Paddington przy pracy - wznowienie 2022 - Michael Bond - ebook

Paddington przy pracy - wznowienie 2022 ebook

Michael Bond

0,0
34,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

OPOWIEŚĆ, W KTÓREJ PADDINGTON OKRYWA, ŻE ZARABIANIE PIENIĘDZY NA BUŁECZKI Z MARMOLADĄ TO NIE TAKA PROSTA SPRAWA.

Paddington to bardzo zaradny niedźwiadek, który żadnej pracy się nie boi. Gdy się dowiaduje, że w zakładzie fryzjerskim może zarobić równowartość czterdziestu bułeczek z marmoladą, od razu zabiera się do roboty!

Jednak sprawy wymykają się misiowi z łapek, a jego pierwszy klient traci wszystkie włosy na głowie. I choć tarapaty to specjalność Paddingtona, to tym razem tak łatwo się z nich nie wykaraska…

Paddington to niezwykły przyjaciel twojego dziecka. Mały niedźwiadek o wielkim sercu. Wielbiciel marmolady, dobrych manier i przygód! Opowieści o nim to klasyka brytyjskiej literatury dziecięcej w najlepszym wydaniu. Seria przetłumaczona na ponad 30 języków, która już od przeszło 60 lat rozgrzewa serca maluchów i pokazuje, że gafy zdarzają się nawet najlepszym. I misiom, i dzieciom.

Dla wszystkich, którzy mają misia w sercu.

A szczególnie dla dzieci w wieku 4+.

W serii ukazały się:

„Miś zwany Paddington”

„Jeszcze o Paddingtonie”

„Paddington daje sobie radę”

„Paddington za granicą”

„Nowe przygody Paddingtona”

„Paddington się krząta”

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 103

Data ważności licencji: 12/6/2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy

Paddington na morzu

Paddington obudził się raptownie i mrugnąwszy kilka razy, aby przyzwyczaić wzrok do wieczornego światła, rozejrzał się zaintrygowany po pokładzie liniowca transatlantyckiego Karenia.

Gdyby nie wiedział, że to po prostu niemożliwe (gdyż statek znajdował się nadal o dwa dni żeglugi od Anglii, a co dopiero od numeru 32 przy Windsor Gardens), przysiągłby, że właśnie usłyszał wołające go znajome głosy – i to nie tylko pana Browna, ale całej reszty rodziny, nie wyłączając pani Bird.

Paddington zazwyczaj bardzo lubił sny. Kilka z tych, które przyśniły mu się w przeszłości, zwłaszcza po nader obfitych kolacjach, okazało się bardzo interesujące. Lecz kiedy tak rozglądał się po pustym pokładzie, doszedł do wniosku, że ten konkretny sen był aż nazbyt realistyczny.

Nastała właśnie pora dnia, kiedy zachodzące słońce wyprawia dziwne rzeczy z cieniami, a ponieważ większość pasażerów znajdowała się pod pokładem i wokół nie było widać nawet znajomej białej marynarki stewarda, niedźwiadek prawie już zaczął żałować, iż nie zjadł jeszcze jednej porcji puddingu, który kucharz przyrządził tego wieczoru specjalnie dla niego.

Zatrzymawszy się tylko na chwilę, aby zanurzyć łapę w stojącym nieopodal słoju marmolady, miś naciągnął głębiej na łepek kaptur płaszcza, a potem ulokował się na leżaku i spojrzał na umieszczoną w pobliżu wielką blaszaną puszkę z napisem HERBATNIKI OSBORNE’A – WŁASNOŚĆ PANA P. BROWNA, DO ZJEDZENIA W PODRÓŻY.

Paddington lubił herbatniki Osborne’a, zwłaszcza te pokryte grubą warstwą marmolady, toteż wkrótce ciszę wieczoru przerwał monotonny odgłos chrupania.

Podróż do najmroczniejszych zakątków Peru, dokąd udał się, aby wziąć udział w urodzinach cioci Lucy, mieszkającej w Domu dla Emerytowanych Niedźwiedzi, była długa i bardzo przyjemna, lecz teraz, kiedy wyprawa zbliżała się do szczęśliwego końca, niedźwiadek coraz bardziej niecierpliwie wyglądał chwili, gdy znowu zobaczy swoich przyjaciół. I właśnie tę tęsknotę uznał za przyczynę swego snu, niezwykle przypominającego rzeczywistość.

Stopniowo kombinacja obfitego i jakże smacznego posiłku, morskiego powietrza oraz odległego mruczenia silników zrobiła swoje. Wkrótce Paddington spał już tak mocno, że nawet stuk herbatnika, który wypadł mu z łapy na pokład, nie zdołał go obudzić.

Paddington nie był pewien, kiedy to się stało, ani jak długo trwało, lecz nagle, ku swemu zdziwieniu, znów znalazł się w samym środku snu.

A sen ów był, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej realistyczny niż poprzedni.

Wszystko zaczęło się, kiedy upuścił herbatnik na szczycie stromo opadającego wzgórza w pobliżu Windsor Gardens. Zamiast pokruszyć się lub choćby płasko upaść, herbatnik spadł na swą cienką krawędź i natychmiast zaczął podążać w ślad za Paddingtonem. Co gorsza, z każdą mijającą sekundą stawał się większy i większy, i zaczynał toczyć się coraz szybciej, i wreszcie Paddington zorientował się, że ucieka w panice wzdłuż ulicy Portobello, klucząc pomiędzy straganami.

Na dodatek przez cały czas słyszał nawołujących go Brownów, których jednak nie widział.

A potem zdarzyło się najgorsze. W jednej chwili biegł ulicą, ocierając czoło z potu i spoglądając niespokojnie przez ramię na ścigający go herbatnik, a w następnej czuł się tak, jakby wpadł w wielką kałużę melasy. Im usilniej starał się poruszyć nogami, tym bardziej stawało się to niemożliwe, aż wreszcie obudził się raptownie, stwierdzając, że siedzi na pokładzie, niemal dokładnie zaplątany w swój płaszczyk.

Kiedy wreszcie udało mu się oswobodzić, ku swemu zdumieniu spostrzegł, że nie tylko wpakował łapę do słoja z marmoladą, ale, miotając się w panice, przewrócił puszkę z herbatnikami. Spora ich część wypadła i leżała teraz na pokładzie.

Puszka – pożegnalny prezent od ciotki Lucy – była duża i choć sięgał do niej dość często, herbatników zostało jeszcze całkiem sporo. Ponieważ nie miał ochoty stracić choćby jednego z nich, następnych kilka sekund spędził na zbieraniu porozrzucanych ciasteczek i wrzucaniu ich z powrotem do puszki.

Właśnie podnosił ostatnie, gdy nagle jego wzrok padł na grupkę znajomo wyglądających postaci, które niespodziewanie wyłoniły się z cienia na rufie.

Niedźwiadek stanął jak wryty i już miał zamrugać, by pozbyć się zjawy, gdy postaci ruszyły w jego stronę, wymachując przy tym gwałtownie rękami i wykrzykując jego imię.

Paddington czym prędzej uszczypnął się kilka razy w łapę, aby mieć pewność, że nie śni, a potem zaczął rozglądać się w panice po pokładzie, szukając miejsca, w którym mógłby się ukryć. Nie znalazłszy niczego takiego, pośpiesznie wepchnął resztki marmolady do słoika, chwycił puszkę z herbatnikami i zniknął w najbliższych drzwiach prowadzących pod pokład.

Po kilku sekundach wynurzył się po drugiej stronie statku, zerknął na pokład, aby przekonać się, czy zjawy dalej go ścigają, a potem zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi czerwonym krzyżem i dużym czerwonym napisem: LEKARZ OKRĘTOWY.

Paddington był niedźwiadkiem o dzielnym sercu i kiedy zdarzało się coś niezwykłego, na ogół aż się palił, aby dogłębnie zbadać sprawę. Jednak to, co wydarzyło się przed chwilą na pokładzie, było tak nieprawdopodobne, iż uznał, że przyda mu się opinia jeszcze jednej osoby.

Lekarz okrętowy zdziwił się na widok Paddingtona.

– Czy ma pan umówioną wizytę, panie niedźwiedziu? – zapytał dziarsko.

Paddington odłożył swoje rzeczy na podłogę i przyłożywszy jedną łapę do pyszczka, drugą zamknął za sobą starannie drzwi. Ponieważ pysk miał obrośnięty futrem, trudno byłoby powiedzieć, że zbladł jak ściana, jednak coś w wyglądzie jego nosa oraz w postawie sprawiło, że lekarz zerwał się na równe nogi, poważnie zaniepokojony.

– Wielki Boże! – zawołał. – O co, u licha, chodzi?

Paddington podszedł bliżej i opadł na krzesło, które stało przed biurkiem.

– Z pewnością jakieś licho musiało maczać w tym palce – stwierdził złowróżbnie, oglądając się niespokojnie przez ramię.

Lekarz usiadł i przez chwilę wpatrywał się w Paddingtona niespokojnym wzrokiem.

– Muszę powiedzieć – zaczął, próbując rozładować nerwową atmosferę – że wygląda pan, jakby zobaczył ducha.

– Bo zobaczyłem – oświadczył Paddington, który zamknięty bezpiecznie w dobrze oświetlonej kabinie odzyskał nieco spokoju. – I to nie jednego, lecz pięć!

– Pięć? – powtórzył lekarz. – O rety! Chyba lepiej będzie, jak mi pan o tym opowie.

– No cóż – zaczął Paddington, biorąc głęboki wdech. – To się zdarzyło krótko po tym, jak ścigał mnie jeden Osborne.

– Co pana ścigało? – wykrzyknął lekarz.

– Herbatnik Osborne – powtórzył Paddington cierpliwie.

Lekarz zachichotał nerwowo.

– Jest pan pewien, że nie był to Bath Oliver, Garibaldi lub jeszcze inny rodzaj ciastka? – zapytał.

Paddington spojrzał na niego spod oka.

– To był Osborne – powtórzył stanowczo, podnosząc puszkę. – Tak jest napisane na nalepce. Dała mi je ciotka Lucy. Jeden wypadł z puszki, a potem gonił mnie wzdłuż ulicy Portobello.

Lekarz spojrzał na Paddingtona, a potem na drzwi kabiny. Wyglądało to tak, jakby starał się ocenić, czy w razie potrzeby zdoła jakoś uciec.

Choć do tej pory obaj kilka razy natknęli się na siebie podczas podróży, to nigdy dotąd ze sobą nie rozmawiali. W uporczywym spojrzeniu Paddingtona było coś, co sprawiło, że lekarz nagle poczuł się nieswojo.

– A zatem herbatnik Osborne ścigał pana wzdłuż ulicy Portobello? – zapytał jak gdyby nigdy nic.

– Właśnie – powiedział Paddington, zadowolony, iż doktor pojął wreszcie, o co chodzi. – Na początku był mały, lecz wciąż rósł i rósł. A potem nie mogłem poruszać łapami.

– Niemożność ruszania łapami – powtórzył lekarz, pracowicie wszystko zapisując.

– Czułem się tak, jakbym miał na nich ołowiane ciężarki – kontynuował Paddington.

– Ołowiane... ciężarki... – powtarzał za nim lekarz, nie przerywając pisania. – Dobrze. Zobaczymy, czy małe nacieranie coś tu pomoże.

– Och, dziękuję bardzo, teraz już wszystko w porządku – zapewnił go radośnie Paddington. – To stało się dlatego, że niechcący wdepnąłem w moją marmoladę i jedna łapa utkwiła mi w słoiku.

Lekarz okrętowy zdjął okulary, chuchnął na szkła, po czym spojrzał najpierw na wyciągniętą łapę niedźwiadka, a potem na wypolerowaną do połysku podłogę, gdzie liczne plamy po marmoladzie znaczyły szlak pośpiesznego wtargnięcia Paddingtona.

– Czy coś jeszcze się wydarzyło? – zapytał z niesmakiem.

Paddington przytaknął.

– Widziałem wszystkich Brownów! – oznajmił wstrząśnięty.

– Brownów? Brązowych?1 – powtórzył lekarz, nie całkiem pewny, czy dobrze usłyszał. – A nie zielonych albo niebieskich?

Paddington obrzucił lekarza jeszcze jednym surowym spojrzeniem.

– Brownów – powtórzył stanowczo. – Całą czwórkę. I panią Bird.

– Panią Bird!2 – wykrzyknął lekarz. – Jest pan pewien, że to nie była mewa? Mogła dostać się na pokład, kiedy ostatni raz zawinęliśmy do portu. Mewy często tak robią.

– Mewa! – wykrzyknął Paddington oburzony. – To była pani Bird. Spod numeru 32 przy Windsor Gardens. Siedziałem na pokładzie...

– Ach! – Twarz doktora rozpogodziła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – A zatem siedział pan na pokładzie, tak?

– Tak – potwierdził Paddington. – Uciąłem sobie poobiednią drzemkę. A potem miałem sen, tylko że to nie był sen.

– Spędził pan tam cały dzień? – zapytał lekarz. – Na słońcu?

– No cóż, opalałem się trochę rano, po wizycie w piekarni – przyznał Paddington. – No i po południu.

– Więc cierpi pan na halucynacje, niedźwiedziu – powiedział lekarz z ożywieniem, najwidoczniej bardzo zadowolony, że w końcu udało mu się rozwiązać problem. – Stykałem się z tym już wcześniej. Zbyt wiele słońca i ludzie zaczynają widzieć różne rzeczy. Choć muszę przyznać, że nigdy dotąd nie zetknąłem się z nikim, kto twierdziłby, że gonił go herbatnik.

Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej pudełeczko.

– Sen, oto czego panu potrzeba. Dużo snu. Dam panu kilka tabletek, które pomogą panu się wyspać.

Paddingtonowi tymczasem coraz bardziej rzedła mina. Kiedy zaś usłyszał słowo „sen”, jeszcze bardziej zmarkotniał. Nawet jeśli niektóre z jego marzeń sennych były halucynacjami i tak miał dość snu jak na jeden dzień.

– Ale ja naprawdę widziałem Brownów – poskarżył się, mocno zaniepokojony. – I to nie był sen, bo się uszczypnąłem. A oni nie mogli pojawić się na pokładzie, ponieważ są teraz w Londynie. To musiały być duchy.

– Bzdura! – wykrzyknął lekarz. – Nie ma żadnych...

Nagle umilkł, wbił wzrok w coś znajdującego się za prawym ramieniem Paddingtona, a jego twarz przybrała bardzo dziwny wyraz. Przełknął gwałtownie, przetarł okulary, a potem kurczowo chwycił się blatu biurka.

– Hmm... a jak się panu zdawało, ile duchów pan widział?

– Pięć – odparł Paddington i zaczął po kolei wyliczać: – Pan Brown...

Przy każdej kolejnej osobie lekarz coraz bardziej bladł, a kiedy niedźwiadek doszedł do pani Bird, twarz doktora straciła wszelką barwę.

– Zamknął pan za sobą drzwi na klucz, kiedy pan tu wszedł, prawda? – zapytał jak gdyby nigdy nic.

– Chyba tak – powiedział Paddington, zaniepokojony wyrazem twarzy doktora. – Niełatwo to zrobić, gdy ma się łapy, ale...

Obejrzał się i o mało nie spadł z krzesła, ponieważ tuż przed jego oczami, w zgrabnym obramowaniu iluminatora3, widniało pięć jakże znajomych twarzy. Nie tylko oblicze pana Browna, które przyciśnięte do szyby i spłaszczone wyglądało nader dziwacznie, lecz również twarze pani Brown, Jonatana, Judyty i, oczywiście, pani Bird.

Lekarz wyciągnął rękę i sięgnął na oślep po słuchawkę, nie odrywając wzroku od okienka.

– Z oficerem żandarmerii proszę, tylko szybko! – warknął. – I powiedzcie mu, by się pośpieszył. Coś dziwnego dzieje się przed moją kajutą. Wszystko w porządku, niedźwiedziu – powiedział następnie do Paddingtona. – Nie ma potrzeby się niepokoić.

Rzucił słuchawkę na widełki, spojrzał na Paddingtona i słowa zamarły mu na ustach.

Już miał wyjaśnić, że pomoc jest w drodze, lecz kiedy spostrzegł szkliste spojrzenie misia i jego sztywno wyciągnięte, sterczące ku górze łapy, zorientował się, że jego pacjentowi jest już wszystko jedno.

Pani Brown przetarła czoło Paddingtona odrobiną wody kolońskiej. Niedźwiadek usiadł na koi4 i rozejrzał się po kabinie.

– Bogu niech będą dzięki! – zawołała pani Brown. – Myśleliśmy, że już nigdy nie dojdziesz do siebie.

– Za każdym razem, gdy tylko na nas spojrzałeś, na powrót traciłeś przytomność – powiedziała Judyta. – Naprawdę bardzo się martwiliśmy.

Paddington potarł oczy, jakby nie bardzo mógł uwierzyć w to, co widzi.

– Sądziłem, że jesteście halucy-coś tam – wyjaśnił.

Pani Brown zwróciła się do męża:

– To wszystko twoja wina, Henryku.

– Chciałem zrobić Paddingtonowi niespodziankę – usprawiedliwiał się pan Brown. – Skąd mogłem wiedzieć, że weźmie nas za duchy?

Pan Brown wyglądał, jakby miał już dość całego tego zamieszania.

To on wpadł na pomysł, aby na zakończenie wspólnych wakacji dołączyć do Paddingtona na statku i ostatnie dwa dni podróży spędzić razem. Wówczas wydawało się, że to doskonały pomysł, i kiedy po południu państwo Brown weszli na pokład liniowca podczas jego ostatniego postoju, nie tylko z niecierpliwością wyczekiwali podróży, ale też umierali z chęci zobaczenia miny Paddingtona, gdy zorientuje się on, kto jest z nim na statku. Jednak reakcja niedźwiadka przerosła ich najśmielsze oczekiwania i teraz pan Brown dostawał za to burę.

– No cóż – westchnęła pani Bird – muszę powiedzieć, że gdybym była przekonana, iż ktoś przebywa o setki mil ode mnie, a potem stanęła z nim twarzą w twarz na środku oceanu, też byłabym zdenerwowana.

– Zwłaszcza gdyby coś takiego zdarzyło się o zmroku – dodała Judyta. – To musiało być przerażające doświadczenie.

– Poza tym, nie tylko Paddington się przestraszył – wtrącił Jonatan. – Lekarz okrętowy też raczej się nie ucieszył, gdy nas zobaczył.

– Zawsze mówiono mi, że marynarze to ludzie przesądni – powiedziała pani Brown, przyglądając się, jak jej mąż sięga do talerza pełnego kanapek, ustawionego obok koi Paddingtona. – Moim zdaniem w niczym nie przypominasz ducha, Henryku.

– Lekarz też chyba tak nie myślał, zwłaszcza gdy już otrząsnął się z szoku – powiedziała Judyta. – Wyglądał na strasznie zagniewanego.

Brownowie wybuchnęli głośnym śmiechem, który przerwało pukanie do drzwi kabiny.

– To chyba moje kakao – oświadczył dumnie Paddington. – Steward zawsze mi je przynosi, zanim pójdę spać.

Pozostali wymienili spojrzenia. Drzwi otworzyły się i do kabiny wszedł ubrany w białą marynarkę mężczyzna, niosący tacę z parującym dzbankiem.

– To mi dopiero życie! – wykrzyknął pan Brown. – Muszę powiedzieć, że z niecierpliwością oczekuję dalszej podróży. Słońce i gry na pokładzie przez cały dzień. A wieczorem niedźwiedzie kakao. Nawet duch nie mógłby wymagać niczego więcej!

Paddington przytakiwał gorliwie, a tymczasem steward postarał się o dodatkowe kubki i zaczął nalewać do nich gorący napój. Niedźwiadek bardzo lubił kakao, zwłaszcza takie, jakie podawano na statku – różniące się nieco smakiem od napoju, który przyrządzała pani Bird – a teraz, kiedy problem duchów został wreszcie rozwiązany, nabrał dodatkowo apetytu na swój wieczorny przysmak, zwłaszcza że można nim było uczcić niespodziewane spotkanie z Brownami.

Niedźwiadek spojrzał na dzbanek spoza obłoczka gęstej pary.