Ostatnie historie - Olga Tokarczuk - ebook + książka

Ostatnie historie ebook

Olga Tokarczuk

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzy historie, trzy sposoby oswajania śmierci w jednej z najbardziej poruszających powieści Olgi Tokarczuk.

„Tokarczuk ożywia zapomniane, porzucone miejsca, opowiadając historie trzech życiowych wojowniczek samotnie kreujących własne losy”. „FRANKFURTER RUNDSCHAU”

„Pisarka wpuszcza nieco światła do świata wypełnionego ciemnością. W mistrzowski sposób buduje wielowarstwowe opowieści, w których przywraca sens temu, co pozornie beznadziejne, na zawsze stracone”. „THE GUARDIAN”

„Mimo że to najbardziej mroczna, gorzka i przejmująca książka Tokarczuk, a zdania bohaterów opowiadających o śmierci łamią się, kawałkują, osuwają w milczenie, to jednak czytelnik wie, o czym mówią i co się za tą pustką kryje”. RYSZARD KOZIOŁEK

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Książka jak to u Tokarczuk. Opowieści trochę płynne, trochę niedookreślone. Zakręcają, wiją się i meandrują. Niby wiadomo o co chodzi, a z drugiej strony historia toczy się jakimś własnym tajemnym szlakiem. Najlepiej "Ostatnie historie" czytało mi się wieczorem w ciszy i spokoju, z otwartym i wyhamowanym, wolnym od codzienności umysłem. Wtedy faktycznie można zanurzyć się w leniwym nurcie opowieści. Można poczuć radość z czytania. Zazwyczaj do książek Olgi Tokarczuk podchodziłem z obawą, że nie zrozumiem, że nie podołam, że to taka dziwna proza,w której nie potrafię się odnaleźć. Tymczasem wreszcie chyba odkryłem o co tutaj chodzi: wystarczy jedynie powoli i z rozmysłem smakować zdanie po zdaniu i wtedy dopiero dostrzec można całe bogactwo tekstu. Mniejsza nawet o fabułę. Wystarczy sama rozkosz zagłębienia się w pięknie zbudowanych frazach. I wcale nie piszę tak dlatego, że autorka jest noblistką.
100
dorotakatarzyniak

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne historie o odchodzeniu.
10
ponitka

Dobrze spędzony czas

Trzy pokolenia. Trzy scenerie. Jedna kobiecość.
10

Popularność




© Copyright by Olga Tokarczuk © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004
Redaktor serii: WALDEMAR POPEK
Korekta: JACEK CZARNIK, BARBARA WOJTANOWICZ, TERESA PODOLSKA
Teksty ukraińskie: JOANNA DUBROWSKA
Projekt okładki, ilustracja: JOANNA CONCEJO
Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
ISBN 978-83-08-07211-0
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2020 ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia informacyjna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48 12) 430 00 96 tel. (+48 12) 619 27 70
Konwersja: eLitera s.c.
Część I
Czysty kraj
1.

Na małych bocznych drogach nie widać zimą białych linii. Tylko zepchnięte na bok góry śniegu obrysowują drogę grubym, niechlujnym konturem. Światła samochodu grzęzną w bezkształtnym poboczu, ale odsłaniają półkole ruchomej sceny, która przesuwa się wciąż w przód, z nadzieją, że gdzieś z ciemności wyłuska w końcu swojego aktora. Długie światła są bezużyteczne — wywołują z mroku tylko mleczne zimowe opary, które wiszą nad światem.

„Zamarznięty trupi oddech”, myśli kobieta, która prowadzi samochód; „trupi oddech”, oksymoron, jedno słowo przeczy drugiemu, ale jakimś cudem mają razem sens. Za chwilę dojedzie do większego skrzyżowania, tam skręci w prawo, na południe, i przy szosie na pewno znajdzie jakiś motel czy pensjonat. Pełno tutaj pensjonatów, cały czas wyskakują z ciemności napisy: „Freie Zimmer”, „Pokoje”, „Agroturystyka”, wymalowane na deskach i przybite do płotów albo do drzew na poboczu. Radio szemrze, trwa tam jakaś leniwa dyskusja, ale kobieta jej nie słucha.

Wtem z mgły po prawej stronie wynurza się jakiś ciemny kształt, dobrze widoczny na śniegu. Ona zwalnia ostrożnie i odwraca głowę w tamtą stronę — widzi na poboczu psa. Leży w łagodnym, śnieżnym zagłębieniu, na boku, z nogami wyciągniętymi przed siebie, głowę ma lekko uniesioną, jakby spoczywał na poduszce. Przednia łapa jest lekko zgięta, puszysty ogon rozłożony jak pióropusz. Zdaje się, że to kundel, wilkowaty, ale trochę mniejszy, czarny podpalany, rasa „ohydek sudecki”, tak tu mówią. Wygląda jakby spał, jakby go nagle przy drodze w czasie spaceru ogarnęła nieprzeparta potrzeba snu — tu, teraz, natychmiast — i nie można się jej było oprzeć. Musiał się więc zatrzymać w biegu i umościć sobie w przydrożnym śniegu szybkie legowisko, metr od kół roztargnionych samochodów.

Światła ujawniają go na chwilę, pokazują tajemnicę nagłego snu i na powrót pogrążają w ciemnościach.

Kobieta przyspiesza, ale niepotrzebnie, bo droga zaczyna teraz prowadzić w dół; samochód spływa po niej, jakby za chwilę miał wystartować z wielkiej skoczni w mglisty nocny lot. To miłe uczucie tak spadać — serce unosi się, staje się lekkie, nic nie waży. Kobieta mruży oczy, smakując tę przyjemność.

Po prawej stronie wyskakuje z ciemności drogowskaz z napisem „Bardo — Bożków”, rozkładając błagalnie ramiona niczym nocny natarczywy autostopowicz, który histerycznie domaga się od podróżnych dokonania wyboru. Decyduj natychmiast, w lewo albo w prawo, wóz albo przewóz. No, już.

„Nic z tego, mój panie”, myśli. Droga prowadzi prosto, kierunek najlepszy z możliwych i, według baśni, najbezpieczniejszy, po linii najmniejszego oporu, gwarantujący dotarcie do celu.

Zaraz będzie porządna szosa, czarna i twarda, przeszyta pośrodku białą fastrygą i posypana solą.

Po południu, gdy opuszczała uzdrowisko i zjeżdżała po krętych serpentynach w doliny, musiała zatrzymać się tuż przed ostrym zakrętem, śliskim i niebezpiecznym. Posolono tam obficie asfalt, żeby stopić lód. Głuche na klaksony stado krów zabarykadowało drogę — krowy zlizywały z niej sól. Były łagodne i szczęśliwe; opuściły miękkie, zamszowe powieki, skryły wzrok za kurtynami pięknych rzęs. Lizały sól niespiesznie i z powagą, obojętnie. W zimowym, metalowym zmierzchu na środku szosy przestawały być zwierzętami. Sprawiały wrażenie istot, które latami medytacji pracowały na swoją obojętność. Jakiś człowiek, zapewne ich właściciel, w panice próbował je odegnać od soli i miotał się między nimi, waląc je kijem po kościstych zadach, ale one nie bały się jego krzyków, może w ogóle ich nie słyszały. Samochody już utworzyły korek, ktoś z końca trąbił niecierpliwie, a ktoś inny wyszedł z auta i widząc, co się dzieje, zapalił papierosa. „Krowy liżą asfalt”, podawał do tyłu. Ludzie ze zrozumieniem przyjmowali tę wiadomość, tak, dlaczego nie. Patrzyli na siebie z lekkim ironicznym uśmiechem — krowy liżą sól. Potem przecierali szyby, trzaskali bagażnikami, dzwonili z komórek. Trwało to jakiś czas, aż zwierzęta otrzeźwiały i nawet jakby zawstydzone tą nagłą słabością i ambarasem na drodze, truchtem ruszyły gdzieś w dół, nie czekając na pasterza.

Jazda jest przyjemna jak posolony asfalt. Samochód pędzi teraz bardzo szybko, właśnie mija największe obniżenie. Kobieta widzi wystające z kop śniegu, pomalowane odblaskową farbą słupki i dopiero po chwili rozumie, że oznaczają zakręt. Nic go nie zapowiadało. Nie było znaku albo utonął w śniegu. Obraca gwałtownie kierownicę w lewo, ale samochód wcale jej nie słucha, pędzi w przód i na chwilę — ma wrażenie — rzeczywiście odrywa się od ziemi. Czuje wtedy jego bezwładną moc i dziwi się sobie, bo zawsze myślała, że to ona nim kieruje; a było raczej tak, że ich drogi, ich zamiary poddawały się geometrycznym zbieżnościom, koincydencja interesów sprawiała, że jechali w tym samym kierunku i zatrzymywali się na tych samych stacjach benzynowych. Teraz jednak ich drogi rozchodzą się — samochód, mała srebrna honda, szybuje z wysokiego nasypu, z pyskiem zadartym w górę, zbuntowany. Radio nadaje właśnie wiadomości. Kobieta nie widzi, że leci, bardziej to czuje. Światła są wymierzone w niebo, a więc nie ujawniają nic. Trwa to dość długo, aż zaczyna się niecierpliwić, że tak leci, przecież nie było dokąd. Wie jeszcze, że uderza głową o kierownicę, słyszy nieprzyjemny dźwięk w środku głowy, podobny do trzasku usuwanego zęba. Ale trwa krótko.

Udaje jej się bez trudu odpiąć pasy i wyśliznąć wprost na śnieg — ale nie może ustać, upada na kolana. Wyciera wierzchem dłoni usta; są pełne ciepłego, gęstego płynu — musiała przegryźć sobie język przy uderzeniu, tak myśli. Samochód, wspięty na tylne koła, wygląda, jakby próbował dosięgnąć gałęzi drzewa i teraz zamarł w bezrozumnym ataku maszyny na żywą istotę. Jego oczy bezlitośnie oświetlają koronę świerka. Maska jest otwarta — bezgłośny krzyk złości, a koła kręcą się bezradnie w powietrzu, coraz wolniej. W radiu podają prognozę pogody.

Sięga za siebie do wnętrza auta i mimo zawrotu głowy wyciąga klucz ze stacyjki. Gasną rozjarzone oczy. Nagle robi się ciemno, cicho i zimno. Ma wrażenie, że gdzieś w tych ciemnościach rozciąga się bezkresna, naga równina, zimny wiatr rozpędza się na niej i nie istnieje żaden krzak, żadne drzewo, nic, co zdołałoby go zatrzymać. Czuje, jak jego podmuchy brutalnie uderzają ją w twarz. Wstaje chwiejnie i rusza w górę, do drogi.

Mgła znika, ciemność okazuje się teraz czysta, mroźna, poprzetykana dalekimi światłami gwiazd. Kobieta stoi przy ledwie widocznej szosie, patrząc w górę — i odnajduje gwiazdozbiory, tak jak uczył ją ojciec — najpierw Wielki Wóz, pięć tylnych odległości między gwiazdami do góry — to jest Gwiazda Polarna i zarazem początek dyszla Małego Wozu. A w złamaniu dyszla, czy widzi obok dużej maleńką gwiazdkę, jak córka koło taty, czy widzi? „Tak, widzę”. „Więc mogłabyś być wojownikiem — mówi ojciec — tak właśnie Arabowie sprawdzali dobry wzrok wojowników”.

Znajduje Oriona i Kasjopeję — geometryczny porządek świetlistych punktów, linie wielokrotne, duże i małe, ułożone w powtarzalnych prostych rytmach i nagle powstałe dzięki nim trójkąty, wieloboki, chwiejne trapezy i romby... Czy to nie wystarczy? Czy trzeba jeszcze tłumaczyć te doskonałe figury mętnymi, niejasnymi opowieściami?

Idąc poboczem drogi w kierunku żółtych, niemrawych świateł, odnajduje swój ulubiony gwiazdozbiór — Warkocz Bereniki, malutki wianuszek z gwiazd, żaden tam warkocz, zaledwie treska, tupecik. Wydaje się bardziej oddalony od Ziemi niż inne, dziecinny latawiec, który przez nieuwagę poleciał zbyt wysoko.

Za zakrętem rosnący po obu stronach świerkowy las kończy się i kobieta widzi światła jakiegoś przedmieścia; najpierw pojedyncze plamy zagęszczają się, tworząc dalej brązowawą łunę poprzebijaną kominami, smukłymi, wysokimi ażurowymi budowlami.

Gdy wchodzi między pierwsze zabudowania — długie i niskie magazyny ciągnące się po obu stronach drogi, hurtownie o nieczytelnych szyldach, pełne ramp podjazdowych i szerokich bram — zdaje sobie sprawę, że jest bardzo cicho, jakby był środek nocy, i że nie minął jej żaden samochód.

Oto widzi boczną ulicę, która wychodzi między hurtowniami i skręca w bok, w stronę lasu. Pilnują jej wysokie lampy, które, inaczej niż wszystkie pozostałe, świecą na fioletowo. Ulica jest odśnieżona i czysta. Dalej stoi dom i jarzą się jego okna. Skręca tam bez namysłu, wciąż jeszcze myśląc o Warkoczu Bereniki, że właściwie nie wie, kim była ta Berenika i dlaczego jej warkocz znalazł się na niebie. Potem, gdy fioletowe latarnie rzucą na nią sine światło, słyszy spod tamtego oświetlonego domu szczekanie psa. Właśnie w tamtym kierunku idzie.

Dom nie przypomina wiejskiego — wygląda raczej jak porzucona, zagubiona na peryferiach mała willa, jednopiętrowa, wąska, otoczona werandami i przybudówkami. Może w planach zabudowy miał tu kiedyś powstać ciąg takich domów, osiedle dla zamożnych, ale coś przerwało realizację tego pomysłu — został jeden dom, samotny, wycofany pod wzgórze i las, dyskretnie obserwowany w swojej inności przez odległe budynki trudne do rozpoznania, karłowate i ułomne, uproszczone formy garaży, baraków, warsztatów czy czego tam jeszcze. Biegną między nimi tory kolejowe — przekracza je dwa razy, zanim wchodzi na rozległe podwórze — ale są chyba nieczynne; śnieg unieważnił ich cel i kierunek. Obecność równoległych żelaznych linii pod śniegiem wskazują tylko zwrotnice i rzadkie semafory, które sterczą tutaj jak jednoramienne rzeźby ustawione dla przywitania przychodzących.

W oknach widać słabe światło, właśnie takie, jakiego nie lubi i jakie zawsze przyprawia ją o nagły niewytłumaczalny smutek. Żarówki mają najwyżej czterdzieści watów i tkwią wysoko pod sufitem. Światło dla samobójców.

Skądś zjawia się przy niej pies, duży, biały, z kilkoma czarnymi łatami na grzbiecie — to pewnie on przedtem szczekał, ale teraz milczy, obwąchuje ją tylko uważnie i rutynowo i wzdychając, prowadzi do wejścia. Kobieta wchodzi do ciemnej sieni. Pies drapie w wewnętrzne drzwi, gdy ona ręką szuka kontaktu.

— Już wracasz? Dopiero co wyszedłeś — mówi z wyrzutem kobiecy głos.

Światło pada na podłogę cienką smugą, dotyka stopy gościa.

— Och — szepcze przestraszony głos. — Kto tu?

Kobieta próbuje wepchnąć się w szczelinę światła.

— Bardzo przepraszam, zabłądziłam, zgubiłam się. Miałam wypadek, jechałam drogą na Kłodzko i nagle wpadłam do rowu, uderzyłam się. Sądziłam, że dobrze będzie, jak znajdę kogoś...

— Proszę wejść, bo zimno.

To jest duża kuchnia ze stołem pośrodku i białym, wielkim kredensem stojącym pod ścianą. Od stołu unosi się niechętnie starszy mężczyzna w pasiastej kamizelce założonej na piżamę. Przed nim stoi mała, chuderlawa kobieta w lśniącej, wyblakłej podomce. Gość tłumaczy się chaotycznie jeszcze raz, mówi to samo: zostawiła samochód, wpadła do rowu, jechała w stronę Kłodzka, piękna noc, a na koniec mówi o Warkoczu Bereniki. Patrzą na nią dziwnym wzrokiem — nie potrafi odczytać tego wyrazu: smutek? spokój? znużenie?

Mała kobieta stoi przed nią jak bileterka, zaraz poda jej bilet wstępu; jej drobna twarz czerwieni się od powiewu mrozu, który wpadł tutaj przez otwarte drzwi, albo przeciwnie, od ciepła bijącego od rozgrzanej do czerwoności blachy kuchni. Potem wyciąga z kieszeni chusteczkę higieniczną.

— Niech pani usiądzie — mówi — ma pani krew na ustach.

Wyciera jej tę krew delikatnie, krótkimi, pewnymi ruchami.

— Nic pani nie jest? Napije się pani herbaty? — pyta.

— Tak, oczywiście, chętnie. Herbaty, cokolwiek.

Mężczyzna pomaga jej ściągnąć kurtkę, starannie składa jej szalik w kostkę.

— Czy coś się pani stało? Coś boli?

Te proste pytania wydają jej się skomplikowane i niedorzeczne. Bierze głęboki oddech, ale on zamiast w słowa zamienia się w płacz.

— Uderzyłam się, mój samochód wpadł w śnieg. Wygrzebałam się i przyszłam tutaj. Chyba nic mi się nie stało, nie widać, żeby mi coś było, prawda? Wszystko chodzi, o, proszę spojrzeć — uśmiecha się i porusza rękami i nogami jak pajacyk.

Mała kobieta stawia przed nią szklankę w zdobionym metalowym koszyczku. Siadają naprzeciwko niej za stołem.

— To taka pogoda. Traci się orientację — mówi mężczyzna i spogląda na okno, w którym odbija się czterdziestowatowa żarówka w kulistym, białym kloszu, widmowy księżyc.

— Zima nie może się skończyć.

— Jutro przyjdzie wnuk, obejrzy panią. Mamy pokoje na górze, niech pani przenocuje u nas, dziś już za późno na cokolwiek. Trzeba tylko włączyć piecyk elektryczny, żeby się nagrzało — dodaje mała kobieta, patrząc na męża.

Mężczyzna narzuca na plecy rozpinany, gruby sweter i wychodzi bez słowa. Po chwili jego kroki słychać z góry. Szklana lampa u sufitu nieznacznie się kołysze.

Mała kobieta składa obie ręce na stole i mówi nieoczekiwanie wesoło:

— Powiem pani od razu: ja mam kłopoty z pamięcią, więc w ważnych sprawach proszę się zwracać do niego — pokazuje brodą na sufit. — Ja przypominam sobie dobrze, co zdarzyło się dawno temu, na przykład podczas wojny, czy jak tu przyjechaliśmy, pamiętam nawet, ile kosztował chleb zaraz po wyzwoleniu. Wiesz, dziecko, ile? No właśnie, a ja wiem, dwadzieścia groszy. Ale za to słabo przypominam sobie, co było wczoraj. To nie jest ta choroba na „a”, no wiesz, co wszyscy ją mają. Po prostu jestem stara.

— Dobrze, będę pamiętać.

Tamta wyciąga z kredensu napoczętą butelkę wódki i wlewa trochę do szklanki z herbatą.

— Rozgrzeje panią, proszę wypić.

Potem dodaje:

— Ja jestem Olga, a on — pokazuje wzrokiem na górę — to Stefan.

Przełyka gorącą herbatę i chce odpowiedzieć; już otwiera usta, ale uświadamia sobie, że ma głowę pełną zimnej, gęstej mgły. Wskazuje na siebie palcem, wymierza go w sam środek piersi, czuje jego dotyk. Wie, że musiałaby się skoncentrować, a wtedy na pewno sobie przypomni. Myśli kłębią się tuż pod powierzchnią, niespokojne kijanki. To z pewnością uderzenie, dlatego czuje się tak nieswojo, jakby spała i lunatykowała, pewnie ma wstrząs mózgu i od niego myśli pokruszyły się i rozpadły jak lodowa figurka. Wie, że zaraz sobie przypomni, tylko musi skupić się. Tamta patrzy na nią uważnie, czeka. Ale ona jest zmęczona, zbiera myśli, i dzięki Bogu, coś odwraca uwagę Olgi od tego nie zadanego pytania, bo wstaje i podchodzi do kąta. Stoi tam płaska drewniana skrzynia wyścielona burym kocem, na którym leży czarny, kudłaty kształt. Pies. Jego długa sierść przypomina sznurki, wełniane powrozy, grube splątane kołtuny, zwłaszcza przy głowie i na zadzie. Oddycha ciężko, postękując. Razem z Olgą pochylają się nad tą splątaną czernią. Nieprzyjemny kwaśny zapach uderza ją w twarz. Pies, jakby czuł ich obecność — otwiera oko i rzuca im krótkie spojrzenie. To spojrzenie jest nieprzeniknione, czarne, głębokie jak studnia, na której dnie można zobaczyć powierzchnię podziemnej wody.

Zatacza się na schodach. Podtrzymują ją. Prowadzą do chłodnego i pustawego pokoju. Stoi tu niska przysadzista szafa, a na niej porcelanowe popiersie dziewczynki o jasnych włosach przewiązanych błękitną wstążką; i jest także żelazne łóżko i wiklinowy, zniszczony fotel, kiedyś biały, teraz pstrokaty. Płatki farby leżą na podłodze — meblowy łupież. Pod oknem, na rozłożonych gazetach leżakują jabłka, lekko tylko pomarszczone, choć to już koniec lutego. Powietrze jest gładkie i wilgotne jak ich skórka. Elektryczny kaloryfer powoli je oswaja.

Tamci mówią coś jeszcze, otwierając szafę (pełno w niej starych, śliskich, nagich kołder), zaciągając zasłonki, przestawiając dzbanuszek, poprawiając obrus na stoliku. Już ich nie słucha. Powoli, ostrożnie kładzie się na łóżku, jakby to ona była cenną porcelanową figurką, którą należy przechowywać tylko w pakułach, w pozycji leżącej. Na chwilę mała kobieta z ręcznikiem i spraną flanelową koszulą nocną wraca.

— Łazienka jest na dole — szepcze i rozpływa się w ciemnościach, żeby potem znowu szeptać, szeleścić i skrzypieć, wymieniając z tym mężczyzną jakieś urwane zdania, przesuwając jakieś zapomniane krzesła, pstrykając przełącznikami światła, przekręcając w drzwiach klucze.

Leży na wznak, zamyka oczy. Powinna teraz wziąć tabletki nasenne. Powinna zatkać uszy korkami z wosku, położyć się na boku i czekać, aż zaczną działać pigułki, z których w wilgotną ciszę wykiełkuje sen. Ale nie ma pigułek, nie ma zatyczek do uszu. Kładzie dłoń na piersi, sprawdza, jak zwykle, czy serce bije. Ciało jest twarde, opiera się naciskowi dłoni. „Twarde jak drewno”, słyszy i widzi siebie samą, jak zbiega ze zbocza, trzynastoletnia może, w kretonowej sukience w maki, którą potem, gdy się już zniszczyła, matka darła na ścierki do kurzu, i że spotyka się z innymi dziewczynkami — imiona nie chcą jej przyjść do głowy, Bożena? Jadzia? — w ruinach przy rzece.

Ktoś je tego nauczył, ale nie wiadomo kto, musiało to być bardzo dawno. Potem starsze dziewczynki uczyły młodsze. Zawsze się udawało.

Klęka się na ziemi w kręgu i trzeba milczeć tak długo, aż stanie się to obojętne i naturalne; tak długo, aż nie chce się już mówić. Potem każda z nich pokazuje na palcach jakąś liczbę. Liczą. Ta, na którą wypadło, kładzie się w kręgu i zamyka oczy.

Teraz zaczynają dotykać ją końcami palców, najpierw samymi czubkami, potem coraz mocniej i powtarzają: „Twarde jak deska, zimne jak lód, lekkie jak piórko”. I od początku, aż na ciele znajdują się całe dłonie. I dociskają leżące ciało do ziemi, mówiąc i mówiąc, ciągle to samo: „jak deska, jak lód, jak piórko”, a potem, nagle — to się samo dzieje — wiedzą, że trzeba to powiedzieć właśnie teraz:

Lekkie jak piórko,

Twarde jak drewno,

Nieśmy cię do grobu

Śpiąca królewno.

Twarde jak drewno,

Zimne jak lody,

Zakopmy cię w ziemi

Dla wiecznej ochłody.

Twarde jak deska,

Lekkie jak pióra,

Twoim mieszkaniem

Ta w ziemi dziura.

Na koniuszkach dziewczęcych wskazujących palców unoszą sztywne, zamarłe, śmiertelnie zdziwione ciało w górę, bez wysiłku, jakby było pustą w środku łodygą, figurą wyciętą z pumeksu, kształtem ze styropianu.

Nie, nie, lepiej nigdy nie znaleźć się w tym kręgu; lepiej jest poruszać, niż być poruszanym, lepiej czarować, niż pozwolić się owładnąć zaklęciu, lepiej być żywym niż umarłym, choćby udawanym. A co by było, gdyby raz któraś z nich nie obudziła się z transu i została już taka sztywna i nieobecna, z zamkniętymi oczami, ni żywa, ni umarła. Gdyby nie wróciła z tej podróży i dla innych stała się przedmiotem, takim samym jak ułamana gałąź, jak kamień w strumieniu. Ale każda wraca. Siada i mruga oczami, oddalona.

Było to zabawne, więc reszta wybuchała śmiechem i tak się to kończyło. Potem ta z kręgu wracała do wsi jako ostatnia, z niejasnym poczuciem, że została wykorzystana, zupełnie jak przypadkowy widz, którego hipnotyzer wciąga na scenę i każe robić nieprzyzwoite rzeczy. Ociągała się, jeszcze naburmuszona, ale zanim razem zeszły do wsi, wszystko było już w porządku, na siłę zapominane.

Ale na nią nigdy nie wypadło odliczanie, więc nie wiedziała, jak to jest leżeć w środku i tracić ciężar. Wyobrażała to sobie jak sen. I że sen rzadko bywa samym ciemnym niczym, że zwykle dzieją się w nim różne rzeczy, tylko inne od tych z jawy. Sprawy nieprawdopodobne stają się oczywiste, a czas robi skoki i fikołki. Więc może ma się wtedy taką właśnie wiedzę, nie przystającą do niczego, niczemu niepotrzebną. Może widziane z kręgu ciało, które pozwala się unieść na kilku dziewczęcych palcach, zachowuje się zupełnie normalnie i niczemu nie przeczy. Jest jak ten trupi oddech: niemożliwe, ale sensowne. Czuje znowu jego ciężar na palcach, ciężar, który drwi z siebie samego, jest to bowiem ciężar i lekkość jednocześnie.

Rano budzi się w jednym momencie, nagle — otwiera oczy i widzi szare światło, które rozmywa zmarszczki i pęknięcia w suficie w jednolitą perłową powierzchnię. Musi być bardzo wcześnie.

Słyszy trzaśnięcie drzwi i huk zapuszczanego z trudem diesla. Silnik rzęzi przez długą chwilę, potem gaśnie. I tak kilka razy, w końcu, ku jej uldze, zaskakuje i jego dźwięk stopniowo się oddala.

Zawsze po przebudzeniu słucha bicia serca, czy wszystko w porządku, czy bije i jak bije. Dotyka ciała, czy jakimś cudem nie rozpadło się przez noc, ale teraz tak dobrze leży jej się na wznak bez ruchu, że nie unosi nawet ręki, by położyć ją na piersi. Widok jednostajnej powierzchni sufitu sprawia jej ulgę; ręce wciąż jeszcze śpią ułożone na szorstkim, wykrochmalonym prześcieradle. Przypomina jej się.

Nazywa się Ida Marzec. Lat pięćdziesiąt cztery. Zameldowana: Warszawa, ulica Adama Pługa 89 m. 21. Pesel 50012926704. Chwała Bogu.

Drzwi skrzypią delikatnie i słyszy małe, stukające jak cykanie zegara kroki. Nie otwiera oczu i czuje na twarzy ciepły oddech. Wie, że to ten biały pies. Pewnie patrzy na nią, dysząc jej w policzek. Nie reaguje, więc pies cicho odchodzi. Ona leży jeszcze przez chwilę i powoli uświadamia sobie, gdzie jest. Dostrzega, że spała w rajstopach i bluzce, a spódnica leży rzucona na podłodze. Widok tej spódnicy z szarej, grubej wełny, spódnicy drogiej, skrojonej ze skosu, wyszczuplającej i modnej, przywołuje jakieś nieprzyjemne wspomnienie, jakaś myśl pcha się jej do głowy, a ona się broni przed nią, zasłania i chowa.

Przed domem siedzą jej rodzice. Ojciec zwija kłębki wełny, nie patrzy na nią. Matka jest młoda, przypomina Maję, jest jakby Mają dorosłą, obcą, zawsze nieobecną. „Nigdy nie zjawiasz się u nas, już prawie zapomnieliśmy o tobie”, mówi matka z pretensją. Potem wstaje obrażona i wchodzi do domu. Ona idzie za nią, patrzy na jej plecy, ale ma wrażenie, że matka próbuje jej umknąć. Zaczyna kluczyć po pokojach, które nagle robią się nieskończoną wielokrotną amfiladą. Wtedy ogarnia ją strach, bo nagle przypomina sobie, że przed domem zostawiła Maję, swoją malutką córeczkę. Chce wrócić, wydostać się z tego labiryntu, ale nie bardzo wie jak. Wszystko staje się niebieskie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki