Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia dziewięcioletniego Radża, chłopca z biednej maurytyjskiej rodziny, w którego życiu pojawia się nagle przybysz z nieznanego świata. To nieoczekiwane spotkanie staje się dla Radża źródłem nadziei na pokonanie nieprzychylnego losu i doświadczeniem, które przeprowadzi go z krainy dzieciństwa w dorosłość… Poruszająca, pięknie napisana i gęsta od symbolicznych znaczeń powieść Nathachy Appanah zdobyła wiele prestiżowych nagród i jak dotąd została przełożona na kilkanaście języków na całym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
Komentarz
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Wczoraj znowu zobaczyłem Dawida. Leżałem w łóżku, nie myślałem o niczym, czułem, że ciało mam lekkie, tylko coś trochę ciążyło mi między oczami. Nie wiem, dlaczego odwróciłem głowę w kierunku drzwi, bo przecież Dawid wślizgnął się bezszelestnie, nie tak jak przedtem, gdy niezdarnie chodził i biegał; zawsze zdumiewało mnie, że jego chude ciało, jego nogi i jego ręce, długie i delikatne niczym trzciny rosnące nad brzegami rzek, jego twarz zagubiona we włosach miękkich i zwiewnych jak piana na falach, że ogół tych drobnych, delikatnych i bezbronnych części ciała może tak bardzo hałasować, jak Dawid, kiedy się poruszał.
Teraz stał oparty o futrynę. Był wysoki, co mnie zdziwiło. Nosił jedną z tych lnianych koszul, które nawet oglądane z pewnej odległości wzbudzają zazdrość swoją miękkością i lekkością. Przybrał nonszalancką pozę, nogi miał lekko skrzyżowane, dłonie w kieszeniach. Na część jego włosów spływała jakaś poświata, w której połyskiwały mu loki. Poczułem, że jest szczęśliwy, widząc mnie po tylu latach. Uśmiechnął się do mnie.
Może właśnie wtedy zrozumiałem, że śnię. Nie wiem, skąd się bierze ten przebłysk świadomości, zastanawiam się, dlaczego ze snu wyłania się czasem rzeczywistość. Tym razem to niejasne odczucie było dla mnie bardzo nieprzyjemne, więc walczyłem, żeby przekonać samego siebie, że Dawid na pewno tam stoi, że po prostu cierpliwie czeka, aż się obudzę. Pomyślałem sobie, że z niego zażartuję, powiem mu coś takiego jak, dajmy na to, ale z ciebie przystojniak, prawdziwy filmowy amant, ale nie mogłem wydusić z siebie żadnego dźwięku. Nadludzkim wysiłkiem starałem się rozewrzeć szczęki, próbowałem, ale bezskutecznie, gardło miałem wyschnięte, to niesamowite, jak bardzo to wrażenie było realistyczne, do moich rozdziawionych ust haustami wpływało powietrze i wysuszało gardło. Poczułem wówczas, że za chwilę się obudzę, więc pomyślałem, że jeśli się nie poruszę, sen będzie trwał. Dlatego pozostałem w łóżku, zamknąłem usta i w dalszym ciągu wpatrywałem się w drzwi, lecz nie mogłem powstrzymać wzbierającego w moim sercu smutku.
W tej samej chwili, gdy ogarnął mnie ten smutek, Dawid zbliżył się w moją stronę. Bardzo miękkim ruchem odsunął ramię od futryny drzwi i ciągle trzymając ręce w kieszeniach, postąpił trzy kroki. Policzyłem. Trzy kroki. Dawid był duży, silny, dorosły i piękny, jakże piękny. W tamtej chwili naprawdę zrozumiałem, że śnię i że nic na to nie poradzę. Ostatnim razem, kiedy go widziałem, miał dziesięć lat. A przecież mój Dawid stał teraz przede mną. Emanowała z niego niesamowita czułość, coś niedającego się zdefiniować, co odczuwałem w szczęśliwych chwilach swojego istnienia: zarówno wtedy, gdy mieszkałem na północy wyspy, byłem mały i miałem dwóch braci, jak i w czasie tych kilku letnich dni w 1945 roku, które spędziłem z Dawidem.
Gdy tak leżałem w łóżku, poczułem, że się trochę wstydzę. Nie byłem postacią ze snu. Rozpłaszczony w łóżku, czułem w ciele każdy dzień z długich sześćdziesięciu lat, które przeżyłem od momentu, gdy go spotkałem. Przez cały ten czas nigdy mi się nie przyśnił, nawet na początku, kiedy ciągle o nim myślałem i brakowało mi go tak bardzo, że chciało mi się płakać i miałem ochotę umrzeć. Gdyby chociaż przyszedł do mnie wcześniej, kiedy – jak on teraz – byłem młody i silny. Też mógłbym stać tak samo z podniesioną głową, rękami w kieszeniach i wyprostowanymi plecami. Też mógłbym pozować na przystojniaka, filmowego amanta.
Wyciągając szyję, unosząc się trochę na łokciach, mógłbym się lepiej przyjrzeć jego twarzy, ale bałem się poruszyć. Chciałem, żeby sen trwał, żeby toczył się dalej, miałem nadzieję, że Dawid upodobni się do siebie. Kalkulowałem: jeszcze dwa kroki, a znajdzie się w zasięgu mojej dłoni. Wreszcie będę mógł spojrzeć mu prosto w oczy, nagle wstać, klepnąć go po przyjacielsku, uścisnąć, a wszystko to szybko, zanim się obudzę, żeby zaskoczyć senne marzenie. Czy w dalszym ciągu ma złamany przedni ząb, którym zarył o ziemię, kiedy go puściłem w czasie zabawy w samolot? Trzymałem go na przedramionach leżącego poziomo z wyciągniętymi do przodu rękami. Krzyczał i śmiał się, kiedy biegłem tak kilka metrów. Prawie nic nie ważył, ale potknąłem się. Dawid śmiał się jeszcze na ziemi i to ja pierwszy spostrzegłem jego szczerbaty uśmiech, zakrwawione wargi, a on ciągle się śmiał. Uwielbiał bawić się w samolot, chciał to zrobić jeszcze raz i ani myślał użalać się nad sobą. Sądzę, że w przeciwnym wypadku, po tym wszystkim, co przeżył do dziesiątego roku życia, powinien płakać od rana do wieczora.
Powiada się, że gdy jesteśmy o krok od śmierci, sny stają się osobliwe. Mamie długo we śnie objawiał się mój wyszykowany do pracy ojciec, ubrany w brązowy garnitur, mówiąc jej: „chodź ze mną, potrzebuję cię”. W tym sennym marzeniu mama, która za jego życia nie odmawiała mu niemal niczego, stanowczo odrzucała jego propozycję. Zastanawiam się, czy tej nocy, gdy umarła we śnie, tak bardzo miała już dość odmawiania mu, że wreszcie poszła za nim w ciemność.
Jednak Dawid nic mi nie odpowiedział, stał tam między cieniem a światłem, przyglądając mi się cierpliwie. Kurz zawieszony na pierwszych promieniach zaskakująco przywiódł mi na myśl cekiny. W sumie to był przyjemny, zarazem smutny i rozkoszny sen. Pokój wypełniło liliowe światło, a ja pomyślałem sobie, że teraz to on z łatwością by mnie uniósł. Jestem już starym, kruchym człowiekiem, więc gdybyśmy się zabawili w samolot, a on by mnie niechcący upuścił, jak ja upuściłem go ponad sześćdziesiąt lat temu, całe moje ciało rozpadłoby się w drobny mak.
Nagle dość już miałem czekania. Wyciągnąłem do niego rękę i ocknąłem się w swoim pustym pokoju, w rażącym świetle poranka. Dawid zniknął, sen się rozwiał, a ja trwałem z wyciągniętą z pościeli, zdrętwiałą, lodowatą dłonią, a po twarzy spływały mi łzy.
*
Zaraz po śniadaniu zadzwoniłem do syna. Zapytałem, czy mógłby mnie zawieźć do Saint-Martin. Odpowiedział, że oczywiście tak, „kiedy tylko chcesz, przyjadę w południe”. Syn jest swoim własnym pracodawcą, poza pracą nie ma wiele do roboty, nie jest żonaty, nie ma dzieci, niewiele spaceruje, rzadko odpoczywa, ale wydaje się, że ostatnio jest gotów poświęcić mi cały swój czas. To dlatego, że jestem stary, że oprócz mnie nie ma żadnej rodziny i że się boi.
Syn pojawił się punktualnie w południe. Byłem gotowy już od dobrej godziny. Kiedy człowiek się starzeje, robi wszystko przed czasem z obawy, że nie zdąży, a potem nudzi się, czekając na innych. Założyłem czarne spodnie, niebieską koszulę i lekką marynarkę. Jak dawniej, wsunąłem do wewnętrznej kieszeni mały beżowy grzebień z gęstymi zębami i starannie złożoną białą chusteczkę, a w dłoni trzymałem czerwone pudełeczko. Pomyślałem z uśmiechem, że sprawiam wrażenie mężczyzny, który zamierza się oświadczyć. Chciałem wypastować buty, ale wystarczyło, że o tym pomyślałem, a już byłem wyczerpany, usiadłem więc tylko i najdokładniej jak potrafiłem potarłem je z obydwu stron o dywan w salonie. Wywołało to szum, który mnie trochę uśpił. Kiedy usłyszałem pomruk silnika samochodu podjeżdżającego do ogrodzenia, podniosłem się i czekałem na syna oparty na swojej lasce, niczym stojący na baczność żołnierz.
To nowy samochód, cały szary i błyszczący. Szary metalik, precyzuje syn z dumą. Nie robi żadnych uwag odnośnie do mojego ubioru, pomaga mi wsiąść, zapina mój pas, reguluje go, żeby mnie nie uciskał, laskę kładzie na tylnym siedzeniu i za każdym razem, gdy nasze spojrzenia się spotykają, obdarza mnie szerokim uśmiechem, który ściąga mu policzki w stronę uszu i sprawia, że pojawiają się zmarszczki pod oczami.
Przez chwilę mówi mi o swojej pracy. Jest informatykiem, ale trudno opowiadać o komputerach takiemu staremu jak ja, który kompletnie nic z tego nie rozumie. Dlatego mówi o swoich pracownikach, młodych, których kształci, a oni potem szybko zmieniają pracę, bo, jak mówi syn, w zawodzie informatyka tak już jest, że wszystko się zmienia. Kiedy mu przypominam, że jedziemy na cmentarz w Saint-Martin, odpowiada „jasne, tato, nie ma problemu”. Prawdopodobnie nie dziwi go to, że wybieram się na cmentarz. Większość moich przyjaciół spoczywa już w grobie. W naszym pokoleniu żyło się niełatwo i ciężko pracowało, więc siłą rzeczy umieramy wcześnie, złamani, i raczej spieszno nam na tamten świat.
Syn włącza muzykę klasyczną, sprawdza, czy szyby są zamknięte, ustawia temperaturę w samochodzie na dwadzieścia stopni, nie przekracza dozwolonej prędkości i za każdym razem, gdy trochę za ostro hamuje, wyciąga rękę, żeby mnie chronić. Chciałbym mu powiedzieć, żeby się aż tak bardzo nie bał, ani o mnie, ani o siebie.
W Saint-Martin jedziemy piaszczystą drogą gruntową, na którą wielkie akacje zrzuciły setki malutkich strączków. Od dawna wiem, że Dawid leży na tym cmentarzu wraz z innymi, którzy umarli z wyczerpania, dyzenterii, malarii, tyfusu, smutku czy szaleństwa. Przez pierwsze lata, gdy wspomnienie o Dawidzie nie opuszczało mnie ani na chwilę, byłem zbyt młody, żeby przychodzić tutaj i stawiać temu czoło. Potem planowałem sobie daty odwiedzin: moje urodziny, rocznica jego śmierci, Nowy Rok, Boże Narodzenie, ale nigdy nie przychodziłem. Najwyraźniej brakowało mi odwagi. Szczerze powiedziawszy, myślałem, że nigdy się na to nie zdobędę. I oto dzisiaj, ponieważ przyśnił mi się Dawid, wydaje mi się to łatwe, oczywiste, nie odczuwam strachu, nie jestem smutny.
Cmentarz jest bardzo dobrze utrzymany. Podobnie jak angielskie domy, otacza go niski mur z czerwonych cegieł. Groby oznaczone gwiazdą Dawida stoją w rzędach po dziesięć, przodem do połyskującego morza o barwie niebieski metalik, jak by powiedział mój syn. Dookoła rosną drzewa i ma się wrażenie, że te gwiazdy czekają, aż niebo zejdzie na ziemię. Gdy miałem dziewięć lat, byłem przekonany, że Dawid się ze mnie nabija, kiedy powiedział, że gwiazda, którą nosi na szyi, nazywa się tak jak on. Byłem wkurzony. „Jaja sobie ze mnie robisz?”, odwarknąłem mu podniesionym głosem. Ale co ja, dziewięciolatek, mogłem wiedzieć o Żydach i gwieździe Dawida?
Syn pomaga mi wysiąść, podaje laskę i dalej idę bez pomocy. Na planie przy wejściu odnajduję grób Dawida. Syn wrócił do samochodu, wiem, że na mnie patrzy, ale mimo to wyciągam z kieszeni grzebień i przeczesuję szpakowatą, gęstą czuprynę, która ani się z czasem nie uładziła, ani nie przerzedziła. Prostuję się, zapinam dwa górne guziki marynarki, z jej rękawów wyciągam mankiety koszuli i ruszam do przodu. Dawid leży we wschodniej części, promienie słońca muszą go rozświetlać rano jako jednego z pierwszych. Idę powoli, próbuję przedłużać oczekiwanie, tak jak ostatniej nocy senne marzenie. Czytam napisy na grobach, w głowie kłębią mi się obrazy, wspomnienia napierają z taką siłą, że czuję na piersiach ich ciężar, oczy mam przepełnione ich barwami, do ust napływa mi ich smak. Muszę zwolnić, głęboko odetchnąć, przełknąć ślinę i uspokoić się.
A wtedy nagle, brutalnie zapiera mi dech w piersiach. Myślałem, że jestem gotowy, myślałem, że po sześćdziesięciu latach potrafię się z tym skonfrontować. O, Dawidzie! Jak bardzo chciałbym się mylić, dałbym wiele, żeby było inaczej, nigdy nie życzyłbym sobie tego zobaczyć.
Dawid Stein
1935–1945
Grób jest podobny do innych i ze smutkiem wyobrażam sobie w tym wielkim grobie jego małe ciało jasnowłosego chłopca. Ma dziesięć lat, na zawsze. I tym razem to ja przeżyłem, choć nie mogę pojąć dlaczego. Byłem zwykłym dzieciakiem, nie zrobiłem nic nadzwyczajnego…
Klękam, w kościach mi strzela, moje ciało przeszywa bolesne ukłucie, prawie ucieszyłbym się z rozprzestrzeniających się wewnątrz mnie zapowiedzi rozkładu. Nareszcie, n a r e s z c i e, już wkrótce przyjdzie kolej na mnie. Chusteczką ścieram kurz i piasek z czarnego granitu. Jaki jest czysty i lśniący! Kładę na nim czerwone pudełeczko zawierające jego gwiazdę Dawida. Robię tak samo jak w moim śnie: wyciągam rękę do Dawida, zamykam oczy i przywołuję wspomnienia.
Seria: „Frankofonia Literaria” pod redakcją Krzysztofa Jarosza
Tom IX: Nathacha Appanah, Ostatni brat
Tytuły oryginału: Le dernier frère
Przekład, opracowanie tekstu i komentarz: Krzysztof Jarosz
© Éditions de l’Olivier, 2007
Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates
© for the Polish translation and commentary by Krzysztof Jarosz, 2025
© for this edition by Wydawnictwo w Podwórku
Wydanie pierwsze, Gdańsk–Katowice 2025
ISBN 978-83-64134-63-0 (e-book)
Opracowanie książki i przygotowanie wydania w formacie e-booka: zespół Wydawnictwa w Podwórku w składzie Dorota Szmit, Stanisław Danecki
WYDAWCA
Wydawnictwo w Podwórku sp.j.
ul. Waryńskiego 44a/16
80-242 Gdańsk
internet: wpodworku.pl
WSPÓŁWYDAWCA
Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego
ul. Bankowa 12b
40-007 Katowice
internet: wydawnictwo.us.edu.pl
