Palinka. Prozy z Banatu - Matej Horava - ebook

Palinka. Prozy z Banatu ebook

Matej Horava

4,1

Opis

Rumunia. Banat. Odległe góry nad Dunajem. Wioski, w których od niemal dwustu lat żyją Czesi. Świat, w którym czas się zatrzymał. Do jednej z takich wsi przyjeżdża młody nauczyciel z Moraw. Przyjeżdża, by zapomnieć. Ale nieodłączne wspomnienia coraz bardziej przysłaniają mu codzienność wiejskiego życia i nieśmiałe próby włączenia się do zamkniętej społeczności. W izolacji i samotności, pośród upojnej banackiej scenerii każdy drobiazg przypomina o dzieciństwie, gorzkich latach spędzonych na sali gimnastycznej, utraconych kobietach, podróżach, ucieczkach…

 

Pozwolę sobie stwierdzić, że takiego debiutu, jakim jest zbiór opowiadań Matěja Hořavy Palinka, nie było w czeskiej literaturze od wielu lat. Wspaniale gęsty, wycyzelowany tekst, w którym każde słowo umieszczono pieczołowicie jak kamień w starym, wiejskim murze. (…)  To przypowieść o melancholii w XXI wieku.
Petr A. Bílek, krytyk literacki, tygodnik „Respekt”

Jego styl jest intensywny, skoncentrowany. Nie wyszukuje opowieści, tylko wchłania je, a później je wypisuje. Nie stara się „tworzyć“ literatury, pisząc, oczyszcza się z własnych przeżyć. Jego narracja jest zupełnie wyjątkowa, choćby pod względem objętości. Porusza struny wszystkich warstw rzeczywistości. Uważny czytelnik znajdzie w nim coś, co sam dawno utracił i zapomniał.

Zdeněk Mitáček, podeltrati.cz

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
7
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alais

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
00

Popularność




Ma­těj Ho­řa­va

Pa­lin­ka

Pro­zy z Ba­na­tu

Tłu­ma­cze­nie: Anna Ra­dwan-Żbi­kow­ska

Wro­cław 2017

Boży posłaniec

Nie po­win­no się szwen­dać po ba­nac­kich wzgó­rzach pod­czas bu­rzy: pio­ru­ny nie są tu na­wet w przy­bli­że­niu tak obo­jęt­ne wo­bec lu­dzi, jak na ła­god­nych rów­ni­nach Mo­raw czy Ba­wa­rii… Kie­dyś w szko­le opo­wia­da­ły mi dwie cór­ki bar­man­ki Mar­je, jak ich dziad­ka za­brał boży po­sła­niec: w trak­cie bu­rzy wra­cał z pola, z wi­dła­mi na ra­mie­niu. Pierw­szy raz usły­sza­łem wte­dy to peł­ne sza­cun­ku okre­śle­nie: boży po­sieł.

Parę lat póź­niej boży po­sieł za­brał wła­śnie cór­ki Mar­je. Po nie­dziel­nym obie­dzie po­szły na­rwać cze­re­śni; aż na gór­kę za krzy­żem, skąd moż­na już zo­ba­czyć po­ły­sku­ją­ce w dole wody wci­śnię­te­go mię­dzy ska­ły Du­na­ju. Na­gła bu­rza przy­gna­ła od stro­ny Ser­bii. Dziew­czyn­ki (scho­wa­ne pod pach­ną­cym, mo­krym, buj­nie roz­ro­śnię­tym drze­wem) po­wa­li­ło jed­no ude­rze­nie pio­ru­na (rok póź­niej po­czu­łem za­wro­ty gło­wy, uświa­do­miw­szy so­bie, że zry­wam i jem cze­re­śnie wła­śnie z tego drze­wa; cze­re­śnia prze­ży­ła z bli­zną i po­ła­ma­ną ga­łę­zią).

Na po­grze­bie pła­ka­ła cała wieś, nie wy­łą­cza­jąc ksiun­dza. Ko­nie cią­gnę­ły wóz z dwie­ma bia­ły­mi tru­mien­ka­mi po za­ku­rzo­nej dro­dze na smyn­torz na wzgó­rzu; psz­czo­ły brzę­cza­ły w po­ran­nych kwia­tach, a nie­bo było kry­sta­licz­nie czy­ste; chło­pi po­ci­li się i nie ga­da­li po dro­dze jak na in­nych po­grzy­bach; dziew­czyn­ki w bu­tach na wy­so­kich ob­ca­sach wy­krę­ca­ły so­bie kost­ki; baby śpie­wa­ły, fał­szu­jąc, strasz­nie fał­szu­jąc…

Do­pie­ro nie­daw­no Mar­je opo­wie­dzia­ła mi, jak zna­la­zła swo­je có­recz­ki (Boże, wła­śnie ona!): bu­zie mia­ły po­dob­no bia­łe, nie­spa­lo­ne; tyl­ko na pier­siach i pod ko­la­na­mi mia­ły czer­wo­ną prę­gę; spa­dły im (po­dob­no tak jak in­nym nie­bosz­czy­kom, któ­rych do­się­gły pio­ru­ny) od­święt­ne, nie­dziel­ne but­ki, któ­rych już nie po­trze­bo­wa­ły, ale któ­re mimo to Mar­je i jej mat­ka za­ło­ży­ły im dwa dni póź­niej, za­nim obie zło­ży­ły w trum­nie…

Płonące zbocza

Kro­czę przez pło­ną­ce zbo­cza. Upoj­na woń spa­lo­nej tra­wy, spa­lo­nych kwia­tów, upoj­na woń po­pio­łu i dymu. Czer­wo­ne ję­zo­ry pło­mie­nia strze­la­ją na pra­wo i lewo; drga­ją na ho­ry­zon­cie i za mo­imi ple­ca­mi. W gó­rze, gdzie dym już nie się­ga, trze­po­cze skrzy­dła­mi ka­nia (nie wiem, co to za ptak; ale tu, na wzgó­rzach Ba­na­tu, Cze­si na­zy­wa­ją pta­ki dra­pież­ne jed­nym sło­wem: ka­nia, a ja włą­czy­łem to sło­wo do swo­je­go ję­zy­ka; za­pło­nę­ło we mnie: iskier­kę z daw­ne­go, za­po­mnia­ne­go wier­sza Če­la­ko­vskie­go roz­dmu­chał w pło­mień miej­sco­wy ję­zyk, tak prze­cież sta­ry, jak ję­zyk Če­la­ko­vskie­go)… W gó­rze ka­nia trze­po­cze skrzy­dła­mi, a w prze­rwach mię­dzy grzbie­ta­mi po­bły­sku­ją przez dym iskier­ki du­naj­skiej głę­bi­ny…

Gdy po raz pierw­szy na­tkną­łem się na pło­ną­ce zbo­cza, by­łem za­sko­czo­ny, na­wet znie­sma­czo­ny; wy­da­wa­ło mi się to bar­ba­rzyń­skie, su­ro­we: oce­an pło­mie­ni, prze­ta­cza­ją­cy się po grzbie­tach wzgórz; ce­lo­wo roz­nie­co­ny przez lu­dzi, a jed­nak nie do opa­no­wa­nia… Stop­nio­wo za­czę­ły mnie te pło­ną­ce zbo­cza upa­jać (praw­da, mam w kie­sze­ni tak­że pier­siów­kę z pa­lin­ką; ale – choć cza­sem fak­tycz­nie z niej po­cią­gam – źró­dłem mo­je­go upo­je­nia jest ogień: su­chy, su­ro­wy i czer­wo­ny); to bar­ba­rzyń­stwo, ten smak po­pio­łu (nie woń; gdy idzie się pło­ną­cy­mi zbo­cza­mi, czuć w ustach dym i po­piół; to już smak po­pio­łu, smak dymu, nie tyl­ko zwy­kła woń – ach, Boże, gdy­bym umiał kie­dyś opi­sać tę nie­wi­docz­ną gra­ni­cę, za któ­rą woń sta­je się sma­kiem), ten żar, bez­względ­na za­gła­da źdźbeł, kwia­tów, nie­szczę­snych owa­dów… Opę­ta­ło mnie to dzie­cię­ce upo­je­nie: gdy by­łem dziec­kiem, wrzu­ca­łem prze­cież do ognia gar­ści su­chej tra­wy, pa­li­łem kwia­ty pał­ki wod­nej (kie­dy ba­wi­li­śmy się w pa­le­nie cy­ga­ra), za­grze­by­wa­łem w po­pie­le ziem­nia­ki, naj­bar­dziej lu­bi­łem te spa­lo­ne, zu­peł­nie zwę­glo­ne… Te­raz znów po­czu­łem zew ognia; nie ten cho­ro­bli­wy, na któ­ry od­po­wia­da pod­pa­lacz, lecz dzie­cię­cy, ludz­ki… Nie da się tu prze­żyć bez ognia… W zi­mie co dzień roz­pa­la­łem ogień i chro­ni­łem go jak naj­więk­szy skarb. Na­uczy­łem się miej­sco­wych spo­so­bów na roz­pa­la­nie go i one tak­że wy­da­wa­ły mi się na po­cząt­ku bar­ba­rzyń­skie; ale te­raz ogień w pie­cu roz­pa­lam ob­dar­tą kol­bą ku­ku­ry­dzy za­mo­czo­ną w naf­cie lub skraw­kiem gu­mo­wej dęt­ki… Po­ko­cha­łem tak­że inne – dla lu­dzi z mia­sta strasz­ne – ry­tu­ały ognia: w noc Wal­pur­gi wrzu­ca się do ziem­nych jam mnó­stwo opon, nad wzgó­rza­mi uno­si się wte­dy czar­ny dym; roz­pro­mie­nio­ne sta­re ko­bie­ty odzia­ne w dzie­więt­na­sto­wiecz­ne stro­je wy­cią­ga­ją do dzie­ci ręce po na wpół wy­psi­ka­ne spre­je i ci­ska­ją nimi w pło­mie­nie: trzask, trzask, prask, prask. Jo­zif­ku, Loj­zi­ku, daj­cież jesz­cze je­den sprej, pro­szą bez­zęb­ny­mi, ro­ze­śmia­ny­mi usta­mi, a w oczach peł­ga­ją im pło­mie­nie, dzie­cię­ce pło­mie­nie…

Kro­czę przez pło­ną­ce zbo­cza. Krę­cę się tu i ów­dzie (ka­nia wciąż wzno­si się wy­so­ko, gdzie nie się­ga dym, trze­po­cze skrzy­dła­mi, szyb­ko trze­po­cze skrzy­dła­mi); i na­gle spa­da na mnie cię­żar; krę­cę się, krę­cę, a pło­mie­nie są wszę­dzie. Sto­ję po­śród pło­ną­cych zbo­czy, z któ­rych nie ma jak uciec. Już się nie krę­cę, sto­ję; smak po­pio­łu gorzk­nie­je mi w ustach; dym już nie pach­nie, tyl­ko dusi; nie­po­kój zwi­ja się we mnie jak pa­lą­ce się źdźbło… Czy nie czu­ję już swą­du spa­lo­nych ubrań, mię­sa i wło­sów? Czy nie czu­ję gro­zy go­tu­ją­cej się krwi? Ka­szel: sta­ram się szyb­ko wy­kasz­leć wła­śnie to, co chwi­lę temu ła­ko­mie wdy­cha­łem… Mu­szę się uspo­ko­ić; otrzeć oczy z brud­nych od po­pio­łu łez i jesz­cze zna­leźć dro­gę uciecz­ki… Tam, tak, tam; tam­tę­dy, grzbie­tem w kie­run­ku Du­na­ju: bia­ła, ka­mie­ni­sta, za­ku­rzo­na ścież­ka, z pew­no­ścią nie pło­nie; i – tak, tam, tam przed fa­lu­ją­cą ścia­ną pło­mie­ni, bia­ła wstę­ga pro­wa­dzi da­lej, na nie­za­ję­tą jesz­cze ogniem wy­sep­kę zie­le­ni… Ka­nia zni­kła; ocie­ram z czo­ła pot i sa­dzę, sło­ny smak łez mie­sza się ze sma­kiem po­pio­łu; ru­szam szyb­ko w kie­run­ku bia­łej dróż­ki, po tra­wie, tej jesz­cze zie­lo­nej i tej czar­nej (kru­chej, cie­niut­kiej jak wło­sy bru­net­ki); ser­ce jesz­cze się nie uspo­ko­iło; wali i wali, roz­pa­lo­ne nie­po­ko­jem i na­dzie­ją…

Salto mortale

Sala gim­na­stycz­na w Děčínie, gdzie po raz pierw­szy sko­czy­łem w tył, w nie­zna­ne, jak­by na gło­wę; prze­nik­nię­ta wiecz­nym ob­ło­kiem ma­gne­zjo­we­go pyłu sala gim­na­stycz­na już daw­no nie ist­nie­je: spło­nę­ła, spło­nę­ła gdzieś w la­tach osiem­dzie­sią­tych; nie wiem dla­cze­go, za­pew­ne ktoś wrzu­cił za­pał­kę do jamy z po­cię­tym na pa­ski po­li­ure­ta­nem (do ta­kich jam moż­na było spa­dać na­wet na gło­wę; moż­na było się w nich za­grze­bać i uda­wać nie­ist­nie­nie, nie­obec­ność, nie­byt: peł­ne na­dziei i wy­so­ce ła­two­pal­ne jamy). Mia­łem pięć, może sześć lat, za oknem smog je­sien­ne­go Děčína i wcze­śnie za­pa­dłe ciem­no­ści; tę­czo­we okrę­gi wo­kół wiel­kich lamp (trze­ba było przy­mknąć oczy; tę­cze nie po­ja­wia­ły się tak ła­two jak przy świa­tłach na ba­se­nie); a ja sko­czy­łem, by wy­ko­nać to – wciąż nie­do­koń­czo­ne – ćwi­cze­nie; nie wiem, ja­kim cu­dem, ale po chwi­li ciem­no­ści i roz­ma­za­nych świa­teł na­gle znów sta­ną­łem na no­gach; rzu­ci­łem się w nie­zna­ne, w do­dat­ku ty­łem, na śle­po: a jed­nak sta­łem na no­gach; ktoś za­kla­skał; ktoś spadł z po­rę­czy; bia­ły pył ma­gne­zji bez koń­ca uno­sił się w tym daw­no spa­lo­nym bu­dyn­ku; moje pierw­sze sal­to z miej­sca, sal­to w tył; to ab­sur­dal­ne prze­to­cze­nie się nad zie­mią z nie­ocze­ki­wa­nym lą­do­wa­niem na no­gach…

Po wyj­ściu z sali gim­na­stycz­nej po­wta­rza­łem to sal­to po wie­le­kroć, każ­de­go dnia: ku ra­do­ści po­dzi­wia­ją­cych mnie miesz­kań­ców pew­ne­go osie­dla na pół­no­cy Czech; ko­le­dzy z przed­szko­la cho­dzi­li za mną i ma­ru­dzi­li, że­bym ich tego na­uczył; przy­no­si­li mi pla­sti­ko­we żoł­nie­rzy­ki, mo­de­le pi­sto­le­tów, noże; na­uczy­ciel­ki z przed­szko­la mdla­ły i każ­de­go dnia skar­ży­ły się mo­jej ma­mie… Ska­ka­łem na tra­wie, na be­to­nie, na fil­cach i par­kie­tach osie­dlo­wej sali gim­na­stycz­nej, na dy­wa­nach cu­dzych miesz­kań (to już kil­ka lat póź­niej, kie­dy za­czą­łem cho­dzić do szko­ły, a po szko­le od­wie­dza­łem ko­le­gów); ro­bi­łem sal­ta w sta­rej wil­li, na­le­żą­cej do za­su­szo­nej, ale peł­nej mię­dzy­wo­jen­ne­go uro­ku damy, Niem­ki nie­wy­pę­dzo­nej po woj­nie, któ­ra uczy­ła mnie grać na for­te­pia­nie (mein Gott, mein Gott, wzdy­cha­ła ze stra­chem); ska­ka­łem na szkol­nych ko­ry­ta­rzach; w le­cie na mącz­ce ce­gla­nej (pod ścia­ną, o któ­rą wa­li­łem ca­ły­mi dnia­mi pi­łecz­ką do te­ni­sa, jak­by za­le­ża­ło od tego moje ży­cie); ska­ka­łem w tył w wody ba­se­nów, ką­pie­lisk, sta­wów, ka­mie­nio­ło­mów…

Po­tem wszyst­ko pę­kło; upa­dłem na po­łu­dnie Mo­raw, w chłód, w ja­kąś ci­chą i dusz­ną (przede wszyst­kim nie­pod­wa­żal­ną) gro­zę; na­gle krę­ci­łem się w po­wie­trzu co­raz dłu­żej, wy­żej i z co­raz więk­szym prze­ra­że­niem; sta­ry, skrom­ny skok w nie­zna­ne na­gle stał się czymś daw­nym, da­le­kim, dzie­cin­nym; do­ra­sta­łem w ku­rzu i wrza­sku sali gim­na­stycz­nej przy uli­cy Le­ni­na, przy uli­cy Ko­uni­ca, nie wy­ją­łem z pu­deł­ka za­pał­ki, nie za­pa­li­łem jej i nie we­tkną­łem w jamę peł­ną po­cię­te­go po­li­ure­ta­nu. W koń­cu doj­rza­łem… Ale wciąż ro­bi­łem sal­to; dzie­cin­ne, nie­doj­rza­łe, daw­ne, przy­wie­zio­ne z da­le­ka sal­to; ku prze­ra­że­niu po­dzi­wia­ją­cych mnie dziew­cząt i ko­biet ro­bi­łem pi­ja­ne sal­ta w knaj­pach, w klu­bach te­atral­nych (póź­niej rów­nież na sce­nie jako klaun; ko­cha­łem te­atr, a na de­ski do­sta­łem się wy­łącz­nie dzię­ki mo­je­mu nie­po­zor­ne­mu sal­tu); co­raz bar­dziej i bar­dziej pi­ja­ny, ska­ka­łem pa­ra­dok­sal­nie co­raz pew­niej i sta­bil­niej; nie było dnia bez pi­cia, pi­cia bez sal­ta… Sta­ra­łem się coś osią­gnąć. Na próż­no się­ga­łem po mu­zy­kę, sło­wa, ko­bie­ty, sztu­kę: wszy­scy od razu wi­dzie­li ab­so­lut­ną bez­ce­lo­wość mo­ich sta­rań; a gdy ro­bi­ło się na­praw­dę źle, gdy nie było się już czym po­pi­sać, gdy nie dało się już wy­jąć z rę­ka­wa żad­ne­go fał­szy­we­go asa, gdy nie zo­sta­wa­ło nic, zu­peł­nie nic, wte­dy rzu­ca­łem się na­gle w tył, w nie­zna­ne: skok i po­dziw; ga­pie otwie­ra­li sze­ro­ko oczy i usta jak dzie­ci; żad­ne sło­wa, żad­na sztu­ka, żad­ne opo­wie­ści: nic nie wy­wo­ły­wa­ło ta­kie­go efek­tu, jak ten sta­ry, głu­pi, bez­war­to­ścio­wy, dzie­cin­ny trik; męż­czyź­ni na­gle kle­pa­li mnie po ra­mie­niu; ko­bie­tom nie­co bar­dziej ciem­nia­ły oczy…

Tego stycz­nio­we­go dnia za­pa­lam za­pał­kę; w wiel­kiej, bia­łej cha­łu­pie za­pa­lam za­pał­kę i pod­pa­lam od­cię­ty skra­wek opo­ny: wsu­wam go w czerń pie­ca, po­mię­dzy drza­zgi, a te (je­śli Bóg da) za­pa­lą wil­got­ne, tro­chę jesz­cze zbyt świe­że drew­no gra­bo­we; za­pa­lam za­pał­kę i – chcąc nie chcąc – wy­obra­żam so­bie pło­myk wpa­da­ją­cy po­mię­dzy skraw­ki po­li­ure­ta­nu… Dziś rano bie­głem do szko­ły jesz­cze w ciem­no­ści (po ko­la­na w śnie­gu), na­wet nie zdą­ży­łem się roz­grzać; a te­raz, po po­łu­dniu, wra­cam po kil­ku go­dzi­nach wy­czer­pu­ją­cej na­uki, a tu jest zim­no jak w kost­ni­cy. Za­pa­lam za­pał­kę, spo­glą­dam w czerń pie­ca; przy­ku­cam, tro­chę boli mnie kost­ka: to od lą­do­wa­nia, wpraw­dzie do­brze, pro­sto na nogi, bez prze­chy­łu do przo­du czy w bok (mó­wi­li­śmy na to ustać sal­to), ale nogi prze­cież już się ze­sta­rza­ły, od­wy­kły od sko­ków… Sal­to: dzi­siaj, po tak dłu­gim cza­sie, tu­taj, za­kład: za­kład z chło­pa­ka­mi z ósmej kla­sy: je­że­li na­uczą się w koń­cu wszyst­kich wy­jąt­ków w pi­sow­ni po b, ja zro­bię sal­to z miej­sca; chłop­cy się na­uczy­li, do kla­sy wci­snę­ły się wszyst­kie dzie­ci, ma­lu­chy i star­sza­ki (już nie tak trud­no we­pchnąć je do jed­nej kla­sy; wy­mie­ra­my tu dość szyb­ko); nie wie­rzy­ły. Sta­ną­łem przed ta­bli­cą i sko­czy­łem: po dłu­gim, dłu­gim cza­sie moje cia­ło za­kre­śli­ło w po­wie­trzu koło, po dłu­gim cza­sie rzu­ci­łem się w tył, w nie­zna­ne: spa­dłem na nogi, bez pro­ble­mu (kost­ka roz­bo­la­ła mnie do­pie­ro póź­niej); dzie­cię­ce bu­zie roz­war­ły się w za­dzi­wie­niu, pod­eks­cy­to­wa­nym krzy­ku; szcze­biot za­sko­cze­nia po­ru­szył salą; ósmo­kla­si­ści, z któ­ry­mi się już na­wet bi­łem, na­gle spo­waż­nie­li, zmię­kli; wszy­scy na­tych­miast chcie­li, że­bym ich uczył (oczy­wi­ście sal­ta, nie tego, co za­da­ne w szko­le): chłop­cy, dziew­czę­ta, wszy­scy gar­nę­li się do mnie, cią­gnę­li mnie za rę­ka­wy; pię­cio­let­ni Kar­lík z przed­szko­la (ma­leń­ki blon­dy­nek: jak ja wte­dy, jak ja w sali gim­na­stycz­nej w Děčínie, jak ja po raz pierw­szy) stał przy pie­cu wci­śnię­ty w róg kla­sy: oczy wy­ba­łu­szo­ne, bu­zia roz­dzia­wio­na, dziur­ki w no­sie na oścież, i jak we śnie wy­krzyk­nął na­gle dzie­cię­cym, za­chryp­nię­tym gło­si­kiem: Pa­nien­ko Ma­ry­jo, sal­to mor­ta­le.

Źrebię i burza

Spo­tka­łem dziś na po­lach wuj­ka Jozę. Naj­pierw wi­dzia­łem tyl­ko fi­gur­kę na gnia­do­szu; ale mnie do­go­nił: dzia­du­nio o gło­wę niż­szy niż ja, roz­kra­czo­ny na nie­osio­dła­nym, gnia­dym ko­niu. Za nim szła czar­no-czar­na klacz i dzi­kie, brą­zo­wo-czar­ne źre­bię, klacz­ka (Joza mówi źrób­ka). Wu­jek Joza nie dał się zbyć: zlazł z gnia­do­sza, po­sa­dził mnie na nim, sam wspiął się na czar­ną klacz i po­je­cha­li­śmy w stro­nę jego pola; w stro­nę urwi­ska, ol­brzy­mie­go, skal­ne­go urwi­ska, za któ­rym cała oko­li­ca spa­da w kra­so­wą prze­paść. Nie­wi­dzial­ny po­tok w dole pię­trzy się i pię­trzy; jesz­cze tyl­ko chwi­la: i wpad­nie w brą­zo­wo­zie­lo­ne wody Du­na­ju… Je­cha­li­śmy w stro­nę wuj­ko­we­go pola; źrób­ka – z dzwon­kiem na szyi – żar­to­bli­wie na­bie­ga­ła na psia­ka, a psiak szcze­kał wście­kle i kła­pał zę­ba­mi u jej ko­pyt… Było go­rą­ce paź­dzier­ni­ko­we po­po­łu­dnie; chcia­ło mi się pić (pi­łem wcze­śniej u di­rek­to­ra grza­ną bran­dy z mio­dem), ale wu­jek Joza miał ze sobą tyl­ko sła­bą pa­lin­kę… Są­czy­li­śmy ją przy jed­nym z ogrom­nych kra­so­wych le­jów; ko­nie prze­cha­dza­ły się swo­bod­nie wo­kół: ciem­ne, lśnią­co ciem­ne, o ogrom­nych, świe­cą­cych ciem­no­ścią oczach. Wu­jek Joza sie­dział w zło­ci­stej tra­wie: na grzbie­cie nie­bie­ska, prze­tłusz­czo­na ko­szu­la, na gło­wie pła­ska czap­ka; sie­dział w zło­ci­stej tra­wie, pra­wą ręką (bra­ko­wa­ło mu u niej dwóch pal­ców; za­pew­ne uraz z ko­pal­ni an­tra­cy­tu, może dzie­ło go­rzał­ki i cyr­ku­lar­ki) po­da­wał mi bu­tel­kę z cu­iką, a bez­zęb­ny­mi usta­mi ga­dał jak na­ję­ty, pią­te przez dzie­sią­te: dzie­ci ucie­kły do Cze­chów; wy­sie­je psze­ni­cę do tego tam leja (wu­jek Joza mówi do ty jamy); boli go noga: nie ta prze­trą­co­na wpół, ta dru­ga: cho­dząc, sta­le pod­pie­rał się tą zdro­wą i w koń­cu oka­le­czył ją bar­dziej niż tę prze­trą­co­ną; źrób­kę sprze­da, ale będą mu­sie­li – ci wsza­wi Ru­mu­ni (wu­jek Joza mówi Wo­ło­chy) – dać mu na pi­śmie, że nie po­ślą jej do rzeź­ni… Gada i gada; go­rzał­ka idzie do gło­wy; słoń­ce opa­da, wcze­śnie, je­sien­nie… Na ko­niec wu­jek Joza przy­wią­zu­je gnia­do­sza do drze­wa na dnie leja; klacz i źrób­kę pusz­cza wol­no: po­dob­no nie uciek­ną, będą się paść aż do rana… Od­cho­dzi­my: wu­jek Joza po­wo­li, ku­le­jąc, ja szyb­ko; idę pi­ja­ny wzgó­rza­mi, le­ja­mi, dróż­ka­mi; idę do swo­jej bia­łej cha­łu­py… Wie­czo­rem zno­wu spo­tka­łem wuj­ka Jozę; na bu­fe­cie; po­sze­dłem tyl­ko po kawę na rano; w nocy za­czę­ło się bły­skać, nad­cho­dzi­ła bu­rza. Py­ta­łem go, czy ko­nie nie uciek­ną w taką na­wał­ni­cę, czy nie będą się bały. Skąd. Po­dob­no są przy­zwy­cza­jo­ne; scho­wa­ją się na dnie leja, by nie do­się­ga­ły ich wiatr i deszcz…

Bu­rza hu­czy w nocy; deszcz, wiatr, gro­my i bły­ska­wi­ce: oko­li­ca, cha­łu­pa, nie­bo, wszyst­ko trzę­sie się, trzesz­czy i trza­ska. Drze­wom mok­ną cią­gle jesz­cze zie­lo­ne li­ście; chwie­ją się od desz­czu i stra­chu przed ude­rze­niem pio­ru­na. Nie mogę spać. Nie boję się hu­czą­cych gro­mów: przy­wy­kłem już do miej­sco­wych burz, na­wet tych je­sien­nych, ba, na­wet zi­mo­wych… Nie mogę spać. Oczy­ma du­szy wi­dzę to mło­dziut­kie źre­bię: jak bie­ga po prze­mok­nię­tej tra­wie leja, w trza­sku i świe­tle pio­ru­nów; jak jego ciem­ne oczy i mo­kra sierść lśnią w se­riach bły­ska­wic; jak mięk­ki­mi noz­drza­mi wę­szy ogień i siar­kę z po­bli­skie­go spa­lo­ne­go drze­wa; jak bie­ga i wszyst­ki­mi zmy­sła­mi sza­le­je w ob­li­czu tej pierw­szej bu­rzy swo­je­go krót­kie­go ży­cia…

Pamięć i wiatr

Wie­rzy­łem, że mam wła­dzę nad wia­trem; w przed­szko­lu wie­rzy­łem, że pa­nu­ję nad wia­trem. Przede wszyst­kim tej pierw­szej je­sie­ni pa­mię­ci; tej je­sie­ni, któ­ra nie za­pa­dła się już w ni­cość, któ­ra już tu zo­sta­ła; któ­ra wciąż tu jest… Dzie­ci w przed­szko­lu; su­ro­we osie­dle o zna­czą­cej na­zwie Pół­noc w mie­ście na pół­no­cy Czech; a ja po­ru­szam wia­trem, na­ka­zu­ję mu, w któ­rą stro­nę ma wiać: czy przez łąkę, w kie­run­ku wul­ka­nicz­nych wzgórz, czy od­wrot­nie, od wul­ka­nów w kie­run­ku blo­ków… Zbie­ra­my li­ście; ta­kie do­sta­li­śmy za­da­nie, więc zbie­ra­my li­ście w par­ku; do­bie­gam aż do al­tan­ki; tam się to dzie­je: po­ja­wia się tam pa­mięć i wiatr… Sto­ję w al­tan­ce w mie­ście na pół­no­cy Czech; obok inne dzie­cia­ki ga­nia­ją się po pra­sta­rych, po­wa­lo­nych na­grob­kach ży­dow­skie­go cmen­ta­rza (nie­któ­re pró­bu­ją ze­drzeć z pia­skow­co­wych gła­zów he­braj­skie li­te­ry: he­braj­skie li­te­ry za pa­znok­cia­mi dzie­cię­cych pa­lusz­ków); sto­ję w al­tan­ce, ręce mam peł­ne za­bar­wio­nych na czer­wo­no ja­wo­ro­wych li­ści; po­wie­trze jest świe­że, choć pach­nie roz­kła­dem; po­wie­trze jest czy­ste, a al­tan­ka cza­ro­dziej­ska (choć w rze­czy­wi­sto­ści za­pa­sku­dzo­na mo­czem i wy­mio­ci­na­mi pi­ja­ków); z ciem­no­ści za­po­mnie­nia wy­do­by­wa mnie na­gle ostre świa­tło pa­mię­ci: za­nu­rzam się w al­tan­kę, któ­ra już nie zni­ka, któ­ra już po­zo­sta­je… Po­tem idzie­my wszy­scy na łąkę, ku to­rom; prze­bie­ga­my obok dzi­kiej ja­błon­ki i jemy ma­lut­kie, cierp­kie ja­błusz­ka; a ja wiem, że po­ru­szam wia­trem; nie mam po­ję­cia, że do­pie­ro co za­nu­rzy­łem się w pa­mię­ci, że nie za­po­mnę, na­wet po la­tach, po­śród ba­nac­kiej je­sie­ni; że nie za­po­mnę, że będę stać w tej al­tan­ce, choć będę już w zu­peł­nie in­nym miej­scu roz­kła­du… A gdy­by tak zno­wu spró­bo­wać? A gdy­by zno­wu spró­bo­wać po­ru­szyć wia­trem; ob­ró­cić go: by za­czął na­gle wiać pod prąd Du­na­ju; by ru­nął w kie­run­ku serb­skiej gra­ni­cy; by zwi­chrzył li­ście opa­da­ją­ce po dru­giej stro­nie i tań­czył, wi­ru­jąc po­mię­dzy ka­plicz­ka­mi dro­gi krzy­żo­wej… Je­sień, wiatr, pa­mięć; al­tan­ka, któ­rej pew­nie od daw­na nie ma; li­ście, któ­re ule­gły roz­kła­do­wi, a prze­cież ni­g­dy nie zgi­ną; moje ręce ma­le­ją: dło­nie są co­raz mniej­sze na tle czer­wo­ne­go ja­wo­ro­we­go li­ścia; a wiatr słu­cha, wiatr mnie słu­cha, wi­chrzy li­ście na moim zbo­czu: daw­ne li­ście z pół­no­cy Czech, po­chło­nię­te przez dzi­siej­szy ba­nac­ki wiatr…

Palinka

Śliw­ko­wy sad opa­da w dół z grze­bie­nia; z sa­me­go grze­bie­nia opa­da w dół stro­mym zbo­czem sad śli­wek albo lu­ba­szek (nie po­tra­fię ich roz­róż­nić tak ła­two jak miej­sco­wi; roz­po­zna­ję je do­pie­ro po owo­cach: po tym, czy miąższ ła­two od­cho­dzi od pest­ki, czy nie), opa­da sad, do któ­re­go z każ­dej wsi jest rów­nie da­le­ko. Za­pew­ne na­le­ży do któ­rejś z ru­muń­skich ko­lib, przez któ­re prze­cho­dzi­łem (bo­jaź­li­we dzie­ci i szcze­ka­ją­ce psy; czuj­ne ko­bie­ty i pra­nie na sznu­rach roz­cią­gnię­tych po­mię­dzy owo­co­wy­mi drze­wa­mi; zwie­rzę­ta go­spo­dar­skie i wy­so­kie, osa­dzo­ne na ki­jach sto­gi sia­na, ty­po­wo bał­kań­skie; ni­g­dy nie wi­dzia­łem w ko­li­bach męż­czyzn: pew­nie gdzieś w la­sach ści­na­ją gra­by, krad­ną drew­no, czy­ha­ją na dzi­kie zwie­rzę­ta; pew­nie gdzieś w ba­rach przy Du­na­ju trwo­nią tę garst­kę za­ro­bio­nych gdzieś pie­nię­dzy)… Za chwi­lę doj­rze­ją śliw­ki albo lu­basz­ki; na dole przy Du­na­ju wszyst­ko jest już doj­rza­łe; tu­taj trwa to dłu­żej; mimo to czu­ję: już za chwi­lę. Może jesz­cze dziś. Nie wiem; ni­g­dy nie sta­łem przy drze­wie i nie ob­ser­wo­wa­łem, kie­dy do­kład­nie doj­rze­wa owoc… Śliw­ki doj­rze­ją i we wsi za­pło­ną pa­le­ni­ska ka­zanów, przede wszyst­kim tego naj­więk­sze­go; tego Ha­šków. Wo­ło­chy, Cze­chy, Ser­by, wszy­scy będą jeź­dzić do nie­go z becz­ka­mi kwa­su na wo­zach; a po­tem będą po­pi­jać przyka­za­nie świe­żą pa­lin­kę i śpie­wać, i śmiać się: zło­te zęby za­lśnią w prze­sy­co­nym dy­mem wcze­snym wie­czo­rze ba­bie­go lata; ra­dość, czy­sta ra­dość… Pierw­sze­go lata pi­łem tam pa­lin­kę z di­rek­to­rem; wpa­try­wa­łem się w ogień i wiel­ki, mie­dzia­ny ko­cioł.

– Wi­dział pan kie­dyś coś ta­kie­go, pa­nie na­uczy­cie­lu? – py­tał mło­dy Véna od Ha­šków.

– Nie.

Za­ta­cza­łem się póź­niej po mo­jej wiel­kiej, bia­łej cha­łu­pie, świę­te ob­ra­zy pul­so­wa­ły mi