Ostatnia okazja - Zbigniew Dmitroca - ebook + książka

Ostatnia okazja ebook

Zbigniew Dmitroca

4,0

Opis

Ostatnia okazja jest pierwszą powieścią Zbigniewa Dmitrocy, znanego tłumacza poezji rosyjskiej (popularnością cieszą się jego przekłady Achmatowej, Chodasiewicza, Cwietajewej, Stiepanowej) i autora literatury dziecięcej. Książka Dmitrocy to chwilami naprawdę przygnębiająca, pesymistyczna, pełna osobistych resentymentów opowieść o zderzeniu młodzieńczych marzeń i ideałów z twardą rzeczywistością i ich stopniowa dewaluacja. Jej głównym wątkiem jest rozpaczliwa sytuacja materialna ideowego inteligenta-pisarza, którego niemal bez reszty zaprzątają sprawy bytowe. Autor demaskuje życie artystyczne, w którym obowiązuje kumoterstwo i zgoła pozaartystyczna interesowność, a władza i pieniądze mają większe znaczenie niż talent, kompetencje czy pracowitość. Ostatnia okazja jest świadectwem pewnej egzystencji oraz mówi nam dużo o naszych czasach i o człowieku w ogóle.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKTOR PROWADZĄCY: Paweł Orzeł
OPIEKA REDAKCYJNA: Katarzyna Wójcik
KOREKTA: Andrzej Frączysty, Kamil Kowalski, Krzysztof Zadros
OKŁADKA I ILUSTRACJE: Kinga Gazda / Podpunkt
SKŁAD I ŁAMANIE: Studio Eldonejo, [email protected]
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2020
© Copyright by Zbigniew Dmitroca, 2020 © Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2020
ISBN 978-83-8196-106-6
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

I

Stał na poboczu. Coraz bardziej wściekły. Na przemian modlił się i klął na mijające go samochody. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z tobą, kurwa twoja mać! Co za hołota. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami... Niech cię szlag trafi, ty chuju, ty buraku za kierownicą! Ojcze nasz, który jesteś w niebie... A jedź do diabła, tłumoku! Początkowo w ogóle nie zwrócił na to uwagi. On, człowiek pióra, jak nieco staromodnie siebie nazywał. Ale ani odmawiane coraz szybciej zdrowaśki i ojczenasze, ani żarliwe przekleństwa nic nie dawały. Jak na złość nikt nie chciał się zatrzymać. Żona miała rację. Powinien był zostać w domu. W sobotę rano ruch jest niewielki, czego już nieraz doświadczył. Chłopi, którzy przesiedli się z furmanek za kierownice sprowadzonych z Reichu rzęchów, z wyższością patrzyli na machającego ręką podejrzanego typka. Miał tego świadomość, bo mieszkał tu już kilka ładnych lat i całym sercem nienawidził tej okolicy. Z początku próbował się temu opierać, przeświadczony, że niskie uczucia są mu z gruntu obce, że jest ponad. Szybko jednak stwierdził, że tylko marnuje swoją energię. W końcu się poddał. Przestał dbać o wygląd. Rzadko się golił, potrafił całe dnie chodzić niemyty i nieuczesany. Nie wiadomo kiedy idealnie wpasował się w otoczenie. Jakby był tutejszy. Jakby nigdy nie wyściubił nosa ze wsi. Jakby w ogóle nie mieszkał w mieście. A przecież mieszkał w wielu, i to całkiem sporych. Gdyby tak chodził jeszcze w gumofilcach, nikomu by nie przyszło do głowy, że jest intelektualistą. Nie lubił tego słowa, podobnie jak większości oderwanych od życia przedstawicieli tej kasty, ale niewątpliwie był intelektualistą. Wprawdzie nie pochłaniał już książek tak jak za młodu, ale ostatecznie był pisarzem. Niczego więcej nie potrafił. Chlubił się, że na etacie przepracował tylko rok. Kiedyś zapowiadał się na dobrego dziennikarza. Ale się nie zapowiedział. Zrobił wszystko, żeby po upadku niezależnego tygodnika nikt go nie chciał zatrudnić w innej gazecie. Przez kilka lat imał się przypadkowych zajęć, od czasu do czasu zarabiając publikacjami w pismach i pisemkach. Ze starszym kolegą poetą założył pismo satyryczne, które upadło, zanim wyszedł pierwszy numer, podkładał głos pod reklamy w telewizji niezależnej, pisał piosenki chodnikowe, rozklejał plakaty, strzygł żywopłoty, kosił trawę, grabił liście, kopał ziemię i mył doniczki u kumpla ogrodnika, koniec końców został nawet stróżem nocnym. Jak przeżył, pozostaje zagadką dla niego samego. To wtedy jeden z jego starszych kolegów po piórze publicznie rzucił mu w twarz oskarżenie, że chciał go okraść! On, który w dzieciństwie nie zerwał nawet wiśni z cudzego sadu! Zresztą już jako dziecko zauważył, że wszyscy mierzą go swoją miarą i wmawiają mu rzeczy, o których jemu się nawet nie śniło. I nigdy poza słowem honoru nie miał argumentów na swoją obronę. I tak jest do tej pory. I jak zwykle żona miała rację. Wcale nie musiał jechać. Mógł wysłać pocztą jakiś skromny prezent i nie stać teraz jak idiota. Ale postanowił pojechać. Wmawiał sobie, że przy okazji odbędzie podróż sentymentalną w rodzinne strony. Rzadko je teraz odwiedzał. Rodzice od dawna nie żyli, a dom bez nich nie był już domem rodzinnym, tylko domem rodziny, jego braci. A z nimi nigdy nie miał bliższego kontaktu. Nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że odkąd pamięta, żyli w innych światach. Tyle że byli sobie bliscy. Teraz nie był już dla nich dziwadłem i pośmiewiskiem, ba, prawdopodobnie był nawet powodem do dumy. Pisały o nim gazety, występował w radiu i telewizji. A nic tak nie nobilituje jak telewizja. Nawet w czasach, gdy może w niej wystąpić właściwie każdy, bo programy potrzebują medialnego mięsa. Za którymś razem, gdy odwiedził rodzinną wieś, zdał sobie sprawę, że sama telewizja już nie wystarcza, że oczekuje się od niego czegoś więcej. Zamożności. Sławni ludzie są bogaci. A przynajmniej tak ich sobie wyobrażamy. A on zamożny nie był. Nie rozumieli, że popularność niekoniecznie przekłada się na pieniądze. W jego przypadku się nie przekładała. Czego z kolei nie potrafił zrozumieć on. Wydawał kolejne książki i ciągle podróżował okazją, jak w latach studenckich. Nie miał nawet prawa jazdy. Wszystko to sprawiło, że nie wiadomo kiedy stał się odludkiem i mrukiem. Niegdyś był duszą towarzystwa, ale teraz towarzystwo odwiedza się samochodami, więc do nich właściwie nikt już nie zaglądał. Miał to w dupie, co często podkreślał, doprowadzając do rozpaczy żonę, ciężko znoszącą mimowolną samotność. Wzdragała się gdy z teatralną pogardą wypowiadał donośnym głosem przekleństwa. Wiedział o tym i z tym większą lubością inkrustował nimi swoje wypowiedzi. A kiedyś nie klął prawie wcale. Czuł do siebie odrazę, gdy czasami wyrwała mu się z ust jakaś kurwa. Stał już ponad godzinę. Było dosyć zimno. Zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej wrócić do domu. Pomyślał jednak o chrześnicy i zrobiło mu się głupio. Widział, jak przykro było jego córce, kiedy ojciec chrzestny nie przyjechał na jej komunię. Nie dość, że mieli tylko kilkoro gości, to jeszcze chrzestny przysłał tylko skromniutki prezent. Nie miał mu tego za złe, ale mógł przyjechać, nie mieszka przecież na drugim końcu Polski. Sam do kościoła nie chodził i cała ta sprawa była mu obojętna. Ale nie chciał sprawić przykrości chrześniaczce. Właściwie to nie miał najmniejszej ochoty zostać chrzestnym, ale ponoć tego się nie odmawia. Jemu odmówiono, on nie umiał. To była jedna z jego największych wad. Nie umiał odmawiać. Uczył się, choć przychodziło mu to z trudem, i teraz by odmówił. Wtedy jeszcze nie potrafił. A dawnemu koledze, z którym nie utrzymuje już żadnych kontaktów, bardzo wtedy na nim zależało, bo był kimś, był redaktorem. Co prawda pisemka założonego przez paru cwaniaczków, którzy sądzili, że wystarczy mieć układy z prezydentem i tytuł nawiązujący do nazwy miasta, żeby bez końca doić miejską kasę, ale jednak redaktorem. W największym mieście po prawej stronie Wisły, jak lubią podkreślać jego mieszkańcy. Redaktor to redaktor, taki kum zawsze może się przydać. A kolega był początkującym biznesmenem. Dziś już by go nie poprosił, choć od tamtej pory wydał co najmniej dziesięć książek, a kolega w młodości też pisał wiersze i miał słabość do ludzi pióra. Poetą nie został, za to jako trzydziestolatek przez pewien czas był wydawcą gazety, w której chciał go koniecznie zatrudnić jako redaktora naczelnego. Kiedy jednak się okazało, że dziewczyna zatrudniona jako maszynistka w ogóle nie potrafi pisać na maszynie, poczuł pismo nosem i zrezygnował z tej zaszczytnej funkcji. Gazeta nie miała szans na rynku i nie pożyła długo, ale kolega rozsmakował się w robieniu interesów. Nie wyszło z gazetą, to założył sklep, potem drugi, trzeci. Dziś miał hurtownię płytek ceramicznych i na pewno jeździł jakimś wystrzałowym wozem. Na pewno. Pamiętał go z lat licealnych. Uwielbiał szpanować swoim drogim i szybkim czeskim motocyklem. Czasami jeździł razem z nim. Kiedyś kumpel nieomal przewiózł go na tamten świat, ścigając się na wyboistej szosie z dużym fiatem, który wtedy był luksusem i mógł jechać nawet sto dwadzieścia na godzinę. Za to motor kolegi wyciągał do stu trzydziestu... Na szczęście Gutek był lepszym kierowcą niż poetą, dlatego teraz jedzie na komunię jego najmłodszej córki. Nie widział jej od chrztu i nie powinien zostać jej chrzestnym. Do kościoła przestał chodzić w szkole średniej. Przez wiele lat Bóg był dla niego pustym słowem. Przeraził się dopiero na pogrzebie matki. Stał w wiejskim drewnianym kościółku i wiedział, że jeśli się nie przełamie, nigdy już matki nie spotka. A była dla niego najważniejsza. Odruchowo poszedł do spowiedzi. Wybrałem wiarę, żeby mieć nadzieję, napisał wiele lat potem. Nadzieję na ponowne spotkanie. Tamto nawrócenie trwało tylko chwilę. Do kościoła nie wrócił, a pamięć o matce rzedła jak wytarty na łokciu rękaw. I kiedy do redakcji zadzwonił Gutek, znowu nie miał ani wiary, ani nadziei. Nie umiał jednak mu tego powiedzieć, zaskoczony i mile połechtany jego telefonem. Przez chwilę czuł się ważny. Nie odmówił. Kiedy się potem nad tym zastanowił, było już za późno. Pojechał na chrzest i bez spowiedzi przystąpił do komunii. Zgrzeszył. Wtedy jednak nie uznawał pojęcia grzech. Nie czuł się komfortowo, ale nie miał też wielkich wyrzutów sumienia. A potem kontakt się urwał. Jako były dziennikarz nie był już atrakcyjny towarzysko. W ogóle nie był atrakcyjny, a jeszcze później, gdy na kilka miesięcy został stróżem nocnym, uznał, że nie ma się czym chwalić. Spadał coraz niżej w hierarchii, a kolega w tym czasie rozkręcał interes. Kiedyś zadzwonił do niego na lekkim rauszu, ale rozmowa się nie kleiła. Potem zadzwonił raz jeszcze, z prośbą o pieniądze na książkę, którą chciał wtedy wydać. To był ich ostatni kontakt. Kolega pieniądze chętnie chciał mu dać, ale on uniósł się honorem i nie poprowadził sprawy do końca. A honorem unosił się rzadko. Był wprawdzie aż do przesady zasadniczy, ale honor wydawał mu się czymś anachronicznym. Z zachwytem czytał o świętym Ignacym Loyoli, szlachcicu, który, gdy postanowił zostać mnichem, żebrał na ulicach Madrytu. A było to złamanie zasad szlacheckiego kodeksu honorowego. Sam nigdy by się na to nie zdobył. Poczuł, że się upokarza i więcej nie zadzwonił. Nawet nie wiedział, w jaki sposób Gutek go odnalazł. Skrzywił się, gdy wyjął z koperty koszmarne złote zaproszenie, pewnie najdroższe, jakie można było kupić. W pierwszym odruchu stwierdził, że nie pojedzie. Potem się zreflektował. Pomyślał o Bogu ducha winnej dziewczynce. Co ją w końcu obchodziło, że drogi ojca rodzonego i chrzestnego dawno się rozeszły? Nie wolno obciążać dzieci problemami dorosłych. Postanowił pojechać, a przy okazji zafundować sobie podróż sentymentalną. Nie ośmieszaj się, mówiła mu żona. Skoro to taki bogacz, będziesz się tam źle czuł. I co z tego, że jesteś pisarzem? Dla niego jesteś gównem. Żona niezmiernie rzadko używała wulgaryzmów. Przejęła od niego metodę akcentowania nimi zdań wyjątkowo ważnych. Nie pasowało to do niej i strasznie go te sporadyczne bluzgi drażniły. Nie reagował, bo nic by to nie dało, a tylko wywołało kolejną kłótnię. Oboje byli uparci i nieczęsto ustępowali. Kochali się, co do tego nie miał wątpliwości, ale dwa mocne charaktery toczyły ze sobą nieustanną walkę. Kasiu, tłumaczył jej podniesionym głosem, niby czego mam się wstydzić? Nie pamiętasz, jak naszej córce było przykro, gdy nie przyjechał jej chrzestny? Z mojej strony to żadne poświęcenie. Nie robię tego ze szczególną przyjemnością, ale i bez obrzydzenia. Zrobisz, jak zechcesz, skwitowała żona. I po chwili dodała tonem skargi: Dlaczego ty zawsze musisz stawiać na swoim? Dlaczego? Czując, że kłótnia wisi w powietrzu, nic nie odpowiedział. W gruncie rzeczy uważał, że jest człowiekiem ustępliwym. Był, ale tylko w swoich oczach. Z wiekiem coraz trudniej dawał się do czegokolwiek przekonać. No i stał teraz już ponad godzinę i coraz bardziej się wahał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że będzie tam tylko kwiatkiem do kożucha. Kierowały nim przekora i ciekawość. Nigdy nie był na takiej nuworyszowskiej uroczystości, słyszał tylko różne opowieści. A nuż coś o tym napisze? Przez ostatnie dwadzieścia lat marzył o napisaniu nowego Wesela. Ale tylko marzył, pisali inni. Ciągle się spóźniał ze swoimi pomysłami. Właściwie to się nie spóźniał, tylko ich nie realizował. Wystarczała mu świadomość bycia pierwszym. Kiedy ukazał się pierwszy tom Harry’ego Pottera coś go tknęło. Zaczął kartkować stare bruliony, przypomniawszy sobie, że w jednym z nich zanotował pomysł na powieść dla dzieci. Gdy odnalazł tamte zapiski, z przerażeniem stwierdził, że pomysł miał niemal identyczny! Zrobiło mu się gorąco. Podekscytowany poszedł do pokoju i przeczytał żonie. To twoje? Moje. A wiesz kiedy to zapisałem? Kiedy o Potterze jeszcze nikomu się nie śniło. Nawet samej autorce. Zobacz. W tym brulionie pisałem przeszło dziesięć lat temu. Kupiłaś mi go na Gwiazdkę. Szkoda, że nie napisałeś więcej. Szkoda, powtórzył za żoną. Ale nawet gdybym napisał, i tak nic by z tego nie było. Kto na świecie czyta polskich pisarzy? Znają tylko Lema, no, kiedyś jeszcze czytali Sienkiewicza. Ale może zaczęliby czytać ciebie, zażartowała Kasia. No właśnie, mnie, powiedział bez wiary w głosie. Mnie. Stał już prawie dwie godziny. Właściwie to nawet lubił takie sytuacje, z wyjątkiem jesiennej pluchy albo mrozu. Wtedy z każdą minutą klął coraz bardziej i nie w głowie mu były ani wspominki, ani układanie fabuł kolejnych nie napisanych powieści i dramatów, o których opowiadał przy wódce i bez wódki. Bo w gruncie rzeczy był gawędziarzem. Przez pierwsze lata swojego dobrowolnego zesłania potrafił rozmawiać ze wszystkimi i o wszystkim. Dopiero po jakimś czasie zauważył, że ulubionym tematem autochtonów jest pogoda! Ilekroć poruszał inne sprawy, rozmowa się urywała. Nie mieli do niego zaufania. A przecież był swój chłop, co to i piwo pod sklepem wypił, i pożartować potrafił. Do czasu. W pewnym momencie zorientował się, że jest ciągle sprawdzany, potem, że zaczyna być lekceważony, a nawet pogardzany. Wtedy przestał się spoufalać, obiecawszy żonie, że nigdy więcej do knajpy nie wstąpi, nie przystanie pod sklepem z miejscowymi. Zresztą sklep koniec końców został zlikwidowany, bo te same towary można było kupić taniej w pobliskim miasteczku, więc utarg spadał i spadał, aż kolejni nieopierzeni biznesmeni zorientowali się, że na samym piwie daleko nie zajadą i wyjechali do pracy za granicą. Wtedy zupełnie stracił kontakt z wsią. Do tego stopnia, że gdy umierali sąsiedzi zza miedzy albo z przeciwka, o ich śmierci dowiadywał się po kilku miesiącach i to nie na wsi, tylko w miasteczku, ponieważ na wsi nikomu do głowy nie przyszło, żeby mu o tym powiedzieć, bo na wsi wszyscy o wszystkim wiedzą, a potem i tak nikt mu nie wierzył, że nie wiedział. Na szczęście w miasteczku lubił sobie uciąć pogawędkę z panią z kiosku i wcale mu nie przeszkadzało, że mówił raczej on niż ona. Dzięki tym pogawędkom nie tracił kontaktu z okoliczną rzeczywistością. Tak więc żył w coraz większej izolacji i osamotnieniu, i nawet było mu z tym dobrze, o ile choć na chwilę zapomniał, że znowu trzeba zapłacić za prąd, za telefon, za życie. Spojrzał na zegarek w prehistorycznej komórce i postanowił, że jeśli w ciągu kwadransa nic się nie zatrzyma, wraca do domu. Ostatecznie może pojechać po południu. Co prawda wtedy do domu rodzinnego dotrze dopiero na wieczór i nie zdąży już nikogo odwiedzić, ale w końcu nie jedzie w odwiedziny, tylko na pierwszą komunię, a ta jest przecież na sumie w niedzielę.

Zapalił papierosa i z niezadowoleniem stwierdził, że w paczce zostały mu dwa ostatnie. Stał zrezygnowany i już nie liczył, że ktoś go zechce zabrać. Szlag by to trafił! Do domu nie może teraz wrócić, bo nie będzie miał co palić. Zdesperowany machał na wszystkie samochody. Ze zdziwieniem zauważył, że jeden się zatrzymał. Podbiegł i otwierając tylne drzwi, zaczął mówić zwyczajowe dzień dobry, gdy zorientował się, że za kierownicą siedzi zakonnica! Obok niej siedziała druga. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wymamrotał pamiętaną z dzieciństwa formułę powitania, dokąd siostry jadą? A dokąd pan chce? Jak najdalej, zażartował. A konkretnie? Chociaż do Goryczkowa. Proszę wsiadać. Bardzo siostrom dziękuję, przyznam szczerze, że już miałem zrezygnować z podróży, bo trochę zmarzłem. Zaraz się pan zagrzeje. A długo tak pan stał? Ze dwie godziny. A co, autobus nie przyjechał? Gdzież tam. Tutaj prawie nie ma już autobusów, a w weekendy można się stąd wydostać tylko okazją, albo na piechotę. Gdyby było bliżej, poszedłbym pieszo, ale to trochę za daleko. A pan stąd? zagadnęła siostra kierowca. Stąd, ale nietutejszy, zebrał się na kolejny żart. Mieszkam tu, ale stąd nie pochodzę. Za żoną pan przyjechał czy za pracą? Ani za żoną, ani za pracą. Tak się jakoś tu zabłąkaliśmy i mieszkamy. To ładne strony, jak w górach. Bardzo lubię tędy jeździć, kontynuowała kierująca. No właśnie, ładne. Dlatego tu mieszkamy. A z daleka państwo przyjechali? wtrąciła się współpasażerka. Z dalsza niż nam się początkowo wydawało. Z Wróblina. Z Wróblina? To spory kawałek. A co was tu przygnało? zaciekawiła się druga siostra. Sentymentalizm. Tak się nam tutaj spodobało, gdyśmy przyjechali oglądać dom, że postanowiliśmy się przenieść. Odważni z państwa ludzie, powiedziała ta z prawej. Przenosić się tak w nieznaną okolicę. Siostry też, skoro nie bały się siostry mnie zabrać, zażartował ponownie. A czego tu się bać, zareagowała ta z lewej. Proszę pana, ja zabiłam kiedyś człowieka! Sam się prosił o śmierć. Wyskoczył mi z boku motorem, dosłownie przed samą maską, nawet nie zdążyłam hamulca nacisnąć! A jechałam tak jak dzisiaj. Nie ma się czego bać, proszę pana, nie ma się czego bać, powtórzyła dla podkreślenia, wszystko w rękach Boga, wszystko w rękach Boga, proszę pana. Ach, jak on lubił takie spotkania i rozmowy. To była nagroda za upokarzające w jego wieku wystawanie przy szosie i machanie na samochody. To było dotykanie życia, jakiego nie dotknąłby, gdyby sam jeździł autem. Kiedyś nawet doszedł do wniosku, że gdyby był redaktorem naczelnym poczytnej gazety, nakazałby pracującym dla niego dziennikarzom, by jeździli do redakcji autobusami czy tramwajami, nie zaś swoimi luksusowymi brykami. Po to, żeby cały czas mieli kontakt z życiem czytelników, żeby nie zapominali, że ludzie w autobusach śmierdzą, są brzydcy, spoceni, wulgarni. Świat zza szyby samochodu jest jak gówno w celofanie. Ale nigdy nie będzie redaktorem naczelnym. Nie został nawet naczelnym „Tygodnika Kowalów”, który wydawał jego ówczesny kolega, dziś właściciel hurtowni płytek i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Kto wie, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby tym naczelnym wtedy został? Czy byłby dziś jego wspólnikiem w interesach, kierownikiem hurtowni czy tylko sprzedawcą w sklepie firmowym? A może byliby teraz śmiertelnymi wrogami, bo nic tak podobno nie rujnuje przyjaźni jak wspólne interesy. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, bo nie znosił rozważań, co by, gdyby. Takie spekulacje uważał za niegodne jego intelektu i traktował je na równi z rozmowami o pogodzie. W dzieciństwie w podobnych sytuacjach mówiło się: gdyby babka miała wąsy, toby dziadkiem była. Z zamyślenia wyrwał go głos siostry od wypadku. Co się pan tak zadumał? Nastraszyłam pana swoją opowieścią? Przepraszam, mało spałem w nocy i poczułem senność. Nie ma co się rozsypiać, zaraz będzie musiał pan wysiąść. A pan tylko dotąd? Nie, nie, ja to właściwie do Zabłocia, ale w sobotę łatwiej dojechać tędy, krótszą trasą w wolne dni nic o tej porze nie jeździ. Szkoda, że tam nie jedziemy, bo byśmy pana dowiozły na miejsce, mamy tam dom zakonny, ale dzisiaj nam nie po drodze. Rzeczywiście szkoda, bo z przesiadkami tych kilkadziesiąt kilometrów to cała wyprawa. Naprawdę. Kiedyś zajęło mi to całe popołudnie. A samochodu własnego pan nie ma? Jakoś nie mogę się na to zdobyć, skłamał. Ciągle mi się wydaje, że nie jest niezbędny. A to wygoda, wtrąciła współpasażerka. Wygoda, dodała kierująca, ale dosyć kosztowna. Jasne, za wygody trzeba płacić. Na szczęście takie niewygody jak dzisiaj rzadko mi się zdarzają, przeważnie w sobotę i niedzielę siedzę w domu, a na tygodniu jest dużo łatwiej. Jeżdżą busy. To gdzie pana wysadzić, bo my zaraz skręcamy w lewo. Tam, gdzie można, może gdzieś za zakrętem. Podziękował i wysiadł. Odruchowo sięgnął do kieszeni po papierosa i stwierdził, że poszuka sklepu, a przy okazji sprawdzi na przystanku, czy mimo wszystko nie jeżdżą jakieś busy. A nuż? Gdyby było trochę później, mógłby wypić piwo w nieprzytulnej knajpie, której wystrój pamiętał co najmniej stan wojenny albo i wczesnego Gierka, i w której nigdy nie było żywego ducha. Ale nie chciał zaczynać dnia od piwa, tym bardziej że pod wieczór czekała go wódka z braćmi albo z kuzynami, a przyjeżdżać wstawionym do domu rodzinnego nie wypada. Nie uznawał nadmiernej celebry ani zadęcia, ale na ogół starał się trzymać fason. Z tym fasonem to jednak problem. Co innego trzymać fason w kawiarni, co innego w podłej spelunie. Długo wydawało mu się, że to nic trudnego, ot, wystarczy odrobina inteligencji i elastyczności, w praktyce okazywało się to znacznie trudniejsze i koniec końców doszedł do wniosku, że wystarczy mu już tych obserwacji życia codziennego polskiej prowincji, bratania się z ludem, bo kiedy wejdziesz między wrony musisz krakać jak i one, a to absolutnie nie wchodziło w grę. Z tego względu jednakowo źle się czuł w spelunce, jak i w ekskluzywnej knajpie, mierził go i dres, i smoking, trochę więc obawiał się jutrzejszej imprezy pierwszokomunijnej, bo nie wystroił się na nią jak stróż w Boże Ciało, włożył lnianą marynarkę, która łatwo się gniecie i po podróży wygląda jak wyjęta psu z gardła. Krawata z zasady nie nosił, no od wielkiego dzwonu. Wrodzona przekora kazała mu się ubrać na wpół letniskowo i nie poddawać się dyktaturze uroczystości. Może zresztą wcale nie będzie przyjęcia na sto osób, może będzie skromnie, przecież kolega najpierw chciał zostać księdzem i przez rok był w seminarium duchownym, może zostało mu trochę dawnej pokory ducha, może pieniądze nie przewróciły mu do końca w głowie? A jeśli nawet przewróciły, to może zdążył już do nich przywyknąć, oswoić się, otrzeźwieć i nie szpanować przed całą okolicą? Wrócił do maleńkiego puściutkiego rynku i odszukał sklep spożywczy. Kupił paczkę LM-ów, wypił na miejscu coca-colę i zaopatrzony w dwa cebularze na przaśnym cieście drożdżowym, co jest coraz większą rzadkością, udał się w stronę przystanku. Z trudem odnalazł rozkład jazdy busów i przekonał się, że nie ma co liczyć na komunikację publiczną. Wybierając się w sobotę z rana wiedział, że droga, którą można przejechać samochodem w niespełna godzinę, i to w tempie spacerowym, będzie się ciągnęła jak guma arabska. Ale przecież nigdzie się nie śpieszył. Jest dopiero wpół do dziesiątej. Tak czy owak jakoś dojedzie dziś do Niewidkowa, a stamtąd już tylko rzut beretem do Kowalowa. Znowu poczuł się jak w czasach studenckich, kiedy przemierzał Polskę stopem, a właściwie okazją, bo słowo „stop” jakoś nie zapisało się w jego słowniku. Wtedy nieraz była to konieczność, bo trudno się było dostać do autobusu, teraz pozostało przyzwyczajenie. W pewnym okresie życia, tuż po trzydziestce, myślał, że z tego wyrósł, że nie ma już ochoty wystawać na rogatkach miast, ba, że w pewnym wieku nie przystoi zdawać się na cudzą łaskę i niełaskę. Kiedy jednak zaczęły znikać kolejne linie autobusowe, rad nierad wrócił do dawnych nawyków i mimo że był o kilka kolejnych lat starszy, wolał jeździć okazją niż okrężną drogą, która i tak kończyła się pieszą wędrówką do domu. Kalkulował, że jeśli nawet postoi pół godziny, to i tak będzie u celu mniej więcej w tym samym czasie, a ominie go czterdziestominutowy marsz. Wypaliwszy kolejnego papierosa, wyjął z foliowego woreczka cebularz i zaczął go z apetytem jeść. Po kilku minutach doszedł za zakręt drogi, gdzie na wprost cmentarza była niewielka zatoczka, wydała mu się odpowiednim miejscem do zajęcia pozycji. Nim się obejrzał, kończył już ten cebulowy rarytas żydowskiej biedoty, zamieszkującej niegdyś te strony i to miasteczko, o miejskości którego świadczył tylko kwadrat dawnego rynku. Kiedy dwadzieścia lat wcześniej wyjechał na studia do Poznania, najbardziej brakowało mu cebularzy i zwykłych pierogów ruskich, które w jego domu były po prostu pierogami. Cebularzy z domu nie pamiętał, zetknął się z nimi dopiero w czasach liceum w Zabłociu. Za to z wczesnego dzieciństwa doskonale zapamiętał podpałki, wszędzie indziej nazywane podpłomykami. Ach te podpałki z ciasta z żytniej mąki! Świeżo upieczonego chleba nie wolno było jeść, musiał wystygnąć, nie rozumiał wtedy dlaczego, ale matka, z natury wyjątkowo łagodna, surowo tego przestrzegała, strasząc bólem brzucha, i dopiero wiele lat później dowiedział się, że taki sam zakaz obowiązuje w wojsku, bo zjedzenie gorącego pieczywa grozi skrętem kiszek. Skąd o tym wiedziała matka, nigdy się nie dowie. Czekał więc z rodzeństwem na podpałki. Podpałki można było jeść zaraz po wyciągnięciu z pieca, jeszcze gorące. Ostatni raz taki domowy chleb jadł chyba właśnie u Gutka. Jego matka piekła chleb długo po tym, gdy wieś dała się przekonać do chleba kupczego, z geesowskich piekarń. Był to najgorszy chleb, jaki jadł w całym życiu. Czasami tak spalony i płaski, jakby piekarze siedzieli na nim podczas wypiekania. Gutek mieszkał w sąsiedniej wiosce i miał sporą gromadkę rodzeństwa, i widać rodzice byli oszczędniejsi, a może tylko staromodni. W każdym razie ostatni raz jadł domowy chleb u niego i bardzo się dziwił, że jego matce chce się jeszcze piec. Lubił o tym wszystkim opowiadać, dopóki nie zorientował się, że słuchacze coraz częściej patrzą na niego jak na zaginione ogniwo procesu ewolucji. Rozumieli go tylko dużo starsi, których miał wokół siebie coraz mniej, coraz mniej. A tak długo wydawało się, że zawsze będzie młody! Jeszcze kilka lat temu uważał, że nie ma po co się śpieszyć, że wszystko przed nim, dziś wie, że to nieprawda. Spojrzał na cmentarz po drugiej stronie szosy i zaczął w myślach liczyć wszystkich krewnych, sąsiadów i znajomych, bliższych, dalszych, na których pogrzebach był albo i nie, ale umarli w ciągu jego niedługiego życia. Dziadków nie pamiętał, bo zmarli, zanim się urodził. Jeden, ojciec matki, co to był w Mandżurii na wojnie rosyjsko-japońskiej, zmarł kilka miesięcy przed jego urodzeniem. Wujek Szczur zmarł w tym samym miesiącu, w którym on się urodził, wujek Bronek, starszy brat matki, niewiele wcześniej. Pierwszy pogrzeb utkwił mu w pamięci na zawsze. Miał pięć lat. Umarła żona Antka Palikota, młynarza z niewidkowskiego młyna. Stał w tłumie wypełniającym cały podwórek. Słyszał płacz. Nigdy wcześniej nie uczestniczył w takiej ceremonii, był zupełnie zdezorientowany. Wprawdzie mama powiedziała, że idą na pogrzeb, ale nie wytłumaczyła, że pogrzeb jest wtedy, gdy ktoś umiera. Ale tak samo nie wiedział, co to znaczy umrzeć. Młodszy o rok Andrzej „Młynarczyk”, rezolutny kuzyn, którego ojciec był kierownikiem we młynie, wyjaśnił mu, że ona wcale nie umarła, tylko tak śpi, a jak się wszystko skończy, to wstanie. Mówił coś jeszcze, co pewnie powiedzieli mu w domu, żeby złagodzić dziecięce doznanie śmierci. Jemu nikt niczego nie tłumaczył, nikt nie powiedział, że umrzeć to przestać żyć. Ale co to znaczy przestać żyć? Bo skoro Palikotka nie umarła naprawdę, to po co to zbiegowisko, dlaczego płaczą jej dzieci? Wiedział, że to płaczą jej dzieci, bo wszyscy szeptali, że ich szkoda, że osierociła ich czworo. Z jedną z córek, starszą o rok Grażyną, chodził potem do klasy. Ale wtedy o tym pogrzebie nie pamiętał. Wspomnienie wróciło po wielu, wielu latach. Zastanawiał się wielokrotnie, jak daleko sięga pamięć. Kiedyś, gdy spotkał w sklepie syna tej Palikotki, która już dawno obróciła się w proch na parafialnym cmentarzu, powiedział mu, że pamięta pogrzeb jego matki. Adaś nie zareagował, co go nieco zbiło z pantałyku. Taki ból czy zupełna obojętność? Spytał, w którym to było roku, bo pamięta tylko tyle, że był jeszcze mały. Adaś powiedział rok. Obliczył, że miał wtedy pięć lat z hakiem. Potem w najbliższym sąsiedztwie pogrzebów długo nie było. Ale Niewidków to duża wieś, co rusz ktoś umierał lub ginął. Nie wiadomo dlaczego samobójcy upodobali sobie śmierć na torach kolejowych w niedalekim Miączynie. Zresztą na torach tracili życie nie tylko samobójcy. Co pewien czas na przejeździe ginął jakiś motocyklista, któremu zbyt śpieszyło się na drugą stronę. Tak czy owak, przez ładnych parę lat nikt w najbliższym sąsiedztwie nie umarł. Aż w końcu śmierć zajrzała do domu jednego z najbliższych kolegów. Umarł jego ojciec kolejarz. To było pod koniec podstawówki. Potem znowu było kilka lat ulgi. Aż w trzeciej klasie liceum zmarł mu ojciec. I się zaczęło. Po ojcu cioteczny brat Franek, na tyle od niego starszy, że w dzieciństwie nie wiedział, czy może do niego mówić po imieniu. A potem, niemal rok po roku, wujek Zygmunt, wujek Jabłoński ze staromodnym wąsem anglikiem, obaj wysocy i rośli, stryjenka, sąsiad, sąsiadka. Nie o wszystkich śmierciach dowiadywał się na bieżąco. Nie na wszystkich pogrzebach był, bo przez wiele lat mieszkał daleko od domu rodzinnego. Potem dochodziły go wiadomości o śmierciach nauczycieli i kolegów, z klasy, z roku, ze szkoły, ze studiów. Rówieśnych, starszych, młodszych, bliższych i dalszych. Dopóki jednak były to tylko suche informacje, docierające do niego z daleka i przeważnie długo po fakcie, dopóki nie bywał na pogrzebach, nie widział zmarłych w otwartej trumnie, dopóty świadomość ich odejścia dochodziła do niego powoli. Nie odczuwał trwogi śmierci. Gdy w pewnym momencie poumierali starsi koledzy od kawiarnianego stolika, poczuł się osierocony po raz drugi. Zdał sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu. Gdy kilka lat wcześniej dowiedział się o śmierci Darka Króla, jednego z najbliższych przyjaciół z akademika, płakał jak bóbr. Wyrzucał sobie, że ich drogi się rozeszły, bo czuł, nie, miał tego pewność, że Darek potrzebował jego przyjaźni jak nikt inny. Dookoła niego trwało umieranie. Wiele śmierci było zdecydowanie przedwczesnych, bezmyślnych. Choćby ten blondynek, który kiedyś przy piwie zwierzył mu się, że też pisze wiersze, po czym wyrecytował przy barze w kałczewskiej mordowni częstochowskie wierszydło na modłę piosenek disco polo. Oczekiwał poklasku. Wyobraził sobie, że spotkał w nim bratnią duszę. Dziewczynom moje wiersze się podobają, mówił z wyraźną dumą w głosie. To dobrze, powiedział, nie wyrażając opinii o wierszu, nie chcąc chłopaka niepotrzebnie pognębiać. Nie wiedziałem, że tutaj dziewczyny czytają jeszcze wiersze. To nie dziewczyny, rzucił blondynek, to ja im czytam. Niech pan pisze dalej, powiedział, choć zdawał sobie sprawę, że sam takie wiersze pisał, mając lat trzynaście czy czternaście, nie dwadzieścia. Blondynka zabił samochód, gdy pijany wracał nocą z knajpy, w której się poznali. Po pijanemu zawsze szedł środkiem szosy, żeby być lepiej widocznym. Zginął na ostrym podwójnym zakręcie, który chcąc nie chcąc kierowcy machinalnie ścinają, zwłaszcza w nocy. Albo Kutuła. Miał niewiele po pięćdziesiątce. Umarł pod własną jabłonią i przez kilka dni nikt tego nie zauważył. Było koszmarnie upalne lato. Ciało zaczęło się rozkładać i śmierdzieć. Lisy podchodziły z pobliskiego lasu i obgryzały mu palce. A może nie lisy, tylko jego piesek, z którym wszędzie chodził? Krowy ryczały niepojone i niekarmione, i nikogo to nie zdziwiło, nie zainteresowało. Widać ryczały tak nieraz, bo Kutuła, stary kawaler, a do tego wzięty mechanik samochodowy, okropnie pił. Kilka lat temu napisał o nim wiersz. Kutuła rządzi światem. Na wszelki wypadek nigdy mu go nie pokazał, bo Kutuła głupi nie był, ale za mądry też nie, a wiersz mu wcale nie pochlebiał. Mógł zresztą dać jakiekolwiek fikcyjne nazwisko, na przykład Gaduła czy Gomuła. Ale po co? Przecież niejednemu psu Burek. Takich Kutułów są tysiące, miliony. I to oni wygrywają w procesie ewolucji. Są silniejsi i mają rację. Pogubił się w końcu w rachubie i stwierdził, że nie ma ochoty zaczynać liczenia od nowa. Bez emocji przeniósł spojrzenie na znajdujące się tuż przy cmentarzu boisko. Nie widział w tym sąsiedztwie nic dziwnego ani niestosownego. W końcu boisko to nie zakład pogrzebowy naprzeciwko szpitala. Zresztą młodość nigdy nie pojmie starości, nigdy, powoli zaczyna to do niego docierać. Grał kiedyś na tym boisku. Miał szesnaście albo siedemnaście lat. Należał do LZS-u, choć wtedy gra w piłkę już go właściwie nie interesowała. Przyjechali z Niewidkowa na pace żuka. Patrzą, a na boisku trawa do połowy goleni i na dodatek pasą się krowy! Gospodarzy ani widu, ani słychu. Pojawili się dopiero po jakimś czasie, zabrali krowy, które widocznie miały wypaść przerośniętą murawę. Na dobrą sprawę powinni wziąć mecz walkowerem, bo boisko nie było przygotowane do gry. Ale skoro już przyjechali, postanowili zagrać. Piłka co rusz chowała się w trawie i trudno ją było porządnie kopnąć. On grał na lewej obronie, bo zwykle nikt nie chciał na tej pozycji grać. Wiadomo, większość ataków idzie prawą stroną właśnie na lewą obronę. W pewnym momencie piłka zatańczyła przed nim w murawie. Rosły przeciwnik się zamachnął i zamiast w piłkę trafił go w goleń. Ślad ma do tej pory. Z bólu zaczął tańczyć na jednej nodze i tańczył tak dobrych kilka minut, a sędzia nawet nie odgwizdał wolnego. Przegrali. Żałowali, że nie wzięli tego meczu walkowerem. W drodze powrotnej kapitan, w dzieciństwie z powodu niskiego wzrostu i obłego kształtu przezywany przez młodszego brata Bałabuchem, czyli pieczonym pierogiem bez nadzienia, niespodziewanie oświadczył, że przeciwnicy jednak im to zwycięstwo oddali, bo i tak nie mieli już szans na pierwsze miejsce w rozgrywkach, a ich drużynie groził spadek, czyli wypadnięcie z gry, bo niższej ligi już nie było. Wydało mu się to dziwne, no bo jak mogli wygrać, skoro przegrali? A jednak wygrali. Nieraz się zastanawiał, że ilekroć widzi to boisko, nie ma w nim śladu emocji. A przecież taniec na jednej nodze pamięta jak mało którą sytuację ze swojego życia. Dziś ma też świadomość, że był mimowolnym świadkiem sportowego oszustwa, korupcji, ale wtedy prawdopodobnie nikt z drużyny tego słowa nie znał. To był jego ostatni kontakt z piłką nożną. Chodził do liceum plastycznego i sport zszedł na dalszy plan, mimo że przez całe dzieciństwo wszystkie przerwy spędzał na szkolnym boisku i grał z kolegami na podwórzu. Bramką były wrota stodoły albo brama wjazdowa. Albo dwie cegłówki, a jeśli nie cegłówki, to dwie pary wideł. Uczyli się centrować i główkować szczupakiem jak Szarmach, ćwiczyli karne i każdy marzył o strzeleniu gola z kornera tak samo jak Deyna. Strzelić gola z kornera! Albo z przewrotki, jak to raz zrobił pewien Niemiec, którego nazwiska już nie pamięta. Jednej wiosny doszedł do wniosku, że dobry piłkarz powinien umieć kopać piłkę obiema nogami. Rozłożył na podwórzu cegłówki i codziennie trenował prowadzenie piłki pomiędzy nimi lewą nogą. W tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Potem wbił w ziemię dwie pary wideł i strzelał lewą nogą do bramki. Potem uczył się dryblować, lewa do prawej, prawa do lewej, lewa do prawej, aż wreszcie uznał, że jako tako mu to wychodzi. Kto by wtedy pomyślał, że kiedyś zupełnie straci serce do sportu? Teraz nie ogląda nawet mistrzostw świata. Nic. Kilka lat temu napisał hymn dla drużyny, której fuksem udało się dostać do ekstraklasy i przez pewien czas utrzymywać na pierwszym miejscu. Piosenkę zaśpiewał pewien sławny wokalista jeszcze sławniejszego wówczas zespołu. Kiedy potem dziennikarze pytali go, czy jest kibicem piłkarskim, odpowiadał dyplomatycznie, że wielbicielką futbolu jest jego żona. Nie dodawał, że żona ogląda tylko Ligę Mistrzów albo mistrzostwa, bo polskiej piłki oglądać się nie da. Przypomniał sobie o żonie. Właściwie to powinien do niej zadzwonić, ale wczoraj się pokłócili i nie miał ochoty opowiadać jej, że właśnie stoi kilkanaście kilometrów od domu i bezmyślnie gapi się na cmentarz. Zadzwoni później, może z Zabłocia albo dopiero z Niewidkowa. Telefon komórkowy to droga zabawka, po co niepotrzebnie wydawać pieniądze, no po co? Z wiekiem robił się coraz oszczędniejszy. Drżał nad każdą złotówką. Żonę strasznie to irytowało. Wypominała mu wszystkie jego wyjazdy, choć dobrze wiedziała, że nie ruszał się z domu bez potrzeby. Na dobrą sprawę wyjeżdżał tylko w celach zarobkowych. Zresztą coraz niechętnej. Marzył, żeby choć raz pojechać gdzieś zupełnie bez celu. Bo nawet ten wyjazd nie był bezcelowy. Ciągle nie wie, czy postąpił słusznie, ale coś go do tego wyjazdu pchało, czuł, że musi. Niczego sobie nie obiecywał, tak przynajmniej wmawiał sobie i żonie, zasłaniał się analogią do ich córki, choć tak naprawdę wcale nie czuł się w obowiązku. Niewiele go to obce dziecko obchodziło. Może gdyby ją choć raz od chrztu zobaczył, czułby jakąś więź. A mimo to ciągnęło go jak wilka do lasu. Było to silniejsze niż wszelkie rozumowe wytłumaczenia. Kiedyś co pewien czas gnał przez pół Polski w rodzinne strony, żeby nabrać energii. Żeby jak feniks odrodzić się z popiołów klęsk i niepowodzeń, jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało. Teraz nie miał już takiego miejsca. Rodzinny dom był coraz bardziej mityczny i wolał zbyt często nie konfrontować wspomnień z rzeczywistością. Mimo to jechał. Teraz już było za późno, żeby się wycofać. Zresztą nie zamierzał się wycofywać. Bo ileż i dokąd można się cofać? A uciekał i cofał się odkąd pamięta. Po raz pierwszy w pierwszej klasie liceum, kiedy na początku roku pobił się w internacie z kolegą z klasy. Polała się krew. Musieli ich rozdzielać. Potem, o dziwo, zaprzyjaźnili się i nigdy więcej nie wrócili do tamtego incydentu. Pękł, kiedy matka po wywiadówce odwiedziła go w internacie. Gdy ją odprowadzał, rozpłakał się i chciał wrócić z nią do domu, do świata, w którym czuł się bezpieczny. Po przegranej bójce zdał sobie sprawę, że wystarczy kilka centymetrów różnicy we wzroście, żeby nie mieć racji. To mocno naruszyło jego wrodzone poczucie sprawiedliwości. Na szczęście miał mądrą matkę. Przekonała go, żeby został. W szkole i w internacie. Niedługo potem zapisał się na boks. Nie dlatego, że chciał się zemścić. Chodzenie na zajęcia pozalekcyjne było jedynym sposobem na opuszczenie internackiego getta. Inni mieli większe szczęście, załapali się na zapasy. Był jedynym chłopakiem z plastyka trenującym boks, co wzbudzało sensację i agresję chłopaków z zawodówki. Dla niego to była zabawa, im chodziło o dowartościowanie się i wybicie ponad zawodówkową przeciętność. Potrafił jednak zebrać się w sobie i na sparingach nie był ofiarą losu. Na szczęście w sporcie obowiązuje wagowość. W życiu nie obowiązywała. Mimo to długo i wbrew wszystkiemu uparcie wierzył w sportowe zasady gry. Czuł, że inteligencją góruje nad większością kolegów. Ta świadomość nie pozwalała mu robić uników i chować głowy pod poduszkę. Mama uczyła, że pokorne cielę dwie matki ssie. Słuchał tego od lat. Słuchał i buntował się całym sobą. Nie rozumiał, że doświadczenia matki i jego są nieporównywalne. Ale który piętnastolatek potrafi stanąć w sytuacji swojego rodzica? Żaden. A jeśli jakikolwiek myśli, że wie więcej, jeśli nawet przewyższa rodziców inteligencją, po dwudziestu latach staje wobec tego samego. Jego dziecko nie uznaje wagi doświadczenia. Nie inteligencji, a doświadczenia, i znowu chce walić głową w mur, a doświadczenie uznaje za oznakę słabości i stetryczenia. Wbrew pozorom to jednak dzieci mają rację. Nawet jeśli przegrywają, mają rację. Przeżuwał kolejny cebularz, a przeszłość kołowała nad nim jak stado wron. Wron czy raczej gawronów, które rano i wieczorem od wiosny do jesieni przelatywały nad rodzinnym podwórzem. Na kilka chwil niebo robiło się czarne, a powietrze przepełniał ptasi gwar. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby do tych wron celować z łuku czy z procy. Kto wie, czy byłby takim miłośnikiem ptactwa, gdyby w domu wisiała na ścianie wiatrówka, z jakiej strzelał kiedyś u Gutka? Ale nie do ptaków, tylko do czegoś, co przypominało albo udawało tarczę. Pewnie korciłoby go, żeby spróbować. Okazja czyni złodzieja. Jego ojciec nigdy nie wieszał wron na zasiewach, choć wśród chłopów było to niemal powszechną praktyką. Zabite, często rozdarte na pół wrony wisiały na polach, grzędach i czereśniach. Nigdy nie zapytał, dlaczego tego nie robi. Może ojciec był szlachetniejszy od innych, wrażliwszy? A przecież ze śmiercią był oswojony. W drugiej armii doszedł prawie pod Berlin, co swego czasu napawało syna prawdziwą dumą. Tuż przed wyzwoleniem, gdy był jeszcze robotnikiem folwarcznym w przejętym przez Niemców majątku, o mały włos nie zabił go sowiecki myśliwiec, który wystrzelał w ojca chyba cały magazynek, seriami ostrzygłszy krzak porzeczki, za którym się ukrył. Ojciec nieraz opowiadał o wojnie i pobycie w wojsku. Nigdy przez myśl mu nie przeszło, że to może zmyślać. Może to pod wpływem tych opowieści przez całe dzieciństwo wspólnie z bratem i dwoma młodszymi kuzynami bawił się w wojnę, strugał nożem drewniane karabiny i strzelby? A potem zrobił wszystko, żeby do wojska nie pójść. Nie chciał zmarnować dwu lat. I nie zmarnował! Chociaż raz dopiął swego, osiągnął jakiś cel. Wymagało to dużej determinacji, ale pod koniec miał też trochę szczęścia. Wojsko nie chciało o nim zapomnieć i co pewien czas ponawiało wezwania. Pomógł mu przyjaciel poeta, który poprosił listonosza o odesłanie ostatniego wezwania z adnotacją: miejsce pobytu adresata nieznane. I listonosz to zrobił. Listonosz, którego chyba nigdy nie widział na oczy. Dowiedział się o tym po fakcie. Zresztą za chwilę przestał mieszkać na tej stancji na gdyńskim Grabówku. Przez kilka miesięcy był bezdomny. Nie było to nic nowego, bo wcześniej, nie będąc już studentem, waletował kilka miesięcy w poznańskim akademiku. Ale tam spał co najwyżej na zmianę w łóżku kumpla, który na nocnej zmianie zarabiał na radiomagnetofon w fabryce wagonów. Ewentualnie co noc spał w innym łóżku, ale jednak w łóżku. Za drugim razem było to dotkliwsze. Zdarzały się noce, gdy musiał nocować na dworcu. Spał na ławce z sandałami pod głową i o dziwo nigdy mu ich nikt nie ukradł! Potraktował to jak letnią przygodę. Na dłuższą metę było to jednak uciążliwe. Jeśli tylko mógł, korzystał z przytulnej podłogi u któregoś z nielicznych kolegów. W Trójmieście mieszkał krótko i nowe znajomości nie były już takie bliskie jak dawniejsze. Ostatecznie ulitowała się nad nim jakaś dziewczyna i załatwiła mu niedrogą stancję w Sopocie. Zamieszkał za kotarą na antresoli dziwacznej willi byłego marynarza, który wówczas był już tylko marynistą. On też próbował po raz kolejny wrócić do malowania. Już nie do malarstwa, a do malowania. Przygotowywał się do sprzedawania swoich obrazków na gdańskim Długim Targu. Wcześniej nigdy nie malował na sprzedaż. Nie miał pojęcia, co się może podobać turystom. W drugim kącie antresoli, tak samo za kotarą, mieszkał pan Kazio. Pan Kazio, który był kiedyś piekarzem. Namiętnie grał w totolotka. Obstawiał każde losowanie. Opowiadał o różnych systemach, proroczych snach z numerami trafień. Pan Kazio był żywą opowieścią, jednym z życiowych nieudaczników, którzy fantazję biorą za rzeczywistość. Trochę jak on, i pewnie dlatego tak zachłannie słuchał panakaziowych opowieści, niezmiennie żałując, że nie jest w stanie tego wszystkiego spamiętać. Kilka lat później przeczytał o takich ludziach, pasjonatach gier hazardowych, we wczesnym opowiadaniu Hrabala. Poczuł ulgę i jednocześnie zawód. Znowu ktoś go uprzedził. I to o tyle lat. Przez moment zastanawiał się nawet, czy pan Kazio nie czytał tego opowiadania. Raczej nie czytał, bo nie miał na to czasu. Pan Kazio żył. Po prostu żył. A on chciał i żyć, i czytać, i jeszcze o tym pisać. Jak Blaise Cendrars, w którego poematach zaczytywał się na początku liceum. I po raz pierwszy zupełnie mu nie przeszkadzało, że nie ma w nich rymów. Po kilku latach ktoś odkrył przed nim powieści Cendrarsa. Czytał je po kolei, a później polował na nie w antykwariatach. Przeczytał wszystko, do czego udało mu się dotrzeć. Nie miał jednak brawury Szwajcara. A wtedy powinien jeszcze mieć. Był młody. Ale zamiast iść do przodu, mnóstwo wysiłku wkładał w to, żeby nie zostawiać śladów, po których na jego trop mogłoby natrafić wojsko. Cendrars za swoją brawurę zapłacił u schyłku życia nędzą, zupełnie jak pan Kazio za swoje sny na jawie. On ciągle ma nadzieję, że szczęście wreszcie się do niego uśmiechnie. Ocknął się, bo wydało mu się, że słyszy dzwonek telefonu. Przez sekundę żałował, że go nie wyłączył. Telefon nie przestawał dzwonić. Ki czort? pomyślał, sięgając do kieszeni marynarki. Tak szybko wyjął telefon, że nie zdążył zerknąć, kto dzwoni. No gdzie ty się, kurwa, podziewasz? usłyszał w słuchawce znajomo brzmiący głos. Już chciał zapytać, kto mówi, ale znajomy głos ciągnął dalej i w tej sekundzie zorientował się, że to jego akademikowy kumpel, obecnie redaktor poczytnego brukowca. Odebrałem, jak tylko usłyszałem dzwonek, odpowiedział. Co ty pierdolisz, przecież dzwonię już chyba czwarty raz. Może akurat jechałem samochodem i nie było zasięgu. No to gdzie się szlajasz, że nie ma zasięgu? Jadę do Kowalowa. Gdzie? Do Kowalowa. Tam, gdzie pobiliśmy w dwudziestym roku Budionnego. Aaaa... Usłyszał ton zrozumienia. A po co cię tam niesie? W sobotę nawet ja odpoczywam. No wiesz... Nie chciał zdradzać celu swojej podróży. Bo co to go w końcu obchodzi, dokąd i po co jedzie ? Co tak się zastanawiasz? ponaglał kumpel. Do kochanki jedziesz czy co? Do jakiej tam znowu kochanki? Z jedną ledwie wytrzymuję, a z dwiema? To nie ściemniaj i nie owijaj w bawełnę. No wiesz, chcę się trochę przewietrzyć. W Kowalowie? A czemuż by nie? Ładne strony i rzut beretem do Niewidkowa. To czemu nie jedziesz najpierw do Niewidkowa? No właśnie jadę, a stamtąd jutro na komunię do Kowalowa. No właśnie, momentalnie zareagował kumpel. W tej sprawie do ciebie dzwonię. Jak to w tej sprawie? A ty skąd o tym wiesz? Jak to skąd? Od twojej żony. Słuchaj, kontynuował, nie pozwalając wejść sobie w słowo, a może byś tak w końcu przestał żyć złudzeniami i pomyślał o przeprowadzce do stolicy? Ja? żachnął się. A co niby miałbym tam robić? Ulice zamiatać? Daj spokój, uciął kumpel. Może mógłbym cię wprowadzić do mojej gazety. No coś ty! Przecież wiesz, że ja takich gazet nie czytam. Nie musisz. Wystarczy, żebyś pisał. Ale ja nie mam drygu do dziennikarstwa. Skłamał, bo przecież miał dryg i najmniejszego problemu nie sprawiało mu napisanie niemal dowolnego tekstu gazetowego. Spoko, spoko, rzucił młodzieżowym żargonem kumpel. Ja cię wszystkiego nauczę. Co, czujesz się gorszy od warszawskich pismaków? Tyle razy tłumaczyłem ci, że powinieneś pomyśleć o stałej posadzie. Wiesz, że się do tego nie nadaję. Z dziennikarstwem zerwałem, zanim na dobre zacząłem, i nie mam ochoty do tego wracać. Nie pierdol, poeto, zareagował na to kumpel. Chcesz skończyć na ulicy czy co? Może tak źle nie będzie. A bezdomny już kiedyś byłem i nawet tobie tego nigdy nie powiedziałem. Ale wtedy miałeś pewnie dwadzieścia parę lat. A teraz masz dwadzieścia więcej. Mam dla ciebie propozycję. Potrzebny mi materiał o pierwszej komunii... na poniedziałek. Zarobisz taką kasę, że łeb urywa! Ale ja... Przemyśl to, zadzwonię za dwie, trzy godziny. Jak nie, dam ten temat komuś innemu. Ale najpierw pomyślałem o tobie, bo wiem, że ci się nie przelewa. Tylko myśl szybko, rzucił na koniec. Siema. Kumpel w tym momencie się rozłączył, a on tkwił dłuższą chwilę z telefonem w dłoni i bezmyślnie wpatrywał się w klawiaturę. Bezwiednie nacisnął czerwony klawisz i schował komórkę do kieszeni. Czuł się, jakby solidnie dostał w głowę. Znali się jak łyse konie i doskonale wiedział, że kto jak kto, ale Mazecki zawsze dobrze mu życzył. Pierwszy poznał się na jego fraszkach politycznych i bajkach dla dzieci i drukował go w gazetach, w których akurat pracował. Próbował mu nawet znaleźć wydawcę i namówił swojego szefa na wydanie jego książki. Potem nic z tego nie wyszło, ale w tamtym czasie podpisał kilka innych umów, z których wydawcy tak samo się nie wywiązali. Początki są trudne. Kumpel już dawno namawiał go, żeby zaczął pisać do kolorowej prasy, ale jemu zabrakło determinacji i skończyło się na szczerych chęciach. Główną przeszkodą był brak samochodu. I aparatu. Ale teraz aparaty cyfrowe są tanie jak barszcz. A samochód można kupić za tysiąc złotych. Tylko czemu Mazecki wrócił do starej śpiewki? Czyżby wiedział o czymś, czego nie wie on? Rozmawiał z jego żoną i może powiedziała mu, że ma już tego serdecznie dość? Ale przecież wszystkie żony mają serdecznie dość, zawsze im brakuje ubrań, a ich mężowie za mało zarabiają. Gdyby traktował to na serio, już dawno wylądowałby w wariatkowie. Przypomniał sobie, że chowając do kieszeni komórkę, nie sprawdził, która godzina. O kurwa, wyrwało mu się na cały głos, gdy uświadomił sobie, że stoi już dobre czterdzieści minut. Ileż to godzin zmarnował w takich miejscach jak to? Ile kilometrów zrobił, chodząc w tę i z powrotem i paląc papierosa za papierosem? Gdyby spędził ten czas nad książkami, nie sterczałby tu teraz jak strach na wróble. Byłby profesorem, jak jego koledzy. Kurwa mać, zaklął ponownie. To będzie moja ostatnia okazja! Trzeba nareszcie dorosnąć i raz na zawsze przestać udawać wiecznego studenta. W moim wieku jeździ się wypasionymi furami, a nie łapie okazję na bocznych drogach. Trzeba skończyć z tą partyzantką i skorzystać z nadarzającej się okazji. Ledwie to pomyślał, skurczył się w sobie, bo przecież musiałby okazać się nielojalnym wobec Gutka. Pal sześć Gutka, jego mu nie szkoda, ale nie mógł tego zrobić swojej chrześnicy. To byłoby po prostu skurwysyństwo. A zresztą to w ogóle nie wchodzi w grę. I tak nie ma aparatu. A takie gazety to przede wszystkim zdjęcia. Nie, nie. Ktoś mu kiedyś powiedział, że pisanie o znajomych to donosicielstwo, sama myśl o tym napawała go obrzydzeniem. Nie mógłby sobie potem spojrzeć w oczy. Nie sprzeda się za wierszówkę. Zza zakrętu wyłonił się pierwszy od dłuższego czasu samochód. Machnął od niechcenia. Samochód się zatrzymał. No, no, pomyślał. Może tym razem uda mi się dojechać choć do Krasnołęgu?

II