Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Rumunia. Banat. Odległe góry nad Dunajem. Wioski, w których od niemal dwustu lat żyją Czesi. Świat, w którym czas się zatrzymał. Do jednej z takich wsi przyjeżdża młody nauczyciel z Moraw. Przyjeżdża, by zapomnieć. Ale nieodłączne wspomnienia coraz bardziej przysłaniają mu codzienność wiejskiego życia i nieśmiałe próby włączenia się do zamkniętej społeczności. W izolacji i samotności, pośród upojnej banackiej scenerii każdy drobiazg przypomina o dzieciństwie, gorzkich latach spędzonych na sali gimnastycznej, utraconych kobietach, podróżach, ucieczkach…
Jego styl jest intensywny, skoncentrowany. Nie wyszukuje opowieści, tylko wchłania je, a później je wypisuje. Nie stara się „tworzyć“ literatury, pisząc, oczyszcza się z własnych przeżyć. Jego narracja jest zupełnie wyjątkowa, choćby pod względem objętości. Porusza struny wszystkich warstw rzeczywistości. Uważny czytelnik znajdzie w nim coś, co sam dawno utracił i zapomniał.
Zdeněk Mitáček, podeltrati.cz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Matěj Hořava
Palinka
Prozy z Banatu
Tłumaczenie: Anna Radwan-Żbikowska
Wrocław 2017
Nie powinno się szwendać po banackich wzgórzach podczas burzy: pioruny nie są tu nawet w przybliżeniu tak obojętne wobec ludzi, jak na łagodnych równinach Moraw czy Bawarii… Kiedyś w szkole opowiadały mi dwie córki barmanki Marje, jak ich dziadka zabrał boży posłaniec: w trakcie burzy wracał z pola, z widłami na ramieniu. Pierwszy raz usłyszałem wtedy to pełne szacunku określenie: boży posieł.
Parę lat później boży posieł zabrał właśnie córki Marje. Po niedzielnym obiedzie poszły narwać czereśni; aż na górkę za krzyżem, skąd można już zobaczyć połyskujące w dole wody wciśniętego między skały Dunaju. Nagła burza przygnała od strony Serbii. Dziewczynki (schowane pod pachnącym, mokrym, bujnie rozrośniętym drzewem) powaliło jedno uderzenie pioruna (rok później poczułem zawroty głowy, uświadomiwszy sobie, że zrywam i jem czereśnie właśnie z tego drzewa; czereśnia przeżyła z blizną i połamaną gałęzią).
Na pogrzebie płakała cała wieś, nie wyłączając ksiundza. Konie ciągnęły wóz z dwiema białymi trumienkami po zakurzonej drodze na smyntorz na wzgórzu; pszczoły brzęczały w porannych kwiatach, a niebo było krystalicznie czyste; chłopi pocili się i nie gadali po drodze jak na innych pogrzybach; dziewczynki w butach na wysokich obcasach wykręcały sobie kostki; baby śpiewały, fałszując, strasznie fałszując…
Dopiero niedawno Marje opowiedziała mi, jak znalazła swoje córeczki (Boże, właśnie ona!): buzie miały podobno białe, niespalone; tylko na piersiach i pod kolanami miały czerwoną pręgę; spadły im (podobno tak jak innym nieboszczykom, których dosięgły pioruny) odświętne, niedzielne butki, których już nie potrzebowały, ale które mimo to Marje i jej matka założyły im dwa dni później, zanim obie złożyły w trumnie…
Kroczę przez płonące zbocza. Upojna woń spalonej trawy, spalonych kwiatów, upojna woń popiołu i dymu. Czerwone jęzory płomienia strzelają na prawo i lewo; drgają na horyzoncie i za moimi plecami. W górze, gdzie dym już nie sięga, trzepocze skrzydłami kania (nie wiem, co to za ptak; ale tu, na wzgórzach Banatu, Czesi nazywają ptaki drapieżne jednym słowem: kania, a ja włączyłem to słowo do swojego języka; zapłonęło we mnie: iskierkę z dawnego, zapomnianego wiersza Čelakovskiego rozdmuchał w płomień miejscowy język, tak przecież stary, jak język Čelakovskiego)… W górze kania trzepocze skrzydłami, a w przerwach między grzbietami pobłyskują przez dym iskierki dunajskiej głębiny…
Gdy po raz pierwszy natknąłem się na płonące zbocza, byłem zaskoczony, nawet zniesmaczony; wydawało mi się to barbarzyńskie, surowe: ocean płomieni, przetaczający się po grzbietach wzgórz; celowo rozniecony przez ludzi, a jednak nie do opanowania… Stopniowo zaczęły mnie te płonące zbocza upajać (prawda, mam w kieszeni także piersiówkę z palinką; ale – choć czasem faktycznie z niej pociągam – źródłem mojego upojenia jest ogień: suchy, surowy i czerwony); to barbarzyństwo, ten smak popiołu (nie woń; gdy idzie się płonącymi zboczami, czuć w ustach dym i popiół; to już smak popiołu, smak dymu, nie tylko zwykła woń – ach, Boże, gdybym umiał kiedyś opisać tę niewidoczną granicę, za którą woń staje się smakiem), ten żar, bezwzględna zagłada źdźbeł, kwiatów, nieszczęsnych owadów… Opętało mnie to dziecięce upojenie: gdy byłem dzieckiem, wrzucałem przecież do ognia garści suchej trawy, paliłem kwiaty pałki wodnej (kiedy bawiliśmy się w palenie cygara), zagrzebywałem w popiele ziemniaki, najbardziej lubiłem te spalone, zupełnie zwęglone… Teraz znów poczułem zew ognia; nie ten chorobliwy, na który odpowiada podpalacz, lecz dziecięcy, ludzki… Nie da się tu przeżyć bez ognia… W zimie co dzień rozpalałem ogień i chroniłem go jak największy skarb. Nauczyłem się miejscowych sposobów na rozpalanie go i one także wydawały mi się na początku barbarzyńskie; ale teraz ogień w piecu rozpalam obdartą kolbą kukurydzy zamoczoną w nafcie lub skrawkiem gumowej dętki… Pokochałem także inne – dla ludzi z miasta straszne – rytuały ognia: w noc Walpurgi wrzuca się do ziemnych jam mnóstwo opon, nad wzgórzami unosi się wtedy czarny dym; rozpromienione stare kobiety odziane w dziewiętnastowieczne stroje wyciągają do dzieci ręce po na wpół wypsikane spreje i ciskają nimi w płomienie: trzask, trzask, prask, prask. Jozifku, Lojziku, dajcież jeszcze jeden sprej, proszą bezzębnymi, roześmianymi ustami, a w oczach pełgają im płomienie, dziecięce płomienie…
Kroczę przez płonące zbocza. Kręcę się tu i ówdzie (kania wciąż wznosi się wysoko, gdzie nie sięga dym, trzepocze skrzydłami, szybko trzepocze skrzydłami); i nagle spada na mnie ciężar; kręcę się, kręcę, a płomienie są wszędzie. Stoję pośród płonących zboczy, z których nie ma jak uciec. Już się nie kręcę, stoję; smak popiołu gorzknieje mi w ustach; dym już nie pachnie, tylko dusi; niepokój zwija się we mnie jak palące się źdźbło… Czy nie czuję już swądu spalonych ubrań, mięsa i włosów? Czy nie czuję grozy gotującej się krwi? Kaszel: staram się szybko wykaszleć właśnie to, co chwilę temu łakomie wdychałem… Muszę się uspokoić; otrzeć oczy z brudnych od popiołu łez i jeszcze znaleźć drogę ucieczki… Tam, tak, tam; tamtędy, grzbietem w kierunku Dunaju: biała, kamienista, zakurzona ścieżka, z pewnością nie płonie; i – tak, tam, tam przed falującą ścianą płomieni, biała wstęga prowadzi dalej, na niezajętą jeszcze ogniem wysepkę zieleni… Kania znikła; ocieram z czoła pot i sadzę, słony smak łez miesza się ze smakiem popiołu; ruszam szybko w kierunku białej dróżki, po trawie, tej jeszcze zielonej i tej czarnej (kruchej, cieniutkiej jak włosy brunetki); serce jeszcze się nie uspokoiło; wali i wali, rozpalone niepokojem i nadzieją…
Sala gimnastyczna w Děčínie, gdzie po raz pierwszy skoczyłem w tył, w nieznane, jakby na głowę; przeniknięta wiecznym obłokiem magnezjowego pyłu sala gimnastyczna już dawno nie istnieje: spłonęła, spłonęła gdzieś w latach osiemdziesiątych; nie wiem dlaczego, zapewne ktoś wrzucił zapałkę do jamy z pociętym na paski poliuretanem (do takich jam można było spadać nawet na głowę; można było się w nich zagrzebać i udawać nieistnienie, nieobecność, niebyt: pełne nadziei i wysoce łatwopalne jamy). Miałem pięć, może sześć lat, za oknem smog jesiennego Děčína i wcześnie zapadłe ciemności; tęczowe okręgi wokół wielkich lamp (trzeba było przymknąć oczy; tęcze nie pojawiały się tak łatwo jak przy światłach na basenie); a ja skoczyłem, by wykonać to – wciąż niedokończone – ćwiczenie; nie wiem, jakim cudem, ale po chwili ciemności i rozmazanych świateł nagle znów stanąłem na nogach; rzuciłem się w nieznane, w dodatku tyłem, na ślepo: a jednak stałem na nogach; ktoś zaklaskał; ktoś spadł z poręczy; biały pył magnezji bez końca unosił się w tym dawno spalonym budynku; moje pierwsze salto z miejsca, salto w tył; to absurdalne przetoczenie się nad ziemią z nieoczekiwanym lądowaniem na nogach…
Po wyjściu z sali gimnastycznej powtarzałem to salto po wielekroć, każdego dnia: ku radości podziwiających mnie mieszkańców pewnego osiedla na północy Czech; koledzy z przedszkola chodzili za mną i marudzili, żebym ich tego nauczył; przynosili mi plastikowe żołnierzyki, modele pistoletów, noże; nauczycielki z przedszkola mdlały i każdego dnia skarżyły się mojej mamie… Skakałem na trawie, na betonie, na filcach i parkietach osiedlowej sali gimnastycznej, na dywanach cudzych mieszkań (to już kilka lat później, kiedy zacząłem chodzić do szkoły, a po szkole odwiedzałem kolegów); robiłem salta w starej willi, należącej do zasuszonej, ale pełnej międzywojennego uroku damy, Niemki niewypędzonej po wojnie, która uczyła mnie grać na fortepianie (mein Gott, mein Gott, wzdychała ze strachem); skakałem na szkolnych korytarzach; w lecie na mączce ceglanej (pod ścianą, o którą waliłem całymi dniami piłeczką do tenisa, jakby zależało od tego moje życie); skakałem w tył w wody basenów, kąpielisk, stawów, kamieniołomów…
Potem wszystko pękło; upadłem na południe Moraw, w chłód, w jakąś cichą i duszną (przede wszystkim niepodważalną) grozę; nagle kręciłem się w powietrzu coraz dłużej, wyżej i z coraz większym przerażeniem; stary, skromny skok w nieznane nagle stał się czymś dawnym, dalekim, dziecinnym; dorastałem w kurzu i wrzasku sali gimnastycznej przy ulicy Lenina, przy ulicy Kounica, nie wyjąłem z pudełka zapałki, nie zapaliłem jej i nie wetknąłem w jamę pełną pociętego poliuretanu. W końcu dojrzałem… Ale wciąż robiłem salto; dziecinne, niedojrzałe, dawne, przywiezione z daleka salto; ku przerażeniu podziwiających mnie dziewcząt i kobiet robiłem pijane salta w knajpach, w klubach teatralnych (później również na scenie jako klaun; kochałem teatr, a na deski dostałem się wyłącznie dzięki mojemu niepozornemu saltu); coraz bardziej i bardziej pijany, skakałem paradoksalnie coraz pewniej i stabilniej; nie było dnia bez picia, picia bez salta… Starałem się coś osiągnąć. Na próżno sięgałem po muzykę, słowa, kobiety, sztukę: wszyscy od razu widzieli absolutną bezcelowość moich starań; a gdy robiło się naprawdę źle, gdy nie było się już czym popisać, gdy nie dało się już wyjąć z rękawa żadnego fałszywego asa, gdy nie zostawało nic, zupełnie nic, wtedy rzucałem się nagle w tył, w nieznane: skok i podziw; gapie otwierali szeroko oczy i usta jak dzieci; żadne słowa, żadna sztuka, żadne opowieści: nic nie wywoływało takiego efektu, jak ten stary, głupi, bezwartościowy, dziecinny trik; mężczyźni nagle klepali mnie po ramieniu; kobietom nieco bardziej ciemniały oczy…
Tego styczniowego dnia zapalam zapałkę; w wielkiej, białej chałupie zapalam zapałkę i podpalam odcięty skrawek opony: wsuwam go w czerń pieca, pomiędzy drzazgi, a te (jeśli Bóg da) zapalą wilgotne, trochę jeszcze zbyt świeże drewno grabowe; zapalam zapałkę i – chcąc nie chcąc – wyobrażam sobie płomyk wpadający pomiędzy skrawki poliuretanu… Dziś rano biegłem do szkoły jeszcze w ciemności (po kolana w śniegu), nawet nie zdążyłem się rozgrzać; a teraz, po południu, wracam po kilku godzinach wyczerpującej nauki, a tu jest zimno jak w kostnicy. Zapalam zapałkę, spoglądam w czerń pieca; przykucam, trochę boli mnie kostka: to od lądowania, wprawdzie dobrze, prosto na nogi, bez przechyłu do przodu czy w bok (mówiliśmy na to ustać salto), ale nogi przecież już się zestarzały, odwykły od skoków… Salto: dzisiaj, po tak długim czasie, tutaj, zakład: zakład z chłopakami z ósmej klasy: jeżeli nauczą się w końcu wszystkich wyjątków w pisowni po b, ja zrobię salto z miejsca; chłopcy się nauczyli, do klasy wcisnęły się wszystkie dzieci, maluchy i starszaki (już nie tak trudno wepchnąć je do jednej klasy; wymieramy tu dość szybko); nie wierzyły. Stanąłem przed tablicą i skoczyłem: po długim, długim czasie moje ciało zakreśliło w powietrzu koło, po długim czasie rzuciłem się w tył, w nieznane: spadłem na nogi, bez problemu (kostka rozbolała mnie dopiero później); dziecięce buzie rozwarły się w zadziwieniu, podekscytowanym krzyku; szczebiot zaskoczenia poruszył salą; ósmoklasiści, z którymi się już nawet biłem, nagle spoważnieli, zmiękli; wszyscy natychmiast chcieli, żebym ich uczył (oczywiście salta, nie tego, co zadane w szkole): chłopcy, dziewczęta, wszyscy garnęli się do mnie, ciągnęli mnie za rękawy; pięcioletni Karlík z przedszkola (maleńki blondynek: jak ja wtedy, jak ja w sali gimnastycznej w Děčínie, jak ja po raz pierwszy) stał przy piecu wciśnięty w róg klasy: oczy wybałuszone, buzia rozdziawiona, dziurki w nosie na oścież, i jak we śnie wykrzyknął nagle dziecięcym, zachrypniętym głosikiem: Panienko Maryjo, salto mortale.
Spotkałem dziś na polach wujka Jozę. Najpierw widziałem tylko figurkę na gniadoszu; ale mnie dogonił: dziadunio o głowę niższy niż ja, rozkraczony na nieosiodłanym, gniadym koniu. Za nim szła czarno-czarna klacz i dzikie, brązowo-czarne źrebię, klaczka (Joza mówi źróbka). Wujek Joza nie dał się zbyć: zlazł z gniadosza, posadził mnie na nim, sam wspiął się na czarną klacz i pojechaliśmy w stronę jego pola; w stronę urwiska, olbrzymiego, skalnego urwiska, za którym cała okolica spada w krasową przepaść. Niewidzialny potok w dole piętrzy się i piętrzy; jeszcze tylko chwila: i wpadnie w brązowozielone wody Dunaju… Jechaliśmy w stronę wujkowego pola; źróbka – z dzwonkiem na szyi – żartobliwie nabiegała na psiaka, a psiak szczekał wściekle i kłapał zębami u jej kopyt… Było gorące październikowe popołudnie; chciało mi się pić (piłem wcześniej u direktora grzaną brandy z miodem), ale wujek Joza miał ze sobą tylko słabą palinkę… Sączyliśmy ją przy jednym z ogromnych krasowych lejów; konie przechadzały się swobodnie wokół: ciemne, lśniąco ciemne, o ogromnych, świecących ciemnością oczach. Wujek Joza siedział w złocistej trawie: na grzbiecie niebieska, przetłuszczona koszula, na głowie płaska czapka; siedział w złocistej trawie, prawą ręką (brakowało mu u niej dwóch palców; zapewne uraz z kopalni antracytu, może dzieło gorzałki i cyrkularki) podawał mi butelkę z cuiką, a bezzębnymi ustami gadał jak najęty, piąte przez dziesiąte: dzieci uciekły do Czechów; wysieje pszenicę do tego tam leja (wujek Joza mówi do ty jamy); boli go noga: nie ta przetrącona wpół, ta druga: chodząc, stale podpierał się tą zdrową i w końcu okaleczył ją bardziej niż tę przetrąconą; źróbkę sprzeda, ale będą musieli – ci wszawi Rumuni (wujek Joza mówi Wołochy) – dać mu na piśmie, że nie poślą jej do rzeźni… Gada i gada; gorzałka idzie do głowy; słońce opada, wcześnie, jesiennie… Na koniec wujek Joza przywiązuje gniadosza do drzewa na dnie leja; klacz i źróbkę puszcza wolno: podobno nie uciekną, będą się paść aż do rana… Odchodzimy: wujek Joza powoli, kulejąc, ja szybko; idę pijany wzgórzami, lejami, dróżkami; idę do swojej białej chałupy… Wieczorem znowu spotkałem wujka Jozę; na bufecie; poszedłem tylko po kawę na rano; w nocy zaczęło się błyskać, nadchodziła burza. Pytałem go, czy konie nie uciekną w taką nawałnicę, czy nie będą się bały. Skąd. Podobno są przyzwyczajone; schowają się na dnie leja, by nie dosięgały ich wiatr i deszcz…
Burza huczy w nocy; deszcz, wiatr, gromy i błyskawice: okolica, chałupa, niebo, wszystko trzęsie się, trzeszczy i trzaska. Drzewom mokną ciągle jeszcze zielone liście; chwieją się od deszczu i strachu przed uderzeniem pioruna. Nie mogę spać. Nie boję się huczących gromów: przywykłem już do miejscowych burz, nawet tych jesiennych, ba, nawet zimowych… Nie mogę spać. Oczyma duszy widzę to młodziutkie źrebię: jak biega po przemokniętej trawie leja, w trzasku i świetle piorunów; jak jego ciemne oczy i mokra sierść lśnią w seriach błyskawic; jak miękkimi nozdrzami węszy ogień i siarkę z pobliskiego spalonego drzewa; jak biega i wszystkimi zmysłami szaleje w obliczu tej pierwszej burzy swojego krótkiego życia…
Wierzyłem, że mam władzę nad wiatrem; w przedszkolu wierzyłem, że panuję nad wiatrem. Przede wszystkim tej pierwszej jesieni pamięci; tej jesieni, która nie zapadła się już w nicość, która już tu została; która wciąż tu jest… Dzieci w przedszkolu; surowe osiedle o znaczącej nazwie Północ w mieście na północy Czech; a ja poruszam wiatrem, nakazuję mu, w którą stronę ma wiać: czy przez łąkę, w kierunku wulkanicznych wzgórz, czy odwrotnie, od wulkanów w kierunku bloków… Zbieramy liście; takie dostaliśmy zadanie, więc zbieramy liście w parku; dobiegam aż do altanki; tam się to dzieje: pojawia się tam pamięć i wiatr… Stoję w altance w mieście na północy Czech; obok inne dzieciaki ganiają się po prastarych, powalonych nagrobkach żydowskiego cmentarza (niektóre próbują zedrzeć z piaskowcowych głazów hebrajskie litery: hebrajskie litery za paznokciami dziecięcych paluszków); stoję w altance, ręce mam pełne zabarwionych na czerwono jaworowych liści; powietrze jest świeże, choć pachnie rozkładem; powietrze jest czyste, a altanka czarodziejska (choć w rzeczywistości zapaskudzona moczem i wymiocinami pijaków); z ciemności zapomnienia wydobywa mnie nagle ostre światło pamięci: zanurzam się w altankę, która już nie znika, która już pozostaje… Potem idziemy wszyscy na łąkę, ku torom; przebiegamy obok dzikiej jabłonki i jemy malutkie, cierpkie jabłuszka; a ja wiem, że poruszam wiatrem; nie mam pojęcia, że dopiero co zanurzyłem się w pamięci, że nie zapomnę, nawet po latach, pośród banackiej jesieni; że nie zapomnę, że będę stać w tej altance, choć będę już w zupełnie innym miejscu rozkładu… A gdyby tak znowu spróbować? A gdyby znowu spróbować poruszyć wiatrem; obrócić go: by zaczął nagle wiać pod prąd Dunaju; by runął w kierunku serbskiej granicy; by zwichrzył liście opadające po drugiej stronie i tańczył, wirując pomiędzy kapliczkami drogi krzyżowej… Jesień, wiatr, pamięć; altanka, której pewnie od dawna nie ma; liście, które uległy rozkładowi, a przecież nigdy nie zginą; moje ręce maleją: dłonie są coraz mniejsze na tle czerwonego jaworowego liścia; a wiatr słucha, wiatr mnie słucha, wichrzy liście na moim zboczu: dawne liście z północy Czech, pochłonięte przez dzisiejszy banacki wiatr…
Śliwkowy sad opada w dół z grzebienia; z samego grzebienia opada w dół stromym zboczem sad śliwek albo lubaszek (nie potrafię ich rozróżnić tak łatwo jak miejscowi; rozpoznaję je dopiero po owocach: po tym, czy miąższ łatwo odchodzi od pestki, czy nie), opada sad, do którego z każdej wsi jest równie daleko. Zapewne należy do którejś z rumuńskich kolib, przez które przechodziłem (bojaźliwe dzieci i szczekające psy; czujne kobiety i pranie na sznurach rozciągniętych pomiędzy owocowymi drzewami; zwierzęta gospodarskie i wysokie, osadzone na kijach stogi siana, typowo bałkańskie; nigdy nie widziałem w kolibach mężczyzn: pewnie gdzieś w lasach ścinają graby, kradną drewno, czyhają na dzikie zwierzęta; pewnie gdzieś w barach przy Dunaju trwonią tę garstkę zarobionych gdzieś pieniędzy)… Za chwilę dojrzeją śliwki albo lubaszki; na dole przy Dunaju wszystko jest już dojrzałe; tutaj trwa to dłużej; mimo to czuję: już za chwilę. Może jeszcze dziś. Nie wiem; nigdy nie stałem przy drzewie i nie obserwowałem, kiedy dokładnie dojrzewa owoc… Śliwki dojrzeją i we wsi zapłoną paleniska kazanów, przede wszystkim tego największego; tego Hašków. Wołochy, Czechy, Serby, wszyscy będą jeździć do niego z beczkami kwasu na wozach; a potem będą popijać przykazanie świeżą palinkę i śpiewać, i śmiać się: złote zęby zalśnią w przesyconym dymem wczesnym wieczorze babiego lata; radość, czysta radość… Pierwszego lata piłem tam palinkę z direktorem; wpatrywałem się w ogień i wielki, miedziany kocioł.
– Widział pan kiedyś coś takiego, panie nauczycielu? – pytał młody Véna od Hašków.
– Nie.
Zataczałem się później po mojej wielkiej, białej chałupie, święte obrazy pulsowały mi