał przeciwko niej.

Niedawno powróciła z leczenia. Sądziła, że jest już wolna. Przez kilka miesięcy żyła w tym mieszkaniu, które jej tak wspaniałomyślnie ofiarował Karol, szaloną nadzieją, że jest wolna nie tylko od choroby, ale przede wszystkim od niego.. Trzeciego dnia zadzwonił telefon. Zrozumiała, że jeszcze raz dała się oszukać, że wspaniałomyślna szlachetność Karola była próbą osaczenia. A teraz posuwa się w swoich żądaniach dalej:

— Posłuchaj mnie, Anno. Dominika jest starą kobietą. Takie stare kobiety umierają z byle głupstwa. Nie stawiaj mi się, kochana. Myśl o Dominice. O tym, że może potknąć się na schodach.

Głos Karola zawsze był łagodny, pieszczotliwy, wyciszony, a jego oddech — gorący i spokojny.

Dziś jeszcze nie dzwonił. Od bladego świtu leżała na tapczanie, wpatrując się w telefon. Co oznajmi dziś głos, co każę uczynić palący oddech? Przez ostatni tydzień rozwodził się na temat Dominiki. „Wszystko zależy wyłącznie od ciebie”, mówił, „Kochasz tę starą, prawda? I ona ciebie kocha. Jej los jest w twoich rękach, pamiętaj”.

Krzyknęła, gdy telefon rozszalał się dzwonkiem. Patrzyła na terkoczący aparat i krzyczała. Pragnęła zakrzyczeć jego dźwięk, lecz telefon dzwonił uparcie, długo i nieprzerwanie.

— Posłuchaj mnie — powiedział bez wstępów. — Właśnie dziś jesteś mi potrzebna. Posłuchaj, jeżeli zachowasz się tak, jak ja sobie życzę, pozwolę Dominice zamieszkać z tobą. Anno, czy rozumiesz, co do ciebie mówię?

— Tak — odpowiedziała. — Tak, ale ci nie wierzę.

— I słusznie, Anno, bardzo słusznie. Przygotuj się. Rozgrywam dziś swoją wielką partię i ciebie potrzebuję jako świadka. Poza mną i tobą będzie moja młoda, śliczna żona oraz Smugowie. To będzie takie małe, kameralne przyjęcie. Sami swoi. Cokolwiek się w trakcie tego przyjęcia przydarzy, zachowasz pełne milczenie. Jakby ci ktoś założył kłódkę na usta.

— Mam dziś umrzeć? — zapytała spokojnie, nawet z poczuciem ulgi. Po raz pierwszy śmiech Karola nie wzbudził w niej lęku. „Więc to dziś... nareszcie”.

— iy, Anno, być może będziesz żyła — śmiech Karola urwał się, a głos zabrzmiał ostrzegawczo. — Bez żadnych kawałów. Masz przyjść. Czekam. Punktualnie o godzinie ósmej.