Ostatni kolor ze snu - Masłowska-Burnos Alicja - ebook + audiobook + książka

Ostatni kolor ze snu ebook i audiobook

Masłowska-Burnos Alicja

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwoje ludzi, dwie historie o wyboistej drodze do szczęścia i miłości. Ona to nieśmiała dziewczyna tkwiąca w nieszczęśliwym związku. On jest zapracowanym i pełnym poświęcenia ojcem i partnerem, wykorzystywanym przez ukochaną kobietę. Ona mieszka w Poznaniu, on w Warszawie. Ich ścieżki, choć odległe, przebiegają podobnie, by doprowadzić każde z nich do punktu bez powrotu.

Los sprawia, że tych dwoje ludzi, którzy są dla siebie stworzeni, znajduje się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Czy między nimi zaiskrzy?

Czy uda im się odnaleźć drogę do siebie nawzajem?

Czy pokonają demony przeszłości i będą umieli budować wspólną przyszłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 4 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
3,8 (42 oceny)
19
9
6
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozenasup

Nie polecam

Książka, która bardzo mnie rozczarowała. Zastanawia mnie fakt, właściwie w jakim celu powstała. Ciężko mi znaleźć odpowiedź. "Ostatni kolor ze snu" nie jest ani fajny, ani ciekawy, ani wogóle jakiś. Głownych bohaterów ciężko polubić i im kibicować. Dorośli ludzie, a autorka zrobiła z nich niedojdy życiowe. Książka jest nierówna i niedopracowana, a zakończenie... no cóż... właściwie go nie ma. Miałam wrażenie, że fabuła po prostu się urywa i nastaje koniec. Nie polecam.
00
Sloneeeczko

Nie polecam

nudy , dialogi niesamowicie infantylne. książka i niczym
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka
00

Popularność




Copyright © Alicja Masłowska-Burnos Copyright © 2021 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Barbara Ramza-Kołodziejczyk
Wydanie I
Radom 2021
ISBN 978-83-66332-93-5
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

Rozdział 1

Bezbarwna

– Dołóż jeszcze kilka gałązek brzozy, jest ich za mało. Panna młoda chciała, żeby stroik na ich stole był obficie przyozdobiony gałązkami. Żywe eustomy mają wypełniać go w około trzydziestu procentach, a resztę powinna stanowić brzoza. Dzwoń po florystkę. Nie możemy tak tego zostawić, młodzi będą rozczarowani. Zapisałam każdy, nawet najmniejszy szczegół ich życzeń, muszą być zadowoleni. Dzwoń! Szybko! Nie zostawiaj tego na później. Proszę... – westchnęłam.

– Jeszcze może zacznij go błagać! Słyszałeś, Darek? Ruchy, nie przewracaj oczami! – Na ratunek przyszedł mi pan Tobiasz, szef domu weselnego, gdzie pracowałam od dwóch lat. Uwielbiałam tę pracę, tylko z przydzielaniem zadań miałam problem: łamał mi się głos, kiedy kogoś o coś prosiłam, dlatego większość rzeczy załatwiałam sama. Szefa to wyraźnie denerwowało.

– Dziecko, więcej stanowczości, bo ci wchodzą na głowę! Nie zawsze mogę cię wyciągnąć z opresji.

– Wiem, wiem, ma szef rację.

– Nie opuszczaj wzroku! Zabraniam ci! – Podszedł do mnie i chwycił mój podbródek, lekko zadzierając go ku górze. – Masz wszystko, czego potrzebuje dobry menadżer domu weselnego, tylko w końcu uwierz w siebie! Kiedy bronisz pracę licencjacką? Potrzebujesz kilku dni urlopu?

– Za dwa tygodnie, ale spokojnie, promotor jest zadowolony, nie potrzebuję dodatkowych wolnych dni, jestem przygotowana.

– Co dalej? Idziesz na magisterkę? Powinnaś! Za ciosem będzie ci najłatwiej.

– Nie wiem. – Znów spuściłam wzrok, zatapiając go w drewnianym, wytartym od tańców gości weselnych dębowym parkiecie, którego deski lekko popiskiwały, gdy przebierałam na nich nogami, pełna zawstydzenia przed panem Tobiaszem. Liczyłam się z jego zdaniem.

– Zrób zaocznie, jeżeli jesteś przemęczona, tylko nie przerywaj nauki, proszę. Może być różnie, mój dom weselny może splajtować, a ty po turystyce i rekreacji ze świetną znajomością angielskiego na pewno sobie poradzisz. Znajdziesz pracę jak nie w biurze podróży, to w hotelu. Tylko idź za ciosem! Moim chłopakom też tak wkładałem do głowy, pokończyli studia, mają pieniądze i są zadowoleni.

– Przecież Bartek z wyróżnieniem skończył Akademię Ekonomiczną, a zamiast pracować w zawodzie, otworzył świetnie prosperujące studio tatuażu. Wchodziłam ostatnio na jego profil facebookowy, ma już dwadzieścia tysięcy polubień. I po co mu były te studia, panie Tobiaszu, skoro zarabia na czymś zupełnie innym?!

– Odwróć się o dziewięćdziesiąt stopni w lewo. – Delikatnie złapał mnie za barki i obrócił w wyznaczonym przez siebie kierunku, aż zobaczyłam panią Wiolettę, która wodziła mopem po parkiecie na końcu sali tanecznej. – Spójrz na nią, popatrz uważnie! Wiesz, co cię od niej różni?

– Wiek, figura, status społeczny... Mam wymieniać dalej? Po co? Pewne rzeczy widać na pierwszy rzut oka.

– Ona dwadzieścia lat temu skończyła dwuletnie studium z animacji kulturowej, takie, do którego nie trzeba było mieć matury, później dzieci, dom... Klasyka: brak czasu dla siebie, brak pieniędzy... Uważasz, że jest szczęśliwa?

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam! – odparłam, wzruszając ramionami. – Mam jeszcze sporo pracy, szefie, zaraz cukiernik przywiezie tort dla młodej pary, muszę sprawdzić, czy jest na nim wystarczająco srebra jadalnego...

– Odpowiedz! Co różni ciebie i Wiolettę?

– Nie wiem, już wymieniłam – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– Jeżeli teraz w życiu Wioletty coś pójdzie nie tak, ona nie ma wyboru, żadnego wyboru, do emerytury będzie musiała wymachiwać tym wilgotnym mopem, natomiast jeżeli w twoim życiu coś pójdzie nie tak jak powinno, to masz wybór. Mając wykształcenie, dobre, starannie zdobyte wykształcenie, i ze znajomością języków obcych możesz decydować o sobie, dziecko. Tak tłumaczyłem moim chłopakom i zobacz: jeżeli salon Bartka upadnie, on pójdzie pracować do banku albo otworzy biuro rachunkowe. A Wioletta już zawsze będzie wpatrywała się w wiadro, zastanawiając się, czy mop jest odpowiednio wyciśnięty i czy aby na pewno nalała właściwego płynu do drewna, a nie tego z butelki obok, przeznaczonego do mycia terrakoty. Notorycznie się myli – roześmiał się.

– Ma pan rację, ale to nie zależy tylko ode mnie. To nasza wspólna decyzja.

– Czyli decyzja została już podjęta, tak? Na próżno ci tłumaczę!

– Sebastian dobrze zarabia, zajmuje się marketingiem, w tym marketingiem internetowym.

– W tej firmie produkującej akcesoria dentystyczne? Dobrze pamiętam?

– Tak, dobrze szef pamięta.

– To niech on sobie dobrze zarabia, ale dlaczego w związku z tym ty masz zakończyć edukację na licencjacie w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat? Nie rozumiem, co to ma do rzeczy? Wytłumacz mi!

– Panie Tobiaszu, proszę przestawić auto, cukiernik przyjechał z tortem dla młodych i ciastami, trzeba je włożyć do chłodni, a pan zastawił tylne wejście. – Wioletta uratowała mnie przed bezsensownym tłumaczeniem się.

– Nie skończyliśmy tej rozmowy! – zawołał groźnie szef, zerkając na mnie, gdy odchodził.

***

Wypakowałam ostatnie sztuki wylicytowanych za dobre pieniądze na Allegro kandelabrów, nienachalnie wykończonych łezkami z prawdziwego kryształu. Marzyłam o takich w naszym domu weselnym, od kiedy tylko się w nim zeszłego lata zatrudniłam, ale wtedy jeszcze bardziej przyglądałam się pracy, niż sama podejmowałam w niej decyzje. Pan Tobiasz szybko spostrzegł, że mam smykałkę i chyba wrodzony talent do organizacji wesel, co stawało się moją wielką pasją. Gdy Sebastian pracował, ja, kiedy tylko znajdowałam na to czas, godzinami śledziłam nowe trendy na rynku ślubnym, a programy Izy Janachowskiej znałam już chyba wszystkie na pamięć. Z nie mniejszym od niej zaangażowaniem podchodziłam do tej pracy, która sprawiała mi wiele radości. Chyba jeszcze nigdy nic nie dawało mi tyle satysfakcji, co błysk w oku panny młodej, gdy ta sunąc na białych obcasach po drewnianej podłodze w głąb sali weselnej, dłońmi zasłaniała usta z podziwu... Gdy szukała mnie wzrokiem po sali, a ja zwykle chowałam się gdzieś po kątach. Czasami udawało mi się przełamać kompleksy i wychodziłam nieco bliżej ludzi. Kroczyłam wtedy z wypiętą piersią i dumą, a w myśli krążył mi tylko jeden wers: „Dałam radę, udało mi się”. Później jednak szybko uciekałam do kuchni, aby przypilnować planowego wydawania posiłków. Po wszystkim, kiedy orkiestra pakowała do futerałów wymęczone instrumenty, siadałam na miejscu państwa młodych, zsuwałam buty i zostawałam tak na kilka minut wśród zabieganych kelnerek. Co wtedy robiłam? Marzyłam, że kiedyś i mnie przydarzy się takie szczęście i zostanę panną młodą.

Rozdział 2

Drobiazgowy

Wyjechałem z miasta, za plecami zostawiając chmurę unoszącego się smogu. Odetchnąłem z ulgą, kurtka z popsutym suwakiem miała zapach miasta. Smogu, pośpiechu, walki o każdą minutę i sekundę. Nosiła na sobie namiastkę tego, co kiedyś było upragnione. Miała już chyba z pięć lat, sprany brązowo-szarawy kolor i małą dziurkę wypaloną żelazkiem. Już chyba nigdy nie nauczę się prasować, pomyślałem, matka znowu złapie się za głowę, jaki to zaniedbany jestem. Będzie też oczywiście narzekała, że nie mam czasu nawet porządnie się najeść. Za kilkadziesiąt kilometrów, kiedy dojadę do rodzinnego domu na wsi, nasłucham się. Co to za dziwaczne pokolenie! Trochę racji rodzice mają, za ich czasów tak nie było. Pokłócę się z nimi, powiem, że faktycznie za komuny niczego nie było, więc za niczym nie gonili, a oni mi na to odpowiedzą, jak zwykle, że może i niczego nie było, ale żyli szczęśliwie, przez dwadzieścia lat stawiali domek jednorodzinny z drewnianym płotkiem, ale bez kredytów, za to nas młodych te odsetki w bankach i ta pogoń za bogactwem niebawem zjedzą.

Obejrzałem się za siebie, chłopcy spali. Mały Piotruś w brudnej kurtce i za dużej czapeczce w kolorowe motylki, raczej z dziewczęcej garderoby. Wiedziałem, że matka zaraz będzie mi suszyć głowę, że przecież w korporacji zarabiam kupę pieniędzy i stać mnie, żeby dzieci poubierać jak trzeba, a przywożę je ubrane gorzej niż bezdomne. Kryspin, którego imienia dziadkowie nie mogą przetrawić, też nie prezentował się najlepiej: kurtkę miał przymaławą i buty źle dobrane, bez sztywnych zapiętków, koślawił stopy, zaraz mnie mama skarci: „Stać cię, stać was, stać cię!”. I tak przez cały pobyt będę musiał wysłuchiwać kazań, że wstyd przed sąsiadkami, bo drogim autem podjeżdżam, ojca na takie po dziś dzień nie stać, a całe życie uczciwie pracuje w fabryce produkującej meble; ja pracuję w korporacji, a dzieci zaniedbane i ja sam też zaniedbany, jak sam skurwysyn, aż wstyd popatrzeć! Byłem pewien, że matka właśnie tak chciałaby do mnie powiedzieć, ale brakowało jej odwagi albo nad chęcią zbluzgania mnie brały górę uczucia wyższe, takie jak miłość matki do dziecka i miłość babci do zaniedbanych i smutnych wnucząt.

Obejrzałem się za siebie jeszcze raz, orientując się, że Kryspin nie jest zapięty w foteliku, zjechałem na awaryjny pas autostrady. Gdy zajmowałem się dzieckiem, zadzwonił telefon z firmy, czegoś tam zapomniałem dokończyć, mail nie doszedł do Paryża na czas, szef mnie w poniedziałek zmiesza z błotem, wiedziałem, ale miałem to w dupie, był weekend, w końcu upragniony weekend. Wyśpię się jak nigdy, nie będę musiał zrywać się z łóżka o piątej nad ranem, żeby obudzić chłopaków, nakarmić ich, ubrać i porozwozić do żłobka i przedszkola. W końcu u rodziców ktoś mnie odciąży, zjem domowy obiad, mama ugotuje rosół na trzech rodzajach mięsa, z odrobiną lubczyku, zerwanego w lecie z przydomowego ogródka i zamrożonego, doprawiony liśćmi laurowymi i zielem angielskim. W niedzielę, zanim wyjadę, zrobi na nim pomidorową i zagotuje mi w słoiczkach, naszykuje też makaron, najdroższy, jaki tylko uda się jej kupić, jajeczny oczywiście, i będzie się czerwienić nie wiem po co, że nie zdążyła sama przygotować, że nie zagniotła ciasta na stolnicy, a później nie przepuściła przez śmieszną maszynkę do robienia makaronu, którą mają w domu od czasów mojego dzieciństwa. Będzie mi tłumaczyć, jak mam właściwie ugotować makaron, a ja niczego z tego nie zrozumiem, bo jedyne, o czym będę myśleć, to to, jak najlepiej wytłumaczyć się szefowi w poniedziałek i jak zdążyć na poranny meeting.

Wiedziałem, jak będzie. Gdy mama nacieszy się już chwilę nami, a dzieciaki zaczną się bawić w ogrodzie, w tych za małych, za dużych, za starych i niedobranych ubraniach... całą wściekłość na mój marny los, na beznadziejne w jej odczuciu położenie jej jedynego i wypieszczonego synka, będzie się starała wyładować na ubijanych kotletach. Ze zdenerwowania połamie tłuczek, a łzy będą napływały samoistnie coraz wyżej i wyżej, aż w końcu weźmie do ręki cebulę i zacznie ją obierać, tylko po to żeby mieć usprawiedliwienie dla tych łez. Z ogrodu usłyszę, jak coraz mocniej wali w deskę i kawałek mięsa zapakowany w foliowy woreczek, żeby było czyściej, czy jakoś tak. Tak, to będzie ten moment, kiedy jej nerwy osiągną punkt kulminacyjny. Po godzinie od całego zdarzenia wyjrzy na ogród, już zdecydowanie spokojniejsza i pogodzona z moim losem, i zacznie wołać nas wszystkich na drugie danie. Zasiądziemy w jadalni, w ciepłej domowej jadalni, w której ojciec napali specjalnie na nasz przyjazd w kominku. Po chwili mama poderwie się i ucieknie do kuchni jeszcze na dokładnie sześćdziesiąt sekund, odliczy w myślach, pochlipie, zaciągnie się śliną. Nie, potrwa to równo sto dwadzieścia sekund, sześćdziesiąt było przy Kryspinie, przy Piotrusiu wydłużył się jej czas rozpaczy, dłużej musi się uspokajać. Jak już powalczy sama ze sobą, pobiegnie do piwnicy po słoik z kompotem z truskawek, żeby nieco zyskać na czasie, przeleje go do dzbanka i zacznie rozrabiać z niegazowaną wodą mineralną. Gdy już uda jej się w pozornym spokoju z powrotem zasiąść z nami przy stole, zobaczy, że Piotrusiowi popsuła się jedynka, a ja, kurwa mać, nie miałem i nie mam czasu iść z nim do dentysty, bo ciągle tylko wożę chłopców do przedszkola i żłobka, kombinuję na szybko coś do zjedzenia i zawalam wszelkie możliwe terminy w pracy. To ostatnie powoduje, że chociaż matka wie, że jestem bardzo inteligentny, przeczuwa, że w końcu z roboty wylecę...

Tak jak przewidywałem, kiedy mama już się nieco ogarnęła, wciągając nosem nadmiar płynu, który pierwotnie miał zalać całe jej policzki, zawołała nas na obiad. Obłędny zapach domowego jedzenia, przyrządzanego z sercem, rozanielił nas wszystkich. W moim rodzinnym domu zawsze czułem się, jakbym zasiadał do królewskiej uczty, nigdy nikt tak o mnie nie dbał jak matka, jedyna kobieta, która, mam wrażenie, tak naprawdę mnie kochała. Wnerwiająca, prawiąca kazania, ale kochająca mnie jak wariatka.

– Jedz, Kryspin, jedz, dziecko, bo w domu tego nie masz – wyrwało się tacie, po czym matka niezdarnie kopnęła go pod stołem, natrafiając na moją nogę. Zmieszała się nieco i przeprosiła, rozbawiło mnie to i zacząłem się śmiać, na szczęście wszyscy poszli w moje ślady, chłopcy nie rozumieli, dlaczego się śmiejemy, ale również zaczęli rechotać w głos. Gorzko-słodki śmiech zdominował popołudnie, a wieczorem ojciec rozpalił ognisko, na którym ziemniaki przypiekły się tak, że każdy z nas mruczał pod nosem. Ja z ojcem robiliśmy przerwę w jedzeniu tylko na łyk piwa gdzieś pomiędzy kęsami słodkiego ziemniaka. Mama zapewniała, że możemy sobie pofolgować, ona zajmie się dzieciakami, tak też zrobiliśmy...

Weekend minął zbyt szybko i w poniedziałek z samego rana, z dwoma koszami po brzegi wypełnionymi jedzeniem, wróciłem z chłopcami do miasta.

Rozdział 3

Bezbarwna

– Czy ma już pani wybraną sukienkę?

– Tak, mam – odparła szybko, zdziwiona moim pytaniem.

– Nie potrzebujemy wedding plannerki, jeżeli o to pani chodzi. Wszystko ogarniamy sami – mocnym tonem dodał jej narzeczony.

– Spokojnie, nie chcę państwa naciągać na żadne dodatkowe koszty związane z weselem – uspokoiłam go, choć w głębi zrobiło mi się gorąco. Reagowałam tak na każde, nawet lekkie podniesienie głosu lub zwrócenie mi uwagi: zamiast walczyć o swoje, wycofywałam się, co drażniło pana Tobiasza. Pracowałam nad wyeliminowaniem tej przypadłości, ile tylko mogłam, ale to nic nie zmieniało i było tylko gorzej. Przeprosiłam klientów raz jeszcze i zlana rumieńcem odeszłam w kąt sali, udając, że poprawiam coś przy wyłączonej fontannie do czekolady.

– Jeżeli pani chce, to mogę ją pani pokazać. Była droga, jest obficie oszroniona kryształami Swarovskiego. Lubię przepych, jestem mała i drobna, a w tej sukni wydaje mi się, że dodaję sobie centymetrów. Krój klasyczny, w literę A. Podoba się pani? – Przyszła panna młoda wcisnęła mi telefon w dłoń, pokazując kreację ślubną na ekranie.

– Tak, jest ładna, pasuje do pani. – Spojrzałam głęboko w jej szczęśliwe oczy, była zakochana po same uszy. Sukienka naprawdę mi się podobała, chociaż kompletnie nie była w moim stylu.

– A pani? Pani by taką wybrała?

– Ja pewnie wybrałabym coś skromniejszego, boo... – przerwałam w pół słowa.

– Dlaczego skromniejszą? Jest pani śliczna, taka wyraźna, ma pani naturalnie ciemne włosy, mocno zarysowane brwi i gęste rzęsy, ja mam same doczepy wszędzie – zachichotała. – Na pani to by dopiero ładnie wyglądała sukienka na takim wypasie! – Puściła mi oczko i obie się roześmiałyśmy. – Ma pani męża?

– Nie, mój chłopak nie jest zwolennikiem wiązania się przysięgami.

– A pani? Chciałaby pani zaplanować kiedyś własny ślub?

– Czy mają państwo już zamówiony tort weselny? – zmieniłam temat, szukając wzrokiem pana młodego. – Możemy go zamówić, mamy zaprzyjaźnioną cukiernię.

– A jaki tort pani poleca? – odkrzyknął do mnie z drugiego końca sali.

– Ostatnio mieliśmy tutaj bardzo ciekawy tort udekorowany srebrem jadalnym, muszę przyznać, że elegancko wyglądał, pokażę państwu zdjęcia.

– Jadalne srebro wygląda jak folia aluminiowa, widziałem już taki. Jadalne srebro nie – kategorycznie nie! – zaprotestował.

– To może klasyczne wydanie tortu weselnego: masa marcepanowa lub żywe kwiaty?

– Tak, wolelibyśmy klasyczny piętrowy tort weselny, bez folii. – Byli jednomyślni, a w każdym ich najmniejszym geście, nawet przy wspólnym siadaniu czy staniu obok siebie widoczna była ta pożądana przez cały świat miłość.

***

– Nie uciekniesz mi, dziecko, nie chowaj się za kandelabrami! Wymęczyłaś mnie z nimi i przyznaję, miałaś rację, zapłaciłem jak za zboże, ale robią efekt wow. Masz świetne pomysły i dobry kontakt z klientami, tylko więcej pewności siebie, bo ci w końcu nakopię do tyłka. Co to za spuszczanie wzroku i uciekanie w kąt sali? – Pan Tobiasz podszedł blisko, chwycił mnie za barki, lekko nimi potrząsnął i oboje zaczęliśmy się śmiać. – Co ze studiami? Możesz iść na zaoczne, mówiłem ci już.

– Jakim cudem miałabym studiować zaocznie, przecież wesela są w weekendy. Nie mogłabym pracować, jak pan to sobie wyobraża, panie Tobiaszu! – Wzruszyłam ramionami, chociaż nie to było powodem mojej niechęci do robienia magisterki.

– Rozmawiałem z żoną. Przypomniałem sobie, że na początku, jeszcze rok temu, to Urszula zajmowała się tym, co teraz należy do twoich obowiązków. Tak ją rozleniwiłaś, że praktycznie już się tutaj nie pojawia, tylko gania po kosmetyczkach. Zastąpi cię w weekendy, kiedy będziesz miała zajęcia na uczelni. W tygodniu też mamy sporo pracy, spotykasz się z młodymi, ustalacie wszystko, a najwięcej przygotowań jest do nocy w piątek, w sobotę i niedzielę pracują przede wszystkim kucharki i kelnerki, my tylko wszystkiego doglądamy, no przecież wiesz. Będziemy się wymieniać w pracy, tylko dokończ te cholerne studia. Nie odpuszczę ci, dziecko, chcę dla ciebie dobrze. Usiądź i pogadajmy! – Odsunął mi krzesło, a sam usiadł naprzeciwko, żebym nie mogła uciekać spojrzeniem.

– Dziękuję, ale na licencjacie z turystyki zakończę na razie moją edukację. To też wyższe wykształcenie, w dodatku świetnie mówię po angielsku, to musi mi wystarczyć. Mam tu jak u Pana Boga za piecem, chcę też w końcu trochę odpocząć, studia dzienne i godzenie z nimi pracy przez ostatni rok wyczerpały mnie. Jestem zmęczona, panie Tobiaszu. Nie chce mi się – grubo i bez sensu się tłumaczyłam.

– Nie wierzę ci. Jesteś ambitna, łatwo się uczysz, jesteś świetnie zorganizowana, nie wierzę, że nie chcesz mieć tytułu magistra, po prostu w to, dziecko, nie uwierzę. Rozmawiałem z Urszulą...

– Już pan mówił, że może mnie zastąpić.

– Rozmawiałem i z żoną, i z księgową. Od kiedy jesteś u nas zatrudniona, nie mieliśmy poza okresem Wielkiego Postu, kiedy prawie nikt nie urządza wesel, ani jednego wolnego weekendu, ruszyły też imprezy dla firm. Kupiłem wielki namiot, mamy sporo miejsca wokoło, teren jest piękny i malowniczy, chcę wyjść z ofertą imprez plenerowych. Przecież wiesz, ustalaliśmy wszystko wspólnie, buduję drugą kuchnię... Potrzebuję cię, ale musisz dokończyć studia, bo to jest w życiu ważne! Czujemy się za ciebie z Urszulą odpowiedzialni jak za własne dziecko, traktujemy cię trochę jak córkę, której nie mamy. No dobrze, do konkretów! Zapłacimy połowę kosztów związanych z twoimi studiami, a w zamian podpiszesz lojalkę, nie wiem, na dwa, trzy lata, tak się przecież standardowo robi w firmach. Gwarantujemy ci wolne weekendy i czas na naukę, możesz też uczyć się tutaj. Jesteś rzetelna i odpowiedzialna, wiem, że niczego nie zawalisz! Co ty na takie rozwiązanie?

– Nie mogę. Bardzo dziękuję i panu, i pańskiej żonie, jesteście wspaniałymi ludźmi, ale nie mogę, nie mogę...! – Nerwy mi puściły i rozpłakałam się, łkając coraz głośniej i głośniej.

– Co się dzieje, dlaczego tak bardzo płaczesz? Dobrze, zostawmy to, nie było tematu. Niech będzie po twojemu, dokończysz studia za rok, jak odpoczniesz. Tylko nie płacz już, proszę – wycofał się, przestraszony moimi łzami.

– Panie Tobiaszu, ja jestem w czwartym miesiącu ciąży – wydusiłam z siebie na jednym tchu.

– W ciąży? Przecież masz dopiero dwadzieścia dwa lata. Nie za szybko? To znaczy... bardzo serdecznie ci gratuluję – zreflektował się. – No tak, teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz brać na siebie nowych zobowiązań. Chciałaś tego dziecka, to planowana ciąża? Jeżeli mogę zapytać.

– Tak – odparłam niepewnie. Sebastian bardzo naciskał, od roku się staraliśmy i w końcu się udało.

– Rozumiem. A co ze ślubem i weselem, naturalnie u nas!? – Był pewien odpowiedzi.

– Z jakim ślubem, z jakim weselem! Sebastiana nie bawią takie imprezy, panie Tobiaszu, przecież pan o tym wie.

– A ciebie? Co ciebie bawi, jakie imprezy? – Spojrzał na mnie tak, jakby wiedział wszystko, jak gdyby każda najcichsza myśl, która przeciskała się przez moją głowę, była dla niego czytelna.

– Będę miała dziecko, Sebastian pragnie syna, to musi być syn, bo inaczej...

– Bo inaczej co? Jak będzie córka, to co? Nie sprawdzisz się, tak? Idiota z niego, szkoda ciebie, dziecko – wyszeptał.

– Słucham?

– Nic, gratuluję. – Wstał, podszedł do mnie, przytulił mnie mocno i pocałował w czoło.

Oboje wiedzieliśmy, że nic już nie będzie po staremu...

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki