Oxygen 2088 - Smerliński Tomasz - ebook + książka

Oxygen 2088 ebook

Smerliński Tomasz

3,5

Opis

W odmętach ciemności nawet nadzieja nie jest w stanie załagodzić ludzkich lęków. Świat spowiły mrok i popiół, tlenu brakło. Ludzkość od wielu lat stoi na granicy wymarcia, a sytuacji nie poprawiają mroczne opowieści o wrogich istotach gnieżdżących się w ciemnych zakamarkach nowego świata.

Największą nadzieją na przetrwanie staje się lud wiciędzów, żyjący na olbrzymim statku pośród polskich mórz. To właśnie oni odnajdują sposób na wytwarzanie cennego tlenu z mikroorganizmu żyjącego w głębinach oceanu – Archaea. Niepełka – młody wiciędz zamknięty w bańce swych własnych przekonań – wiedzie względnie spokojny żywot do czasu, gdy zaczynają nawiedzać go potworne sny.

Czy w świecie skazanym na zagładę istnieje jeszcze miejsce na dobro i radość? Czy ludzka wola jest w stanie przeciwstawić się nieznanej sile? Zanurz się w pełnym przerażających sekretów świecie i doświadcz prawdziwej walki o przetrwanie…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
3
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

Współpraca barterowa z autorem Tomaszem Smerlińskim Wydawnictwo Nocą "Biały pył nie zwiastuje odrodzenia, tylko jedynie nadchodzące zmiany. Symbol końca i początku, symbol nowego świata. Z popiołów nie odtworzy się to, co ongiś zniknęło, ale na jego podłożu może powstać coś innowacyjnego." Wyobraźcie sobie Ziemię, ale nią taką, jaką znamy. Brak tlenu spowodował masową zagładę ludzi, zwierząt i roślin. Kwaśne deszcze, trzęsienia ziemi oraz wybuchy wulkanów dopełniły całości. Powstał świat niesprzyjający ludziom, w którym tylko nielicznym udało się przetrwać. W jaki sposób? Lud wiciędzów, żyjący na olbrzymim statku Konungahella, znalazł sposób na pozyskanie tlenu z mikroorganizmów żyjących w głębinach oceanu. Kapsułki z tlenem stały się walutą, za którą można kupić wszystko. Niepełka, to młody wiciędz, żyjący jak dotąd spokojnie na statku w bańce własnych przekonań. Na skutek wydarzeń z udziałem swojego przyjaciela Kosmy, Niepełka stanie się persona non grata w dotychczasowej społ...
00
Antypoda

Nie oderwiesz się od lektury

Połączenie postapo z… duchem słowiańszczyzny. Autor zgrabnie przemyca elementy kultury, która dla wielu wydaje się już zapomniana – słowiańskiej duchowości, mitologii i symboliki. W bohaterach i gęstej jak śmietana 18% atmoferze czuć odwołania do czegoś starszego, bardziej pierwotnego i przede wszystkim - naszego. Smerliński nie serwuje nam cepelii, postaci są rozbudowane, choć wątek niektórych pobocznych bohaterów chętnie zobaczyłabym w kolejnych częściach. A baza w postaci polskich miast i wiosek - miło zobaczyć oczami autora znane tereny.
00

Popularność




Re­dak­cja: Ola Ju­rysz­czak
Ko­rekta: Alek­san­dra Wroń­ska
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by To­masz Smer­liń­ski 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-52-4
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Świat spo­wiły gę­ste ob­łoki dymu, sy­gna­li­zu­jąc nad­cią­ga­jący nie­ubła­ga­nie ko­niec. Ko­niec wszyst­kiego, co dane było czło­wie­kowi po­znać. Co­dzien­ność, która za­ko­rze­niła się głę­boko w ludz­kich umy­słach, ode­szła w za­po­mnie­nie. Z po­pio­łów po­wstało mroczne miej­sce, wy­peł­nione po bez­kres oćmą prze­sła­nia­jącą ludzki wzrok. Tem­pe­ra­tura wzro­sła, tlenu bra­kło, Zie­mia wy­bu­dziła się z dłu­giego le­targu. Za­wyła gło­śno, roz­draż­niona wie­lo­let­nim cier­pie­niem, na ja­kie na­ra­ziła ją istota z po­zoru tak nie­winna – czło­wiek.

Nowa wieść nio­sła, że pro­sto z głę­bin tej go­re­ją­cej rany wy­ło­niło się coś, czego ro­zum ludzki nie był w sta­nie po­jąć, i choćby po­świę­cił cały swój po­zo­stały czas na tej ja­ło­wej pla­ne­cie, to zdo­łałby wy­snuć je­dy­nie teo­rie nie­po­parte żad­nymi do­wo­dami. Tylko tyle. W końcu jego stru­dzony umysł po­chło­nąłby obłęd, a to, co nie­praw­do­po­dobne i nie­na­ma­calne, sta­łoby się prze­ra­ża­ją­cym i jakże rze­czy­wi­stym utra­pie­niem. Choć nie­malże pewne jest, że w no­wej i mrocz­nej erze nie­liczni do­stą­pią luk­susu my­śle­nia o czym­kol­wiek in­nym niż prze­trwa­niu.

Osta­tecz­nie ra­tu­nek od­na­le­ziono w pew­nym mi­kro­or­ga­niź­mie ży­ją­cym w wo­dzie, kon­kret­nie w mo­rzu. Ten nie­wi­doczny go­łym okiem byt oka­zał się zba­wienny dla dal­szego prze­trwa­nia ja­kie­go­kol­wiek ist­nie­nia. Dość szybko stał się naj­waż­niej­szą wa­lutą prze­tar­gową w walce o wła­sne ży­cie. Nic nie­zna­cząca w sta­rym świe­cie bak­te­ria, która w przy­padku, gdy za­brak­nie jej tlenu, sama po­trafi go wy­twa­rzać. Ar­chaea – cu­downe stwo­rze­nie na­tury da­jące na­dzieję – te­raz jest wy­ko­rzy­sty­wane w po­tęż­nej ma­chi­nie, prze­ka­zu­ją­cej ży­cio­dajny pier­wia­stek naj­bar­dziej za­chłan­nej ra­sie, która ma oka­zję prze­trwać gniew do­go­ry­wa­ją­cej skały, krą­żą­cej spo­koj­nie po or­bi­cie wszech­obec­nej pustki.

Po wielu la­tach oca­leńcy za­częli za­po­mi­nać, jak wy­glą­dała co­dzien­ność przed wy­da­rze­niem na­zwa­nym w hi­sto­rii „Gnie­wem Swa­roga”. Prawda zo­stała za­tarta, w jej miej­sce za­częto przy­wo­ły­wać co­raz wię­cej no­wych le­gend, któ­rych jed­nak nikt nie był w sta­nie zwe­ry­fi­ko­wać. W osi czasu wła­śnie w ten spo­sób na­kre­ślono nową wiarę, a po­zo­stałe, te ze sta­rego świata, uznano za za­ka­zane. Zbrod­nią stało się choćby i wspo­mnie­nie lub ci­chy szept o nich. Sporo z oca­la­łych prze­stało wie­rzyć w co­kol­wiek. Ich po­zba­wione głęb­szego sensu ist­nie­nie za­częło zle­wać ze sobą każdy ko­lejny dzień w kaźni.

Oso­bi­ście do­stą­pi­łem tego wąt­pli­wego za­szczytu by­cia my­śli­cie­lem swo­ich cza­sów. Co cie­kawe, obec­nie, przez więk­szość po­spól­stwa je­stem trak­to­wany jak trę­do­waty po­twór. Za ple­cami sły­szę ich drwiące głosy, które su­ge­rują, że wy­obra­żam so­bie nie wia­domo co. Prze­cież za­miast nic nie wno­szą­cego beł­kotu po­wi­nie­nem przy­czy­nić się do prze­trwa­nia na­szej au­to­de­struk­tyw­nej rasy. A ja, o lo­sie, chciał­bym za­py­tać, do­kąd zmie­rza ich dzia­ła­nie? Gdzie jest sens w prze­trwa­niu rasy, która nic nie po­trafi od sie­bie za­ofe­ro­wać? Gło­wię się i gło­wię nad tym, kto ma ra­cję, lecz ze smut­kiem przy­znaję, że nie wi­dzę zwy­cięzcy. Ja­ło­wość na­szej ziemi zdaje się wni­kać w na­sze du­sze. Sta­li­śmy się tak samo pu­ści jak te­reny nas ota­cza­jące. Za­mknięci w ko­pu­łach ma­ją­cych imi­to­wać praw­dziwy dom gnieź­dzimy się, wal­cząc o ostat­nią kromkę chleba wy­pro­du­ko­wa­nego przez Po­lan.

W mym wnę­trzu go­reje za­zdrość. Ści­ska mnie za gar­dło tak, że nie po­tra­fię z ulgą ode­tchnąć. Za­zdrosz­czę moim przod­kom, moim oj­com i dziad­kom. Osta­tecz­nie wy­zna­czy­łem so­bie nowy cel, dla któ­rego prze­trwam te męki. Udam się do wcze­śniej wspo­mnia­nych ziem Po­lan. Po­dobno mają tam ol­brzymi młyn, udało im się za­cho­wać jed­ność z na­turą i z wła­snym du­chem. Chciał­bym bli­żej po­znać ich kul­turę. Obym tylko pod­czas po­dróży nie na­tknął się na NICH. Boję się tego bar­dziej niż sa­mej śmierci. Spa­ko­wa­łem do torby wszystko to, co jest mi po­trzebne. Wy­ru­szam ju­tro skoro świt, oby droga była bez­pieczna...

Ostatni zna­le­ziony frag­ment rę­ko­pisu Braw­lina Esta – „Na umy­śle zmą­cony”.

ROZ­DZIAŁ I

Bez­kres oce­anu

Nie­siony falą zmą­co­nego mo­rza ol­brzymi sta­tek pły­nął nie­stru­dze­nie przed sie­bie. Wbi­jał się w ciem­no­błę­kitne od­męty ni­czym ta­ran we wrota pod­bi­ja­nego zamku. Do­dat­kowy, bo­jowy wręcz, efekt wzbu­dzał gło­śny szum wia­tru zda­ją­cego się pę­dzić na prze­kór w cał­ko­wi­cie prze­ciwną stronę. Mo­men­tami strze­lał ni­czym bicz do­zorcy, który po­pę­dzał stru­dzo­nego pra­cow­nika, le­d­wie trzy­ma­ją­cego się na no­gach. Ten okręt jed­nak w ni­czym nie przy­po­mi­nał do­go­ry­wa­ją­cej, po­zba­wio­nej wszel­kich sił ofiary, wręcz prze­ciw­nie, aż biło od niego siłą. Wy­da­wać by się mo­gło, że zu­peł­nie nic nie jest w sta­nie sta­nąć mu na dro­dze pod­czas po­dróży do ob­ra­nego celu.

Wo­kół pa­no­wała cał­ko­wita pustka. Gdyby nie dźwięk agre­syw­nie roz­bi­ja­nych ścian wody, to nikt z obec­nych na po­kła­dzie nie do­wie­działby się, gdzie tak wła­ści­wie jest. Niebo prze­sła­niały gę­ste chmury dymu po­łą­czo­nego z po­pio­łem opa­da­ją­cym w bez­denną prze­paść. Co pe­wien czas de­li­katna smuga świa­tła wy­glą­dała przez tę­gie ob­łoki, ale pra­wie że na­tych­miast po­now­nie pod­da­wała się i zni­kała da­leko, poza za­sięg ludz­kiego oka.

Sam sta­tek lśnił ni­czym gwiazda po­ranna. Setki za­pa­lo­nych, nie­wiel­kich świa­te­łek, wspól­nie two­rzyły naj­praw­dziw­szą po­chod­nię roz­świe­tla­jącą mrok czy­ha­jący tylko, aby wy­cią­gnąć swe zdra­dliwe szpony ku wszyst­kiemu, co żywe.

Nie­pełka jak za­wsze z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem spo­glą­dał na da­leki ho­ry­zont prze­sło­nięty ciem­no­ścią i na samą myśl o tym, co ta­kiego może się tam znaj­do­wać, przez jego ciało prze­szła fala nie­przy­jem­nego chłodu. Szybko pod­szedł do kra­wę­dzi po­kładu i wy­chy­lił się gwał­tow­nie, o mało co nie wy­pa­da­jąc za burtę. Chciał jak naj­szyb­ciej wy­rzu­cić ze swo­jej głowy te po­tworne ob­razy, które kla­ro­wały mu się w gło­wie, a nic nie po­ma­gało na to le­piej od wi­doku prze­pięk­nych, ska­li­stych or­na­men­tów wy­ku­tych w kształ­cie dawno już wy­mar­łych zwie­rząt.

Za­le­d­wie dzie­więt­na­sto­letni chło­pak z roz­trze­paną czu­pryną na gło­wie otwo­rzył sze­roko usta z za­chwytu. Nie­ważne, jak czę­sto ro­bił to pod­czas swo­jej zmiany, ten wi­dok za­wsze na­pa­wał go nie­zwy­kłą eks­cy­ta­cją oraz nutką za­fa­scy­no­wa­nia. Pierw­szym z ob­ra­zów, na który tym ra­zem zwró­cił uwagę, był prze­dziw­nie wy­glą­da­jący „stwór”, który za­miast nosa miał ogromny róg. Jego dzi­kie spoj­rze­nie zda­wało się wbi­jać w znaj­du­jący się za­raz obok niego wi­ze­ru­nek przy­bie­ra­ją­cego jesz­cze bar­dziej dzi­kie spoj­rze­nie nie­zwy­kle du­żego kota. Nie­pełka przy­po­mniał so­bie, że pew­nego dnia, kiedy przy­bili do brzegu, aby do­ko­nać stan­dar­do­wej wy­miany z han­dla­rzami, do­strzegł ma­łego, brą­zo­wego fu­trzaka, któ­rego ktoś z ze­wnątrz przy­pro­wa­dził na po­kład. Wi­dział go za­le­d­wie przez kilka se­kund, lecz po­mimo bie­gną­cego czasu mło­dzie­niec miał przed oczami wy­raźny za­rys tego nie­sa­mo­wi­tego zwie­rzę­cia. Usta same otwo­rzyły mu się z za­chwytu, kiedy do­tarło do niego, że kie­dyś po lą­dzie cho­dziły jego zde­cy­do­wa­nie więk­sze i groź­niej­sze wer­sje.

– Cie­kawe, czy były przy­ja­zne – wy­szep­tał po­nuro i zer­k­nął na ze­ga­rek. – Już pra­wie czas od­po­czynku – wes­tchnął głę­boko, wciąż opie­ra­jąc się o so­lidne ba­rierki ma­jące chro­nić przed nie­szczę­śli­wym wy­pad­nię­ciem ze statku.

Przy ko­lej­nym wde­chu po­czuł de­li­katny opór, któ­rego po­wo­dem była szczelna ma­ska za­kry­wa­jąca jego usta i nos. Wie­dział, że to ozna­cza tylko jedno – kap­sułka z tle­nem wła­śnie do­go­ry­wała. Się­gnął po­now­nie lewą ręką do pra­wego nad­garstka, jed­nak nie po to, aby po raz ko­lejny zer­k­nąć na ze­ga­rek. Tym ra­zem jego dłoń za­wę­dro­wała da­lej, do opa­ski umiej­sco­wio­nej nieco wy­żej niż wcze­śniej wspo­mniany przed­miot. Dziwna bran­so­letka miała w so­bie dzi­waczne, małe sloty, roz­miesz­czone do­okoła, w któ­rych znaj­do­wały się nie­wiel­kie, nie­bie­skie kap­sułki. Nie­pełka wy­cią­gnął jedną z nich, wziął głę­boki od­dech, utwo­rzył małą szcze­linę w boku ma­ski, gdzie znaj­do­wał się nie­duży zbior­ni­czek, i na ko­niec wrzu­cił tam kap­sułkę. Po wszyst­kim po­now­nie uszczel­nił ma­skę, po­li­czył do czte­rech i wziął ko­lejny głę­boki od­dech.

– Od razu le­piej.

Jesz­cze kilka głęb­szych od­de­chów i po­now­nie mógł ła­pać po­wie­trze z nie­sły­chaną lek­ko­ścią.

Po ca­łym pro­ce­sie zro­bił jesz­cze jedno kółko do­okoła tyl­nego skrzy­dła statku, a kiedy upew­nił się, że wszystko jest w jak naj­lep­szym po­rządku, usiadł wy­god­nie na jed­nej ze sta­cji wy­po­czyn­ko­wych, gdzie spo­glą­da­jąc w dal, po­now­nie za­czął snuć na te­mat świata lą­do­wego naj­róż­niej­sze hi­sto­rie, które po­tra­fiły zmro­zić krew w ży­łach.

Pod­czas peł­nie­nia warty kon­tro­l­nej nie było zbyt wiele czyn­no­ści, które miały w so­bie choć iskierkę cie­ka­wo­ści. Czas pły­nął mo­zol­nie, wlókł się wręcz nie­mo­żeb­nie, a my­śli bar­dzo szybko ucie­kały w kie­runku nie­zna­nego.

Znu­dzony Nie­pełka prze­tarł z czoła gę­sty, biały pył, po czym, wy­ko­rzy­stu­jąc resztki sił, ze­rwał się na równe nogi i ru­szył w kie­runku ma­syw­nych wrót, jed­nego z naj­bar­dziej oświe­tlo­nych miejsc na po­kła­dzie. Po­wód ta­kiego za­biegu był ba­nal­nie pro­sty. W ra­zie nie­prze­wi­dzia­nych sy­tu­acji chciano, aby każda z osób znaj­du­jąca się poza bez­pieczną strefą wie­działa, w którą stronę po­winna się nie­zwłocz­nie udać. W chłopca, jak w każ­dym ta­kim przy­padku, wstą­piły do­dat­kowe siły, za­re­zer­wo­wane spe­cjal­nie na ostatni prze­marsz do swo­jej upra­gnio­nej ka­juty, gdzie cze­kał go długi i przy­jemny sen.

Nie­spo­dzie­wa­nie, nim udało mu się do­trzeć do osta­tecz­nego celu, drzwi z im­pe­tem się otwo­rzyły, a już po chwili w ośle­pia­ją­cym świe­tle za­ma­ja­czyła nie­wy­raźna syl­wetka ja­kie­goś męż­czy­zny.

Chło­pak aż pod­sko­czył w miej­scu, kiedy za­uwa­żył, kto taki znaj­duje się w przej­ściu dzie­lą­cym go od wy­god­nej pry­czy. To był je­den z głów­nych ka­pi­ta­nów we wła­snej oso­bie. Nie­pełka do­sko­nale go znał, ten szcze­gól­nie do­brze zbu­do­wany męż­czy­zna z dużą i szorstką brodą mie­niącą się ko­lo­rem za­ka­za­nych pło­mieni ogni­ska miał strasz­liwą re­pu­ta­cję po­śród mło­dzi­ków. I tak samo jak owe pło­mie­nie aura bi­jąca od tego czło­wieka po­tra­fiła po­zba­wić tlenu naj­dziel­niej­szych z dziel­nych.

– Oho ho! Ko­góż to moje oczy wi­dzą – po­wie­dział ba­so­wym gło­sem nie­spo­dzie­wany gość. – Nie­pełka!

Chło­piec za­drżał na sam od­głos wy­po­wia­da­nego przez ol­brzy­miego ka­pi­tana imie­nia.

– K... ka­pi­tan Ra­ci­bor. – Dzie­więt­na­sto­la­tek przy­brał od­po­wied­nią po­zy­cję do sa­lutu. – Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie – za­wył wręcz nie­zdar­nie.

– Ach, daj spo­kój. – Mach­nął ręką. – No, Nie-pełka! Sia­daj, nad­ro­bimy za­le­gło­ści. Dawno żem cię nie wi­dział, ty mały nic­po­niu, ha, ha!

– Tak jest! – Po­now­nie sta­nął na bacz­ność.

Ka­pi­tan spoj­rzał na niego z roz­ba­wie­niem.

– No prze­cież ci mó­wi­łem. For­mal­no­ści to na służ­bie, a ty, coś mi się zdaje, że już je­steś po. – Prze­tarł swą ol­brzy­mią ręką rów­nie po­kaźną brodę. – Chodź, chodź. Może przed­sta­wię ci ja­kieś cie­kawe wie­ści ze świata, bo zdra­dzę ci w se­kre­cie – po­wie­dział, zni­ża­jąc te­atral­nie głos i uda­jąc, że to, co ma za­miar prze­ka­zać, jest wielce strze­żoną ta­jem­nicą – że w tym przed­nim skrzy­dle to nie ma do kogo gęby otwo­rzyć. Ha, ha! – Wy­buch­nął do­no­śnym śmie­chem. – Same po­nu­raki – do­dał po chwili i ru­szył w kie­runku naj­bliż­szego miej­sca wy­po­czyn­ko­wego.

Na­sto­la­tek to­wa­rzy­szył mu krok w krok. Pod­czas tego krót­kiego spa­ceru z uzna­niem przy­znał, że nie do­sięga swo­jemu to­wa­rzy­szowi na­wet do zwi­sa­ją­cej aż po oboj­czyk dłu­giej brody, która w więk­szo­ści wy­sta­wała spod czer­wo­nej ma­ski.

– O, tu klap­niemy. – Ka­pi­tan wska­zał gru­bym pa­lu­chem nie­wielką ławkę, po czym opu­ścił się na nią z sza­leń­czą we­rwą. – Jak do­brze – wes­tchnął z ulgą. – Nie ma to jak świeże po­wie­trze, co? Ha, ha! No, sia­daj, Nie­pełka. Cze­kasz na za­pro­sze­nie?

Zmie­szany całą sy­tu­acją chło­pak wy­ko­nał po­słusz­nie po­le­ce­nie.

Ławka była zimna. Kiedy tylko ostroż­nie na niej przy­siadł, pra­wie pod­sko­czył, czu­jąc w po­ślad­kach prze­szy­wa­jący mróz. Na­tych­miast przy­po­mniał so­bie słowa jed­nej z na­uczy­cie­lek od spraw prak­tycz­nych, którą w grun­cie rze­czy bar­dzo lu­bił. Prze­ka­zy­wała mu mnó­stwo in­te­re­su­ją­cej wie­dzy i lu­biła przy tym rzu­cić ja­kimś za­pa­da­ją­cym w pa­mięci zda­niem.

– Nie­pełka, ni­gdy nie sia­daj na zim­nej po­wierzchni, bo wilka kie­dyś zła­piesz – rze­kła pew­nego razu.

Chło­piec oczy­wi­ście nie ro­zu­miał, o co mo­gło cho­dzić i czym tak wła­ści­wie jest ten wilk. Ko­bieta szybko po­spie­szyła z od­po­wie­dzią, wy­ja­śnia­jąc, że wilki to ta­kie ory­gi­nalne psy, które jesz­cze nie po­tra­fiły szcze­kać. Nie­stety do­dała rów­nie szybko, że naj­praw­do­po­dob­niej wszyst­kie już wy­marły, bo nie wi­dziano ich od wielu, wielu lat.

– Tak więc uwa­żaj, Nie­pełka. Raz na zim­nym usią­dziesz i wilk znie­nacka cap­nie cię w ty­łek – tłu­ma­czyła.

Na­sto­la­tek aż się wzdry­gnął na to wspo­mnie­nie. Na­wet te­raz, kiedy ma już pra­wie dwa­dzie­ścia ciem­nych jak noc lat, nie wie­dział, co ta­kiego ozna­cza przyj­ście wilka i co ma wspól­nego z sie­dze­niem na czymś zim­nym?

– Coś ty, chło­paku, nie­obecny dzi­siaj je­steś – po­wie­dział Ra­ci­bor, wy­ry­wa­jąc go z za­my­śle­nia. – Wi­dzi mi się, że to ta warta tak cię wy­koń­czyła. Znam to. Też by­łem kie­dyś na twoim miej­scu. Cią­głe cho­dze­nie w tę i we w tę, spraw­dza­nie, czy wszystko jest pod kon­trolą. Je­dyne, co mnie wtedy ra­to­wało, to bo­gata wy­obraź­nia, a wy­obra­ża­łem so­bie wiele. Głów­nie z udzia­łem pięk­nej Bo­gny, ha, ha!

Sza­leń­czy śmiech ka­pi­tana zo­stał za­głu­szony nie­spo­dzie­wa­nym po­tęż­nym grzmo­tem, któ­remu to­wa­rzy­szył prze­ni­kli­wie ja­sny błysk, po­tra­fiący ośle­pić czło­wieka na kilka chwil.

– Niech mnie wa­leń opluje! – Ka­pi­tan splu­nął przez ra­mię i spoj­rzał w górę na strze­gącą ich od prze­sło­nię­tego czarną chmurą dymu nieba prze­zro­czy­stą za­słonę.

Nie­pełka do­my­ślił się, że ten chciał spraw­dzić, czy za­bez­pie­cze­nia są na tyle so­lidne, aby za­pew­nić im od­po­wied­nie schro­nie­nie.

– A za­po­wia­dało się na taką spo­kojną po­ga­wędkę – wy­znał po­nuro. – Bu­rza. Nie zno­szę tej czar­ciej suki. Ha­ła­suje, ośle­pia, strzela. Jak baba w rui – wes­tchnął. – Mó­wię ci, Nie­pełka, uni­kaj ta­kich ko­biet. Su­chej nitki na to­bie nie zo­sta­wią, a i tak się nie za­mkną.

Mło­dzie­niec co­raz do­tkli­wiej uświa­da­miał so­bie, że wła­ści­wie to nie wie, po co na­dal tu­taj sie­dzi, skoro mógłby już wy­grze­wać się pod cie­płym ko­cem w swo­jej wy­god­nej pry­czy. Jak zwy­kle zo­stał zwa­biony obiet­nicą opo­wie­dze­nia in­try­gu­ją­cych hi­sto­rii ze świata. Uwiel­biał ich słu­chać, ale nic po­nad to. Świat ze­wnętrzny prze­ra­żał go na tyle, że sam ni­gdy nie śmiałby za­pu­ścić się gdzieś da­lej niż poza główną przy­stań.

Na­stała chwila ka­san­drycz­nej ci­szy, która tylko spo­tę­go­wała roz­draż­nie­nie i nie­po­kój chło­paka.

– Do­bra, wiem, na co cze­kasz – rzu­cił Ra­ci­bor, jakby czy­ta­jąc w my­ślał Nie­pełki. – Co tam sły­chać w tym strasz­nym świe­cie, co?

Ka­pi­tan prze­cią­gnął się ospale, strze­lił gło­śno pal­cami, tak jakby przy­go­to­wy­wał się do pi­sa­nia waż­nego ra­portu, roz­parł swe wiel­kie dło­nie na ko­la­nach i od­chrząk­nął na znak, że wła­śnie roz­po­czyna długą i in­te­re­su­jącą opo­wieść.

– Ech, wła­ści­wie to nie mam zbyt wiele po­zy­tyw­nych rze­czy do po­wie­dze­nia. U nas, na plaży Stogi, spo­kój, bo i kto śmiałby ru­szyć tych, dzięki któ­rym mogą od­dy­chać. Po­wiem ci, Nie­pełka, że uro­dzić się w dzi­siej­szych cza­sach wi­cię­dzem to wiel­kie szczę­ście. Mniej tego szczę­ścia mają z pew­no­ścią ci, któ­rych zły los wy­gnał na wschód, do ko­mu­ni­stów. Jak sami się okre­ślają: „Re­pu­blika Lu­dowa”, psia jego mać. Wielcy wy­bawcy, któ­rzy nie mają do za­ofe­ro­wa­nia nic wię­cej niż znie­wo­le­nie, pro­duk­cję amu­ni­cji i prze­moc. Co prawda wpro­wa­dzili na­prawdę po­myślny spo­sób na prze­miesz­cza­nie się po­mię­dzy swo­imi wio­skami. Wy­obraź so­bie, chłop­cze, że te ga­dziny wy­ko­rzy­stują ze­słań­ców z ko­lo­nii Sejny do ka­torż­ni­czej pracy w bu­do­wie pod­ziem­nych tu­neli po­mię­dzy swo­imi sta­cjami. Tylko dzięki temu udało im się to osią­gnąć, a tra­fić do tej ko­lo­nii, mó­wię ci ja, jest na­prawdę ła­two. Źle spoj­rza­łeś na ko­goś z wyż­szym stop­niem? Pro­szę, oto bi­let na wy­cieczkę w jedną stronę. Ubra­łeś się nie­sto­sow­nie do oka­zji? Pro­szę bar­dzo bi­le­cik. Jesz­cze chwila i za­czną te cho­lerne bi­lety roz­da­wać po wsiach. Praw­dziwe dia­bły. Aż mi wę­zeł gar­dło ści­ska, kiedy po­my­ślę so­bie, że nasz tlen tra­fia w ich brudne od krwi łap­ska. Ciesz się, dzie­ciaku, że ni­gdy nie bę­dzie ci dane udać się w tamte strony. Coś mi się też nasi part­ne­rzy han­dlowi skar­żyli, że pod­ziemne dia­bły chcą im za­brać wieś Or­neta. Po­dobno ma dla nich ja­kieś ważne zna­cze­nie stra­te­giczne pod wzglę­dem bu­do­wa­nia dal­szej sieci tu­neli, ale po mo­jemu, to te chujki chcą zgar­nąć ko­lejne te­reny. Wi­dać Raj­gród im już nie wy­star­cza, chcą zbu­do­wać so­bie ko­lejną sto­licę. Po­woli prze­stają spra­wiać po­zory i od­kry­wają swoją praw­dziwą twarz. Wiesz, że jesz­cze do nie­dawna na­zy­wali sami sie­bie „RP Lu­dowa”? Te­raz ja­koś ta li­terka „P” prze­stała wy­stę­po­wać. Da­leko na po­łu­dniu mamy „ZRPP – Zjed­no­czony Rząd Pol­skich Pa­trio­tów”. Na­zwa jesz­cze bar­dziej wy­nio­sła od dia­błów. Ubili so­bie w gło­wach, że na nowo od­two­rzą silną Pol­skę, która sa­mym swym bla­skiem bę­dzie ośle­piać wro­gów. Banda za­go­rza­łych pa­trio­tów wal­czą­cych w imię cze­goś, czego w więk­szo­ści sami zbyt­nio nie ro­zu­mieją. Po praw­dzie to tro­chę jest mi ich żal. Swoją główną sie­dzibę za­ło­żyli w nie­gdy­siej­szej sto­licy na­szej pięk­nej oj­czy­zny. Po­noć jesz­cze za­nim wy­da­rzyło się to wszystko, było to piękne mia­sto. Te­raz, jak prze­cież do­brze wiesz, stoi na po­gra­ni­czu z gę­stymi opa­rami dymu, two­rzą­cymi praw­dziwą ścianę, za którą nie wi­dać kom­plet­nie nic. Co­dzien­nie giną w obro­nie sta­rej sto­licy, sym­bolu, o któ­rym wiele osób już cał­ko­wi­cie za­po­mniało. Po­dobno co ja­kiś czas wy­cho­dzą z tej nie­prze­nik­nio­nej mgły ja­kieś ta­jem­ni­cze kre­atury, któ­rych nie da się opi­sać ludz­kimi sło­wami. – Ka­pi­tan wzdry­gnął się, jakby po­my­ślał o ja­kimś strasz­li­wym wy­da­rze­niu ze swo­jej prze­szło­ści. – Po­wia­dają, że to Wę­drowcy ich wy­sy­łają, ale zmieńmy już te­mat. Nie chcę na­wet my­śleć o tym, cóż ta­kiego może się tam skry­wać.

Jakby cze­ka­jąc wła­śnie na tę chwilę, ktoś szarp­nął żywo drzwi wyj­ściowe, te, które były naj­bar­dziej oświe­tlone, i wy­szedł na ze­wnątrz, po­wo­du­jąc przy­spie­sze­nie bi­cia serca u obu po­grą­żo­nych w roz­mo­wie męż­czyzn.

– Kogo to dia­bły niosą w ta­kim mo­men­cie?! Już ja go na­uczę wy­czu­cia czasu! – wark­nął gniew­nie po­ru­szony ka­pi­tan. – Ktoś ty? Przed­staw się, jak sta­jesz przed kimś z wyż­szym stop­niem!

Ta­jem­ni­czym go­ściem oka­zał się ko­lejny war­tow­nik, który na wi­dok do­wódcy za­re­ago­wał po­dob­nie jak Nie­pełka. Sta­nął dęba i płyn­nie, ni­czym wiersz, wy­re­cy­to­wał:

– Młod­szy asy­stent Mak­sym, przy­sze­dłem w celu peł­nie­nia mo­jej środ­ko­wej zmiany. – Na ko­niec od­dał godny po­chwały sa­lut.

– No tak, za­po­mnia­łem, że Nie­pełka już nie ma warty. – Wska­zał gru­bym pa­lu­chem na wolne miej­sce przy stole, a grzmot z bły­skiem do­dał ca­ło­ści zło­wróżb­nej otoczki. – Sia­daj do nas, Mak­sym. Wła­śnie opo­wia­da­łem Nie­pełce o sy­tu­acji na świe­cie.

– Ale kapi...

– Sia­daj, po­wie­dzia­łem! – ryk­nął do­sad­nie. – Ob­chód zro­bisz póź­niej. No da­lej, chodźże tu­taj, bo zmok­niesz. Chcesz, żeby wy­pa­liło ci twarz, jak in­nym, któ­rzy lek­ce­wa­żyli te pie­ruń­skie opady?

– Tak jest! – Po­spiesz­nie pod­biegł do dwójki spo­glą­da­ją­cych na niego to­wa­rzy­szy i usiadł zwin­nie na zim­nej ławce.

– No! I to mi się po­doba – rzu­cił ka­pi­tan. – A te­raz na czym to ja... ach, Pa­trioci.

Na­wet sło­wem nie na­po­mknął już o Wę­drow­cach ani o ta­jem­ni­czych po­two­rach wy­bie­ga­ją­cych z po­pio­łów. Wi­dać na­wet sam do­wódca miał rze­czy, któ­rych naj­zwy­czaj­niej w świe­cie się oba­wiał.

– Ci są w sta­nie wojny z Dia­błami – do­dał. – Po­dobno w Wi­znie trwają za­cie­kłe walki, ale nie sły­sza­łem na ten te­mat wiele wię­cej. Nasi part­ne­rzy han­dlowi, czyli IV RP, po­wzięli układy za­równo z anio­łami, jak i dia­błami. Aniołki mają za­pew­nić im ochronę przed ata­kami dia­błów, a dia­bły, o iro­nio, do­star­czają im broń. Sprytni ci nasi są­sie­dzi, nie ma co. Po praw­dzie IV RP wy­ko­rzy­stuje na­iw­ność ZRPP i ich śle­potę. A może oni wcale nie są ślepi, może nie mają in­nego wyj­ścia. Wi­dzi­cie, Pa­trioci, na­sze aniołki, nie mają in­nego źró­dła tlenu niż do­stawy od na­szych są­sia­dów, to też moż­liwe, że na wszystko go­dzą się ce­lowo. Na­to­miast IV RP pro­wa­dzi han­del z ko­mu­ni­stami za po­mocą nie­za­leż­nych miast. Że niby one ku­pują broń dla sie­bie, ale skąd te nie­za­leżne mia­steczka miały tak wiel­kie za­soby tlenu, żeby han­dlo­wać z ko­mu­ni­stami? To po­zo­staje wiel­kim se­kre­tem. Ofi­cjal­nie mają duże zniżki w ra­mach prze­cią­gnię­cia ich na swoją stronę. Nie­ofi­cjal­nie wszy­scy wiemy, jak jest. Po­zo­stają jesz­cze Po­la­nie. Moja ulu­biona grupa. Jak­bym miał moż­li­wość wy­brać kie­dyś, aby zo­stać kimś in­nym niż wi­cię­dzem, to bez wa­ha­nia wy­brał­bym to miej­sce. Wie­cie, że oni tam mają wielki młyn wodny? Udało im się zna­leźć spo­sób, żeby fil­tro­wać wodę z rzeki i wy­pie­kają tam naj­praw­dziw­sze pie­czywo. Po­dobno jest prze­pyszne, ale nie­stety jesz­cze ni­gdy nie udało mi się go spró­bo­wać. Za­nim przej­dzie taki ka­wał drogi, to robi się już nie­świeże. Trzeba wam wie­dzieć, że Po­la­nie są w pełni au­to­no­miczni. To, co dzieje się poza gra­ni­cami ich ziemi, jest im cał­ko­wi­cie obo­jętne. Nie­stety, są bar­dzo wie­rzący. Wie­rzą w ja­kie­goś Swa­roga, czy czort ich tam wie kogo jesz­cze. Kręcą się tam też... – splu­nął na zie­mię – Wę­drowcy. W du­żych ilo­ściach, ino praw­dziwa plaga. To­bie już, Nie­pełka, mó­wi­łem, a ty, Mak­sym, słu­chaj uważ­nie. Wiel­kim szczę­ściem jest w ta­kich cza­sach uro­dzić się praw­dzi­wym wi­cię­dzem. Tu nic złego nas nie czeka, a tam... Pie­kło, niebo, de­mony, ban­dyci, śmierć i los gor­szy od śmierci.

Cała trójka wzdry­gnęła się przez na­gły atak mrozu i po­grą­żyła w za­du­mie. W gło­wie Nie­pełki wi­ro­wało mnó­stwo my­śli.

Świat umiera, a oni ze sobą wal­czą, dla­czego? – za­sta­na­wiał się mło­dzie­niec. Czy na­wet ko­niec wszyst­kiego nie jest w sta­nie zmie­nić tej de­struk­tyw­nej ludz­kiej na­tury, o któ­rej tyle się na­uczy­łem z ksią­żek Braw­lina Esta? Jest tak, jak na­pi­sał: „Je­śli prze­trwa je­den czło­wiek, to umrze, koń­cząc tym sa­mym ży­wot ro­zum­nej rasy. Je­śli prze­trwa dwoje lu­dzi, to w wy­niku ich mi­ło­ści zro­dzą się nowi lu­dzie, któ­rzy to kie­ro­wani za­zdro­ścią i nie­spra­wie­dli­wo­ścią będą ze sobą wal­czyć. NIECH ŻYJE RO­ZUMNA RASA! Niech żyje wojna. Niech żyje śmierć...” – wy­re­cy­to­wał w gło­wie. Nie chcę tam tra­fić. Nie chcę. Wol­ność za spo­kój.

– Chęt­nie jesz­cze bym po­ga­wę­dził, ale wi­dzę, że Nie­pełka już le­d­wie trzyma po­wieki otwarte – za­śmiał się charcz­li­wie ka­pi­tan. – Leć już do ka­juty i do spa­nia, że­byś miał siły. – Na­gle prze­rzu­cił swój pa­lący wzrok na Mak­syma. – A ty, chło­paku? Chciał­byś jesz­cze tro­chę po­ga­wę­dzić z bro­da­tym sta­rusz­kiem?

– Tak jest! – krzyk­nął z eks­cy­ta­cji. – To dla mnie za­szczyt.

Ra­ci­bor mach­nął obo­jęt­nie ręką.

– A tam, więk­szym za­szczy­tem już jest kop­nąć ko­nia w dupę.

Nie­pełka ze­brał w so­bie po­now­nie re­zerwy ener­gii, wstał, za­sa­lu­to­wał i od­szedł po­wol­nym kro­kiem w kie­runku naj­ja­śniej świe­cą­cych drzwi.

Nie­by­wale kwa­śny deszcz ką­sał chło­paka po od­kry­tej czę­ści twa­rzy. Po­mimo ma­syw­nego kap­tura za­trute po­ci­ski i tak tra­fiały do swo­jego celu. Nie­pełka zbyt wiele się na­słu­chał o ofia­rach dłu­giego prze­by­wa­nia na tok­sycz­nej ule­wie i ani my­ślał zwle­kać z po­wro­tem do swo­jej upra­gnio­nej ka­juty. Nim prze­kro­czył próg bez­piecz­nych drzwi, usły­szał jesz­cze po­tężny grzmot i zo­ba­czył bły­ska­wicę roz­ja­śnia­jącą nie­bo­skłon, który pod jej wpły­wem stał się cał­ko­wi­cie szkar­łatny. Ten wi­dok może i ro­bił wra­że­nie za pierw­szym ra­zem, ale po cza­sie stał się czymś zwy­czaj­nym i nud­nym. W tych cza­sach pra­wie że co­dzien­no­ścią były tego typu zja­wi­ska po­go­dowe.

Ma­sze­ro­wał do­brze oświe­tlo­nym, wą­skim ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym w dół, aż do­szedł do roz­wi­dle­nia, na któ­rym skrę­cił w lewo. Tam boczne ścianki za­częły się od sie­bie od­da­lać, two­rząc wię­cej prze­strzeni do po­ru­sza­nia się.

Nie lu­bię tego miej­sca. za­wsze do­staję pra­wie że ataku klau­stro­fo­bii – wy­znał w du­chu. Chyba mogę już zdjąć ma­skę.

Wziął głę­boki od­dech, po­lu­zo­wał za­czepy znaj­du­jące się z tyłu głowy i już po chwili usły­szał trzask spo­wo­do­wany od­cze­pie­niem kla­mer mo­cu­ją­cych. Ode­tchnął z ulgą. Nie lu­bił jej no­sić, jak na iro­nię bar­dzo sku­tecz­nie ogra­ni­czała od­dy­cha­nie. Za pierw­szym ra­zem, pod­czas szko­leń z no­sze­nia ma­sek, zda­rzyło mu się na­wet ze­mdleć z po­wodu nie­wy­star­cza­ją­cej ilo­ści tlenu. Ró­wie­śnicy bar­dzo sku­tecz­nie mu przy­po­mi­nali o tym in­cy­den­cie i wła­ści­wie po­zo­stało tak do dziś.

Nie­pełka prze­klął fakt, że jest do niej, chcąc nie chcąc, przy­wią­zany, kiedy wy­cho­dzi na ze­wnątrz.

Ko­lejny po­wód, dla któ­rego nie mam wcale ochoty po­zna­wać świata ze­wnętrz­nego – po­my­ślał roz­go­ry­czony.

Droga do pry­wat­nej ka­juty dłu­żyła mu się nie­mo­żeb­nie. Z każdą se­kundą szedł co­raz to wol­niej i wol­niej, wkła­da­jąc wię­cej wy­siłku w utrzy­ma­nie rów­no­wagi na no­gach.

– Co jest ju­tro? Czwarty dzień czy... – Przy­sta­nął na chwilę. – Piąty! – krzyk­nął, uno­sząc nie­świa­do­mie głos z eks­cy­ta­cji.

Ozna­czało to tyle, że Nie­pełka ma tego dnia wolne od trzy­ma­nia warty. Cały ten czas bę­dzie mógł po­świę­cić na to, co tylko ze­chce, a on już wie­dział, gdzie się uda. Za­wsze w ten dzień, w ty­go­dniu na wiel­kiej sali, w środ­ko­wej czę­ści ol­brzy­miego statku, przed­sta­wiana jest hi­sto­ria Bo­ha­ter­skiego Sto­mira, który to ura­to­wał całą ludz­kość. Chło­pak uwiel­biał jej słu­chać, choć oczy­wi­ście znał ją już na pa­mięć.

Osta­tecz­nie, w za­my­śle­niu o tym, co go czeka, do­tarł do jesz­cze szer­szego ko­ry­ta­rza, gdzie znaj­do­wało się mnó­stwo drzwi z za­pi­sa­nymi na nich nu­me­rami. Te, któ­rych szu­kał, ozna­czone były nu­me­rem 171, z do­pi­skiem „P Nie­pełka”. Skrót po­cho­dził od po­sia­da­nej rangi. Na­sto­la­tek mógł na ten mo­ment po­szczy­cić się je­dy­nie li­terką „P” ozna­cza­jącą po­moc­nika. Był to po­ziom wy­żej od zmie­nia­ją­cego go Mak­syma, ale jesz­cze o wiele po­zio­mów ni­żej od ka­pi­tana.

W szcze­li­nie po­mię­dzy drzwiami do­strzegł zmę­czo­nym wzro­kiem mały li­ścik, który oka­zał się wia­do­mo­ścią od jego przy­ja­ciela – Ko­smy, ener­gicz­nego mło­dzieńca zda­ją­cego się sta­no­wić nie­by­wałe prze­ci­wień­stwo Nie­pełki. W każ­dej wol­nej chwili opo­wia­dał mu, jak to chciałby pew­nego dnia wy­ru­szyć w po­dróż po nie­zna­nych kra­inach, ba­dać nie­od­kryte jesz­cze te­reny. Oczy­wi­ście nie­od­kryte jesz­cze w no­wym i ciem­nym świe­cie. Nie­wąt­pli­wie zde­cy­do­wa­nie groź­niej­szym dla Wę­drow­ców niż ten z za­mierz­chłych cza­sów.

Nie­pełka otwo­rzył li­ścik. W środku za­pi­sano krótką wia­do­mość, brzmiącą bar­dziej jak roz­kaz niż co­kol­wiek in­nego:

„Ju­tro, go­dzina 13:30, w pra­cowni, za­raz po przed­sta­wie­niu. Nie spóź­nij się!

Ko­sma”.

Po prze­czy­ta­niu chło­pak zło­żył nie­dbale ka­wa­łek per­ga­minu i scho­wał do kie­szeni. Ra­czej był już przy­zwy­cza­jony do tonu przy­ja­ciela, znał go pra­wie całe swoje ży­cie. Nie my­ślał o tym długo, bo na­stał mo­ment, na który tak bar­dzo wy­cze­ki­wał, w końcu. Drzwi uchy­liły się pod na­ci­skiem jego dłoni i uj­rzał swoją małą, jakże przy­tulną ka­jutę. Zna­jomy za­pach ude­rzył w jego noz­drza, mo­men­tal­nie wpra­wia­jąc go w bło­gie uczu­cie spo­koju i re­laksu. Wszystko wy­glą­dało do­kład­nie tak samo, jak to zo­sta­wił przed wyj­ściem na wartę.

Po pra­wej stro­nie nie­wiel­kiego po­miesz­cze­nia znaj­do­wało się przy­wa­lone mnó­stwem pa­pie­rów oraz róż­nego sprzętu biurko. Można tam było od­na­leźć nie­do­koń­czone ra­porty z od­by­tych wart, któ­rych po praw­dzie nikt, bę­dąc na mo­rzu, nie czy­tał. Li­czyły się je­dy­nie te, które zo­stały spo­rzą­dzone pod­czas cu­mo­wa­nia przy przy­stani na plaży Stogi. W te dni każdy z wi­cię­dzy cho­dził po­de­ner­wo­wany. Ką­tem oka ktoś za­wsze do­strze­gał dziwne cie­nie po­ru­sza­jące się w ciem­no­ściach, co rusz mel­do­wano po­dej­rzane za­cho­wa­nia po­śród tam­tej­szych tu­byl­ców. Praw­dziwy kon­cert pa­niki. Nie­pełka nie po­tra­fił w ta­kie dni zmru­żyć oka, a wtedy sia­dał przy biurku i pi­sał. Wie­dziony in­spi­ra­cją czer­paną z ksią­żek Esta sam lu­bił spi­sy­wać swoje nie­spo­kojne, wzbu­rzone my­śli.

Oprócz do­ku­men­tów na biurku stały jesz­cze lampka, kilka urzą­dzeń biu­ro­wych, szka­tułka z mie­sięcz­nym za­pa­sem nie­bie­skich ku­lek wy­peł­nio­nych tle­nem, a nad nim wi­siała do­brze umo­co­wana, za­pa­sowa ma­ska tle­nowa. W sa­mym rogu le­żał me­da­lik, rze­komo na­le­żący do jego ojca. Trzy­ma­nie ta­kich przed­mio­tów na statku było su­rowo za­ka­zane. Tu­taj nikt nie znał swo­ich ro­dzi­ców – ani matki, ani ojca, twier­dzono, że cała spo­łecz­ność to jedna duża ro­dzina. Nie­pełka przez długi czas też tak my­ślał, do­póki jedna z na­uczy­cie­lek nie opo­wie­działa mu hi­sto­rii ko­cha­nego je­dy­nie przez dwoje lu­dzi, któ­rzy go­towi byli zro­bić wszystko dla jego do­bra, dziecka. Miał wów­czas około czter­na­stu lat, wła­śnie wtedy do­tarło do niego, że nie ma obok sie­bie ni­kogo ta­kiego. Ow­szem, miał przy­ja­ciela, Ko­smę, z któ­rym spę­dzał każdą wolną chwilę, ale to nie była re­la­cja tego typu. Od tam­tej chwili w sercu za­wsze od­czu­wał dziwną pustkę, a ten me­da­lik do­stał od sa­mego ka­pi­tana Ra­ci­bora. Wi­dać do­strzegł w jego oczach to pu­ste spoj­rze­nie. Pew­nego dnia pod­szedł do chło­paka, wło­żył swymi wiel­kimi pal­cami nie­wielki srebrny me­da­lik w kształ­cie ko­twicy w jego dłoń i rzekł:

– To pa­miątka po czło­wieku, który był ci naj­bliż­szy. Trzy­maj ją za­wsze przy so­bie, a ni­gdy nie bę­dziesz sam.

Pro­sty gest, pro­ste zda­nie, które rów­nie do­brze mo­gło być cał­ko­wi­cie wy­ssane z palca, ale po­mo­gło. Nie­pełka za­ła­tał część dziury w swoim sercu, strach jed­nak po­zo­stał.

Po le­wej stro­nie po­miesz­cze­nia nie było zbyt wiele rze­czy. Tylko nie­wiel­kie, za­bru­dzone lu­sterko, pod któ­rym wi­siała mocno po­tłu­czona umy­walka, a na niej nie­liczne środki czy­sto­ści wy­ra­biane z tłusz­czów zwie­rząt mor­skich.

Nie­pełka szybko do niej pod­szedł, ob­mył twarz z mie­szanki pa­lą­cych jesz­cze kro­pel desz­czu oraz po­piołu i rzu­cił się na swoje do­brze znane wy­godne łóżko, które stało pod ścianą, po prze­ciw­nej stro­nie od wej­ścia. Na­sto­la­tek przed snem chciał jesz­cze za­głę­bić się w my­ślach o od­le­głym świe­cie, ale stra­cił świa­do­mość tak szybko, że nie zdą­żył. Za­miast tego po­grą­żył się w świe­cie snów rów­nie mrocz­nych, co nie­bo­skłon je­dy­nego zna­nego mu świata.

* * *

Na­gle zna­lazł się zu­peł­nie sam na od­le­głym pust­ko­wiu. W pa­nice szybko ob­ma­cał wła­sną twarz, aby spraw­dzić, czy ma na niej swoją ma­skę. Miał. Ta świa­do­mość tro­chę go uspo­ko­iła, lecz na­dal nie wie­dział, jak, cał­ko­wi­cie przy­pad­kiem, zna­lazł się w ta­kim strasz­li­wym miej­scu. Do­okoła cią­gnęły się wy­marłe, ciemne góry, z któ­rych wy­strze­li­wały snopy po­tęż­nej, czer­wo­nej sub­stan­cji. Tym wy­strza­łom to­wa­rzy­szył po­tężny huk, a do­okoła sy­pał się szary i brudny od smogu po­piół. Co pe­wien czas za­chmu­rzone niebo prze­bi­jały groź­nie roz­pa­da­jące się na wiele czę­ści ja­sne pio­runy, które wa­liły sza­leń­czo w zie­mię, zda­jąc się jesz­cze bar­dziej pod­ju­dzać wy­star­cza­jąco już wście­kłe góry.

Nie­pełka za­uwa­żył coś jesz­cze, po zbo­czach wiel­kich wy­żyn spły­wała gę­sta, zu­peł­nie mu nie­znana sub­stan­cja. Bez li­to­ści po­że­rała wszystko to, co zna­la­zło się na jej dro­dze, spra­wia­jąc jed­no­cze­śnie, że ciem­ność sta­wała się nieco mniej do­kucz­liwa. Po­mimo czar­nych chmur było ja­sno.

Nie­by­wałe – po­my­ślał. Cóż to jest ta­kiego?

Ko­lejny grzmot, ko­lejna łuna świa­tła pę­dząca na zła­ma­nie karku w stronę lądu. Chło­pak po­czuł strach. Nie­wia­ry­godny strach przed nie­zna­nym, któ­rego do tej pory nie czuł jesz­cze w ta­kim stop­niu.

Gdzie ja je­stem? Co tu się dzieje?

My­śli nie prze­sta­wały wi­ro­wać w jego zmą­co­nej z prze­ra­że­nia gło­wie. Od­wró­cił się i ru­szył w prze­ciw­nym kie­runku. Chciał uciec od tego ha­łasu jak naj­da­lej. W uszach mu dzwo­niło, a nogi ugi­nały się od wstrzą­sów.

Co się dzieje? Gdzie jest sta­tek? Prze­cież musi gdzieś tu być.

Krę­cił głową w po­szu­ki­wa­niu swo­jego ol­brzy­miego okrętu wy­peł­nio­nego po bo­kach or­na­men­tami dzi­kich zwie­rząt, które nie­gdyś stą­pały po tym świe­cie. Statku z wiel­kim i dum­nym na­pi­sem „Ko­nun­ga­hella”. Tak wła­śnie wi­cię­dzo­wie na­zy­wali swoją dumę, która nio­sła ich la­tami po nie­spo­koj­nych, wiecz­nie zga­szo­nych wo­dach.

Ko­nun­ga­hella. Jakże bar­dzo Nie­pełka pra­gnął uj­rzeć ten wielki, do­brze oświe­tlony na­pis. Ko­nun­ga­hella – świe­tli­sty ra­tu­nek.

Statku ni­g­dzie nie było. Nie­ważne jak ener­gicz­nie roz­glą­dał się do­okoła, nie do­strze­gał kom­plet­nie nic poza mie­szanką czerni, świa­tła pio­ru­nów oraz czer­wieni wście­kłych gór. Strach po­woli prze­isto­czył się w pa­nikę, lo­giczne my­śli opu­ściły jego umysł, w ich miej­sce wsko­czyła ża­ło­sna po­trzeba ra­to­wa­nia wła­snego ży­cia.

Kiedy już wszel­kie na­dzieje go opusz­czały, wtedy to zo­ba­czył. Z po­czątku za­uwa­żył zwy­kły cień ma­ja­czący nie­wy­raź­nie na ho­ry­zon­cie. Nic strasz­nego, w końcu to była naj­zwy­klej­sza rzecz, jaką do­tąd tu­taj uj­rzał. Cień jed­nak po­woli za­czął prze­ista­czać się w co­raz wy­raź­niej­szą syl­wetkę, a ta syl­wetka w żad­nym stop­niu nie przy­po­mi­nała czło­wieka. Ma­ska co­raz bar­dziej cią­żyła chło­pa­kowi, nie mógł zła­pać po­wie­trza, ale zdjąć jej też nie mógł. Był na nią ska­zany.

Głos. W jego gło­wie roz­le­gło się prze­raź­liwe sy­cze­nie wpra­wia­jące w osłu­pie­nie. Dźwięk był nie­mo­żeb­nie podły i nie­na­wistny. Zda­wał się ata­ko­wać nie tylko bę­benki, ale także cały układ ner­wowy. Prze­ma­wiał do po­zba­wio­nego na­dziei chło­paka, a ten co­raz bar­dziej tra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Oto je­stem. Ob­ser­wo­wa­łem cię od dłuż­szego czasu. Oto je­stem. Zwia­stun śmierci i cier­pie­nia. Czego bo­isz się naj­bar­dziej na świe­cie, chłop­cze? Po­wiedz mi. Wy­znaj swe winy. Przy­znaj się do sła­bo­ści. Po­wiedz...

Pa­ra­liż. To, co uj­rzały oczy bez­bron­nego chło­paka, wpra­wiło go w naj­praw­dziw­szą trwogę, ja­kiej do tej pory w swym ży­ciu nie za­znał. W jego stronę prze­miesz­czała się ol­brzy­mia na trzy me­try po­stać, w ca­ło­ści okryta czar­nym dy­mem. Tam, gdzie po­winny być oczy i usta, wid­niały nie­bie­skie pro­mie­nie, pa­lące się ni­czym ogni­sko w wietrzny dzień. Za­miast dłoni – szpony roz­ja­śnione tym sa­mym, nie­bie­skim bla­skiem. Nie­pełka z wiel­kim prze­ra­że­niem przy­znał, że ol­brzy­mie łapy stwora by­łyby w sta­nie zgnieść jego czaszkę bez więk­szego wy­siłku. Strach. Re­zy­gna­cja. Prze­stał my­śleć o ucieczce, prze­stał pla­no­wać. Prze­grał.

Po­twór prze­miesz­czał się po­woli w jego kie­runku, nie spie­szył się, jakby wie­dząc, że jego ofiara i tak nie ma do­kąd uciec.

– Już nie­długo. Już nie­długo czeka nas spo­tka­nie, a wtedy utra­cisz wszystko, co ci bli­skie na tym świe­cie. Po­każ mi swoje praw­dziwe ob­li­cze. Okaż swoją sła­bość. Do­łącz do mnie. Do­łącz...

W tym mo­men­cie be­stia zbli­żyła się już do niego na wy­cią­gnię­cie ręki, unio­sła swą ol­brzy­mią de­mo­niczną dłoń i po­ło­żyła ją na czole chło­paka. Całe ciało za­pie­kło ży­wym ogniem. Roz­pa­lone do gra­nic moż­li­wo­ści. Wzdłuż krę­go­słupa prze­szła roz­ry­wa­jąca mię­śnie na ka­wałki po­tężna fala prądu.

– Te­raz je­steś na­zna­czony. Te­raz już nie ma od­wrotu. Oto je­stem. Zwia­stun końca.

Na­stał kres wszyst­kiego. Na­gła ciem­ność i pustka. Nie­pełka nie czuł już zu­peł­nie nic poza stra­chem. Do­okoła nie znaj­do­wało się nic wię­cej. Usiadł na ziemi, sku­lił się, cho­wa­jąc głowę mię­dzy ko­lana, i za­czął pła­kać. Łkał, a echo jego roz­pa­czy nio­sło się przez nie­skoń­czone ciem­no­ści, aż w końcu roz­pły­wały się w ete­rze ni­co­ści...

* * *

Nie­pełka wy­bu­dził się cały zlany prze­szy­wa­jąco zim­nym po­tem. Prze­tarł dłońmi każdy ele­ment swo­jego ubioru i ze zdu­mie­niem przy­znał, że jest prze­mo­czony do su­chej nitki. Jesz­cze przez chwilę miał w gło­wie wy­raźny ob­raz dzi­wacz­nej istoty, która na­wie­dziła go we śnie, ale po chwili wszystko sta­wało się roz­myte, jakby cho­wało się gdzieś za gęst­nie­jącą z każdą se­kundą mgłą. W końcu po re­ali­stycz­nym kosz­ma­rze po­zo­stało tylko za­cie­ra­jące się uczu­cie prze­ra­że­nia i bez­rad­no­ści, które po cza­sie rów­nież mi­nęło.

Prze­mar­z­nięty chło­pak zer­k­nął na ze­ga­rek. Była go­dzina dzie­wiąta trzy­na­ście. Miał jesz­cze dużo czasu do przed­sta­wie­nia, więc po­sta­no­wił wstać z łóżka i się umyć. Tego dnia nic nie mo­gło mu ze­psuć...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki