Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Świat staje się coraz bardziej bizarny
Najnowszy zbiór opowiadań Olgi Tokarczuk
Zaskakujące i nieprzewidywalne opowiadania, dzięki którym inaczej spojrzymy na otaczającą nas rzeczywistość
Pochodzące z języka francuskiego słowo „bizarre” znaczy: dziwny, zmienny, ale też śmieszny i niezwykły. Taka właśnie – zadziwiająca i wymykająca się wszelkim kategoriom – jest najnowsza książka Olgi Tokarczuk.
Dziesięć opowiadań. Każde z nich toczy się w innej przestrzeni. Wołyń w epoce potopu szwedzkiego, współczesna Szwajcaria, odległa Azja i miejsca wyimaginowane.
Czym jest poczucie dziwności i skąd ono pochodzi? Czy dziwność jest cechą świata, czy może jest w nas?
Zmienny rytm opowiadań sprawia, że czytelnik ani przez chwilę nie może być pewny tego, co wydarzy się na kolejnej stronie. Olga Tokarczuk wytrąca nas ze strefy komfortu, wskazując, że świat staje się coraz bardziej niepojęty.
Obecne w opowiadaniach elementy groteski, czarnego humoru, fantastyki i grozy unaoczniają, że w naszej rzeczywistości nic nie jest takim, jakim się wydaje.
Olga Tokarczuk – jedna z najbardziej cenionych na świecie i najczęściej nagradzanych polskich pisarek. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków. Dwukrotnie uhonorowana Nagrodą Literacką Nike: za powieści Bieguni i Księgi Jakubowe. Otrzymała również m.in. Paszport „Polityki”, Nagrodę im. Kościelskich, Brücke Berlin-Preis, słoweńską nagrodę Vilenica, Uznamską Nagrodę Literacką, Międzynarodową Nagrodę Literacką Domu Kultury i Teatru Miejskiego w Sztokholmie, nominację do grona finalistów International IMPAC Dublin Literary Award oraz nominację do The Man Booker International Prize 2018 za powieść Flights (Bieguni). Mieszka we Wrocławiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zielone Dzieci,czyliOpis dziwnych zdarzeń na Wołyniu sporządzony przez medyka Jego Królewskiej Mości Jana Kazimierza, Williama Davissona
(...)
Wieści do nas coraz gorsze dochodziły, a lutowa klęska regimentarza Czarnieckiego w bitwie ze Szwedami pod Gołębiem tak się na królewskim zdrowiu odbiła, że ostatecznie musieliśmy stanąć na dwa dni, by Król wód egierskich mógł w spokoju zażyć i dekokt pić, aby siły nerwowe odzyskać. I było tak, jakby na królewskim ciele odbijała się cała choroba Rzeczypospolitej, jakby łączyła je tajemnicza powinowatość. Po onej bitwie przegranej, zanim nawet jeszcze listy dotarły, dostał bowiem Król ataku podagry z gorączką i bólem tak straszliwym, żeśmy go ledwie opanować mogli.
Gdzieś dwa dni drogi przed Łuckiem, gdy mijaliśmy spalony lat temu parę przez Tatarów Lubieszów i gdyśmy przez gęste wilgotne lasy przejeżdżali, zdałem sobie sprawę, iż nie ma potworniejszej krainy na ziemi, i jąłem żałować, żem się na tę wyprawę zgodził. Miałem oto bowiem głębokie przeświadczenie, że do domu nie wrócę i że wobec tych mokradeł wszechobecnych, wobec lasu wilgotnego, niskiego nieba, kałuż pokrytych cienkim lodem, które przypominały rany jakiegoś leżącego na ziemi olbrzyma, wszyscy, biednie czy bogaciej przystrojeni, królowie, panowie, żołnierze czy chłopi, wszyscy jesteśmy niczym. Widzieliśmy strawione ogniem mury kościoła, gdzie tatarska dzicz zamknęła mieszkańców wsi i spaliła żywcem, lasy szubienic i czarne pogorzeliska ze zwęglonymi zwłokami ludzi i zwierząt. Wtedy dopiero dobrze zrozumiałem zamysł królewski, by się do Lwowa udać i w ten czas straszny, kiedy zewnętrzne siły Rzeczpospolitą rozrywają, oddać kraj pod opiekę najmocniej tutaj czczonej i wysławianej Maryi, Matce Chrystusowej, błagając ją w ten sposób o wstawiennictwo u Boga. Z początku dziwna mi się zdawała ta atencja dla Matki Boskiej. Często miałem wrażenie, iż oni tu czczą jakąś boginię pogańską i – oby nie zostało to mi poczytane za bluźnierstwo – sam Bóg i Syn Jego w orszaku Maryi pokornie niosą za nią wstęgi. Tutaj każda kapliczka Maryi jest poświęcona, toteż do jej wizerunków przywykłem tak dalece, że i ja sam do niej jąłem wznosić modlitwy podłymi wieczorami, kiedyśmy zziębnięci i głodni rozkładali się na nocleg, mniemając w skrytości serca, że ona jest tutaj kraju tego władczynią, podczas gdy u nas Jezus Chrystus króluje. Nic innego nie pozostało, jak tylko oddać się całkowicie sile wyższej.
Tego dnia, gdy Król dostał ataku podagry, zatrzymaliśmy się w posiadłości pana Hajdamowicza, podkomorzego łuckiego. Był to dwór drewniany, na suchym cyplu wśród bagien pobudowany, otoczony chałupami drwali, nielicznych chłopów i służby. Jego Wysokość nie wieczerzał, zaraz poszedł się położyć, ale spać nie mógł, dlatego musiałem sen nań sprowadzić moimi miksturami.
Ranek był na tyle pogodny, że niedługo po świtaniu kilku zbrojnych z orszaku królewskiego, żeby skrócić czas czekania przed wyruszeniem w dalszą drogę, puściło się w gąszcz, jakoby za zwierzyną, i z oczu nam zniknęli. Spodziewaliśmy się sarny delikatnej albo bażantów, a tu nasi myśliwi przywieźli zdobycz niezwykłą, taką że bez wyjątku oniemieliśmy, łącznie z zaspanym Królem, który natychmiast otrzeźwiał.
Było to dwoje dzieci, drobnych i chudych, ubranych marnie, a nawet gorzej niż marnie, bo w jakieś grubo tkane płótno, podarte i umazane błotem. Włosy miały posklejane w postronki, które mnie żywo zajęły, jako że to był doskonały przykład plica polonica. Dzieci związano niczym sarny i przytroczono do siodeł – bałem się, czy ich tym sposobem nie poturbowano i cienkich kosteczek im nie połamano. Zbrojni tłumaczyli, że nie mogli inaczej, bo gryzły i kopały.
Gdy Jego Wysokość kończył śniadać, a potem miał jeszcze ziół zażywać, co dawało nadzieję na poprawę jego humoru, wyszedłem do owych dzieci i kazawszy wprzód obmyć im twarze, przyjrzałem się im z bliska, bacząc jednak, by mnie nie ugryzły. Gdyby po wzroście oceniać, powiedziałbym, że miały jakieś cztery i sześć lat, jednak czyniąc to według ich zębów, uznałem, że są starsze, choć drobno wyglądają. Dziewczynka była większa i silniejsza, chłopiec zaś marniutki, zabiedzony, ale rześki i ruchliwy. Lecz to, co mnie w nich zajęło najbardziej, to ich skóra. Miała dziwny, niewidziany przeze mnie nigdzie odcień – ni to młodego groszku, ni to włoskiej oliwki. Włosy zaś, które w skołtunionych strąkach zwisały im na twarz, były jasne, ale jakby pokryte zielonym nalotem, niczym omszałe kamienie. Rzekł mi młody Ryczywolski, że owe Zielone Dzieci, jak je zaraz nazwaliśmy, są to zapewne ofiary wojny, które natura wykarmiła w lesie, jak to się czasem słyszało choćby w historii o Romulusie i Remusie. Pole działania natury jest ogromne, o wiele większe niż skromne poletko człowieka.
Pytał mnie raz Król – gdyśmy przez step jechali od Mohylewa, gdzie na horyzoncie dymiły jeszcze popalone wsie zagarniane szybko przez las – co to jest przyroda. Odpowiedziałem mu więc według mojego przekonania, iż przyroda to jest to wszystko, co nas otacza, wyjąwszy to, co ludzkie, czyli nas samych i nasze twory. Król pomrugał wtedy oczami, jakby robił próbę naoczną, a co tam zobaczył, nie wiem, i rzekł:
– To jest wielkie nic.
Myślę, że tak widzą świat oczy wychowanych na dworach, przyzwyczajone patrzeć na zawijasy weneckich tkanin, na wymyślne sploty kilimów tureckich, na układanki z kafli i na mozaiki. Gdy wzrok ich zostanie wystawiony na całe skomplikowanie natury, ujrzą tam tylko chaos i owo wielkie nic.