Ostatni - Maja Lunde - ebook + książka

Ostatni ebook

Maja Lunde

4,3

Opis

Apokalipsa, którą sami sobie zgotowaliśmy, jest coraz bliżej!

Trzecia część klimatycznej tetralogii Mai Lunde – autorki bestsellerowej Historii pszczół i Błękitu – nareszcie w Polsce!

Sankt Petersburg, 1881 rok. Odnalezione w Mongolii kości nowego gatunku konia trafiają do zoologa Michaiła. Ten ze zdumieniem odkrywa, że szczątki do złudzenia przypominają szkielet prehistorycznego dzikiego zwierzęcia i marzy o wyprawie badawczej na stepy mongolskie. Czy awanturnik i poszukiwacz przygód Wolff pomoże mu ziścić to pragnienie?

Mongolia, 1992 rok. Karin wraz z synem Mathiasem zmierzają do Parku Narodowego Chustajn. Kobieta dorastała w rezydencji Hermana Göringa – Carinhall, gdzie konie Przewalskiego były trzymane w niewoli. Od tamtej pory nie ustaje w staraniach, żeby sprowadzić je z Europy do Mongolii, gdzie przed laty żyły na wolności. W końcu jest tego bliska. Jaką cenę przyjdzie jej zapłacić?

Norwegia, 2064 rok. Eva wraz z córką prowadzą podupadającą rodzinną farmę. Dokoła ruiny i zgliszcza, Europa powoli się rozpada, brakuje prądu i żywności, sąsiedzi wyjechali na północ. Nastoletnia Isa błaga matkę, żeby i one uciekły. Ale Eva nie chce opuścić zwierząt, zwłaszcza dzikiej klaczy. Na dodatek pewnego dnia do ich drzwi puka tajemnicza kobieta, która szuka noclegu. Czy Louise ściągnie na nie zgubę?

Maja Lunde – mistrzyni apokaliptycznych wizji, wnikliwa badaczka ludzkiej psychiki i obserwatorka życia rodzinnego – powraca z najlepszą dotychczas powieścią Ostatni. Trzy plany czasowe, trzy miejsca, trzy przeplatające się i uzupełniające wzajemnie historie o ludziach i zwierzętach. I próba odpowiedzi na powracające w książkach norweskiej pisarki pytanie – czy zdążymy naprawić błędy ludzkości?

Maja Lunde (ur. 1975) – popularna norweska autorka książek dla dzieci oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Historia pszczół, która zapoczątkowała tzw. klimatyczną tetralogię to jej debiut dla dorosłych czytelników. O powieści zrobiło się głośno jeszcze przed oficjalną premierą. Dotychczas sprzedała się w nakładzie przeszło 2 mln egzemplarzy. Olbrzymią popularnością cieszył się także drugi tom cyklu – Błękit. Polskim czytelnikom Maja Lunde znana jest również z poruszającej opowieści adwentowej dla młodszych czytelników pt. Śnieżna siostra, przepięknie zilustrowanej przez Lisę Aisato.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (325 ocen)
169
106
37
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Z braku laku…

Nie wiem, co o tej książce myśleć. Zwyczajnie jakoś nie załapałem konceptu historii. Czy to miało być o ludziach, czy o mniej lub bardziej pogmatwanych związkach międzyludzkich, o miłości, o koniach, o miłości do koni, o globalnym ociepleniu? A może o wszystkim tym po trosze plus globalne ocieplenie z nawiązaniem do z jednej z poprzednich książek pisarki? Jak by nie było, nie przekonuje mnie to wszystko. Może jakiś dziwny jestem, lecz nie potrafię zrozumieć, "co autor miał na myśli". Nie wiem, co chciała Maja ta książką powiedzieć. "Ostatniego" przeczytałem, gdyż technicznie jest to bardzo przyjemna lektura, jednak po raz pierwszy poczułem się rozczarowany prozą Mai Lunde.
30
ponitka

Całkiem niezła

Temat ważny, ale coś nie wyszło.
00
OlaOla1962

Z braku laku…

Jak juz nie masz co robic to przeczytaj.kilka watkow jednoczesnie, malo wciagajace, w sumie w postaci nowel kazda mogla by byc osobna a wszystko sprowadza sie do Konia Przewalskiego.Nie polecam, szkoda czasu.
00
andruszki

Dobrze spędzony czas

👍
00
mijoro

Nie oderwiesz się od lektury

Warta czasu poświęconego na poznanie tej historii...
01

Popularność




Tytuł oryginału: Przewalskis hest
Opieka redakcyjna: PIOTR TOMZA
Redakcja: EWA POLAŃSKA
Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, AGNIESZKA STĘPLEWSKA, KRYSTYNA ZALESKA
Projekt okładki: Handverk / Eivind Stoud Platou
Zdjęcia na okładce: MAJA LUNDE (przód) / iStock (tył)
Opracowanie graficzne na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Text: Maja Lunde First published by H. Aschehoug & Co. (W. Nygaard) AS, 2019 Published in agreement with Oslo Literary Agency and Book/Lab Literary Agency © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2021 © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2021
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07220-2
This translation has been published with the financial support of NORLA. Tłumaczenie dofinansowane w ramach programu dotowania tłumaczeń literatury norweskiej NORLA (Norwegian Literature Abroad).
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Jesperowi, Jensowi i Linusowi

Eva

Heiane, Akershus, Norwegia 2064

Ogier rwał się do klaczy jak odurzony. Chuć przepełniała go bez reszty, pozbawiała rozumu, doprowadzała do szaleństwa. Jako człowiek nigdy nie zrozumiem tak silnego cielesnego pożądania. Bywało, że i ja dawałam się ponieść, że puszczały mi hamulce, ale nie na dłużej niż kilka minut, i to dawno temu, teraz zresztą nie mogłam już sobie pozwolić na taki luksus. Jedynym popędem, jaki kierował obecnie moimi działaniami, był głód. Głód może przyćmić umysł, może przypominać obłąkanie – powodowany głodem człowiek gotowy jest zrobić niemal wszystko.

Ponieważ zwierzęcym popędom nie da się przemówić do rozsądku, musiałam chronić Nike. Mimo że klacz i jej źrebię, Puma, otoczone były trudnym do sforsowania ogrodzeniem, Rimfakse nie odpuszczał. Wabiony rują, ciągnął pod zagrodę, krzyki i wymachiwanie rękami na nic się nie zdawały. Partner Nike, Hummel, zdechł zeszłej jesieni. Był stary i zmęczony, nie chciałam przedłużać jego cierpienia. Teraz Nike została bez ogiera. Wiedziałam, że nie znajdzie sobie miejsca, póki się nie zaźrebi. Ale nie mogłam jej na wszystko pozwalać, to w końcu tachi, jeden z ostatnich dzikich koni, jakie uchowały się na tym świecie, a Rimfakse – zupełnie zwyczajny, udomowiony wierzchowiec, którego Richard puścił wolno trzy lata temu, zanim wyjechał z sąsiedniego gospodarstwa. Gdyby je skrzyżować, cechy konia domowego miałyby u ich potomstwa znaczną przewagę. Dwa pokolenia później w linii hodowlanej nie zostałoby już ani śladu po dzikich przodkach. Cały wysiłek, by sprowadzić tutaj Nike, praca włożona w zachowanie jej gatunku poszłyby na marne.

– Wynocha, Rimfakse!

Ogier ocierał się o ogrodzenie, wyciągał łeb w kierunku Nike, próbował jej dosięgnąć, a ona go zachęcała, unosiła ogon, ustawiała się do niego tyłem.

Podbiegłam bliżej, by go przegonić.

– Znikaj! No już!

Rimfakse zwrócił łeb w moim kierunku i zarżał, obrócił się, nieco podreptał, aż wreszcie pokłusował w dal, ukazując ciężko obrażony zad.

– Odpuść sobie! – zawołałam za nim. – Szukaj szczęścia wśród swoich!

Wkrótce całe to pilnowanie miało się skończyć. Był wrzesień, Nike powoli wchodziła w sześciomiesięczny okres bezrujowy – sześć miesięcy spokoju, i dla mnie, i dla niej. Zimą miałam wszystko pod kontrolą, panowałam nad zachowaniem zwierząt i nad własną sytuacją. Dopóki w spiżarni nie brakowało zapasów, dopóki śnieżne wichury przechodziły bokiem, dopóki nie odcinało nam prądu, życie dało się jakoś zorganizować.

Podeszłam do ogrodzenia, oparłam się o słupek i wyciągnęłam ręce w kierunku koni.

– Dzień dobry, Nike. Cześć, Puma.

Odwróciły ku mnie łby, rozpoznały mój głos. Puma podbiegł pierwszy, żwawo przebierając chudymi nogami. Mieszkał na tym świecie od niedawna, poruszał się nieporadnie, jakby jeszcze niepewny swoich ruchów. Wetknął pysk między przęsła ogrodzenia i cicho parsknął.

– Co tam dla was mam? – powiedziałam i się uśmiechnęłam. – Myślisz, że coś dla was mam?

Sięgnęłam do kieszeni.

– Mam. Ale tylko dziś.

Nike również się zbliżyła. Wydęła nozdrza, gdy zauważyła wyciągnięte z kieszeni marchewki.

– Proszę, malutki. – Podałam Pumie jedną. Tę mniejszą, bo źrebię było wciąż tak młode, że trawiło niemal wyłącznie kobyle mleko.

Nike tupnęła kopytem.

– Tak, tak, ty też dostaniesz.

Dałam jej tę większą. Zniknęła błyskawicznie w jej pysku, rozległ się odgłos chrupania.

– Tylko nie mów Isie – powiedziałam.

Nike parsknęła, machnęła ogonem.

– Charakterna, mówisz? O tak, bardzo charakterna jest ta moja córka.

Stałam jeszcze przez chwilę i patrzyłam na konie, które przestały się już mną interesować, po czym obróciłam się i żwawym krokiem ruszyłam w stronę gospodarstwa. Był piątek, dzień handlu, musiałam dostać się na nabrzeże. Rybakom i myśliwym wciąż zdarzało się tam zaglądać. W ostatnim tygodniu kury zniosły mi sporo jaj, może trafię na kogoś, kto się nimi zainteresuje.

Pospiesznie minęłam zamknięty kiosk z powybijanymi oknami i wyblakłymi od słońca plakatami reklamowymi, wspięłam się na wzniesienie koło zagród, gdzie swego czasu mieszkały wszelkiej maści dzikie koty, przeszłam obok mokradła, które dziadek założył na przełomie wieków, by opiekować się zagrożonymi gatunkami płazów, i minęłam otoczony płotem gaj, w którym zaszyły się wilki, najbardziej płoche zwierzęta, jakie kiedykolwiek mieliśmy.

Moja rodzina prowadziła park już od trzech pokoleń, a zwierzętom dobrze się u nas wiodło. Okazywały nam wdzięczność, wydając na świat potomstwo. Zwiedzający przyjeżdżali tu, by się rozerwać i czegoś nauczyć, ale gwoździem programu były młode. Na ich widok ludzie śmiali się i piszczeli, pokazywali sobie zwierzęta palcem i mówili: Patrz, patrz, jakie słodkie, jakie urocze! Kiedyś pantera śnieżna urodziła trojaczki – co to była za sensacja! Nigdy nie mieliśmy takich tłumów jak tamtego lata. Ale dla nas nowe życie zawsze łączyło się z wielką powagą. Pamiętam, że inne dzieci ze szkoły patrzyły na nas jak na dziwaków, trochę się wstydziliśmy zapraszać do domu gości: u nas przy rodzinnym stole dyskusje o grzaniu się i kryciu były na porządku dziennym. A kiedy na świat przychodziły nowe małe stworzenia, opiekowaliśmy się nimi, jakby to były nasze własne dzieci... To b y ł y nasze dzieci. Nie, nie należą do nas, mówił zawsze tata, one do nikogo nie należą, naszym zadaniem jest zapewnić im jak najlepsze warunki, by chciały wydać na świat potomstwo.

Panter śnieżnych już nie było, tak jak i większości innych zwierząt, ostała mi się ledwie garstka podopiecznych. Na rozległym terenie, który niegdyś zajmowały wilki, mieszkało małe stado reniferów leśnych. Ich gatunek nie był zagrożony, radziły sobie nieźle bez mojej pomocy, dlatego nie puściłam ich jeszcze wolno. Sokoły wędrowne – dwie zaświerzbione samice – nadal trzymałam w klatce. Nie wymagały wiele pracy, ale bałam się, że padną, gdy tylko przestanę się nimi opiekować. W najodleglejszej, zachodniej części parku mieszkał samotnie jedyny okaz żbika szkockiego, nie mogłam się przemóc, by go uwolnić, najpewniej sparzyłby się z pierwszym lepszym dachowcem, dla jego genów to byłby koniec. Poza tym oczywiście Nike i Puma, najbliższe mojemu sercu. Strzegłam ich jak oka w głowie.

To Anne, moja siostra, sprowadziła dzikie konie tutaj, do Heiane, opowiadała o nich od dziecka. Pamiętam, jak oglądała w kółko te same filmy na YouTube, rozsiadała się z iPadem na kolanach, zakładała słuchawki i patrzyła, jak konie galopują na ekranie. Długie lata starała się o to, by kupić ogiera i klacz z francuskiego rezerwatu, a potem udało jej się włączyć Heiane do międzynarodowego programu hodowlanego. Nike i Hummel były przedmiotem jednej z ostatnich transakcji między parkami. Koniom domowym, takim jak Rimfakse, nic nie groziło, dzikich koni natomiast żyło na świecie zdecydowanie za mało. Miałam nadzieję, że gdy to wszystko już się skończy, gdy życie się ustabilizuje i ponownie nawiążemy kontakt z naszymi zagranicznymi partnerami, uda się sprowadzić dla Nike nowego ogiera. Być może w Mongolii żyły jeszcze jakieś okazy. Kiedyś było ich tam tak dużo. Jakieś musiały się przecież ostać.

Imiona Nike i Puma wzięły się od marek obuwia sportowego. Anne je tak nazwała, w ten sam sposób postępowała ze wszystkimi naszymi zwierzętami. Nadawała im imiona po nieistniejących już markach ubrań, sprzętów elektronicznych, zegarków, samochodów. Isa uważała, że to zabawne, wciąż potrafiła się z tych imion śmiać. Mnie za bardzo przypominały o Anne. Nie tylko o jej poczuciu humoru, ale przede wszystkim o sile charakteru. O woli bycia, te dwie rzeczy pewnie zresztą jakoś się ze sobą łączyły. Istniała w  p e ł n i, cokolwiek zamierzyła, wprowadzała to w życie.

Ale Anne odeszła, a razem z nią silny głos i ciało, które nie potrafiło usiedzieć w miejscu. Opuściła Heiane, opuściła nas i konie, powiedziała, że to tylko na kilka miesięcy, ale nigdy nie wróciła. Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałam, dotarła daleko na północ, aż do Trøndelagu. To było prawie rok temu. Później zepsuł się nam telefon. Sygnał ucichł, a my zostałyśmy już naprawdę same. Isa zaczęła co wieczór zamykać dom. Jesteśmy tu bezpieczne, powtarzałam. Potem zamontowałam w drzwiach zasuwę.

– Kiedy wrócisz? – zapytała Isa.

Stałam przy samochodzie, gotowa do odjazdu na nabrzeże.

– Przecież wiesz, że nie wiem. Może nikogo dziś nie będzie. Może nikt nie będzie miał niczego do sprzedania. Ostatnio musiałam czekać wiele godzin.

– Nie mogę pojechać z tobą? Krowy puścimy na wypas razem, po powrocie.

– Najlepiej, żebyś tu została.

– Sama. – Skuliła ramiona, przestraszona. – Kiedy nauczysz mnie prowadzić samochód?

– Masz dopiero czternaście lat.

– A co, boisz się, że ktoś nam wlepi mandat?

Wyciągnęłam ku niej rękę i poczochrałam jej włosy.

– Wrócę najszybciej, jak się da.

Nie odsunęła się, pozwoliła mi się pogłaskać po głowie.

– Jeśli zobaczysz jakichś obcych, zamknij drzwi – powiedziałam. – Nie zapomnij o zasuwie.

– Dobrze, nie zapomnę.

– I udawaj, że nikogo nie ma w domu.

– Wiem, mamo.

– Poza tym sprawdź, czy drzwi do piwnicy są zamknięte, nie chcę, żeby napadało.

– Dobrze.

– Do zobaczenia, moje dziecko.

Wzięłam ją szybko w objęcia. Isa odwzajemniła uścisk, zdarzało się to w zasadzie tylko w piątki, to był jedyny dzień w tygodniu, kiedy pozwalała się przytulić. Dorównywała mi już wzrostem, na jej czole pojawiły się pryszcze, ale policzki nadal miała gładkie, jak dziecko. W mojej wyobraźni wciąż nim była i za każdym razem, gdy na nią patrzyłam, wzdrygałam się. Wyciągnęła się, wysmuklała, jej ciało zmieniło proporcje, pod koszulką zarysowały się małe piersi, na twarzy mocne, wydatne kości policzkowe. Jeszcze rok temu była małą dziewczynką, teraz jej ruchy powoli wpadały w rozkołysany rytm, stawały się świadome, przemyślane, jakby cały czas chciała się komuś pokazać. Żeby jeszcze było komu. Zastanawiałam się, czy od teraz już zawsze będę się tak wzdrygać. Czy już zawsze widok córki będzie dla mnie zaskoczeniem, czy wszyscy rodzice przeżywają to tak samo?

Isa gwałtownie wypuściła mnie z ramion, uświadomiła sobie, że jest za duża, by zbliżać się do mnie w ten sposób. Między nami zapanowała cisza, Isa odwróciła wzrok, zawstydzona.

– Pamiętasz o drzwiach do piwnicy, prawda? – powiedziałam, żeby jej pomóc.

– Tak – odparła – ale teraz musisz już jechać.

Usiadłam za kierownicą samochodu, odpaliłam silnik. Niebo pociemniało, a pierwsze krople deszczu rozbiły się z hukiem o przednią szybę. Isa stała mimo to na podwórzu, widziałam ją w lusterku wstecznym. Gdybym zmrużyła oczy, mogłabym wciąż zobaczyć w niej tę siedmio- lub ośmiolatkę, którą niegdyś była – stałaby tak, jak to miała w zwyczaju, stopy ustawione nieco koślawo, jednym ramieniem obejmuje drugie, jakby chciała przytulić samą siebie. Przełknęłam ślinę i skupiłam się na drodze.

Przejechałam kilka kilometrów, nie napotykając żywego ducha, gdy nagle na lewym poboczu pojawili się ludzie. Matka, ojciec, dwie córki. Pchali przed sobą jasnożółtą, wyładowaną przedmiotami przyczepę rowerową, każde objuczone plecakiem. Ociekali deszczem, ich twarze ukryte były pod dużymi kapturami, ubrania pociemniałe od wilgoci. Jedynie napis na przyczepie jaśniał uparcie: „Sport Extreme”. Ojciec podniósł kciuk, gdy mnie dostrzegł, biały, samotny palec wystający z wychudzonej dłoni, uniwersalny znak, że jest się jednym z nich, wędrowcem.

Nadepnęłam na pedał gazu, minęłam ich tak szybko, jak się dało, starałam się nie zerkać w lusterko, by nie widzieć reakcji.

Isa chciała, byśmy porzuciły dom, stały się takie jak oni, wyruszyły w drogę. Chciała, byśmy opuściły Heiane i udały się na północ, tak jak wszyscy inni, w poszukiwaniu ostatnich małych miast, w poszukiwaniu ludzkich wspólnot wiodących życie podobne do tego, jakie znałyśmy z przeszłości. Cała Europa wędrowała, bez określonego kierunku, bez określonego celu. Ludzie włóczyli się latami, zmusiła ich do tego susza. Północ zamknęła granice już za czasów mojej młodości. Potem nastąpiła Zapaść. I rozpętała się wojna. Trwała siedem lat, ludzie walczyli o jedzenie, o wodę. Zamiast spożytkować siły na przygotowania do tego, co nieuniknione, wszyscy postawili wszystko na jedną kartę, licząc, że wygrają. Ale nie wygrał nikt, wszyscy przegrali.

Teraz wojna się skończyła, a wszystko, o co walczono, przepadło. Nawet granice zniknęły.

Miałyśmy szczęście, że mieszkałyśmy właśnie w tym miejscu, miałyśmy szczęście, że starcia nigdy nie zbliżyły się do naszych okolic, że w naszej studni nie brakowało wody. Że miałyśmy dom, żyzną ziemię, płodne zwierzęta. Póki miałyśmy gospodarstwo, nie było potrzeby wyruszać w drogę. To nie powinno podlegać dyskusji. Ale coś się zmieniło, gdy opuściła nas Anne. A gdy wkrótce potem wyjechał Richard z rodziną, Isa straciła jedynych przyjaciół – Agnes i Larsa – i zaczęła marudzić. Nie rozumiała, dlaczego wciąż tu mieszkamy, ze wszystkiego robiła problemy, zamartwiała się, uważała, że zwierzęta przynoszą nam mniej pożytku niż kiedyś, że zaczęły się starzeć, zarówno krowy, kury, jak i świnia Boeing, którą prawdę mówiąc, miałyśmy ubić w zeszłym roku na święta. Richard z rodziną pojechali w kierunku Nordlandu. W okolicach Bodø mieli bliskich i, jak twierdzili, wciąż im się tam, na północy, nieźle wiodło. Ryb w oceanie nie brakowało, a ich małomiasteczkowa wspólnota jeszcze jakoś się trzymała. Gdy pytałam Isę, jaki ma plan, czasami odpowiadała, że chciałaby wyruszyć właśnie w te okolice, do Nordlandu. Jakby wierzyła, że dałybyśmy radę dotrzeć tak daleko, jakby wierzyła, że tamtejsze wspólnoty ludzkie jeszcze się nie rozpadły, mimo że wszystkie inne należały już do przeszłości. Gdybyśmy wyruszyły, droga stałaby się naszym domem.

Poza tym Isa zapominała o zwierzętach, one nie mieszkały w gospodarstwie dla nas, to raczej my mieszkałyśmy tam dla nich. Ta garstka stworzeń, która wciąż żyła w parku, potrzebowała mnie. Puma w szczególności, nie mogłyśmy go tak po prostu zostawić, a już na pewno nie teraz, gdy trawa usychała, a w powietrzu unosił się zapach rozkładu.

Kiedy odjeżdżałam z gospodarstwa, tylko lekko kropiło, natomiast na nabrzeżu całe niebo było już zaciągnięte chmurami. Od ostatnich ulew minęło wiele tygodni, ale ziemia nie zdążyła jeszcze wchłonąć wilgoci. Woda nie mogła znaleźć sobie ujścia, a ja myślałam o naszej piwnicy, wyobrażałam sobie, jak deszcz wdziera się do środka, jak zalewa podłogę, jak wypełnia wnętrze.

Żeby tylko Isa nie zapomniała zamknąć drzwi. Gdy padało, schody od strony ogrodu przemieniały się w potok, przy otwartych drzwiach szkody byłyby znaczne. Trzymałyśmy tam naszą mąkę, latem wyhandlowałam dwieście kilogramów pełnoziarnistej i trochę warzyw – po tegorocznych letnich deszczach liczyłam, że będziemy mieć ich więcej – oprócz tego kilka tygodni temu udało mi się dostać dziesięć kilogramów ryżu. Ostatnim razem, gdy lało jak z cebra, poustawiałam worki na wyższych półkach. Ale może trzeba było przenieść je jeszcze wyżej.

Padało coraz mocniej, niebo napęczniało, jego ogromne, groźne cielsko zawisło nisko nad okolicą. Krople deszczu siekły w dach i przyczepę samochodu. Podczas gdy zeszłoroczne lato było tak suche i upalne, że nic nie chciało rosnąć, a ja cały czas obawiałam się pożaru, w tym roku rzadko kiedy widywałyśmy słońce. Miałam na sobie kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe, na nogach kalosze, byłam przesiąknięta wilgocią, mimo że siedziałam w samochodzie. Wilgoć wkradała się wszędzie. Kiedy byłam mała, deszcz albo padał, albo nie padał. Teraz rozróżniało się wiele odmian deszczu. Najlżejszy wisiał w powietrzu jak mgła, nie zauważało się go, dopóki kropelki wody nie zaczynały perlić się na kurtce. Dalej były mżawki i siąpawice, czyli moim zdaniem jedno i to samo, choć Isa uparcie twierdziła, że gdy mży, to pada słabiej, niż gdy siąpi. Były też ulewy, przygnębiające deszcze, które w bezwietrzne dni biły obfitymi strumieniami prosto w ziemię, a w wietrzne dni – siekły i zacinały. Wreszcie najmocniejszy rodzaj deszczu, oberwanie chmury: śluzy niebios stają otworem, świat zamienia się w ocean, a skojarzenia z biblijnym potopem nasuwają się same.

Podjechałam pod samo nabrzeże i zaparkowałam kilka metrów od pirsu. Heiane było miastem kupieckim przez tysiąc pięćset lat, nasza historia napawała nas niegdyś dumą, mieliśmy nawet małe muzeum, w którym turyści mogli zobaczyć starą biżuterię i narzędzia pochodzące z czasów, gdy spotykali się tu i wymieniali towarami wikingowie. Biżuterię już dawno rozkradziono, a wszelkie inne ślady przeszłości tego miejsca zdążyły się zatrzeć. Heiane stało się obecnie skoncentrowanym wokół nabrzeża i rozpełzającym się rzadszą zabudową po kilku łagodnych wzgórzach skupiskiem jednorodzinnych oraz letniskowych domów. Niegdyś te domy były białe i czerwone, wielkie połacie ścian miały jednolity kolor, teraz zaś pokrywały je przebarwione plamy, jak na batikowej tkaninie. Niektóre z nich wciąż zamieszkiwali ludzie, ale większość stała pusta; wszyscy, z którymi utrzymywałam kontakt, już dawno się wyprowadzili. Wszyscy poza Einarem. Mieszkał z kumplami w jednym z najlepszych domów letniskowych w całej miejscowości, w starej kwaterze rybackiej z dużą przybudówką: farba na ścianach odchodziła płatami, szkło w panoramicznych oknach było podziurawione. Dom stał bezpośrednio nad brzegiem, kiedyś za taką lokalizację ludzie płacili grube miliony. Jednak w ostatnim czasie, w miarę jak poziom morza niepostrzeżenie się podnosił, kilka milimetrów rocznie, woda zaczęła się wdzierać coraz głębiej w ląd. Nie zauważyłam nikogo na zewnątrz, w oknach było ciemno, światła zgaszone. Dopóki udawało mi się uniknąć Einara, wszystko było w porządku. Obawiałam się też wędrowców, tej wygłodniałej rozpaczy, która napędzała ich do działania, ale jak do tej pory nikt nie odnalazł naszego gospodarstwa, pewnie nikomu nie przyszło do głowy, że ta na wpół zarośnięta, żwirowa droga może dokądś, a nawet do kogoś prowadzić, więc co wieczór, gdy przekręcałam klucz w zamku i zamykałam zasuwę, oczami wyobraźni widziałam steraną, prymitywną twarz Einara.

Jeszcze przez chwilę nie wychodziłam z samochodu, siedziałam i rozglądałam się dookoła. Na nabrzeżu panował spokój. Od zamknięcia sklepu minęło wiele lat. Od wielu lat nie używałam też pieniędzy. Płaciłam głównie mlekiem i jajkami, których przez cały rok było u nas pod dostatkiem. Ponadto latem i jesienią często miałyśmy kukurydzę, a także trochę warzyw i owoców, ale w tym sezonie dużą część plonów zniszczył deszcz. Zebrane przez nas warzywa i owoce trzymałyśmy zwykle dla siebie, były bardzo cenne, kwiaty trzeba było zapylać ręcznie. Żyły jeszcze dzikie owady, które nam w tym pomagały, ale o ulach już dawno postanowiłam zapomnieć. Stały teraz w stodole, wciąż biło od nich słodkim zapachem miodu i wosku pszczelego, który niczym delikatna mgiełka unosił się w całym przestronnym pomieszczeniu. Zdarzało mi się podejść do rogu, w którym stały ule, wciągnąć nosem powietrze i poczuć, jak wypełnia mnie wonna słodycz. A później nie mogłam się nadziwić, że tak długo to w człowieku siedzi, ten zapach, to wspomnienie wszystkiego, co utraciliśmy.

Zazwyczaj wymieniałam swoje towary na mięso lub ryby. Białko dla Isy. Czasem na nabrzeże przychodzili myśliwi. Przynosili upolowaną w lasach dziczyznę – wiewiórki, dziki, lisy, rzadziej sarny lub wilki – ale też i zbiegłe z gospodarstw zwierzęta hodowlane, dzikie psy i koty. I sroki, sroki zawsze dawały się upolować.

W pierwszych latach po Zapaści ludzie mówili, że wszystkie zwierzęta wyginą, bo ekosystem się rozstroił. Koniec jednego to koniec wszystkiego. Zapomnieli jednak, że zawsze znajdą się gatunki, które się rozplenią, dostosują, zajmą miejsce innych. I zapomnieli, że my – ludzie – zwolnimy przestrzeń.

Te gatunki, które przetrwały, miały się lepiej niż kiedykolwiek. Niektóre ptaki nie poradziły sobie bez owadów. Ale wszystkożerców, na przykład kruków i wron, stale przybywało. Jadły, co im się pod dzioby nawinęło: orzechy, kompost, pisklęta, padlinę, ślimaki, dżdżownice, jaja innych ptaków. Nigdy nie wybrzydzały, wszędzie potrafiły się zadomowić, karmiły swoje rozwrzeszczane młode w przepełnionych gniazdach, płodziły potomstwo. Nabierały ciała, przemykały po niebie, wrzeszczały ochryple, bez przerwy wisiały nad naszymi głowami, jakby władały światem.

Przez ostatnie pół roku coraz mniej osób przyjeżdżało tutaj w piątki, teraz zdarzało się nawet, że na nabrzeżu nie pojawiał się nikt. Dzisiaj przy swojej łodzi siedział samotnie jakiś rybak. Mężczyzna. Tylko mężczyźni pokazywali się tu w pojedynkę. Poza rybakiem nie dostrzegłam nikogo, otworzyłam więc drzwi samochodu, wzięłam koszyk i podeszłam do niego.

Z głębi popękanego styropianowego pudła spozierał na mnie dorsz, ważył ledwie kilka kilogramów, ale był wystarczająco duży dla mnie i dla Isy. Powiedziałam, że chcę go kupić, i zaproponowałam trzy jajka, które ze sobą przyniosłam.

– Cztery – powiedział.

– Trzy – odparłam – więcej nie mam.

– Dorsz jest wart więcej niż trzy jajka, wiesz o tym dobrze.

– Założę się, że ryby już ci uszami wychodzą – rzuciłam – założę się, że masz ochotę na jajka.

Patrzył na mnie, mrużąc oczy.

– Mam dwie mewy – odpowiedział po chwili. – Mogę dać ci jedną w zamian za jajka.

Wskazał na pokład. Leżały tam dwa martwe ptaki, ustrzelone, ubroczone krwią. Ich bracia i siostry szybowały po niebie, skrzecząc ponad łodzią, jakby to zabójstwo je obrażało.

– Nie jemy mew – powiedziałam. – Jest ich za mało. Nie strzelaj do nich więcej. Poza tym smakują okropnie.

– Trzeba tylko dobrze przyprawić, to nie będą smakować tranem.

– Wolę twoją rybę.

– No jasne, że wolisz. Świeża, wczoraj złowiłem. Świeża i nieskażona.

– Oboje dobrze wiemy, że jest skażona. Trzy.

– Chcę cztery.

– Słuchaj – powiedziałam – mam córkę, jeszcze rośnie. My też potrzebujemy jajek.

– Mam dwóch synów – odparł – bliźnięta, osiem lat. Widuję ich rzadko, cały tydzień haruję... A teraz ryb jest tak mało, że niedługo nawet w weekendy nie będę się z nimi widział.

 – Ja też mam syna – powiedziałam – i męża. Jest nas czworo do wykarmienia.

Czułam spływające po szyi krople wilgoci. Chciałam wrócić do domu, zrzucić z siebie ubrania przeciwdeszczowe, usmażyć rybę, usiąść z Isą do stołu, najeść się do syta.

– Trzy – spróbowałam po raz ostatni. – Proszę, nie mam ze sobą nic więcej.

Uniosłam dłoń do szyi, próbowałam się wytrzeć, i być może właśnie ten gest sprawił, że jego spojrzenie zaczęło błądzić. Po piersiach, biodrach, po wszystkim tym, co ukrywał bezkształtny przeciwdeszczowy kombinezon.

– Ile masz lat? – zapytał.

A więc był jednym z nich. Zaraz pożałowałam, że poruszyłam ręką, że nie potrafiłam ustać spokojnie.

– Dla ciebie za dużo – odparłam.

Starałam się stać prosto, ustawić kręgosłup do pionu.

– Możesz dostać rybę za darmo – powiedział. – Mam ciepłą kajutę.

Utkwił we mnie wzrok, a ja odpowiedziałam mu tym samym, zmusiłam go, by spojrzał mi w oczy. To nie ja powinnam żałować, nie ja powinnam się wstydzić, tylko on. Krople wciąż spływały, ściekały mi po obojczyku, między piersi, wilgotna wełniana bielizna przywierała do ciała, stałam zupełnie bez ruchu.

Nagle opuścił wzrok i zaczął się niespokojnie wiercić, być może zrobiło mu się wstyd. Poczułam przypływ odwagi. Szybko wyjęłam z koszyka starą gazetę, schyliłam się po dorsza i wzięłam go w papier.

– Biorę rybę. Skoro już takiego robisz z siebie idiotę.

Zauważyłam, że się zdziwił, ale nie patrzyłam na niego, zawinęłam dorsza w papier najszybciej, jak potrafiłam, wyślizgiwał się, gazeta nie chciała się trzymać. Włożyłam rybę do koszyka, na palcach miałam śluz i krew, przeciągnęłam dłonią po czole, pewnie się usmarowałam.

– Niech ci będzie – powiedział. – Przepraszam.

– Odpuść sobie – odparłam.

– Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy – próbował się tłumaczyć. – Słyszałem, że inni tak mówią... i pomyślałem...

– Nie rób tego więcej – przerwałam mu. – Nigdy nikomu tego nie proponuj. Nikomu.

– Dobra – wymamrotał – już dotarło.

Że też w ogóle miał ochotę. Wiedziałam, jak wyglądam. Wilgotne włosy kleiły mi się do głowy, ostatnimi laty skóra zrobiła się spierzchnięta, twarz kanciasta, szczęki wydatniejsze, przypominałam zwierzę, kocicę, najsilniejsze mięśnie mojego ciała znajdowały się teraz w okolicach żuchwy. Zwierzę, i to starzejące się zwierzę – od dawna już nie farbowałam włosów, bo i od dawna nie dało się nigdzie dostać farby, moją głowę powlekały coraz liczniejsze stalowoszare kosmyki, na pewno wyglądałam na więcej niż czterdzieści trzy lata.

Przeciągnęłam ponownie palcami po czole, chciałam zmyć krew, której może wcale tam nie było. Zrobiłam krok w tył, chciałam odejść.

– Ale jajka wezmę – powiedział.

– No jasne, że weźmiesz.

Włożyłam rękę do koszyka i wyciągnęłam trzy jajka, dwa brązowe i jedno białe. Próbowałam nie myśleć o jego ośmioletnich synach, choć nie miałam pewności, czy w ogóle istnieli, może po prostu wyssał ich sobie z palca, tak jak ja skłamałam, że mam męża i więcej dzieci.

Chwycił jajka ostrożnie. Trzy jajka za rybę. Wygrałam, bo ryba była warta cztery jajka, co najmniej. Chciał mnie okraść, a w ostatecznym rozrachunku to ja okradłam jego.

Odwróciłam się, trochę zawstydzona, ale wciąż rozzłoszczona. Chciałam jechać do domu, znaleźć się daleko od tego mężczyzny, być blisko Isy.

Wtedy moim oczom ukazała się ona.

Kobieta, stała sama na przystanku autobusowym. Włóczęga.

Miała mały plecak, poza tym żadnego bagażu.

A w ręku trzymała parasol.

Parasol. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam kogoś z parasolem – tym małym, bezsensownym dachem, który kobieta usiłowała teraz ustawić tak, by wiatr nie wywinął go na lewą stronę. Była przemoczona do suchej nitki, jej jeansy pociemniały od wody, ramiączka plecaka ociekały deszczem.

Ruszyłam w stronę samochodu. Kobieta z parasolem to nie mój problem, synowie rybaka to nie mój problem.

Coś mnie jednak skłoniło, by obrócić się jeszcze raz, spojrzeć na nią ponownie.

Zbierała siły przed kolejnym podmuchem wiatru. Stała wyprostowana, czekała, mimo że zdarty dawno temu rozkład jazdy nie pozostawiał wątpliwości, że żaden autobus nie przyjedzie.

Rybak odwiązywał w tym czasie cumy. Nie dotknąłby jej. Ale byli inni. Einar, jego kumple, ich brudne łapska, ta ich agresja zrodzona z mieszanki głodu i upojenia alkoholowego. Byli głupi i śmieszni, ale silniejsi od niej.

Padało coraz mocniej. Wiatr gnał przez otwartą przestrzeń, zawiewał deszcz pod parasol.

Znowu pomyślałam o drzwiach do piwnicy, Isa na pewno zapomniała. Woda mogła zniszczyć ryż.

Wyciągnęłam kluczyk, wsadziłam go do zamka w drzwiach. Kobieta stała jakieś dziesięć metrów ode mnie, nasze spojrzenia się spotkały. Parasol zacieniał jej twarz, mimo to widziałam ją wyraźnie. Przypominała posąg, nawet nie mrugnęła, przed tym spojrzeniem nie dało się ukryć.

Poczułam unoszący się z koszyka smród ryby. Wzięłam ją za trzy jajka, była warta pięć.

Uniosłam dłoń. Też śmierdziała, rybią krwią i śluzem, na pewno utytłałam sobie twarz krwią.

– Potrzebujesz pomocy?

– Nie – odparła kobieta.

Odpowiedziała tak szybko, że jej nie uwierzyłam.

– Dokąd idziesz? – zapytałam.

Wzruszyła ramionami.

– Na północ.

– Autobusy nie jeżdżą.

– Wiem.

– Już od wielu lat.

– Rozumiem.

– Skąd jesteś?

– Z południa.

– Jak się tu dostałaś? Stopem? Łodzią?

– Tak, stopem. Samochodem, ciężarówką, znowu samochodem, łodzią, później znowu samochodem i łodzią. Może czymś jeszcze. Nie pamiętam.

– A dalej?

Jej twarz wykrzywił grymas.

– Jak mówiłam, na pewno na północ. Jak tu trochę postoję, może ktoś mnie podwiezie.

– Powinnaś wyjść na główną drogę – poradziłam – tamtędy częściej ktoś przejeżdża.

– Dobrze – powiedziała – dzięki.

Otworzyłam drzwi pick-upa. Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Była filigranowa, kołysała się lekko z boku na bok, nawet gdy stała spokojnie. Może odrobinę wyższa od Isy, ale mimo że była drobna, a może właśnie z tego powodu, miała okrągłe policzki. Z pewnością nie potrzebowała dużych ilości jedzenia, by utrzymać wagę, albo może po prostu miała większą niż inni wprawę w zdobywaniu pożywienia. Poza tym najwyraźniej nie miała nikogo, z kim musiałaby dzielić najlepsze i najpożywniejsze kąski. Oczy miała równie okrągłe jak policzki – duże, czujne, jakby nic nie uchodziło jej uwadze.

Wsiadłam do samochodu, uruchomiłam silnik i zaczęłam powoli odjeżdżać. Kontrolka prądu zbliżała się do zera, więc nie włączałam ani ogrzewania, ani wycieraczek, licząc na to, że akumulator nie rozładuje się przed dotarciem do domu.

Spojrzałam w lusterko wsteczne. Zaczęła iść. Małe kobiece ciało na drodze.

To nie twój problem.

Cała ryba za trzy jajka.

Potrzebowałyśmy tej ryby. Isa jej potrzebowała. Poza tym... ta nieznajoma była włóczęgą.

Ale też samotną kobietą, tak łatwo ją obezwładnić, unieruchomić, przygnieść do ziemi.

Zatrzymałam samochód i otworzyłam drzwi.

– Wskakuj – powiedziałam – trochę się ogrzejesz i podeschniesz.

Spojrzała na siedzenie pasażera, na ciepło rozchodzące się z wnętrza pojazdu.

– Nie. Nie potrzebuję pomocy – odparła.

– Wskakuj, nawet jeśli nie potrzebujesz pomocy.

Nie była pewna. Rozpadało się jeszcze mocniej. Krople deszczu tłukły w parasol, jakby miały go połamać swoim ciężarem, jakby szwy w cienkim materiale zaraz miały pęknąć. Zaczęła się trząść z zimna.

– Nie – odmówiła – idę dalej, nie potrzebuję pomocy.

Choć wyprostowała kark i widziałam, że próbuje sprawiać wrażenie silnej, zdradziło ją drobne załamanie głosu.

– A może to ja potrzebuję pomocy? – powiedziałam.

Biła się z myślami, parasol nieco drżał w jej ręku, małe wodospady spływały z niego na ziemię. Spojrzała na mnie, na samochód.

– Jesteś sama? – zapytała.

– Jesteśmy tylko ja i moja córka.

Kobieta lekko kiwnęła głową, jakby ją to uspokoiło.

– Mogłabym zostać na jedną noc – odezwała się wreszcie – żeby wysuszyć ubrania.

– Mamy wolne łóżko na jedną noc – odpowiedziałam. – Mamy też jajka i mleko.

– Dziękuję – powiedziała cicho i wsiadła do samochodu.

Drogi Larsie!

Zawsze gdy wrzucam do Twojej skrzynki nowy list, staram się usłyszeć, jakie będzie miał lądowanie, czy stuknie głucho o blaszane dno, czy opadnie z szelestem na wszystkie moje poprzednie listy. Blaszanego dna już od dawna nie słyszałam.

Wczoraj próbowałam rozpracować zamek wsuwką do włosów. Długo kombinowałam, kilka razy prawie mi się udało, zamek już jakby puszczał. Ale stanęło na tym, że to ja musiałam odpuścić. Może i dobrze. Wolę nie wiedzieć, ile już listów do Ciebie napisałam.

Gdybym miała internet, wysłałabym Ci po prostu mejla, a Ty od razu byś go przeczytał. Mogłabym Ci też wysłać zdjęcia. Bardzo się zmieniłam, od kiedy wyjechałeś. Wyszczuplałam na twarzy. Przerosłam mamę. I mam piersi, takie prawdziwe, nie takie jak wtedy, kiedy ich dotykałeś.

Wciąż o tym myślę, kiedy się budzę i kiedy zasypiam. Stoimy w najgłębszym rogu obory, wkładasz mi rękę pod sweter i gładzisz mnie po brzuchu. Później przesuwasz dłoń wyżej. Najpierw po prostu ją tam kładziesz i się zatrzymujesz. Nic nie mówię, ale chcę, żebyś nie przestawał, dalej ruszał ręką, w górę i w dół. I jednocześnie chcę, żebyś tę rękę zabrał. Bo przecież jeszcze się nawet nie całowaliśmy, a to nie powinno tak być, że najpierw dotykasz moich piersi, a dopiero później mnie całujesz. Zrobiłam się niespokojna. Pamiętasz, jak się zaczęłam wiercić? Często się zastanawiałam, co wtedy myślałeś: że chciałam, żebyś dalej mnie dotykał, czy że chciałam, żebyś przestał mnie dotykać. Czy może w ogóle wtedy nie myślałeś, czego chciałam? Chwilę później przyszła mama, a Ty odskoczyłeś ode mnie jak oparzony.

Wiem, jak to jest czuć rękę chłopca na piersi, ale nie wiem, jak to jest się z chłopcem całować. A szanse, że kiedykolwiek się dowiem, mam raczej takie sobie.

W świecie zwierząt matki wylizują swoje młode, żeby były czyste. W świecie ludzi jest podobnie – kiedy matki całują własne dzieci, to też chcą zadbać o ich czystość, tylko że źle się do tego zabierają. A całowanie z miłości to już w ogóle trudno zrozumieć. Zdecydowana większość zwierząt się nie całuje. Kiedy dawno temu ludzie żyli w społecznościach łowieckich i rybackich, też się nie całowali. Czytałam gdzieś, że podczas pocałunku francuskiego z ust do ust przekazujemy sobie osiemdziesiąt milionów bakterii. Najwidoczniej współczesny człowiek lubi urządzać bakteriom bezsensowne imprezy.

Mama się całowała, ale jej przecież nie zapytam, jak to jest, czy to w ogóle warte zachodu. Bo niby się całowała, ale z Einarem.

Dużo się zastanawiałam, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby mama zamiast Einara miała kogoś takiego jak Richard. Wtedy w całym domu byłoby głośno, mogłabym chodzić z pokoju do pokoju i ciągle na kogoś wpadać. Nie wiedziałabym, kto jest gdzie. A jakbyśmy się z mamą kłóciły, to ktoś by zawsze przy tym był. Ktoś by między nami stał.

Gdyby Richard zajął miejsce Einara, może już dawno by nas tu nie było. Mama być może odważyłaby się wyjechać.

Nie przyznam się jej, że brakuje mi taty. Wiem, co by mi na to powiedziała: nie myśl, że bez mężczyzny ci się nie uda; nie myśl, że same nie damy sobie rady. Zobacz, jak to jest u koni, źrebię potrzebuje jedynie klaczy, ogier nie ma tam nic do roboty. Mama lubi takie zwierzęce porównania.

W całym życiu poznałam tylko siedem osób. Mamę, Ciebie, Twoich rodziców, Twoją siostrę. Ciocię Anne. Mogłabym do tego jeszcze dodać Einara, ale szczerze mówiąc, on się dla mnie nie liczy, bo zawsze gdy przychodzi, chowam się u siebie w pokoju. Siedem osób, tyle co nic, tym bardziej że prawie wszyscy przepadli bez śladu. Więc tak naprawdę w życiu poznałam tylko jedną osobę. I jak na kogoś, kto interesuje się zwierzętami, ta osoba coś słabo rozumie, że człowiek to też zwierzę. Że ma pewien określony sposób życia, że ma pewne potrzeby.

Czasami jest tak, jakbym miała na nią alergię, szczególnie wieczorami, w kuchni, gdy siadamy do nauki. Jej głos, kiedy ma mi coś wytłumaczyć, napięty, nienaturalny, wyższy i cieńszy niż zwykle, nie rozumiem, jak ona może tego nie słyszeć. Oczy mnie od tego głosu szczypią, powietrze nie chce mi wejść do płuc, później nie chce wyjść. Oddech się blokuje, tlen się kończy. I jej ciało, wszędzie go pełno, zajmuje tyle miejsca, mimo że mama jest chuda, poza tym te odgłosy, gdy je, te jej westchnięcia, gdy się schyla po coś na podłodze. Słyszę to ciało nawet wtedy, gdy go nie widzę.

Paskudnie się czuję, kiedy to piszę. Bo j e s t e m paskudna. Przecież ona tyle pracuje, całymi dniami, a gdy nie pracuje, próbuje mnie czegoś nauczyć. Wszystko, co robi, robi dla mnie... Już na samą myśl o tym dostaję duszności.

Wspomnienie mojej wyprawy do Mongoliiz opisaniem odkrycia, którego tam dokonałem

Skreślono w Sankt Petersburgu, we wrześniu 1882 roku

Rozdział 1

Niebywałe znalezisko

W domu cisza, tylko służka się po kuchni krząta, ja tymczasem zasiadłem do biurka, powziąłem bowiem postanowienie, że spiszę swoje wspomnienia. Długi już czas usiłuję przelać słowa na papier, obszerne listy układam, wszystkie do jednego mężczyzny, i wszystkie, sztuka po sztuce, niczym twarde śnieżne kule, do kubła na śmieci posyłam. Dziś po przechadzce w Ogrodzie Letnim pojąłem wreszcie, że darmo się trudzę nad tą korespondencją. Nie listy powinienem pisać i nie do Wolffa je adresować. Ta opowieść nie o nas traktuje, lecz o dzikich koniach. To ich historia, i ktoś ją musi przekazać, zanim zbyt wielka jej część rozpłynie się we mgle niepamięci.

Żywię nadzieję, że dziełko to zyska choć skromne grono czytelników, ufam bowiem, że relacja z obławy na dzikie konie, ale też i wzmianki o życiu zwierząt oraz ludzi na stepie przypadną do gustu każdemu, kto przejawia bodaj śladowe zainteresowanie zoologią lub etnografią, i jeśli to właśnie Państwo zdecydują się do owego grona dołączyć, proszę mi wybaczyć, że niepotrzebnie rozwlekam detale i nużę dygresjami. Z szacunku dla rzeczywistych zdarzeń nie poważyłem się na większe opuszczenia, bo któż wie, co dokładnie potomności okaże się przydatnym?

Opowieść rozpoczyna się pewnego zwyczajnego poranka, w majowy poniedziałek roku 1880, stukotem końskich podków o zmyty deszczem bruk i donośnym „prr!”. Z ulicy pod domem doszedł mnie dźwięk otwieranych drzwiczek dorożki, dalej słyszałem zbliżające się kroki i już chwilę potem ktoś trzykrotnie, z wielkim impetem, zakołatał w moje drzwi.

Znajdowałem się w owej chwili tam, gdzie i teraz się znajduję, w gabinecie na drugim piętrze, matka wyszła właśnie po sprawunki, ja zostałem sam, by przed pracą raz jeszcze przejrzeć księgi rachunkowe. Żelazny łomot kołatki u drzwi wzburzył mnie nieco, ale też przyniósł niejaką ulgę. Sprawozdanie finansowe ogrodu zoologicznego stanowiło przygnębiającą lekturę. Jakkolwiek bym podliczał rachunki, żadnego znaku poprawy i tak w nich nie widziałem. Roiłem sobie, że może plusy przedzierzgną się w minusy, a minusy w plusy, że liczby jakimś sposobem się poprzesuwają, przeszeregują, że obudzi się w nich życie, spontaniczność, i że krew w nich popłynie tak gorąca jak u zwierząt, które się za nimi kryły. Poprzedniego wieczoru, zanim przystąpiłem do przeglądania rachunków, zaordynowałem sobie nawet cztery głębsze, bo łudziłem się, że rozochocone rauszem cyfry może poderwą się do tańca. Próżne złudzenia. Moją specjalnością są nauki przyrodnicze, do tychże liczy się też matematyka, lecz jakaż przepaść dzieli stworzenia, którym poświęciłem swoje życie ja, zastępca dyrektora petersburskiego ogrodu zoologicznego, od tych niebieskich kleksów na bladym papierze: przepaść to nieprzebyta, jak dystans dzielący Ziemię od Merkurego.

Kłopotów przysparzała mi Berta, hipopotamica, którą po usilnych staraniach zakupiłem kilka miesięcy wcześniej w Niemczech. Dyrektor obdarzył mnie pełną swobodą w zawieraniu transakcji, on objął pieczę nad funkcjonowaniem ogrodu i personelem, ja zaś nad zwierzętami, a więc to ja ponosiłem odpowiedzialność za Bertę oraz wszystko, co z nią związane. Tę sprawiedliwość trzeba jej oddać, że wabiła publiczność, petersburżanie wprost kochali to zwaliste, ociężałe stworzenie, przed jej wybiegiem zawsze kłębił się tłum gapiów, którzy wybuchali radością w odpowiedzi na najlichsze bodaj prychnięcie czy chrumknięcie. Co się mnie samego tyczy, radość z Berty dawno już ze mnie uszła. Owszem, wdzięk miała, by to zgrabnie ująć, kolosalny, mówiono o niej wręcz – piękna; dla mnie jednak prawdziwie piękna to była sumka, na jaką opiewał rachunek za transport z Hamburga. Pięknie się urządziłem, nie ma co.

Do gabinetu wszedł Piotr, mój lokaj, postawił przede mną srebrną tacę, na której leżał bilet wizytowy, i właściwym sobie, znużonym głosem oświadczył, że mam gościa.

Podniosłem kartonik, chcąc mu się przyjrzeć. Iwan Polakow, Instytut Zoologiczny.

– Pozwolę sobie zauważyć – odezwał się Piotr – że Polakow ma rozpłomienione policzki i z trudem łapie oddech, jakby przybywał z jakąś niecierpiącą zwłoki sprawą.

– Dziękuję, Piotrze. Bądź tak uprzejmy i poproś go do mnie.

Chwilę potem drzwi się otworzyły, a przede mną stanął Polakow. Choć z nikim innym w instytucie nie współpracowałem bliżej, nieczęsto widywałem tego biologa. Bywało, że się ze mną kontaktował, żeby donieść o większych transportach zwierząt, jakie nadjeżdżały ku Europie, i tym samym poinformować, czy nie dałoby się pozyskać nowych okazów dla ogrodu; ale wizyt w domu nigdy wcześniej mi nie składał. Policzki rzeczywiście miał rozpłomienione i rzeczywiście z trudem łapał oddech; Piotr nie wspomniał jednak o uśmiechu Polakowa, tak szerokim, że na napiętej jak struna twarzy ukazały się dwa pełne rzędy brązowych zębów.

– Witaj – rzekłem.

– Najdroższy Michaile Aleksandrowiczu – odparł Polakow. – Dobry przyjacielu.

– Iwanie Siemionowiczu – oddałem uprzejmość – mam nadzieję, że dobrze się panu wiedzie, panu i pańskiej wspaniałej rodzinie, pięknej żonie i ślicznym dzieciom.

– Tak. Oczywiście – odparł. – Dziękuję.

Przebrałem miarę, bez wątpienia. Tego typu okoliczności, w których zmuszony byłem przebywać z mężczyznami sam na sam, częstokroć wytrącały mnie z równowagi. Nie chciałem wydać się aroganckim i chłodnym w obejściu, a jednocześnie obawiałem się, że moje zachowanie zostanie odczytane jako natarczywe.

Polakow tymczasem nie zauważył mojego niepokoju. Nie czekając na gest przyzwolenia, zasiadł przy stoliku. Wtem jednak się zreflektował i poderwał na nogi, jakby siedzisko fotela ubodło go w pośladki.

– Ależ niechże pan spocznie, mój drogi – powiedziałem. – Proszę mi wybaczyć ociężałość, nie jestem w pełni przytomny, wszystkiemu winne sprawozdanie finansowe. Znów nadeszła ta pora roku, cóż, sam pan wie, jak się sprawy mają... – Nie dokończyłem zdania, nie miał przecież żadnej orientacji w tym, jak stały sprawy naszych finansów, i najprawdopodobniej nie spotkałoby mnie z jego strony zrozumienie. Jako że piastował posadę w Instytucie Zoologicznym, gażę miał równie pewną i miarowo wypłacaną, jak pewnie i miarowo maszerowali carscy żołnierze. – Jakkolwiek by się sprawy miały – zmieniłem temat – widzę, że pragnie mi pan o czymś opowiedzieć. A i Piotr już idzie z samowarem, proszę, jeśli pan łaskaw, poczęstować się szklanką herbaty.

– Herbata? Niepotrzebnie się pan kłopotał, ale skoro już pan proponuje...

Szybko chwycił podaną szklankę, a gdy drżącą ręką odstawiał naczynie na stół, stuknął nim delikatnie o blat i uronił kilka kropel, następnie wziął szczypce do cukru, aż trzy kostki wrzucił do gorącego naparu, zamieszał pięć razy łyżeczką i opróżnił całość trzema potężnymi haustami.

– Chciałbym, aby udał się pan ze mną do instytutu – rzekł pospiesznie. – Mam coś, co muszę panu pokazać. Wczoraj wieczorem przybył posłaniec z przesyłką z Mongolii.

– Z Mongolii? I trudził się pan tu osobiście, żeby mnie o tym poinformować?

– Od pułkownika Przewalskiego. Wyruszył w drogę powrotną, przesyłka go uprzedziła. Byłbym zobowiązany, gdyby poddał pan materiały oględzinom.

– Co to dokładnie za materiały?

– Skóra i czaszka.

– Martwe zwierzę? Zwykłem się zajmować tymi, co żyją.

– Pochodzą od konia, dzikiego.

– Ach tak?

– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem – rzekł, a na jego twarzy raz jeszcze zakwitł szeroki, brązowy uśmiech.

Nim przedstawię dalsze wypadki opowieści, winien jestem podać garść biograficznych wiadomości tyczących głównego bohatera, którym jest niżej podpisany. Nie należy stąd wnioskować, że siebie uważam za najważniejszą postać tej jakże osobliwej historii, do takiego miana nie śmiałbym rościć sobie pretensji, sądzę zresztą, że książki historyczne przemilczą moje imię, gdy we właściwym czasie sporządzone zostaną oficjalne relacje. Lecz nawet jeśli dziejopisarze nie poświęcą mi żadnej wzmianki, może choć Państwo mnie zapamiętają.

Nazywam się Michaił Aleksandrowicz Kowrow, urodziłem się w Sankt Petersburgu w roku 1848, to jest w roku paryskiej rewolucji lutowej i abdykacji króla Francuzów Ludwika Filipa I, która tejże rewolucji była pokłosiem. W Europie szerzył się niepokój, kanclerza austriackiego zmuszono, aby ustąpił, nasz car za to niezawodnie wykazał się siłą. Gdy w Mołdawii i na Wołoszczyźnie roziskrzyło się zarzewie buntu, w zarodku zdusił najbardziej nawet nieśmiałe przejawy nieposłuszeństwa. Ja sam, rzecz jasna, nie miałem świadomości tych wydarzeń, granicami świata były mi w owym czasie matczyny podołek i surowa, lecz sprawiedliwa ojcowska dyscyplina. Żyło nam się dobrze. Mój ojciec, Aleksander Kowrow, rotmistrz kawalerii, cieszył się wielkim poważaniem. Spotkał moją matkę, gdy ta okres najpełniejszego rozkwitu miała już za sobą, urodziło im się tylko jedno dziecko. Mimo to noszę w sobie silne przeświadczenie, że ich krótkie pożycie małżeńskie układało się szczęśliwie i zadowalająco, a ponadto, że darzyli się głębokim szacunkiem.

Lecz gdy skończyłem siedem lat, moje życie się odmieniło. Do nieszczęsnego zdarzenia, które wszystko wywróciło na nice, doszło pewnego styczniowego popołudnia. Na zewnątrz zapadła już pomroka, tu, na północy, w zimowe popołudnia to zwykła kolej rzeczy. Mój ojciec, wracając z pracy, przechodził przez ulicę. Nie wiem, czy spostrzegł pędzącą na złamanie karku dorożkę, nie jest mi również wiadomym, czy śmierć nastąpiła natychmiast, mogłem jedynie wyobrazić sobie ból. Zarówno woźnica, jak i przechodnie, którzy akurat znaleźli się w pobliżu, wspominali odgłos końskich kopyt wgniatających ojca w bruk – twarde podkowy w miękkim ciele ludzkim. Częstokroć rozmyślałem, jakże to mogło brzmieć, pewnego razu położyłem się nawet na podłodze w bibliotece i upuściłem zardzewiałą podkowę na swój goły, pacholęcy brzuch, lecz żadnego szczególnego dźwięku nie usłyszałem.

Wszystko to swoją drogą niemal zupełnie zbiegło się w czasie z tym, jak car Mikołaj nabawił się straszliwego zapalenia płuc, po czym odmówił przyjęcia zaleconej kuracji i na nieszczęście odszedł z tego świata. Kraj pogrążył się w boleści wespół z nami, my – wespół z krajem. Car nieboszczyk pełne dwa tygodnie spoczywał na łożu żałobnym, a zanosząca się rzewnym płaczem matka odcięła się od świata. Kiedy wreszcie opuściła sypialnię, powodowała nią chęć ujrzenia zgasłego cara. Pamiętam, jak niespiesznie mijaliśmy łoże Mikołaja I, jak matka przycisnęła mą twarz do sukni i wyszlochała, że nie wie, kogo więcej opłakuje, ojczulka cara czy mojego ojca, podczas gdy ja ukradkiem usiłowałem odchylić głowę, by przypatrzyć się ciału. Od tamtej chwili w zdarzeniach, które odmieniały bieg mojego życia, już zawsze widziałem związek z carską rodziną.

Tak oto ja i matka zostaliśmy sami. Drobne pocieszenie znajdowaliśmy w tym, że nędza nie zaglądała nam do oczu. Pensja po ojcu dobrze nas zabezpieczyła. Nie żebyśmy mogli sobie pozwalać jak kiedyś, ale naszego domu, przestronnego mieszkania przy ulicy Griwcowa, nie utraciliśmy, poza tym środków starczało nam na względnie przyjemne życie, nawet jeśli było ono wstrzemięźliwe.

Dzieciństwo już zawsze kojarzyć będę z wielkimi, milczącymi pokojami naszego domu i pełną ciepła aurą matki. Poświęcała mi się doprawdy bez reszty. Gdy szło o moje dobro, nie znała kompromisów. Przy stole zawsze dostawałem najlepsze kąski, posłano mnie też do porządnej szkoły.

Ach, szkoła... niewielki, lecz brutalny epizod w moim życiu. Bardzo dobrze pamiętam pierwszy dzień. Matka odprowadziła mnie do bramy, trzykrotnie pocałowała na pożegnanie i pomachała, gdy przystanąłem na placu przed wielkim, ciemnym gmachem i się ku niej obróciłem. Nie rozmawiałem z innymi dziećmi, wcześniejszych znajomości też nie miałem wielu, ale panujące w szkole porządki silnie do mnie przemawiały. Wszyscy byliśmy jakby w długim szeregu ustawieni, istnieliśmy nie z osobna, jako pojedynczy chłopcy, lecz jako część formacji. Siedzieliśmy w rzędach, maszerowaliśmy do taktu. Dopóki nie wybrzmiał szkolny dzwonek. Wtedy nagle zostawałem sam.

Chłodna ignorancja, jakiej zaznałem ze strony pozostałych dzieci w pierwszych dniach, nie doskwierała mi zbytnio, lecz po tym, jak większość zgrupowała się w towarzyskie koła, stosunki się odmieniły: chłopcy szukali potwierdzenia, że takie właśnie, a nie inne konfiguracje były tymi najwłaściwszymi. Potwierdzenie zdobywali często drogą konfliktu z innymi ugrupowaniami, jeszcze częściej jednak wyławiając z tłumu tych kilku z nas, którzy nigdzie nie przynależeli.

Pamiętam swoją nową łupkową tabliczkę. Taki byłem z niej dumny, gdy po raz pierwszy przekraczałem szkolne mury. Pamiętam, jak się połamała, jak chłopcy robili zakłady, co pierwsze pęknie. Moja głowa czy tabliczka.

Tabliczka pękła pierwsza.

Kiedy po raz trzeci wróciłem do domu z osobliwymi obrażeniami i nie chciałem wyznać, w jakich okolicznościach powstały, matka oznajmiła mi, że zaczęła rozpytywać o prywatnego nauczyciela.

– Prywatny nauczyciel? – Nigdy wcześniej nie słyszałem wspanialszych słów.

Później większość dni znów pędziłem w czterech ścianach swojego mieszkania. Teraz jednak w towarzystwie najznakomitszych bakałarzy, jakich Petersburg mógł mi dać, nauczających zarówno po rosyjsku, jak i po francusku, przez co poza wyjściami na naszą ulicę nie miałem potrzeby oddalać się od domu.

Trzy bramy dalej, vis-à-vis naszego mieszkania, mieściła się siedziba Towarzystwa Geograficznego. Już wcześniej zwróciłem uwagę na rozmaitych mężczyzn, którzy wchodzili do tego budynku i z niego wychodzili. Często brudni i opyleni, niemal zawsze zjawiali się samotnie, niosąc poplamione skórzane torby albo walizki, których pierwotnego koloru niemal zupełnie nie dało się odgadnąć, tak mocno były porysowane i odrapane. Mieli spiekłe i wysmagane wiatrem oblicza, wielkie, pobrużdżone dłonie – równie wysłużone i pokancerowane jak bagaż, który dźwigały. Z wypiekami na twarzy podsłuchiwałem rozmowy owych panów. Nadstawiałem ucha i próbowałem wyłapać, jakie to odległe krainy zwiedzili, jak przebiegła wyprawa, kto im towarzyszył i, co najważniejsze, jakie zwierzęta ujrzeli, a może nawet złapali. Słyszałem, jak rozprawiali o faunie, jak bardzo różniła się od tej, z jaką tutaj, w Rosji, mamy do czynienia. Mówili o ptakach i zwierzętach tak barwnych i dziwacznych, że niemal nie sposób ich sobie wyobrazić, nim się ich na własne oczy nie ujrzy. Błagałem matkę o książki, a każdego piątku zaciągałem ją do Kunstkamery, gdzie wśród przyrodoznawczych zbiorów Piotra Wielkiego, obok licznych słojów ze zdeformowanymi płodami, odnaleźć mogłem spreparowane zwierzęta ze wszystkich zakątków świata.

Wieść, że właśnie studiom zoologicznym zdecydowałem się poświęcić, matka przyjęła bez najmniejszego zaskoczenia i udzieliła mi wsparcia w powziętym postanowieniu. Kiedy otrzymałem znakomitą posadę w petersburskim ogrodzie zoologicznym, oboje nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Ogród znajduje się w rękach prywatnych, o przejęciu ojcowskich dystynkcji nie było zatem mowy, cieszyłem się jednak poszanowaniem mieszczan i otrzymywałem godną gażę. Ogród zoologiczny stanowił popularny cel ekskursji mnogiej ludności Petersburga, która przybywała tam i ku rozrywce, i ku nauce. Przydawało to pracy sensu. W domu tymczasem niezmiennie panował spokój. Rano i wieczorem wspólnie zasiadaliśmy z matką do stołu. Przyjemne, serdeczne ciepło biło z pokojów, w których niezmiennie unosiły się zapach czystości i delikatna woń matczynych perfum. Zdarzało się, że prosiliśmy gości na herbatę lub kolację, lecz znakomitą większość czasu w domu towarzyszyła nam jedynie służba. Byłem ze swojego życia zadowolony. Owszem, matce zdarzało się nagabywać mnie o  d z i e w c z ę t a. Bywało, że wychwalała jakąś tam kuzynkę, dalszą krewną albo inną odpowiednią kandydatkę, ale zawsze wykręcałem się od tematu. Praca w ogrodzie zoologicznym stanowiła moją wielką namiętność... Zbyt wielką, ktoś by pewnie rzekł. W ciągu tych pięciu lat, od kiedy zająłem stanowisko zastępcy dyrektora, gorliwą pracą pozyskałem wielką liczbę nowych okazów, w tym wzmiankowaną już hipopotamicę. I jeśli godzi się nazwać hipopotamicę kropką, to dla kłopotów finansowych naszego ogrodu Berta bez wątpienia była kropką nad „i”. Stąd też, kiedy Polakow złożył mi wizytę owego majowego poranka 1880 roku, ciekawość powodowała mną w równym stopniu co perspektywa zabezpieczenia nowego źródła dochodów.

Zatrzymał dorożkarza pod domem. Woźnica siedział na koźle, trząsł się z zimna, zapewne deszcz uparcie usiłował się wedrzeć pod jego skórzany płaszcz, bo na nasz widok twarz mu się rozpromieniła.

– Z powrotem – rozkazał Polakow i wcisnął dorożkarzowi pełną garść monet. – Najprędzej jak umiesz.

Deszcz zacinał w dach. Woda tryskała spod kół, podwozie jęczało. Woźnica pędził konie batem, chcąc uczynić przejażdżkę wartą Polakowowych kopiejek, ja tymczasem usiłowałem nie myśleć o swoim biednym ojcu. Zacząłem więc Polakowa indagować, zasypywałem go pytaniami o rozmiar skóry, umaszczenie, budowę czaszki. Ten jednak prosił o cierpliwość.

– Na miejscu zobaczymy wszystko razem – rzekł. – Niezbędna jest mi pańska ekspertyza w kwestii gatunku.

Potem zamilkł.

Tarpan, to musiał być tarpan, dziki koń żyjący swego czasu wolno na stepach pruskich i terenach na wschód od rzeki Ural. W moskiewskim ogrodzie zoologicznym trzymali jeden okaz, lecz, o ile mi wiadomo, pochodzenie tego ogiera podawano w wątpliwość i spierano się, czy to zwierzę czystej krwi, czy hybryd. Tak czy owak, szkapina była stara i nie miała żadnych szans spłodzić potomstwa. Jako że nigdy nie opuściłem rodzinnego miasta, rzeczonego konia na własne oczy nie oglądałem, ale pokazano mi go na fotografii i pojąłem, skąd się brały wątpliwości co do jego rodowodu. Był niski w kłębie, przysadzisty i ociężały, okrywy ciemnej i zmierzwionej, zupełnie nie taki jak dzikie konie w mojej wyobraźni – pędzące przez step, w galopie, grzywy i ogony wiatrem rozwiane.

Dotarliśmy wreszcie na miejsce. Polakow pospiesznie pokonał schody i poprowadził mnie do swojego gabinetu. Stanął tam przy biurku, z którego uprzednio sprzątnięto wszystkie przybory do pisania oraz książki. Na środku blatu leżały fragmenty kości, czaszka i skóra.

– Oto on – rzekł Polakow głosem, w którym wychwyciłem drobne drżenie. – Upolowany przez myśliwego imieniem Kirghiz, nazwisko nieznane, w pobliżu Guczenu, proszę nie pytać, gdzie to. Podarowany pułkownikowi Nikołajowi Michajłowiczowi Przewalskiemu, który od razu pojął znaczenie tego znaleziska i niezwłocznie odesłał je w rodzinne strony.

Z początku doznałem rozczarowania. Skóra była mniejsza, niż ją sobie wyobrażałem, ani kasztanowa, ani kara, ale płowa, siwa niemal, i od łba ku ogonowi znaczona ciemną pręgą. Czaszka również niczym szczególnym się nie wyróżniała, ot, czaszka jak każda inna – kość twarda, oczodoły puste.

– To ci dopiero znalezisko – rzuciłem, starając się wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu.

– A jakże! – rzekł Polakow.

Stanąłem przy biurku i uniosłem czaszkę. W dotyku była zimna i sucha. Zacząłem wodzić po niej palcami, przymknąłem lekko oczy, niczym niewidomy błądziłem dotykiem, usiłowałem przywołać w myślach konia, do którego należała. Zmysłowe spotkanie z tym, co niegdyś było zwierzęciem, tak jakby coś ze mną uczyniło: palce naraz rozpoznały żywą istotę. Zobaczyłem go.

– Szeroki grzbiet nosa, ma w sobie, nie przymierzając, coś rzymskiego – powiedziałem.

– Doskonała uwaga – odparł Polakow. – Pomyślałem to samo.

– Skóra zaś – odłożyłem czaszkę i pogładziłem wyprawiony koński grzbiet – bardzo jasna. I duża, nieprawdaż?

Przytaknął. Oczy mu się iskrzyły.

– Lecz mniejsza niż u innych koni – odparł.

– Potwierdzałoby to przypuszczenia, że moskiewski okaz nie jest prawdziwym tarpanem.

– Czyżby? – rzekł Polakow.

– A nie? Ten ichni tarpan jest mały, ciemny i ma długą, oklapniętą grzywę. Tutaj mamy do czynienia z większym zwierzęciem.

Uniosłem kość, w której od razu rozpoznałem końskie nadpięcie.

– Kłoda pokaźna, cokolwiek ciężka, ale kończyny zaskakująco krótkie. Bez wątpienia znacznie różni się od konia, którego sfotografowano w Moskwie.

– Co do tego przyznaję panu rację – wtrącił Polakow – są to konie odmiennego rodzaju. Mimo to pańskie rozumowanie podąża błędnym torem.

– Ach tak?

– Nie będę rozstrzygał w sprawie moskiewskiego ogiera – rzekł Polakow – czy jest koniem czystej krwi, czy mieszańcem... nie mam podstaw, by dowodzić ani jednego, ani drugiego. Ale ten oto okaz... – W tym miejscu urwał i znów tak szeroko się wyszczerzył, że o mało nie rozsadziło mu twarzy. – Przypuszczam, że mamy tutaj do czynienia z koniem, o którym Mongołowie od setek lat opowiadają legendy. Z gatunkiem, który ja sam, muszę uczciwie wyznać, gotów byłem włożyć między bajki. Jestem przekonany, że pułkownik Przewalski odkrył nowy gatunek rodzaju Equus. Gatunek nowy, a jednocześnie pamiętający swe prapoczątki. Mało, być może to najstarszy gatunek konia, jaki kiedykolwiek istniał.

– Jakże? – zdumiałem się. – Czyżby pan twierdził, że oto przed sobą mamy ni mniej, ni więcej, prehistorycznego konia?

– Zgadza się – odpowiedział.

– Konia z naskalnych malowideł?

– Konia, jakim znał go człowiek jaskiniowy – potaknął i wyszczerzył zęby. – Konia, który dał początek wszystkim innym koniom.

– To nie może być prawda – oponowałem. – Wyginął tysiące lat temu. Może nawet nie tyle wyginął, ile rozwinął się do postaci, w jakiej konie żyją na świecie obecnie.

– Tak się też przyjęło uważać – rzekł – ale Mongołowie mówili o tym stworzeniu od niepamiętnych czasów. Słyszał pan o koniu zwanym tachi?

– Lecz tego konia od co najmniej tysiąca lat nikt nie widział.

– Aż do teraz – zatriumfował Polakow.

Musiałem się opanować, by nie skoczyć z radości. Ponownie wyciągnąłem rękę ku czaszce i położyłem na niej dłoń. Ten, kto odnajdzie Świętego Graala, zapewne właśnie tak się poczuje.

– Tachi – powiedziałem. – Przewalski go odnalazł.

– Odnalazł ostatniego prawdziwie dzikiego konia – stwierdził Polakow. – Rzecz oczywista, trzeba mu teraz nadać porządną nazwę, łacińską, godnie upamiętniającą odkrywcę.

– Tak – powiedziałem – oczywiście. Equus takhi, co pan sądzi?

Parsknął śmiechem.

– Otrzyma nazwę, która godnie upamiętni odkrywcę.

– W rzeczy samej. Zgadza się. A więc cóż to będzie za nazwa? – zapytałem, choć już przypuszczałem, jaka padnie odpowiedź.

Polakow uśmiechnął się ponownie, tym razem tak szeroko, że mógłbym mu zajrzeć do gardła, gdyby widoku nie przesłaniały ogarnięte rozkładem zęby.

– Gatunek otrzyma nazwę: Equus przewalskii Poliakov.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki