Opowieści z kuchni - Ewa Łokuciejewska - ebook + książka

Opowieści z kuchni ebook

Łokuciejewska Ewa

4,2

Opis

Nie ma drugiego takiego miejsca w domu jak kuchnia. Właśnie tu za kulisami codzienności, w intymnej atmosferze, wśród smaków i zapachów toczą się najważniejsze rozmowy, podejmują najistotniejsze decyzje, rozgrywają zabawne lub przełomowe sceny. Kuchnie w opowieściach Ewy Łokuciejewskiej ukazują bohaterów podczas pozornie zwykłych czynności i zdarzeń. Pod powierzchnią prostych smaków, szarych dni i zatartych wspomnień kryje się jednak głębia dramatycznych, śmiesznych lub refleksyjnych przypraw ukazująca alchemię ludzkiej duszy. W tym jednogarnkowym daniu znajdziecie 38 składników pełnych pikanterii, słodyczy albo goryczy. To właśnie one tworzą niezapomniany, intymny smak wszystkich rozmów i wspomnień, które wynieśliście kiedykolwiek z kuchni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Beata Dobrzyniecka

Redaktor prowadzący

Agnieszka Gortat

Korekta

Wioleta ŻyłowskaEwa AmbrochKinga Kosiba

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki i ilustracje

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Ewa Łokuciejewska 2020© Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-62993-70-3

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk

Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

Ona. Chocolate covered giant ants

Ja tu tylko sprzątam. Bibimbap

Powrót na drzewo. Garus

Kwiat kalafiora w panierce

Zupa minestrone

Demony. Ciasteczka orzechowe

Ryż z jabłkami. Rozpłynąć się

Drugie piwo. Grzanki francuskie

Chleb-Dom

Chleb powszedni

Chleb niepowszedni

List bez nagłówka. Jajecznica

Kirkut. Kurczak Ezechiela

Waran. Pomidorowa

Rozmowa z ogonem. Ryż z warzywami z patelni

Matury. Ciasteczka cynamonowe

Columbo. Crostini, cannelloni, casareccia, carbonara, panna cotta

Docent Ptah rozmawia z żoną przy obiedzie. Kapusta zasmażana z kotletem. Kłótnia, czyli męskie i żeńskie spojrzenie na grozę

Świąteczna rozmowa. Sernik

Świąteczny nastrój. Zozworki

Ebenezer Scrooge na wigilijce w Polsce. Śledź i sałatka

Lekcja tańca. Salsa

Stara kobieta rozmawia z kwiatkiem. Kwiaty w cieście

Peerelizm. Leczo z parówkami. Kotlet z mortadeli

Kochanie, właśnie uprałam bluzkę twojej kochanki. Kurczak po maltańsku

Połącz kropki. Rosół

Granice miłości. Karkówka w panierce

Instrukcja obsługi świata. Coś do piwa – precle drożdżowe

Lataj z „Ringo”. Coś do samolotu. Kanapka z kotletem

Kataryniarz. Sałatka cesarska

Upupianie Gombrowicza. Kompot

Oczywiste. Moja mama. Drugie ze szpinakiem

Horror maturalny. Cukierki domowej roboty

„Navigare necesse est, vivere non est necesse” – facet i nawigacja. Nietypowe kotlety schabowe

Przy klepaniu kotleta. Znów kotlety

Fachowcy. Chłodnik

Potyczki małżeńskie. Diatryba. Diet–ryba

Męski świat równoległy – próba pojęcia. Poulet Marengo

ONA. CHOCOLATE COVERED GIANT ANTS

Na początku wydawało się to dobrą zabawą. Kto nie lubi zaczepek w sieci? Łechtało mu to ego i wyobraźnię, więc właściwie nie wyłączał komputera. Nawet kiedy jadł, pił, wydalał to, co wypił i zjadł, ogarniał barłóg, wychodził po bułeczki o czwartej nad ranem, ekran barwił jego okna w ciemnościach wielkiego miasta, a więc marnych, podświetlonych wiecznie czerwoną poświatą ulicznych latarni i smogu. Specjalnie ustawiał jakiś internetowy filmik – lubił widzieć tę poświatę, bo wyglądało to tak, jakby ktoś na niego czekał.

Pierwsze chrupiące bułki szeleściły mu w zębach, a on myślami był już w swoim pokoju na czwartym piętrze szarego dziesięciokondygnacyjnego wieżowca z lat siedemdziesiątych zwanego mrówkowcem, bynajmniej nie od struktury, a od wiecznie panoszących się mrówek faraona. Ostatnio jadał tylko w nocy – podczas spaceru po bułki nadgryzał jedną, to był zawsze najlepszy kawałek. Była ciepła i pachniała żniwami na wsi.

Jedzenie zeszło na najdalszy plan, co innego zawładnęło jego zmysłami. Nawet kiedy ekran zgasł, wystarczyło poruszyć myszą, a ONA już tam była. Zawsze wtedy uśmiechał się z ulgą i łapczywie przebiegał na nowo zgłodniałymi oczami po ekranie. Czarne literki-mrówki spacerowały rzędami, zlewając się z tymi spacerującymi po stole kuchennym.

Ostatnio przeniósł laptopa do kuchni. Tak było wygodniej. Na początku nie wyczekiwał tych wiadomości aż tak bardzo, nie wierzył, że ta znajomość się rozwinie. Jak wszystko w sieci również to wydawało się powierzchowne i miałkie. Ale w miarę upływu czasu…

Sam nie wie, w którym momencie uświadomił sobie, że czeka… Czeka… Z coraz większą niecierpliwością, tak że nie może wyjść z domu, by nie myśleć o tym, co ona odpowie na jego ostatnie pytanie, jak odebrała jego ostatnie słowa, co myśli, co czuje… Może posunął się za daleko?

Biegł teraz truchtem do domu, bo było koszmarnie zimno. Wbiegł prawie bez tchu na czwarte piętro, zgrabiałymi palcami otworzył zamek w drzwiach i natychmiast usiadł przy laptopie. Jednak nie otworzył go. Kontrolka migała zachęcająco.

– Co ja robię? Co ja robię?

Znów odgryzł pokaźny kęs. Druga bułka nigdy nie była tak dobra jak pierwsza. Straciła swoje ciepło i jędrność, bo wygniotła się w kieszeni opiętej kurtki.

– Co robię?

Okruchy spadały na blat kuchennego stołu, a on przeżuwał, jakby to była wiązka siana – pochylony nad stołem jak krowa nad żłobem.

Jedna samotna mrówka próbowała mozolnie zarzucić sobie na grzbiet dorodny kawałek bułki. Przebierała odnóżami, badała teren i obchodziła go dookoła, jakby nie mogła uwierzyć, że przerosło to jej możliwości. Obserwował ją długo i bezmyślnie, ale wreszcie jego wzrok i uwaga skoncentrowały się na niej na tyle, by wyzwolić jakieś myśli.

– Co ja robię?

Mógłby jednym ruchem palca zakończyć te mrówcze zmagania, a nawet czuł, że powinien to zrobić.

„Za tą przyjdą następne. To nieuniknione. Będę miał wkrótce mrowisko na stole i wydeptaną czarną ruchliwą ścieżkę od rury kaloryferowej do dziury w podłodze” – pomyślał trzeźwo, ale nie zrobił nic.

Posiedział jeszcze kilka minut nad insektem, który nadal kombinował. Obchodził kawałek i z każdej strony próbował go podnieść. Obok tego wielgachnego okrucha leżał trzy razy mniejszy, bardzo poręczny, w sam raz dla owada średniej wielkości. Przysunął delikatnie ten kawałek ku mrówce, bo pomyślał, że może po prostu go nie zauważyła. Mrówa – bo tak już ją sobie nazwał – na chwilę faktycznie oderwała się od kolosa, pomacała przednimi nogami odłamek, nawet go lekko uniosła, po czym natychmiast wróciła do poprzedniego beznadziejnego mozołu.

Zrobił sobie herbatę z miętą, która zazwyczaj nieco go uspokajała i łagodziła zgagę.

„Powinienem lepiej się odżywiać” – pomyślał nie wiadomo który raz. „Jeść jakieś warzywa i białko, tak, białko…”. – Popatrzył z ukosa na mrówkę. „Taaaak… Białko…”.

Nadgryzł następną bułkę i popił herbatą. Z trudem przechodziła przez ściśnięte gardło.

– Cholerny Syzyf… Tak… To musi być facet. Facet-Mrówa. To znaczy Mrów. Współczesny Syzyf. Cholerny Syzyf-Mrów…

Za oknem mrugały niebieskie światła patrolu straży miejskiej jadącego pomalutku wzdłuż ulicy pod jego kuchennym oknem.

– Będzie napierdzielał się z tym kawałkiem, dopóki nie zdechnie! – Westchnął tak ciężko, że odbiło mu się bułką z miętą.

– Syzyf jest najszczęśliwszy, gdy idzie z mozołem pod górę. Jeszcze ma nadzieję, jeszcze ufa swemu szczęściu i sile. Stawia nogę za nogą, czuje przyjemne naprężenie mięśni i wolę życia. W tym momencie nie ma znaczenia przyszłość, nie ma znaczenia przekleństwo losu i śmierć. Syzyf-Mrów jest szczęśliwy. Nie chce tego mniejszego kawałka… Jeszcze ufa swej sile…

Niebieskie migoczące światło zatrzymało się i pulsowało smutno. Podszedł do okna i obserwował teraz, jak dwaj strażnicy poszturchują pijaczka leżącego na przystanku. Stał tak bez sensu, gapiąc się przez okno na zamarzające miasto, o piątej czterdzieści nad ranem, niezdecydowany.

„Właściwie powinienem przespać się choć trochę” – pomyślał kompletnie bez sensu.

Od jego oddechu zaparowała szyba w oknie, więc bezwiednie przetarł ją wierzchem dłoni. Wyglądało, że zbliżały się poranne przymrozki, od szyby ziało chłodem, choć okna nie otwierał od dawna.

– Prawdopodobnie ratują mu życie albo zdrowie… Poranny przymrozek jest zjadliwy, a gdy krew zmieszać z wódką…

Pijaczek nie był zadowolony, z daleka słychać było bełkotliwy wrzask. Facet machał bezładnie łapami w powietrzu, oganiając się od zbawców. Panowie strażnicy ustalili procedurę postępowania – jeden złapał go pod kolana, drugi pod pachy od tyłu i wierzgającego wrzucili do suki. Światło pomigało jeszcze przez moment, dopóki auto nie zniknęło za zakrętem. Jacek oderwał się od zimnej zaparowanej szyby. Resztki herbaty zalegały w kubku. Mrów nadal walczył z kawałem buły, a na laptopie mrugała kontrolka.

Właściwie to wiedział, że to nie ma sensu.

– Każdy normalny człowiek o tej porze śpi. Więc pewnie i ona…

Nie spał normalnie od rozstania. Zatracał się w pracy i internecie. A że praca nie wymagała wyjść na miasto, bo jej efekty przesyłał mailem, jedynym momentem, gdy dotykał stopami ulicznego bruku, były nocne spacery do piekarni.

Ona też nie wychodziła z domu i też była w apatii po rozstaniu, nawet gorzej – po rozwodzie. Była ostrożna – musiał przesłać jej skan dowodu osobistego i kilka zdjęć. Z tym miał problem, bo ostatnie zdjęcia robiła mu Sylwia. Prawie wszystkie były niecenzuralne, a bardzo nie chciał, by uznała go za zboczeńca. Na zdjęciach był zawsze z Sylwią albo nago.

– Najgorsza ta buźka… Naprawdę ją kochałem?

Sylwia poznała w Hiszpanii miejscowego faceta.

– Cholerne kurduple. Macho…

Od początku czuł, że ten wyjazd skończy się źle.

– Za długo… Żaden normalny związek tego nie przetrzyma.

Już po miesiącu dostał esemesa: „To koniec. Mam tu kogoś. Wybacz :)”. Najgorsza była ta buźka.

– Idiotka. Esemesem? Esemesem z buźką? Może nie ma czego żałować…

Coraz częściej tak myślał i coraz częściej go to przekonywało. Szczególnie odkąd poznał w sieci ją. Najpierw było nerwowo i depresyjnie, bo była szczera i on także. Napisał jej wszystko – o tym, jak go wkurzyła buźka, też. On dowiedział się sporo o byłym nowej znajomej.

– To musiał być kompletny dupek. Poleciał na młodszą i chętniejszą dupę. Standard. Prawdziwy dupek.

Nie mieli dzieci, więc ona nie nalegała. Przyjęła do wiadomości, oskubała go z kasy do zera i dała rozwód.

„Grzeczna dziewczynka!” – pomyślał z dumą.

Z depresji leczyła się od roku. Nagle pieniądze ani zakupy nie dawały przyjemności, świat był szary i wiecznie za mgłą, a ona nie wychodziła z domu. Nawet po bułki jak on. Zamawiała pizzę przez telefon. Też miała mrówki w domu, choć to był apartamentowiec na strzeżonym osiedlu.

– Widać mrówki są za demokracją… – Uśmiechnął się wtedy do jej postu i po namyśle tak właśnie odpisał. Nie chciał zgrywać kogoś innego, niż jest.

– Albo mnie zaakceptuje, albo nie. Krótka piłka…

Nie dopisał buźki, drażniło go to, że jest bogata. On ledwo utrzymywał się na powierzchni nawet na suchych bułkach. A nic nie zapowiadało poprawy – zleceń było coraz mniej, a on nie miał ochoty na autoreklamę. Gdy z nią pisał, celowo podkreślał i wyolbrzymiał swoje wady. Razem taplali się w nieszczęściu, poczuciu krzywdy i niespełnienia.

„Im gorzej, tym lepiej” – myślał. „Nic tak nie poprawia samopoczucia jak cudze nieszczęście”.

„Tylko dlatego się myję, że nienawidzę swojego smrodu” – pisał, a ona odpowiadała:

„Najważniejsza jest dobra motywacja :)”.

– Dodała buźkę, skubana… Inteligencja zadziorna…

Już sam nie wiedział, czy jest aż takim niezgułą, łajzą i niedojdą, jak się przedstawiał. Fakty jednak były takie, że nie stać go było na pizzę.

– Przynajmniej nie codziennie…

Z rodziną zerwał wszelkie kontakty jeszcze przed Sylwią. Obiadki u mamusi odpadały, jeśli chciał zachować resztki męskiej godności. Choć… przeżył już etap załamywania młodzieńczych ideałów…

– Ileż można żreć suche bułki?

Już nawet łapał za telefon, ale wtedy zaczął korespondować z nią. Nigdy nie uwierzył w prawdziwość jej nicka. „Maria Kowalska” od razu zalatywało prowokacją. Nikt nie był w sieci tak stary, by się tak nazywać. A już na pewno nie przyznałby się do tego… Dlatego myślał o niej – ona.

Nie poprosił o zdjęcie. Nie wiedział, czym się zajmuje, czy zajmowała przed rozwodem. Nie pytał, nie dociekał. Rozmawiali. A rozmawiali, jakby znali się od dziecka. Mieli takie same poglądy i spojrzenie na wszystko. Przynajmniej tak myślał. Uwielbiał jej zaczepne i nieco złośliwe poczucie humoru, dołujące komentarze i depresyjny styl. Ona też prawie nie wstawała od komputera, nawet w nocy.

– A teraz? Śpi?

Właśnie wysłał jej zaproszenie do realu. Podał dokładny adres z mapą dojazdu i zaproszenie na niezobowiązującą kolację.

– Cóż… Teraz to raczej byłoby śniadanie…

Czekał do późnej nocy, aż w końcu wyszedł po bułki jak zawsze. Teraz obserwował Mrówa. Owadzi Syzyf, nie wiadomo po co, podzielił kawałek na trzy części i dźwigał do dziury w podłodze.

– Gdzie one mają te mrowiska? W zsypie? W piwnicach? W tajemniczych katakumbach?

Po półgodzinie pojawiły się inne mrówy. Nie był w stanie ocenić, czy na czele z jego Mrówą-Syzyfem. Dałby jednak się pokroić, że jedna wyglądała znajomo.

– Kurde… Mogłem go jakoś oznaczyć. Chociaż… miał się tu nazapierdzielać koło tego kawałka do usranej… Pomyliłem się. Moja filozoficzna teoria poszła na spacer w Kosmos. Syzyf znalazł sposób… Zawołał kolegów. Skubany… A wszystko to pod czujnym okiem Opatrzności, która może go zmieść jednym gestem… Pod wiecznie patrzącym Okiem. Nieogarnionym i za wielkim, by Je zobaczyć i w Nie uwierzyć. Za ogromnym, by się Go bać…

Teraz już na stole było prawie czarno, a ścieżka do kaloryfera falowała rytmicznie. Dopił zimną herbatę i znów podszedł do okna. Ta pustka była przerażająca.

Nagle zrobiło mu się wszystko jedno – ruszył myszką i prawie natychmiast usłyszał dźwięk nadchodzącej wiadomości. Zamarł z wrażenia. Zgodziła się! Napisała, że będzie za jakieś dwie godziny!

Najpierw ucieszył się jak dziecko, a zaraz potem przeraził.

– Na kolacji? Na śniadaniu? To jednak wariatka… W ciemną noc? Na mróz? Zaraz… O której to napisała? Tuż przed czwartą? O szóstej rano? Kurde… Mam pół godziny… Pół godziny, świeże bułki i…

Jeszcze raz rozejrzał się bezradnie po kuchni.

– Mrówki…

To było szalone, ale…

– Ona przecież jest lekko stuknięta… Czy to można jeść? Nie otruję jej?

Gorączkowo dopadł znów komputera i wygooglował zapytanie. Potem zadowolony nastawił wodę w garnku, posolił ją i umył dokładnie ręce. Gdy woda zaczęła wrzeć, rozpoczął polowanie. Na twardą kartkę ze starego kalendarza nagarniał mrówki i od razu wrzucał je na wrzątek. Spodziewał się jakichś protestów, krzyku lub pisku, ale nic takiego nie następowało. Mrówki wirowały wesoło w garnku. Nie ustawał też ich pochód od dziury. Był cierpliwy, nie chciał zbierać z podłogi. Każdym zagarnięciem starał się omijać okruchy, ale nie zawsze się udawało. Uznał, że to nie ma znaczenia. Woda po dziesięciu minutach była mętna i pachniała kwaśno.

– Powinno wystarczyć. Na śniadanie powinno wystarczyć.

Po dwudziestu minutach odcedził wodę na grubym sicie, posmarował patelnię resztką oliwy z oliwek, dodał przypraw, które zostały po Sylwii, i wrzucił czarną masę na rozgrzaną powierzchnię. Zasyczało, a po kuchni rozszedł się dziwny zapach.

– Dziwny, ale raczej przyjemny…

Zagęścił sos minimalną ilością mąki i spróbował.

– Niespotykane, ale dobre… Lekko kwaskowe… Ostre… O, tak… Bardzo przyjemne. Lekko strzelają w zębach…

Ledwo opanował się, by nie zjeść następnej łyżki, a miał tego niewiele. Poza tym… Już miał pomysł na deser.

„Mrów nie zaprosił wszystkich znajomych” – pomyślał z pretensją.

Posprzątał ze stołu ostatnie okruchy, ale insekty nadal szukały łupu. Zatkał gumą do żucia dziurę przy rurze do kaloryfera. Co rusz rozgniatał jakąś zagubioną i wyrzucał do zlewu. W końcu było ich coraz mniej, aż przestały łazić.

Był prawie gotów. Rozpuścił tabliczkę gorzkiej czekolady, którą ukrył przed Sylwią na czarną godzinę, a potem o niej zapomniał. Zadziwiające… Teraz nagle mu się przypomniało.

„Dziwne to wszystko. Nagle świat się otwiera. Nagle wszystko jest przyjazne i proste” – pomyślał, a żadna wredna myśl nie poszła za tą dobrą.

Do kieliszków do likieru wsypał po łyżeczce mrówek i zalał delikatnie gorącą czekoladą. Oblizał z rozkoszą palce.

– O tak! To musi zrobić wrażenie! Żadna kobieta się temu nie oprze!

Zadowolony i nagle pełen wigoru delikatnie przekroił ostatnie bułki na trzy części – wiedział, że kobiety lubią właśnie taką grubość – każdą posmarował czarną masą z patelni i skleił. Odsunął się z miną znawcy, by ocenić całość. Wyglądało nad wyraz elegancko. Znów zamruczał z zadowolenia. Nastawił wodę na herbatę i poszedł wziąć szybki prysznic. Los mu sprzyjał. Nie spieszył się, nie denerwował. Był pewny siebie i spokojny. Gdy nalewał miętową herbatę do eleganckich filiżanek, usłyszał subtelne pukanie do drzwi. Dziś on był Bogiem. Panem Życia i Śmierci.

Chocolate covered giant ants

Przepis jest z głębokiej wyobraźni i lepiej go nie naśladować, choć istnieją pewne plemiona i samotni faceci, którzy jedzą mrówki. Zresztą… Z gorzką czekoladą można zjeść wszystko.

JA TU TYLKO SPRZĄTAM. BIBIMBAP

Otworzyła stalowe drzwi wcale nie mniejsze niż zwykle wcale nie mniejszym niż zwykle i nie bardziej sprawnym niż zwykle żółtym kluczykiem Yale, wkładając go do dziurki nie mniejszej…

„Ale mnie puknęło!” – pomyślała i klepnęła się w czoło.

Czuła się jednak dziwnie, inaczej, jakby chciała wykonać jeden z tych uniżonych ukłonów, jakby zaglądała do norki płochliwego zwierzątka. Uchyliła drzwi na niewielki korytarz zabudowany szafkami. Na podłodze panele podłogowe w barwie dębu i lustro na ścianie w prostej boazeryjnej oprawie.

„To chyba dobrze… wystarczy zmyć…” – pomyślała, przeciągając przez próg odpowiedni sprzęt.

Stała teraz przed lustrem. Wyprostowała się, spojrzała sobie głęboko w oko – jedno oko, bo było rozmazane tuż przy kąciku. Poprawiła, co trzeba, palcem z nienagannym, gustownym i ostatnio najmodniejszym francuskim manicure’em, poprawiła turban z delikatnej bawełny (żółtej w maleńkie margaretki) na kompletnie wygolonej głowie i rzekła do siebie:

– No… Bierz się, kobieto.

Jej niski, seksowny głos wybrzmiał głucho i opadł na dębowe panele. Wyjęła z przepastnej welurowej torby z ostatniej kolekcji H&M żółte gumowe rękawiczki, niechlorowany środek czyszczący i irchową ściereczkę.

– No to rozejrzyjmy się po tej jaskini japońskiego smoka…

Do tej pory była pod lekkim wrażeniem – monitorowane, jeszcze pachnące farbą osiedle z bramami i strażnikami w uniformach. Domy stały w kwadracie, tworząc twierdzę i bardzo miłe, zazielenione podwórko z ławeczkami i klombami. Żaden z budynków nie był prostym prostopadłościanem, dachy łamały symetrię, a okna i balkony wykwitały w najbardziej niedorzecznych punktach. Robiło to ogólnie miłe, wesołe i bezpretensjonalne wrażenie, gdyż dobór farb i ich niekonwencjonalne łączenie (nigdy po liniach prostych) dodatkowo sprawiały, że całość wydawała się lekka i spontaniczna. Następny miły moment nastąpił, gdy weszła do budynku.

– Klimatyzacja… Przyjemny powiew spod sufitu. Nawet w domu tego nie mam…

Właśnie trwały – rzadkie, bo rzadkie – ale w tym zapyziałym i wiecznie zakorkowanym mieście bardzo uciążliwe upały. Poczuła ulgę, gdy tylko owionął ją chłodny powiew. Nie chciała zdejmować turbanika. Świat wokół nie był jeszcze na to gotowy.

– Choć pewnie tam, za górami, za lasami, za oceanami… Nie byłabym ciekawostką… Tam, żeby zwrócić na siebie uwagę, robią bardziej szalone rzeczy niż ogolenie na zero. Na przykład przebierają się za pokemony…

Uśmiechnęła się do siebie na samo wspomnienie.

– Pika, pika, pikachuuuu! – wrzasnęła i odegrała tragiczny w skutkach elektrowstrząs.

Spadła jej przy tym ściereczka.

– Pewnie z wrażenia… Innych widzów nie ma. Chociaż… Oni wszędzie mają te maleńkie kamerki…

Rozejrzała się przesadnie czujnie i zanuciła sobie motyw z Jamesa Bonda.

– Dobra, dość wygłupów. Ja tu tylko sprzątam.

Podniosła ścierkę i rozejrzała się za kurzem. Nie było.

Jest, jest! Niewidoczny. Z poruszającymi się bezustannie włochatymi odnóżami roztoczy i tym, co wydalają. Podstępny wróg czyhający wszędzie… Znów przyczaiła się ze ścierką, w gumowych żółtych rękawiczkach, i zanuciła.

Dlaczego nastrajało ją to idiotycznie? Może czuła się nieswojo w tej roli?

„Może to uwłacza godności? Godności mej, mej godności. Srać godność… A nie uwłacza czekanie na kogoś, kto wreszcie coś kupi?” – pomyślała i zaraz rezolutny nastrój ją opuścił.

Już naprawdę nie miała pojęcia, jakiej ceny żądać za obrazki.

– Jak to wycenić? Co wziąć za odnośnik? Ceny w galeriach? Internetowe aukcje? Włożoną pracę? Jakość farby, zramowania? Czy to można zmierzyć?

Ona wiedziała, który jest dobry, a który zły. Ale ludzie reagowali najczęściej odwrotnie i lubili te, których ona się wstydziła.

„To ciekawe” – myślała sobie, przecierając, chyba trochę za mocno, półkę z kolorowymi kasetami.

Stały równym rządkiem, ze znakiem PAL na żółtym tle, każda opisana starannie wykaligrafowanymi tajemniczymi znaczkami, na dwóch tłach – białym i lawendowym. Przyglądała im się. Każdy coś znaczył, nawiązywał do rzeczywistości.

– Nie jak to nędzne pismo fonetyczne. To są obrazki. – Zaakcentowała „a”, mówiąc „obrazki”. – Maleńkie oznaczenia rzeczywistości odwołujące się do obrazów w naszych mózgach – jakieś chłopki w rozkroku, różdżki, drabinki proste, drabinki z zawijasem, kropki spływające z pochylni, kaktusy, robaczki, czasem zwykłe kropki i arabskie cyfry…

Delikatnie przecierała każdą kasetę z osobna, z prawdziwą atencją traktując grzbiety z opisem.

– A moje obrazki? – Tym razem zaakcentowała „o”. – Dlaczego myślę o malowaniu w kategoriach etycznych? Obrazek? Dobry? Zły? Lubię go? Akt erotyczny może być dobry? No… Pewnie, że może… – odpowiedziała sobie natychmiast. – Może być… Może być dobry i baaardzo sprośny… A więc dobry i nieetyczny…

Lubiła malować, jak to sama określała, „pod napięciem”, kiedy z barw i ustawienia plam wylewał się erotyzm. Zdarzało jej się namalować erotycznie bardzo dupowatego kota. Nie chodziło o to, co przedstawiała, a o energię, jaką tam przelewała. Energia pochodziła z niej i mogła wyrazić się na przykład w zielonej żyrafie lub w uśmiechu różowej świnki.

– Dżizas… – Coś zaintrygowało ją nagle, gdy już z nabożeństwem przetarła ostatnią kasetę. – A jeśli to pornosy? Bardzo sprawne żółte klingi chędożące… – Ściereczka z irchy zawisła na chwilę w powietrzu.

– To jest możliwe. Kurde. To jest bardzo możliwe… Co taki facet robi tu wieczorami? Wypluty po dwunastu godzinach przez korporację, która planuje nawet, kiedy ma się wysrać? A te japońskie kible samopodcierające i osuszające… Dżizas… A ja muszę zasłać łóżko…

Mogła mieć tylko nadzieję, że facet robi to kulturalnie…

– Na przykład w chusteczkę higieniczną i spuszcza w ubikacji…

Upuściła ścierkę na podłogę i pomknęła do łóżka. Musiała to wiedzieć.

– Jak nie, to rzucam to w cholerę. Nie będę się paprać w…

Z furią podniosła skopaną kołderkę, ale nic nie wskazywało na niecne wybryki, więc odetchnęła.

– Jakiś porządny mi się trafił…

Rozejrzała się trochę bezradnie. Ścierka leżała pod półką z kasetami.

– A może tylko dzisiaj jest tak miło? Kiedy przyjdę za tydzień… No cóż… Zobaczymy…

Może nawet to zajęcie ją trochę upokarzało.

– Troszeczkę, tylko troszeczkę…

Upokarzało ją to jednak, musiała przyznać, w sposób bardzo opłacalny. Wiedza o tym, że ze sztuki nie da się wyżyć, jest powszechna… Zwłaszcza z tej dobrej sztuki.

Uśmiechnęła się do siebie, bo znów przemknęła przed lustrem, by wysprzątać łazienkę. Wydawała się sterylnie czysta, jakby nikt jej nigdy nie używał, ale i tak musiała zrobić swoje.

– Kto wie, jakie tu mają standardy? Może sprawdzają pod mikroskopem? Może jak tego nie przetrę, ktoś się poskarży?

Zalała kibel, zlew i brodzik prysznica środkiem dezynfekującym, przetarła i spłukała obficie wodą. Musiała szeroko otworzyć drzwi, bo rozchodzący się zapach, choć „niechlorowany”, dziwnie zatykał. Musiała nawet wyjść i odetchnąć przed otwartym oknem w kuchni. Okno wychodziło na rozległy dziedziniec, na którym maleńki trawniczek walczył z upałem i chyba właśnie przegrywał. Kuchnia była jedynym miejscem, gdzie znać było czyjąś obecność. Plastikowe, przezroczyste torebki z nadrukiem zawierające dziwny granulat o burofioletowej barwie… Nie odważyła się zajrzeć do środka i powąchać, tym bardziej spróbować. Torebka była już otwierana, ktoś ją jednak starannie zrolował od góry i zacisnął niebieskim spinaczem do wieszania ubrań. Obok stała druga torebka, tym razem rozszyfrowała ją od razu, a przynajmniej tak jej się początkowo wydawało. Obrazek z kubkiem białego płynu mógł co prawda budzić jeszcze jakieś wątpliwości, ale pod krzaczkami i domkami stało jak wół: „MILK”.

– Ale nie… No kurczę, to nie musi być wcale mleko. Na tym obrazku ktoś wlewa do kubeczka mleko z kartonu. Na kartonie widać tylko napis „Milk”, więc może to na przykład kakao albo coś w tym stylu… Napój dietetyczny, koktajl proteinowy… Może Żółciutki jest na diecie?

Zauważyła też pudełko w kształcie walca z napisem „Vita”, więc hipoteza o zdrowym odżywianiu była prawdopodobna.

– Dbamy o siebie… W tym dziwnym, zimnym i deszczowym kraju wieprzowiny i bigosu – witaminki i proteinki… Bez smaku i zapachu, ale za to zdrowe. A mleko też może sojowe?

Przyjrzała się dokładniej pierwszej torebce, były na niej bardzo niewyraźne i topornie oddane (jakby bez chęci naśladowania natury) maleńkie brunatne ziarenka.

– Pewnie jednak kakaowiec…

Ale i to nie tłumaczyło wszystkiego, bo pod garścią ziarenek widniały inne, niepodobne do niczego, co znała.

– To składniki… Jeden z nich to kakao. A my tu w Polsce proste kakao pijemy tylko, zmielony proszek, ewentualnie od razu posłodzony, a tu proszę! Ale jeśli chodzi o design torebek, to ktoś nie wysilił się, że tak powiem… Zresztą… Może uznają, że te ich krzaczki to wystarczająca ozdoba? A i tak wiele prócz nich się nie zmieści. Albo-albo: albo czytelne pismo, albo ilustracja.

Sama widziała ludzi z podobnymi tatuażami, a sądząc po ich właścicielach – nie były to sentencje Lao Tse. Już raczej napisy w stylu „kurczak w sosie słodko-kwaśnym” wymalowane sinymi znaczkami na dumnie wypiętym torsie albo skład zupy chińskiej, czyli makaron z benzoesanem sodu i wszystkimi świństwami zaczynającymi się na E z cyfrą – umieszczone rozłożyście, z rozmachem daszków i zakrętasów, na bicepsie i opalonej umięśnionej męskiej łydce obok smoka naśladującego rzygacze z japońskiego domku na jeziorku w parku. Żadne tam „onigiri”, „yakisoba”, „manjū”.

Akurat tyle nazw znała, ale tylko jedną sprawdziła. „Onigiri” oznaczało po prostu garść ryżu z farszem zbitą w trójkącik, na przykład z tuńczykiem, i zapamiętała, że była bardzo zawiedziona, gdy to odszyfrowała.

– Cała magia się ulatnia i zostaje tylko garść przyziemnego ryżu, a tak miło było kojarzyć to z czymś oni… onirycznym chociażby… Albo z tymi ozdóbkami, które robiła z modeliny Gośka i sprzedawała, gdzie się dało. Wisiorki, broszki, zawieszki… Cały smutek pięciu lat na ASP…

Westchnęła sobie boleśnie, aż firanka w kuchennym oknie zafalowała. To ją nieco otrzeźwiło i przywołało do porządku. Umyła zlewozmywak i wytarła stół, choć był czyściutki. Nawet odsunęła drewnianą miskę i przetarła ściereczką blat pod nią.

– Żeby sobie nikt nie myślał…

W misce leżała sobie bardzo skromnie, obok pięciu butelek po piwie – trzech polskich i dwóch czeskich – połówka kapusty.

– Nawet nie pekińskiej, a zwykłej, polskiej białej kapusty, która nie jest wcale biała i pewnie nie polska… To znaczy polska, tylko z ziemi włoskiej…

– Z ziemi włoskiej do Polski! – zaśpiewała sobie króciutko, dla dodania otuchy. – No właśnie! Przecież to pewnie wcale nie jest Japończyk… Równie dobrze może to być Chińczyk albo Koreańczyk. No jasne. Ta nowa fabryka samochodów… Tak. Pewnie Koreańczyk, ten drugi, niekomunistyczny… Może przechodzi regularnie przeszkolenia wojskowe i przed nalotami bombowymi, a wieczorami w podgrzanych miseczkach z gliny pachnie mu bibimbap?

Skrycie wolałaby, żeby to jednak był Japończyk.

– Japońskie klapki, japońskie kimono… Japońskie bikini – nieprzyzwoite, zwycięskie „V” na plecach, zanurzone w dupie, w rowku samym…

Przecierała teraz starannie stół, płucząc i wyciskając czystą przecież ścierkę w zlewie kuchennym.

– Japońskie tynki, ogrody, ryciny, karpie, jaja, sushi, anime, manga, Tao Kae Noi, matcha latte… Jak można pić słodkie mleko ze sproszkowaną zieloną herbatą?

Zajrzała, ze względów badawczych, do lodówki. I z ciekawości.

– Żeby chociaż miał te japońskie jaja… Zdumiewające. Naprawdę nie mają już co robić, tylko mielić osobno białka i żółtka, a potem składać z tego roladę w plastikowym kondomie?

Rolady nie było, za to trzymał w lodówce chipsy i nie były to Tao Kae Noi (zdrowe przekąski z alg), a zwykłe, ordynarne, bekonowe lay’sy. Naliczyła piętnaście buteleczek, słoiczków, tubek, a nawet torebek znów starannie zamkniętych klamerkami z jakimiś sosami, olejami, pastami…

– Bóg wie czym… albo Budda. Nie, Budda nie… Nie jest wegetarianinem… Kawałek suchej kiełbasy… Musztarda sarepska… Pije polskie mleko, czeskie piwo i je jajka, normalne, niezmielone… Gotowa surówka z warzywniaka… Ale fajnie – żydowska! No i… jest kapusta! Naruszona, lekko poczerniała na końcach kapusta pekińska…

Teraz to już była całkiem skołowana i choć korciło ją, aby poodkręcać niektóre słoiki i może popróbować, to się powstrzymała. Nagle ogarnął ja niewytłumaczalny wstyd. Zamknęła lodówkę, za to otworzyła szafkę nad zlewem. Znów starannie zakręcone słoiczki, buteleczki, puszeczki, niektóre przezroczyste, inne z nadrukami w jakimś wschodnim języku, którego nie nazywała już pochopnie japońskim.

– Prawdopodobnie cała masa, cały kosmos wschodnich przypraw…

Obok tego poukładanego, uporządkowanego szaleństwa smaków, na środkowej półce, centralnie, stała sobie dumnie w pionie biała droga szminka.

– Co za diabeł?

Teraz zaciekawiło ją to jeszcze bardziej, bo dotarło do niej, że na parapecie obok ozdobnej torebki na prezenty leży taka sama.

– Torebka czerwona, w bajecznie kolorowe smoki… Po co facetowi białe drogie szminki? Cóż, to chyba jasne… Może im to dają w pracy jako gifty? Może je kupuje dla panienek? Nastolatek? Kiedyś były gumy do żucia, dzisiaj szminki?

Nie wiedzieć czemu, posmutniała.

– Nic się nie zmienia całkowicie, zawsze człowiek jest człowiekiem, bez względu na to, czy właśnie zsiadł z konia, osła, czy wysiadł z mitsubishi eclipse… Czy jest czarny, żółty, biały czy mieszany. Szczególnie jeśli jest facetem… Ale ja tu tylko sprzątam…

Postanowiła otrząsnąć się z nostalgicznego nastroju. Wróciła do pokoju i włączyła odkurzacz. Wył niesamowicie.

– Na pewno nie jest japoński…

Mimo klimatyzacji poczuła maleńką strużkę potu na plecach. Tylko pod stolikiem na komputer wessała z satysfakcją kilka niezidentyfikowanych okruchów. I wtedy niechcący szturchnęła optyczną myszkę. Ekran komputera się rozjaśnił, a ona stanęła oko w oko z paniusią w żółtym turbaniku i rurą odkurzacza w ręce. Podeszła bliżej i przyjrzała się własnej, poszerzonej teraz ze zdumienia, źrenicy.

Bibimbap

Tradycyjne koreańskie danie oznaczające potrawę z ryżem, podawaną w podgrzanych kamiennych misach. Zdaje się, że powinno wymawiać się „pibimpap”. Skład tej potrawy zdumiewa. Zawiera truciznę, od której konie tracą równowagę, a owce sikają krwią – paproć zwaną orlicą pospolitą. Orlica truje świeża i zasuszona w sianie. W przepisie powinno się zaznaczać, że pędy muszą być młode, najlepiej nierozwinięte, zbierane wiosną i dobrze wymoczone, bo takie zawierają mniej trującego kwasu pteritanowego nazywanego także orlikowogarbnikowym. Korzeń rozwaru też nie bardzo kojarzy się z jedzeniem. Rozwar to śliczny kwiatek o pięciu płatkach w kształcie serca, czasami biały, czasami niebieski. Korzeń zawiera dużo saponiny, która dobrze łączy się z cholesterolem, wiąże inne toksyny i metabolity. Nazwa saponiny pochodzi od mydła, bo są to związki powierzchniowoczynne tworzące pianę, zmieniające strukturę błon komórkowych, co może dawać efekt zarówno leczniczy, jak i trujący. W dawkach leczniczych rozwar działa moczopędnie, wzmaga wydzielanie śluzu, równocześnie upłynniając go, poprawia procesy wchłaniania składników pokarmowych z jelit do krwi. Posiada silne właściwości przeciwbakteryjne, pierwotniakobójcze, przeciwgrzybicze i przeciwwirusowe. Pobudza wydzielanie soku żołądkowego, żółci i soku jelitowego, poprawia również trawienie tłuszczów. W nadmiernych dawkach uszkadza nerki, wątrobę, serce. Jak w całym życiu człowieka Wschodu wszystkim rządzi harmonia, delikatna miara ładu i staranność. Przypomina to chodzenie po cienkiej linie zawieszonej nad ziemią. Trzeba być zwinnym, bystrym, uważnym, a jednocześnie pogodnym i potrafiącym cieszyć się życiem.

Składniki:

100 g pędów paproci orlicy,

2 łyżki oleju roślinnego,

250 g mielonej wieprzowiny,

150 g korzenia rozwaru,

2 marchewki,

150 g kiełków fasoli mung (to bardziej mały bób niż fasola),

3 garści szpinaku,

½ główki sałaty lodowej,

1 łyżka oleju sezamowego,

250 g ugotowanego ryżu,

4 żółtka,

1 łyżeczka nasion sezamu,

3 łyżki pasty chilli.

Przygotowanie:

Rozgrzać na patelni łyżkę oleju roślinnego, usmażyć wieprzowinę na złoty kolor, odsączyć z tłuszczu i odstawić na bok. Pędy paproci zalać ciepłą wodą, moczyć przez 30 minut, odsączyć i pokroić na kawałki. Korzeń rozwaru pokroić w paski. Marchew obrać, pokroić w zapałkę. Sałatę pokroić na cienkie paseczki. Szpinak umyć, odsączyć, usunąć ogonki liściowe i posiekać. Zblanszować kiełki w osolonym wrzątku i odsączyć. W czterech żaroodpornych miseczkach mocno rozgrzać po trochu oleju roślinnego i sezamowego, włożyć po ¼ ryżu, chwilę smażyć. Na ryżu ułożyć po kolei: pędy paproci, korzeń rozwaru, marchew, sałatę, mięso, szpinak i kiełki. Podgrzewać 5 minut. Na wierzchu każdej porcji położyć żółtko, posypać sezamem i podać z pastą chilli w miseczce.

POWRÓT NA DRZEWO. GARUS

Dziwnym i kompletnie nieplanowanym zrządzeniem losu rzuciło ją w to samo miejsce po… no tak, chyba jakichś dwudziestu kilku latach. Podobno kiedy człowiek wraca do krainy lat dziecięcych, wszystko wydaje się mniejsze, skarlałe. Nie sprawdziło się. Rozglądała się dokoła, wciągała głęboko powietrze do płuc, bardzo głęboko, aż czuła opór. Chociaż niewiele już zostało z zapamiętanego przez nią obrazka, to, co ocalało, było takie samo. Ani mniejsze, ani większe. Takie samo. Na podwórku taplały się kaczki, dochodziły do niej wszystkie odgłosy wiejskiego podwórka – pianie koguta, gdakanie kur, ćwierkanie wróbli w jaśminie. No tak… jaśminu już nie było. Ale świergot był taki sam. Nawet błocko wydawało się takie samo.

– No, bo przecież nie może być w tych żółtych kaczuszkach, mających taką niewymowną frajdę z nurkowania dziobem pod błotnistą maź, nawet jednego genu tamtych kaczek, a w tej nędznej kałuży – jednego pierwiastka z tamtego nieba…

Otworzyła nową bramę – nowa znaczy tyle, co inna niż zapamiętana – i wyszła za ogrodzenie podwórka. A tam już ten sam wiatr we włosach, chmury przeganiane niezmiennie w tym samym kierunku z północnego zachodu na południowy wschód, czyli – opisując myślami tamtej Ewy – od kościoła w stronę stodoły i dalej, hen, w daleki świat. Ta sama szutrowa droga prowadząca do szosy, a za łąką rów melioracyjny i przy nim lipy. Powietrze znowu domagało się zwiększonego dostępu do jej płuc. Z trzech potężnych lip i pięciu topoli, jakie pamiętała, stały tylko jedna lipa i trzy topole. Wierzby, które sadził przy drodze jeszcze przed wojną jej dziadek, stały, ale okaleczone. Wycięto wszystkie grubsze konary, zostawiając tylko ogromny pień. Wierzba wypuściła wiele świeżych odgałęzień, ale żadnego, na którym można by zawiesić huśtawkę. I to trochę bolało. Podeszła do pierwszej wierzby, szukając jakiegoś śladu tamtego wspomnienia. Nic.

– Czy to możliwe, żeby taki wielki gwóźdź, prawdziwy bretnal, wrósł w pień bez śladu? Może ten konar został całkiem ucięty, gdy wyrósł poza pień? Może gwóźdź wypadł i dziura po nim zarosła korą? W każdym razie już żadne dziecko nie huśta się na wierzbie na desce przymocowanej do krowiego łańcucha. Nie ma już tiulowych sukienek noszonych wyłącznie na msze, a do sandałków nie zakłada się skarpetek.

Zorientowała się nagle, że czuje oddech na łydce. Przestraszyła się i odskoczyła na bok. Stała przed nią prawdziwa kwintesencja burka. Miała wrażenie, że w tym psie było mnóstwo genów tamtych burków sprzed lat. Ogon zawinięty w precel na grzbiecie, jakieś nieskładne łaty, krótkie, silne łapy, wielkie, brązowe, zaropiałe ślepia, w których tkwiła niezgłębiona mądrość życiowa całych pokoleń takich jak on powsinogów. No i był bury… bo burki są bure… Zamerdał do niej uspokajająco i pobiegł dalej w bardzo ważnych psich sprawach.

„Prawie pewne, że to ja wyniańczyłam jego prababkę…” – pomyślała.

W dzieciństwie przezywano ją „psia mama”, co było zupełnie różne od „psia mać” i nawet było swego rodzaju komplementem. Obeszła wierzbę dookoła, przysiadła na ławeczce ustawionej na północ ku szosie, odprowadziła burka wzrokiem aż do zakrętu i gdy jego kita zniknęła za chwastami przy drodze, wstała i, omijając kretowiska, łąką doszła do lipy. Ocalała właśnie TA lipa. Stała pod nią jakby zawstydzona. Był lipiec i lipa huczała. Całkiem jak wtedy. A ona nie bardzo wiedziała, co teraz… To było oszałamiające. Jakby człowiek umieścił głowę w szumiącym kloszu. Drzewo buczało, bzyczało, szemrało, jakby było wielkim generatorem jakiejś mocy. I zapach… odurzający – mocny i łagodny jednocześnie. Lekki, subtelny, ale przenikający do szpiku kości. W pierwszym momencie chciała uciec, ale jakoś się przemogła.

„Zupełnie nie przypominam sobie takich emocji” – pomyślała.

Lipa sięgała konarami ponad rowem aż na łąkę. Ewa zebrała się na odwagę, przeszła przez zarośnięty rów i znów stanęła ogłuszona pod pniem. Drzewo buczało basem, altem – we wszystkich tonacjach i zarazem w jednej. Żyło. Nigdy nie czuła tak mocno, że drzewo żyje. Mocniej, lepiej, piękniej od wszystkich zwierząt – pełzających, pływających, unoszących i unoszonych, toczących się, skaczących, biegających, a już na pewno chodzących…

– I wcale nie chodzi o pszczoły… To jest jak jakiś symbiotyczny stwór nieistniejący osobno bez żadnej swojej części. Wchodzący korzeniami w głąb równie jak wznoszący się ku niebu.

Ewa poczuła, jak strach z niej uchodzi czy nawet przemienia się w błogosławiony spokój, pewność. Stwór objął ją konarami, stanęła w jego cieniu i nic jej już nie zagrażało, nic, nawet samo życie…

„A to tylko lipa…” – pomyślała sobie i uśmiechnęła się, może tak sobie albo może właśnie do lipy.

Potem już wiele nie myślała, bo gdyby tak było, musiałaby przyznać, że kompletnie straciła rozsądek.

– Stara gruba baba na drzewie. Nawet nie – babcia na jabłoni…

Na szczęście wybierała się na spacer, więc była w spodniach i adidasach. Pierwsze na tyle grube konary, że mogłyby udźwignąć jej ciężar, znajdowały się dobrze ponad jej głową. Nawet nie musiała sobie tego przypominać. Przy rowie leżały grube gałęzie i paliki, chyba do przytrzymywania siana. Ustawiła je przy pniu najstabilniej jak można, potem sprawdziła je, lekko na nie następując. Jeden nie wytrzymał, na szczęście ten środkowy. Okazał się spróchniały. Trochę jej zajęło znalezienie zastępczego, ale gdy skończyła, nawet pszczoły ściszyły w podziwie bzyczenie…

– Chciały się przypatrzeć…

Jakoś nie zastanawiała się, co będzie, jak już pokona schodki. Tylko rękami mogła przytrzymać się, by nie stracić równowagi. Pień lipy ma albo konary, albo zielone odrostki, które od razu mają liście i kwitną. A nad nią nadal trwała muzyka życia, całe drzewo zdawało się drżeć i lekko falować czy też wibrować. Pszczoły były tak zajęte, tak skupione na tej pogoni za pyłkiem, że musiałaby chyba każdej spojrzeć w te wielowarstwowe oczy, by je zainteresować sobą. Stała na ostatnim paliku i właśnie wtedy nadeszła chwila prawdy. Trzymała się dłońmi gałęzi, którą oceniła na „w sam raz”. Rzecz w tym, że znajdowała się ona mniej więcej na wysokości jej barków. Wtedy sobie przypomniała, że przecież robiła to często.

„Kurczę… jaka ja byłam sprawna – przemknęło jej przez głowę – przecież nie takie rzeczy się wyprawiało…”.

I przypomniała sobie zwisanki na jednej ręce, bujanie gałęźmi czereśni, by złapać koniec i nagiąć go do siebie, owijanie nogi wokół cienkiego pnia jak małpa ogon, by mieć wolne ręce, a przede wszystkim – wyskok w górę, by złapać się gałęzi nad głową, podciągnąć się na rękach i wyciągnąć, by zawisnąć w przechyle na brzuchu. Potem wystarczyło przerzucić jedną nogę i już się siedziało.

– Jezu… Ja robiłam coś takiego? – Sapnęła i postanowiła spróbować. – Przecież teraz mam zrobić coś znacznie prostszego i… – Popatrzyła w dół. – Nawet jak się zrąbię, najwyżej złamię nogę… Albo kark – dodała ta rozsądniejsza półkula.

Teraz należało „tylko” lekko podskoczyć i, asekurując się rękami, wylądować na brzuchu.

– Chyba żebym wybrała wariant z wyrzuceniem od razu nogi na gałąź… – Rozsądek podpowiadał jej jednak, że jeżeli to nie wyjdzie, od razu odpadnie od drzewa i poleci na tył głowy, czyli na ośrodek wzroku.

Do rozważań najwyraźniej włączyła się jakaś zepchnięta daleko, chyba właśnie w tył głowy, część jej mózgu. Wybrała zatem wariant bez nogi i… udało się!

– Bułka z masłem – wysapała. Przerzuciła wystającą część brzucha, z którą walczyła od dawna, bardziej pod siebie i, poczuwszy się pewniej, oderwała lewą rękę, by przytrzymać się gałęzi nad głową.

Podciągnęła się i przerzuciła kolano, potem drugie, wreszcie stanęła z triumfem na pierwszym konarze. Rozejrzała się. Już stąd widziała podwórko ponad ogrodzeniem, niecałe, ale przez moment wydawało jej się, że mignęła koszulka jej dziecka.

– Jezu… jak ja się wytłumaczę, jeśli się stąd zrąbię?

Zatem to nie był jeszcze koniec, szajba trwała.

– Dokąd ja właściwie zmierzam, gdzie mnie niesie? Na czubek? Do szpitala? A może na ten ładniutki cmentarzyk wiejski, w końcu leżą tu wszyscy moi starzy znajomi. I jak ja stąd zlezę? – Popatrzyła w górę, a tam morze zieleni, falujące i rozedrgane.

– Może wcale nie będę musiała złazić? – Filuternie klepnęła pień i pokonała dwie następne gałęzie.

Wymagały porządnego wykroku w górę i przyciągnięcia na rękach. Przystanęła, by złapać dech. Pamiętała, że blisko czubka tej lipy było miejsce jak tron, gdzie można było wygodnie usiąść i czytać książkę.

– A więc właziłam tu z książką… No tak – przypominała sobie coraz więcej – z całym ekwipunkiem: z kromkami chleba ze śmietaną i cukrem, z oranżadą w korkowanych na sprężynki butelkach, nawet kiedyś przytachałam tu poduszkę… i… nie miałam plecaka…

Coraz dobitniej wzbierał w niej podziw dla siebie „sprzed”. Później było tylko gorzej… Pochłonęło ją i zalało przegniłą falą. Jakieś durne cele, jakieś dążenia, jakieś marzenia, jakieś obowiązki… Pokonała jeszcze kilka metrów w górę – wydawało się to banalne, szła jak po stopniach i potem, mniej więcej w połowie, zobaczyła jawny ślad. Nie było jak z tym gwoździem na wierzbie… Zostawiła tu trwały odcisk. Wbity elegancko w pień tkwił sobie, spękany i poszarzały, ale jeszcze całkiem wyraźny stopień z jesionowego klocka na czterech grubych gwoździach, jakby oblany korą, która na nim narosła. Ponieważ przesiadywała tu całymi dniami, uciekając przed młodszymi kuzynami, poczyniła pewne ułatwienia… Teraz były jak znalazł, bo bez tego nie pokonałaby następnego przejścia, a i tak miała porządnego cykora, czy ten sędziwy klocek wytrzyma taki napór. Wytrzymał. Była prawie pewna, że jeśli się zachwieje, nie utrzyma się na samych rękach.

– Kiedyś wszystko było o kilkanaście lat i kilogramów prostsze…

W końcu zasapana i na nieco miękkich nogach, ale dotarła na tron. Był ogromny.

– Pewnie od tego czasu znacznie urósł i może stał się bardziej rozłożysty. Pamiętam, że wtedy mieścił mnie wygodnie, ale na drugą osobę już miejsca nie było.

Teraz też mieściła się w całości i wygodnie.

– Wygląda na to, że porządne lipy są przewidujące i się dostosowują… – Mościła się, kręcąc się i wyrzucając jakieś resztki ptasiego gniazda. Znalazła też kawałki starego koca i tej poduszki, którą zwinęła wtedy ze strychu. Upływ czasu był dla niej niemiłosierny – patrzyła na wypłowiały materiał, porozłażone szwy i wyprute pióra.

„Wróciły do ptaków” – pomyślała. „Jedyna sprawiedliwość życiowa. I tak powinno być. Co wróci do mnie?”.

Teraz mogła przysłuchać się drzewu. Do czubka były jeszcze może ze cztery metry i zauważyła, że u góry jest jeszcze jedno takie rozwidlenie i pewnie teraz mogłoby tam usiąść dziecko. Wtedy nie był to jeszcze tron i po prostu nie włazili tak wysoko, bo na czubku bardzo chwiało.

– Dziecko ma nieomylny instynkt. Zawsze wie, gdzie leży granica… Potem granice się przesuwają, zarastają, tworzą układy, pakty o nieagresji, są zacierane i lekceważone.

Lipa tutaj nieco zmieniła ton. Buczenie nie było aż tak oszałamiające, choć mogła obserwować, jak na jednym kwiatostanie siedzą trzy dorodne zbieraczki i mozolnie trą łapkami. Wyraźniej słyszała szum wiatru w liściach, niektóre gałęzie ocierały się o siebie, wydając zgrzyty i piski, a sam pień trzeszczał jak stawy sędziwego starca. Przez liście widać było bielutkie obłoczki na tle niebieściuchnego nieba. Było idealnie. Ani za ciepło, ani za zimno, wiatr docierał do niej delikatnym powiewem. Słyszała stąd stłumione odgłosy wiejskiego podwórka z gdakaniem kur, pianiem koguta, szczekaniem psa i gulgotaniem indyków. Wsparła się mocniej plecami o pień i przymknęła oczy. Razem z wiatrem wpłynęło jej do głowy wspomnienie tej dziwnej zupy, którą czasem robiła jej babcia.

– Dlaczego akurat teraz mi się to przypomina…? Zaraz… Jak to się nazywało? Ga…gir…gerus? A… Wiem! Garus! – Ucieszyła się tak bardzo, że omal nie spadła z drzewa.

Przytrzymała się gałęzi. Niepotrzebnie – tron był stabilny i tylko niewielkie kołysanie koiło nerwy.

– Zupa z owoców! No tak… Takich, jakie akurat spadały z drzewa… Mogły być śliwki, jabłka albo gruszki… Z ziemniakami podawanymi osobno jak do barszczu. Dziwnie to smakowało… Ani nie było specjalnie słodkie, ani nie było bardzo kwaśne. Mocno zabielane. Miała ta zupa różowiutki odcień… – Rozmarzyła się. – Dziadek nie bardzo chciał jeść. Chyba uważał, że takim różowym chłop się nie naje…

Wspomniała jego wielkie sękate dłonie, w których mieściła się jej cała dziecięca twarz, gdy obejmował ją, by pocałować w czoło.

– Zawsze tak robił na powitanie i pożegnanie. Wtedy tego nie cierpiałam… Nie lubiłam tej ceremonii… „Przywitaj się z dziadziusiem”. Szorstkiej szczeciny jego zarostu… Przerażały mnie trochę te jego wielkie jak bochny chleba łapska, ta czułość i delikatność zupełnie nie grała z jego zwalistą posturą…

Teraz to wspomnienie było przyjemne i radosne, czułe i bliskie, dawało poczucie pewności i spokoju. Nawet nie wiązało się z żalem za czymś, co nie wróci.

– Było… I to jest najważniejsze… Taaa… Damachy – wykopała tę nazwę nie wiadomo skąd – najlepiej nadawały się do tego śliwki damachy. – Odruchowo polizała dolną wargę – Jezu… Ale ja mam pamięć do pierdół!

Była to doprawdy szczególna cecha jej intelektu. Nie pamiętała definicji, ale potrafiła przytoczyć bezbłędnie maleńkie podpisy pod obrazkami.

– I wcale nie dlatego, że są pod obrazkami. Z książek pamiętam bohaterów tła i dziwne słowa padające na marginesie… Wszystko co poza, w nawiasie i nieistotne… – Uśmiechała się do siebie pobłażliwie, jak nigdy akceptując swoje wady i zalety.

Taaa… Najtrudniej zaakceptować zalety…

Czuła, jak zapada się coraz głębiej, jak z każdym oddechem zrzuca z siebie jakiś niewidoczny ciężar, a jednocześnie mięśnie się rozluźniają i rozleniwiają. Jak cała się rozleniwia i rozpuszcza, jak prawie przesiąka w rozwidlenie trzech potężnych gałęzi.

I zaczął bić dzwon. Zerknęła przez zielony prześwit i zobaczyła kościółek. Stary, modrzewiowy, po wojnie przeniesiony tu w całości z odległej wsi, w której postanowiono wybudować murowany.

„A ten jest szesnastowieczny…”. – Różne wiadomości przemknęły jej przez głowę, wyrywając z odrętwienia. „Wtedy widziałam tylko wieżyczkę. Drzewo urosło… I… były jeszcze tam, przy kościele, jakieś gęste drzewa, nie było widać tak wyraźnie. Wieża miała inny kolor. Dreptałyśmy albo szosą, jak była chlapa, albo polami. Z powrotem zbierałam polne maki i chabry i ona coś śpiewała… Coś o «łąkach umajonych»?”.

W owych czasach chodzenie do kościoła we wszystkie święta i niedziele było absolutnym przykazaniem. Szczególnie dla dzieci, a jeszcze szczególniej dla dziewczynek, od których wymagało się jeszcze odpowiedniego stroju, przygotowania.

„Czystego serca”, jak mawiała moja babcia…

Wraz z piątym uderzeniem poczuła, że wszystkie te lata „po” wracają do niej niechcianą falą i że bardzo tego nie chce.

– No tak… Dziecko tego nie wie… nie wie, że lipa nie jest ucieczką. Lipa jest. No tak… ale przecież tych dwóch lip, które rosły obok, już nie ma…

Spojrzała w lewo, ale akurat tutaj drzewo było tak gęste, że nie znalazła żadnych prześwitów. Lip może nie było, ale ta lipa nie chciała tego potwierdzać. Dzwon nadal bił, odbijał się echem od przeciwległego pagórka, od ściany domu i obory, wracał pogłosem do niej i wrzynał się w głowę.

„Mógłby już przestać” – pomyślała i nagle dzwonienie się urwało; jeszcze odbiło się echem i ucichło.

Znowu był lekki wiaterek, szum liści i drgające cienie na konarze drzewa. Rozluźniła mięśnie, ale już mniej spontanicznie i niepewnie. Lipa pocieszała ją z cicha, kołysała delikatnie, aż poddała się znowu jej uspokajającemu działaniu.

– Hmm… Rosły mi piersi… – Uśmiechnęła się do siebie – …i wcale nie było to powodem do dumy. Denerwowały i przeszkadzały. Co ja wtedy tachałam na to drzewo? Zaraz… Tak… Chyba wtedy właśnie czytałam wszystko o obozach koncentracyjnych. Wszystko – jak leciało. Dokumenty, wspomnienia, lewicowe, prawicowe. Co było. Nikt nie układał mi księgozbioru… Jaki to miało sens? Na tej lipie, na wakacjach? Co mną kierowało? Jaki rodzaj ciekawości? Pamiętam tylko, że byłam bardzo podekscytowana. To było ciekawsze niż wszystkie te przygodowe gnioty. Zaraz… Przecież ja bardzo lubię przygodowe gnioty!

Znów niebezpiecznie zbliżyła się do granicy teraźniejszości, więc prędko się opamiętała.

– Może już wtedy nie przepadałam za totalnym zmyślaniem? Może tylko o to chodzi? A może była we mnie jakaś niezdrowa ciekawość. Jaki jest świat? Jacy są ludzie? Może nie chciałam słuchać lipy?

Pogładziła czule korę na rozwidleniu. W tym akurat miejscu słońce wygrzało łagodne zagłębienie. Skóra drzewa była miękka i delikatna.

– Hmm… Jak ręka staruszki…

Któryś z obłoków przesłonił na moment słońce i jasna plama zniknęła, ale tylko na chwilę, więc nie zdążyła stracić uczucia ciepła. Teraz słońce grało na jej dłoni.

– A może miałam dowiedzieć się czegoś, co mnie definitywnie do świata zniechęci? Jeśli tak, to nie udało ci się, lipo… Nie udało się. Wtedy nie.

Wydawało się, że nie ma takich potworności, bezsensów i zbrodni, których jej młody umysł nie mógłby gdzieś zmieścić i zaakceptować – „A więc to tak… Tak to wygląda naprawdę. To też jest możliwe”.

– A wszystkie te myśli: „A ja? Jak ja bym reagowała? Jak ja bym się w tym sprawdziła?”. Boże… Jakie dzieci są naiwne… – Westchnęła, aż liść obok się poruszył.

A może to tylko powiew wiatru? Miała wrażenie, że gdy słońce chowa się za chmurę, powiewy się wzmagają.

– Ale może to tylko złudzenie… „Nie złudzenie, lecz olśnienie”. – Przypomniał jej się urywek z bajki o Kopciuszku.

Nigdy nie potrafiła zrozumieć, co takiego wyjątkowego jest w małej stopie Kopciuszka.

– Mała była czy co? Też mam małą stopę i jestem niewysoka. I co z tego? Nie zauważyłam, by to podobało się książętom. A w ogóle… Czy to nie durne tym mierzyć ludzi?

„Durne, durne…” – przytakiwała lipa, pochylając gałęzie.

W niezauważalny sposób zaczęły ze sobą rozmawiać. Łagodnie omijały teraźniejszość i smutne „potem”, bajdurzyły i zgadzały się niemal we wszystkim. I nie było spraw zbyt trudnych i zbyt błahych, zbyt zawiłych i zbyt prostych, aby zawracać sobie nimi głowę. Lipa rozumiała w niepojęty sposób wszystko i nie rozumiała niczego, a Ewa stopniowo zaczęła w tę wiedzę-niewiedzę przyrastać jak drzewo korą. Na początku jeszcze się w niej kłębiło i kotłowało, gadała głupoty, sypała sól na zadawnione rany, żaliła się i udawała, że nic nie było – pełen przekrój wszystkiego, aż z wolna zaczęła cichnąć, uspokajać się, a myśli rozpływały się w łagodnym szumie, by w końcu zupełnie wybrzmieć w jej głowie. Został tylko szelest, migotliwe ciepło na skórze jej i lipy, cierpliwe, łagodne buczenie pszczół.

Pomału stapiała się i rozmiękczała, a jednocześnie potężniała i wzmacniała. Niemal czuła na sobie tysiące istnień uwijających się wokół swoich tajemniczych spraw, soki pulsujące w ciepłej ziemi, ptaki przysiadające w gniazdach, krecie korytarze dochodzące korzeni, chrząszcze i larwy motyli, narośle, pluskwiaki, korniki pustoszące wnętrze, zalewane żywicą skaleczenia i… wszystko wokół. Cały ten kręcący się w prawo świat i wszystko poza nim. Czas bez początku i końca, i życie, zawsze przemijające. Nic jednak nie było niepotrzebne i bezsensowne, żadne ze zdarzeń wcześniej i potem nie podlegało już ocenie. Było. Była i ona. Nie myślała. Tylko w najdalszym zakątku jej jaźni przemykał, by wkrótce także zaniknąć, obraz żółtej koszulki w delikatne zielone prążki za parkanem podwórka.

Garus

W emaliowanym starym potłuczonym garnku, na którego dnie widoczne są „kleksy” odpryśniętej powłoki i liczne zadrapania od metalowej myjki, gotujemy odstany wywar z wysiewek (otręby żytnie), dodajemy obrane ze skórki damachy, słodką śmietanę i przyprawy. Podajemy w sadzie w upalne popołudnie, kładąc na środku stołu z surowych desek na ciężkim talerzu z kamionki ziemniaki ze skwarkami polane tłuszczem, przeznaczone dla wszystkich, a potem każdemu osobno garus na talerzu. Jemy pomału, nabierając raz za razem zupę i ziemniaki, starając się nie wybierać skwarków współbiesiadnikom. Dobrze jest mieć drewnianą, miękką łyżkę, albo chociaż aluminiową, która stuka o zęby i zostawia w ustach metaliczny posmak.

KWIAT KALAFIORA W PANIERCE

Zanim uświadomiła sobie, że robi wszystko dokładnie jak wtedy, minęło dobre pół godziny i właściwie już kończyła przygotowywać obiad. Ale gdy wreszcie to zrozumiała, uderzenie było podwójne, bo już rozwinięte i niespodziewane. Zachłysnęła się tym nagłym uczuciem tak, że wydawało się, że w nim utonie.

„Nie… Nie… Jezu… Proszę… Nie teraz… Nie dam rady teraz…”. – W głowie huczały nieme błagania, nie wiadomo do kogo lub czego kierowane.

Wszystko biegło normalnym rytmem, dopóki nie polizała koniuszka palca, a smak i zapach przyrumienionej na maśle bułki nie dotarł tajemniczymi drogami do tych samych receptorów i miejsc w jej mózgu. Stała bezradnie, otumaniona, na środku kuchni, z palcem w ustach i ścierką w dłoni. Rozejrzała się.

– Dokładnie… Jeden talerz na bułkę, drugi na mąkę, starannie oddzielone cząstki samych koniuszków kwiatu kalafiora, wcześniej blanszowane w osolonej wodzie… Zaraz odwróci się, zarumieniona jak ta bułka, podejdzie lekko do stołu i triumfalnie położy przed nim… Nie! Dosyć! Przestań!

Zakręciło jej się w oczach, usłyszała skwierczenie. Ścierka opadła na podłogę.

– Dlaczego nie wytarłam nią twarzy?

Otarła policzek wierzchem dłoni, gorycz dostała się na wargę. W gardle powstała wielka gruda nie do przełknięcia. Prawie ją zatkało.

– Przecież nie mogę się teraz rozryczeć na środku… Przy dzieciach i przy nim…

Kucnęła przesadnie głęboko, podniosła ścierkę, przełknęła ślinę, ale o mało nie rozerwało jej krtani. Dusiła się jeszcze przez moment, udając zakrztuszenie, i wreszcie odwrócona do patelni łapała oddech.

– Wszystko w porządku?

Potaknęła z zapałem głową, rozłożywszy ręce w uspokajającym geście, ale nie odwróciła twarzy. Ale jej twarz nikogo na szczęście nie interesowała. Dzieci oglądały jakieś bajki o bohaterskim rycerzu, grzecznie usadzone po turecku na dywanie, a on właśnie przewrócił stronę gazety. Stanęła mocniej na nogach, zamrugała oczami, by zobaczyć cokolwiek, i szybko złapała za łopatkę do patelni, bo właśnie przypaliła cztery kwiatki.

– Coś ci się przypala, chyba… – Niuchnął znad gazety i nawet nie spojrzał.

– Nic, nic… – Starała się, by głos brzmiał normalnie i pewnie, ale nie wyszło. Odchrząknęła. Nie zainteresowała nikogo.

„I dobrze…” – pomyślała. Właściwie mogłabym zamienić się w rybę i usmażyć sama siebie… Pewnie by im smakowało…

Pomału z rozpaczy przechodziła w złość. Ale i ta wkrótce ją opuściła. Mała trzymała największy palec w buzi, a jej wielkie oczy wyrażały niewymowne uwielbienie. Spojrzała na ekran.

– No tak… Księżniczka…

Rycerz z bajki właśnie wspinał się po lewoskrętnych schodach do wieży księżniczki, w prawej ręce trzymając miecz i opędzając się od cofającej się przed nim bestii.

– No jak oni robią te durne bajki? Mózgu nie mają? – Przypomniała sobie, jak kiedyś, oderwawszy się na moment od gazety, zainteresował się tym, co robią dzieci.

– Wieże nigdy nie były lewoskrętne! – zwrócił się do wpatrzonego w niego jak w obrazek syna, który, gdy tylko usłyszał, że tata raczył coś powiedzieć, całą uwagę skierował na niego.

Mała najwyraźniej miała w nosie te kwestie. Nadal z uwielbieniem patrzyła w ekran, a tam księżniczka wychylała się już z okienka wieżyczki więcej niż do połowy.

– Wieże specjalnie tak konstruowano, by ich zdobycie było trudniejsze, a rycerze mańkuci byli rzadkością – wygłosił myśl i wrócił do gazety.

Mały patrzył na niego jeszcze przez moment, aż wreszcie wrócił do oglądania.

Ten rycerz też nie był mańkutem. Wieża była ewidentnie źle zrobiona. A to nie była ta sama bajka. Za to księżniczce, sądząc po minie małej i rycerza, niczego nie brakowało. Dałaby sobie lewą rękę uciąć, że mały nie wiedział, co to mańkut, ale prawie nigdy nie pytał ojca o nic. Teraz szarpał go za nogawkę i mówił:

– Ale durna bajka… No nie? Tato?

– Taaa… – Opędził się od niego jak od natrętnego bąka i znów zagłębił w lekturze gazety.

Przedłużała gotowanie na siłę, zastanawiając się, kiedy wreszcie coś na ten temat usłyszy, ale widać wszyscy byli wyjątkowo odporni na głód.