Opinia publiczna - Walter Lippmann - ebook

Opinia publiczna ebook

Walter Lippmann

4,0

Opis

W erze „fake newsów” i „postprawdy” dzieło Waltera Lippmanna to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy troszczą się o stan demokracji

 

Opinia publiczna to pierwszy polski przekład przełomowej książki Waltera Lippmanna (1889-1974), jednego z najbardziej wpływowych dziennikarzy i myślicieli amerykańskich XX wieku. Opublikowane po raz pierwszy w 1922 roku dzieło wywołało rewolucję w obszarze nauk politycznych i medioznawstwa. Autor dokonał druzgocącej krytyki „pierwotnego mitu demokracji”, w myśl którego „wiedza potrzebna do zarządzania ludzkimi sprawami spontanicznie dobywa się z ludzkiego serca”, wprowadził do obiegu naukowego pojęcie „stereotypu” w jego współczesnym, psychologicznym rozumieniu, podjął wreszcie przenikliwe rozważania na temat wpływu świata kreowanego przez media na mechanizmy podejmowania decyzji w demokracji liberalnej. Książka zawiera wprowadzenie autorstwa dra Pawła Armady zatytułowane Świat Waltera Lippmanna, czyli jaskinia naszej wolności.

 

W ciągu życia pokolenia będącego teraz u władzy perswazja stała się samoświadomą sztuką i zwykłym narzędziem demokratycznych rządów. Nikt z nas nie zbliża się do rozumienia następstw tego zjawiska, ale nie jest nazbyt śmiałym proroctwem mówić, że wiedza o tym, jak wytwarzać przyzwolenie, zmieni wszystkie polityczne rachuby i przekształci każdą polityczną przesłankę. Pod naporem propagandy, niekoniecznie wyłącznie w złowieszczym znaczeniu tego słowa, dawne stałe naszego myślenia przeobraziły się w zmienne. Nie sposób już dłużej, dla przykładu, wierzyć w pierwotny dogmat demokracji, że wiedza potrzebna do zarządzania ludzkimi sprawami spontanicznie dobywa się z ludzkiego serca. Walter Lippmann

 

Walter Lippmann (1889-1974) - jeden z najbardziej wpływowych amerykańskich dziennikarzy, publicystów i myślicieli politycznych XX wieku. Absolwent Uniwersytetu Harvarda, współzałożyciel magazynu „The New Republic”, od czasów I wojny światowej zakulisowy doradca kilku amerykańskich prezydentów. Odznaczony Prezydenckim Medalem Wolności (1961), dwukrotny zdobywca Nagrody Pulitzera (1958, 1962). Autor między innymi: „A Preface to Politics” (1913), „Drift and Mastery” (1914), „The Political Scene” (1919), „Liberty and the News” (1920), „Opinii publicznej” („Public Opinion”, 1922), „The Phantom Public” (1925), „A Preface to Morals” (1929), „The Good Society” (1937), „The Cold War” (1947).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Niezwykle interesująca, choć może miejscami nieco już zdezaktualizowana pozycja. Dezaktualizacja nie dotyczy jednakże samej przekazywanej wiedzy, lecz raczej tego, że na przestrzeni lat, które minęły od powstania "Opinii publicznej" środki masowego przekazu uległy ogromnemu rozrostowi i zróżnicowaniu. Mówiąc po ludzku. Wtedy były głównie gazety i radio, może jeszcze telegraf. Obecnie jest telewizja, internet, radio i nie wiadomo, co tam jeszcze. Poza tym drobnym szczegółem, wiedza zawarta w książce Lippmanna pozostaje ze wszech miar aktualna i jak najbardziej "na czasie". Ba, myślę, że jest ona jeszcze bardziej adekwatna, obecnie, niż kiedykolwiek wcześniej. Cóż bowiem z tego, że mamy tak wiele przeróżnych źródeł informacji, skoro nie jesteśmy w stanie zweryfikować w zasadzie żadnego z nich, a lippmannowska "pseudoprzestrzeń" oddzielająca nas od faktów, rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. Multum - tak obecnie popularnych - teorii spiskowych, "fake newsów", lęków i fobii społecz...
10

Popularność




 

Opinia publiczna

 

Walter Lippmann

Opinia publiczna

Przełożyła

Joanna Tegnerowicz

Wprowadzeniem opatrzył

Paweł Armada

 

 

 

Kraków 2020

 

Dane oryginału:

Walter Lippmann, Public Opinion, Macmillan, New York 1922

Copyright © for the Polish edition by Fundacja Lethe, Kraków 2020

Copyright © for the Polish translation by Fundacja Lethe, Kraków 2020

Copyright © for Świat Waltera Lippmanna, czyli jaskinia naszej wolnościby Paweł Armada, Kraków 2020

All rights reserved

isbn 978-83-66303-15-7

Przekład: Joanna Tegnerowicz

Konsultacja naukowa: dr Paweł Armada

Redakcja i korekta: Paweł Cieślarek, Anna Hadała-Żołnik

Opracowanie przypisów: Paweł Cieślarek

Projekt okładki: Wojciech Bryda

Projekt typograficzny, skład, e book: Wojciech Bryda

Książkę złożono pismem Adobe Garamond Pro, zaprojektowanym przez Roberta Slimbacha w 1990 roku dla Adobe Systems jako krój cyfrowy.

Wydawca: Fundacja Lethe, ul. Świętej Teresy 2/5, 31-162 Kraków

[email protected], fundacjalethe.pl

Animi2 jest imprintem wydawniczym Fundacji Lethe

Nasze książki znajdziesz na animi2.com

 

 

 

 

Dla Faye Lippmann

Wading River, Long Island, 1921

 

 

 

Zobacz! Oto ludzie są niby w podziemnym pomieszczeniu na kształt jaskini. Do groty prowadzi od góry wejście zwrócone ku światłu, szerokie na całą szerokość jaskini. W niej oni siedzą od dziecięcych lat w kajdanach; przykute mają nogi i szyje tak, że trwają na miejscu i patrzą tylko przed siebie; okowy nie pozwalają im obracać głów. Z góry i z daleka pada na nich światło ognia, który się pali za ich plecami, a pomiędzy ogniem i ludźmi przykutymi biegnie górą ścieżka, wzdłuż której widzisz murek zbudowany równolegle do niej, podobnie jak u kuglarzy przed publicznością stoi przepierzenie, nad którym oni pokazują swoje sztuczki.

– Widzę – powiada.

– Więc zobacz, jak wzdłuż tego murku ludzie noszą różnorodne wytwory, które sterczą ponad murek; i posągi, i inne zwierzęta z kamienia i z drzewa i wykonane rozmaicie, i oczywiście jedni z tych, co je noszą, wydają głosy, a drudzy milczą.

– Dziwny obraz opisujesz i kajdaniarzy osobliwych.

– Podobnych do nas – powiedziałem. – Bo przede wszystkim czy myślisz, że tacy ludzie mogliby z siebie samych i z siebie nawzajem widzieć cokolwiek innego oprócz cieni, które ogień rzuca na przeciwległą ścianę jaskini?

– Jakimże sposobem? – powiada – gdyby całe życie nie mógł żaden głową poruszyć?

– A jeżeli idzie o te rzeczy obnoszone wzdłuż muru? Czy nie to samo?

– No, cóż.

– Więc gdyby mogli rozmawiać jeden z drugim, to jak sądzisz, czy nie byliby przekonani, że nazwami określają to, co mają przed sobą, to, co widzą?

platon, Państwo, księga vii, 514 a-515 b, przeł. W. Witwicki

 

Wprowadzenie do wydania polskiego

 

Świat Waltera Lippmanna, czyli jaskinia naszej wolności

Nieraz dowiadujemy się o tym czy innym autorze, że jest „autorytetem” i „klasykiem”. Zwłaszcza ten, kto napisał coś ważnego (lub wpływowego) na tematy mieszczące się w zakresie tzw. nauk społecznych (ekonomia, socjologia, psychologia), może liczyć na tego typu określenia. Szczególnie wówczas, gdy kojarzy się tego kogoś z odkrywaniem „naukowych” sposobów, w jakie można kształtować ludzkie poglądy i zachowania. Na tym przecież opiera się cały marketing i reklama; cała sztuka manipulacji, rozbudzania i „definiowania” czyichś potrzeb, snucia obowiązujących „narracji”, gry na emocjach, ustalania „agendy” wartości, inżynierii duchowej; sztuka ustawiania innych „pod siebie”. Cała gospodarka. Cała polityka.

W przeciwieństwie do wielu postaci przereklamowanych, Walter Lippmann naprawdę starał się pojąć realia nowoczesnego świata i wykorzystać wiedzę o nim, aby ten świat uczynić nieco lepszym. Miał na to dużo czasu… i sporo okazji. Był bowiem bardzo znanym i cenionym nowojorskim intelektualistą, który potrafił pisać nie tylko o gazetach, ale również – dla gazet. Żył długo – urodził się w roku 1889, zmarł w 1974 – w samym sercu najpotężniejszego w dziejach imperium, które rosło, dojrzewało i trwało na jego oczach, jak gdyby na potrzeby jego refleksji. On – wzorowy przedstawiciel tamtejszych elit; absolwent Harvardu, uczeń Williama Jamesa, George’a Santayany, Irvinga Babbitta; szlachetny wizjoner i uczciwy krytyk wielkich idei; bywalec salonów, „szara eminencja”, doradca kolejnych prezydentów; baczny obserwator i teoretyk przemian zachodzących w Ameryce i gdzie indziej, na górze i na dole drabiny społecznej. Przede wszystkim jednak – człowiek zdolny tłumaczyć bieżące sprawy i wydarzenia w taki sposób, że te tłumaczenia pozostają świeże… nawet i po stu latach.

Świat Waltera Lippmanna zaczyna się od żarówek, samochodów i telefonów; wyłania się z niebywałej erupcji wynalazczości, masowej produkcji, bogacenia się i wiary w postęp. Tak – z naszego punktu widzenia – wyglądał przełom poprzednich stuleci. To wtedy – by posłużyć się dogodnym przykładem – sławny Nikola Tesla zwracał się do budowniczych elektrowni wodnej, mówiąc, że ich dzieło, niewątpliwy pomnik myśli inżynieryjnej,

będzie wyróżniać się jako wyznacznik nowej, wspaniałej epoki w dziejach ludzkości […] pomnik nad Niagarą […] to pomnik godny naszej naukowej epoki, prawdziwy pomnik oświecenia i pokoju. Wyraża zaprzęgnięcie sił natury do służby człowiekowi, porzucenie barbarzyńskich metod, uwolnienie milionów od niedoboru i cierpienia1.

Łatwo zauważyć, iż odwykliśmy od tego rodzaju patosu i iście religijnego entuzjazmu dla nauki. Nie powinniśmy jednakże dziwić się poczuciu wszechogarniającej zmiany na lepsze, wrażeniu nowych perspektyw, nowych możliwości, nowego ładu, jakie musiało towarzyszyć człowiekowi będącemu – w dzieciństwie, za młodu – bezpośrednim świadkiem powstawania pierwszych drapaczy chmur, parków rozrywki, centrów handlowych, autostrad. Co oczywiście należy powiązać ze szczególnym kontekstem miejsca: Nowego Jorku, Wschodniego Wybrzeża, Stanów Zjednoczonych (małopolscy czy mazowieccy chłopi oglądali zazwyczaj coś innego, chyba że sami wyruszali za ocean). Był to zarazem prawdziwy tygiel, namacalny przedsionek nowego życia w Nowym Świecie, przestrzeń oblegana na co dzień przez miliony (pożądanych) przybyszów, ludzi aspirujących do majątku i sławy. Zaznaczmy mimochodem, że sam Lippmann bynajmniej nie pochodził z rodziny „białych anglosaskich protestantów” – dostojnych dziedziców Nowej Anglii. Toteż jego idée fixe, jako dziecka imigrantów (aczkolwiek w tym wypadku zamożnych), nie było pielęgnowanie dawnych układów, przywilejów czy ceremonii – choćby doceniał ich wartość – lecz budowa przyszłego systemu politycznego; systemu pomyślanego na miarę wyzwań, jakie stwarza postęp, uwzględniającego wszak realne potrzeby uzgadniania ludzkich dążeń tu i teraz, ową palącą konieczność pogodzenia wszystkich ze wszystkimi.

W swoich pierwszych – i już cieszących się znaczną popularnością – książkach, mianowicie A Preface to Politics (1913) oraz Drift and Mastery (1914), Lippmann przedstawia się jako optymista. Nie jest to jednak optymizm szalony czy bezmyślny. Nie o to chodzi, że wraz z postępem (w który nie da się wątpić) znikają wszelkie problemy, że świetlana przyszłość nasuwa się automatycznie. Przeciwnie, stopniowy zanik tradycyjnych sposobów życia, w tym zwłaszcza tradycji religijnych, wzmacnia czynnik chaosu: ludzie gubią się w tym wielkim świecie. Chodzi więc o to, aby ten chaos opanować i by dalej skutecznie mierzyć się z problemami; byśmy jako nowoczesne społeczeństwo (a ostatecznie jako ludzkość) potrafili zjednoczyć się – intelektualnie, moralnie – w celu wypracowania pilnych i optymalnych rozwiązań. Optymistyczna diagnoza brzmi: drodzy państwo, przed nami szansa na to, by mocą rozumu, raz na zawsze, przemóc partykularyzmy2. Otóż, zdaniem młodego Lippmanna, człowiek nowoczesny – za cenę, owszem, utraty niegdysiejszych gwarancji uczestnictwa w porządku moralnym – uwalnia się od tego, co partykularne. Co to znaczy – partykularne? Znaczy to: własne, bliskie – i z konieczności ograniczające mój punkt widzenia; to, do czego jestem przywiązany, co wyznaję, czego się trzymam, gdzie jestem u siebie, ze swoimi. Tymczasem demokracja – w sensie: nasza demokracja, dwudziestowieczna amerykańska politeja – daje nam wszystkim wolność. Wiążą się z tym, póki co, liczne niebezpieczeństwa, ale ostateczny rezultat właściwie nie może być zły. Jest tak dlatego, gdyż wytrząśnięci ze zużytych bukłaków myślenia przednowoczesnego – zamykającego dotąd wielu spośród nas w ich beznadziejnie partykularnych kontekstach, upośledzającego zatem ich kompetencje – nabieramy zbawiennego dystansu do wszelkich partykularyzmów. Nie jesteśmy już na zawołanie naszych rodziców, księdza, miejscowego watażki. Nasze myśli zwracają się ku temu, co uniwersalne; ku dobru wiążącej nas wszystkich całości. Nasze umysły zostają odetkane. Zebrani, stajemy się specjalistami od podejmowania mądrych decyzji. Demokracja oznacza więc nie tyle jakiś ustrój, ile powszechnie uprawianą naukę organizacji politycznej. Nauka ta zastępuje dotychczasowy „dryf”, a jej pomyślny rozwój zależy tylko od nas3.

Brzmiało to dobrze w roku 1914. Wkrótce jednak przyszło, również do Ameryki, doświadczenie i wojny światowej; dziś można by powiedzieć – złe bardzo złego początki. Lippmann nie znał przyszłości, oceniał wszelako swoją teraźniejszość… i stwierdzał ze smutkiem, że szerokie rzesze nie pragną żyć zgodnie z rozumem. Autor Opinii publicznej musi porzucić „naukowy” optymizm, skoro „dotarło do niego, że jego nadzieje dotyczące narodu naukowców były złudne”4. Wszakże nauka powinna łączyć ludzi; poszukując razem sensownych rozwiązań problemów, tu i teraz rozpoznawanych przez ogół obywateli, mieli oni przezwyciężyć odziedziczone partykularyzmy i wspólnie stworzyć nowy, trwały system czy organizację. Nic z tego. Ludzie uczą się (decydować) niechętnie, chętnie za to ulegają impulsom czy emocjom (po czym, o zgrozo, wykorzystują owoce postępu do swoich partykularnych, nieraz zbrodniczych, celów). Ale czy jest to ich wina, że nie garną się do nauki? Że nie chcą kształcić się na racjonalnych decydentów, na intelektualnie samowładnych „demokratów”? Chyba nie do końca. Uprawianie nauki organizacji politycznej, czy też naukowego podejmowania decyzji, okazuje się w xx wieku obiektywnie trudne – i będzie coraz trudniejsze. Nowoczesny świat bowiem zwyczajnie razi swą złożonością. Nie da się ot tak ogarnąć mechanizmów państwa czy gospodarki. Jest więc nieporozumieniem rugać, dajmy na to, szewców i hydraulików, że ci siedzą nad butami i ślęczą przy rurach, zamiast czytać odpowiednie opracowania i studiować procesy decyzyjne. Problem ten dotyczy niemalże w takim samym stopniu ludzi znajdujących się na górze drabiny społecznej. Można być znamienitym profesorem czy wręcz genialnym adeptem nauk ścisłych (nie mówiąc o nieścisłych) i mieć zupełnie debilne poglądy polityczne, a przy tym zero taktu czy roztropności.

Z ujawnieniem tego zasadniczego oporu materii homo sapiens wiąże się, wyraźnie nurtujące Lippmanna, zagadnienie nieusuwalności postawy wiary. Mamy tu jakby rewers „naukowego” optymizmu. W A Preface to Morals (1929) pisze on o „kwasach nowoczesności”, które „dla wielu z nas” rozpuściły porządek moralny odziedziczony po przodkach, zaistniały niegdyś dzięki „darom żywej religii”. Chociaż z dawnego porządku niewiele pozostało, to całkowicie błędne byłoby mniemanie,

iż potrzeby spełniane przez religię również zostały rozpuszczone […] człowiek nowoczesny, który przestał wierzyć [w Boga], a nie przestał być łatwowiernym, wisi jak gdyby pomiędzy niebem a ziemią i nie znajduje nigdzie wytchnienia. Nie ma teorii sensu i wartości wydarzeń, którą zmuszony byłby zaakceptować, jednak nadal musi akceptować wydarzenia. Nie ma autorytetu moralnego, do którego mógłby się teraz zwrócić, lecz jest przymus opinii, mody i fanaberii. Nie istnieje dlań nieuchronny zamysł wszechświata, lecz istnieją złożone konieczności – cielesne, polityczne, ekonomiczne5.

Wydarzenia wokół – te powodowane przez innych ludzi – zawierają w sobie „całą moc wydarzeń naturalnych, bez majestatu tychże, całą tyrańską moc starożytnych instytucji, lecz żadnej moralnej pewności, którą tamte instytucje dawały”6. Oceniając to z punktu widzenia nauki o polityce, nie mamy żadnego powodu sądzić, że w naszym nowoczesnym świecie ceny akcji rozumu rosną – lub że będą one rosły. Jako obywatele wolimy raczej wierzyć – wierzyć swemu – niż myśleć za siebie, pytać otwarcie, podejmować wyzwania i ryzykować błędy albo demaskację. Tacy jesteśmy. Przez co otwiera się pole do popisu dla tych, którzy żyją z produkcji i dystrybucji nowych postaci wiary, form „zaangażowania”, „wartości”: ideologów, fanatyków i wszelkiej maści hochsztaplerów.

Książki napisane w ciągu dekady po zakończeniu i wojny światowej, czyli przede wszystkim Opinię publiczną (Public Opinion, 1922) oraz The Phantom Public (1925), wypada uznać za najważniejsze i najciekawsze prace Lippmanna. To w nich ostatecznie zarysowuje się ten wielki problem, który – z naszej perspektywy – jawi się jako praprzyczyna dramatycznych napięć w łonie współczesnych państw Zachodu7. Jak to się dzieje, że ludzie – mimo wszelkiej zachęty – nie są w stanie sprostać demokracji, dającej im wolność? Że nominalne „rządy większości” rozmijają się, istotnie i zapewne nieuchronnie, z tym, co rzeczywiście reprezentuje sobą, czym przejmuje się, czym żyje owa „większość” (czy też „lud”)? I owszem, cały czas chodzi o to, żeby przemóc (rozumnie) partykularyzmy. Cały czas odnosimy się do sytuacji, w której – mówiąc najprościej – każdy ciągnie w swoją stronę; podejmuje decyzje, mając na względzie to, co własne, bliskie, nie zaś dobro uniwersalne. Powinniśmy jednakże bardziej pochylić się nad tym, jak faktycznie mogą i chcą myśleć ludzie obdarzeni wolnością.

W Opinii publicznej Lippmann wprowadza pojęcie „stereotypu”. Niewielu z nas, znających to słowo, zdaje sobie sprawę, że – w zasadzie – pochodzi ono z tej książki. „Stereotypy” to obrazy w głowie. Nie owoce indywidualnych dociekań i analiz, tylko – skojarzenia brane z półki dostępnych skojarzeń, będące jakby stałą pomocą w postrzeganiu i pojmowaniu świata, służące „nawigacji” w wymiarze decyzji politycznych. Oczywiście przykłady stereotypów można mnożyć do woli. Amerykanów kojarzymy przez hollywoodzkie filmy i sny o nieskrępowanym bogactwie. Niemcy to, w zależności od kontekstu, „Ordnung muss sein” lub „Arbeit macht frei”. Rosjanie, wiadomo – wódka i cokolwiek towarzyszy wódce. Chińczycy – mali, żółci, skośnoocy, wszyscy tacy sami; może jeszcze na rowerkach, a może już w cieniu swych przeogromnych inwestycji? I tak dalej. „Moherowe berety”, „Janusze biznesu”, „lemingi” – wszystko to są dobrze funkcjonujące stereotypy; w naszych czasach jakże dosłownie unaocznione, skoro przekazywane w postaci memów! Niewątpliwie jest coś pouczającego i zabawnego w uświadomieniu sobie, jak wiele takich stereotypów ożywia nasze rozmowy czy w ogóle codzienne aktywności; jak mało rozważamy, jak dużo odtwarzamy (czy, w przypadku mediów społecznościowych, „dzielimy się”). Niepokój pojawia się wtedy, kiedy dociera do nas, iż ten zbiór stereotypów staje się potencjalnie nieskończony, że właściwie każde pojęcie może być potraktowane jako stereotyp. „Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny” – czyż to nie jest ujęcie stereotypowe? Uporczywie reprodukowany obrazek szczęśliwej rodzinki jedynie przypadkiem, chwilowo i być może niefortunnie, inspirujący prawodawców? Dziecko pod opieką rodziców – kolejny stereotyp? Albo akademicki profesor, który sumiennie prowadzi swoje badania i wykłady – toż stereotyp godny obrazka wiecznej imprezy na mieszkaniu studenckim! Czy na koniec wszystko, co „wiemy”, okaże się niemającym prawdziwego ugruntowania, fluktuującym skojarzeniem? Czy pozostaje nam przeto wszechogarniające wątpienie, wykluczające poważny stosunek do „nauki” podejmowania decyzji?

Lippmannowi na pewno nie o to szło, byśmy wątpili we wszystko. Przeciwnie. Jego namysł nad myśleniem miał służyć demokracji. Nie da się zastąpić podaży stereotypów naukowym przepływem informacji (faktów czy hipotez), powinniśmy więc w możliwie najbardziej racjonalny sposób tymi stereotypami zarządzać. Nie chcąc rezygnować z ustroju demokratycznego (co byłoby po prostu niemądre i sprzeczne z naszym rozumieniem postępu), będziemy zmierzać w kierunku ulepszania pracy szkół i dowartościowania roli mediów. Przede wszystkim jednak – oto klucz do całościowej odpowiedzi Lippmanna – musimy stawiać na ekspertów; ekspertów – jako należycie przygotowanych i pełnych zaangażowania zarządców opinii publicznej; ekspertów – jako ludzi zdolnych przekraczać poziom opinii partykularnych i sięgać po ustalenia uniwersalne, wiążące wszystkich, naukowe. Zwykły człowiek – każdy z nas – nie zna się na wielu rzeczach. Co jest lepsze – masło czy margaryna? Czy to „my” odpowiadamy za globalne zmiany klimatyczne, czy raczej „polityka” słońca? Czy obowiązkowe szczepienie dzieci należy przyjąć jako obowiązkowy rezultat osiągnięć medycyny, czy może odrzucić jako dyktat koncernów farmakologicznych? Czy przed nami wielki kryzys na rynku nieruchomości czy odwrotnie – stała rosnąca? Któż to wie? Chcąc wyrobić sobie zdanie – zdanie będące czymkolwiek więcej niż powierzchownym wskazaniem na stereotypy dominujące w bliskim otoczeniu – nie mamy wyboru, jak tylko zaufać ekspertom z tej czy innej branży… Byle byli oni odróżnialni, nieskorumpowani i mówiący w miarę zrozumiałym językiem. To zaś, co dotyczy wszelkiej wiedzy, dotyczy również sfery decyzji politycznych. Tak więc demokracja – co zdaje się być poniekąd normalną cechą nowoczesnej nauki – potrzebuje swoich specjalistów: uznanych ekspertów od myślenia i decydowania.

To rozwiązanie problemu demokracji, choćby najpiękniej podane, musi budzić wątpliwości. Czyż nie krąży nad nim starodawne widmo oligarchii, panowania kasty „równiejszych”, trzymania w ryzach nieokrzesanego tłumu? Czy nie jest rezygnacją z „rządów ludu” uznanie, iż nieliczni eksperci mają tłumaczyć „ludowi”, co i jak „powinno się” myśleć? Tak by ten „lud” nie zepsuł machiny nowoczesnego państwa? I tak, by nie odebrać społeczeństwu jako całości szans na korzystanie z owoców postępu naukowego?

Lippmann, będąc myślicielem poważnym i uczciwym, widząc jednocześnie narodziny ustrojów totalitarnych oraz panoszenie się biurokratów wewnątrz demokracji, gotów był w następnych latach (i dekadach) zasadniczo korygować swoją wizję. Kolejne jego książki – z których największe znaczenie miały bodajże dwie: The Good Society (1937) oraz The Public Philosophy (1955) – stanowią świadectwo stopniowej reorientacji myśli. Od niezłomnej wiary w postęp przesuwa się ona w stronę głębokiego sceptycyzmu odnośnie do ludzkiej natury; od wizji nowego ładu – ku uznaniu roli tradycyjnych instytucji, klasycznego liberalizmu, a nawet starożytnej idei prawa naturalnego. Tenże ruch myśli może uchodzić za bardzo interesujący z punktu widzenia historyka idei. Dla nas w tym momencie o wiele ważniejsze jest przemyśleć – krytycznie, będąc świadomym zmian, jakie zaszły w praktyce ustrojów demokratycznych (i totalitarnych) od lat 20. minionego stulecia – kluczowy motyw wizji Lippmanna: dobroczynność ekspertów. Nie ma przecież złej woli, a jednak – coś tu nie gra… Że zaś również inteligencji naszego autora nie ma co podawać w wątpliwość, to ewentualna krytyka jego myśli nie może sprowadzać się do utyskiwań na nadętych intelektualistów czy też tropienia spisku jajogłowych. Spróbujmy zatem nakreślić inny nieco kontekst proponowanej władzy eksperckiej. Otóż wydaje się, iż Lippmann, któremu nie można odmówić bycia znakomitym obserwatorem i świetnym pisarzem, boleśnie zderza się – jako teoretyk, myśliciel – z najbardziej podstawowym ograniczeniem nowożytnej myśli politycznej. W ramach tej myśli zazwyczaj identyfikuje się nurty wzajemnie sprzeczne, zantagonizowane, w tym także definiujące się poprzez wzajemną wrogość, jak nazizm i bolszewizm, etatyzm i leseferyzm. Tego rodzaju napięcia domagają się uwzględnienia, owszem, nie można ich bagatelizować. Życie w państwie Woodrowa Wilsona oznacza coś zupełnie innego niż życie w państwie Włodzimierza Lenina. Jednakże to nie w nich, nie na tym poziomie, zawiera się istota myślenia, które warunkuje postęp bądź negację nowoczesności; na pewno też nie na poziomie czysto partykularnych doktryn politycznych (głównie „narodowych”), służących uzasadnieniu (legitymizacji) konkretnych rządów w konkretnym miejscu i czasie. Naszego wielkiego problemu w ogóle nie należy redukować do kwestii zarządzania opinią; dotyczy on raczej pojmowania prawdy jako takiej, tego – powiedzmy najkrócej – iż nasza opinia na temat prawdy zastępuje dla nas Prawdę; że w związku z tym, na gruncie Opinii publicznej, zarówno autorytet ekspertów, jak i ich własne zobowiązanie wobec danego społeczeństwa okazują się czymś doraźnym i względnym. Bo i dlaczego ci nasi eksperci mieliby służyć dobru nas wszystkich, uczestniczących w demokracji wewnątrz danego państwa – ba, dobru ludzkości, człowieczeństwa w wymiarze uniwersalnym – raczej aniżeli sobie i swoim bliskim bądź ewentualnie jakimś ukrytym mocodawcom? Dlaczego nie mieliby oni podtrzymywać partykularnych opinii na własny temat; opinii, które sprzyjałyby ich roli i pozycji? Kto ich przywoła do porządku? Na podstawie jakiego (niezależnego, obiektywnego) kryterium? Kto z przywołujących do porządku sprostałby (intelektualnie) oskarżeniu, że jakoby stereotypowa niechęć do ekspertów doprowadziła go do użycia „mowy nienawiści” przeciwko najlepszym z jego współobywateli? Jaki jest koń, każdy widzi. Jesteśmy w tej sytuacji skazani na podejrzenia, mniej lub bardziej wyrafinowane, wobec nielicznej kategorii ludzi najlepiej zorientowanych i ustosunkowanych. Eksperci jawią nam się jako członkowie albo słudzy oligarchii. Dla oligarchów zaś racjonalność ogółu nie jest celem, a raczej przeszkodą.

Postarajmy się jeszcze przez chwilę skupić na tym poziomie refleksji, aby nie sądzić spraw zbyt pochopnie. Trzeba bowiem rozróżnić dwie kwestie. Polityka stanowi zawszeobszar ścierania się partykularnych opinii8. Problem partykularności opinii, z natury rzeczy konstytutywnych dla życia politycznego, jest stary jak wszelka nauka o polityce. Nauka ta w dawnych czasach osiągała postać filozofii politycznej. Filozofowie godni tego miana zwykli oddzielać opinię od wiedzy: to, co partykularne od tego, co uniwersalne. Natomiast problem typowo nowożytny – czyli ten, z którym mierzy się Lippmann – wynika z zaprzeczenia uniwersalności doświadczenia filozoficznego; tego, że istnieje Prawda transpolityczna; że w polityce nie chodzi jedynie o „naukowe” zarządzanie opinią, lecz o nauczanie Prawdy. Wiara w postęp, powszechny dobrobyt czy emancypację „prostego” człowieka jest z kolei niczym innym, jak tylko rezultatem pewnej opinii, którą wielu zaczęło nazywać „prawdą”. Właściwie to nowe (w skali dziejowej) podejście sprowadza się do uznania, iż wskutek uwolnienia ludzkich instynktów (czemu służy niezliczona ilość środków zapewnianych przez nauki eksperymentalne – „owoców postępu”) zrodzi się racjonalny ład instytucji (generalnie – państwa demokratycznego, acz diabeł tkwi w szczegółach; może być np. „demokracja ludowa”…). Doświadczenie wszelako nie potwierdza tego typu mniemań. Racjonalność nie dominuje nigdy, w żadnym państwie czy społeczeństwie; Bogiem a prawdą, przy wszystkich zróżnicowaniach, jesteśmy tak samo „dryfujący”, chwiejni i zapalni – słowem: instynktowni – jak nasi praprzodkowie ze stepów i jaskiń. Świadomość tego stanu rzeczy skłaniała dawnych filozofów i prawodawców do poszukiwania skutecznej formuły panowania nad ludzką naturą, nad sobą. Byli oni, w porównaniu do naszych nowoczesnych „klasyków” i „autorytetów”, niebywale realistyczni. Bardzo dobrze ujął to jeden z harvardzkich profesorów Lippmanna, z którym ten niestety nazbyt długo nie potrafił się zgodzić, mianowicie – Irving Babbitt:

Platon i Arystoteles [tj. starożytni filozofowie polityczni] czuli, że musi istnieć przywództwo jakiegoś rodzaju, tak że cała sztuka rządzenia obraca się wokół odpowiedniej jakości przywództwa. Ogólny kierunek ich zaleceń zawiera się w powstrzymywaniu namiętności i apetytów najbardziej inteligentnych członków wspólnoty, podczas gdy kierunek zaleceń Rousseau [tj. myśliciela nowożytnego] – w rozpalaniu namiętności i apetytów tych najmniej inteligentnych9.

To właśnie „rozpalanie”, ta emancypacja życia instynktownego, przy jednoczesnym zagadywaniu naturalnych hierarchii i różnic między ludźmi, oznacza zarówno utratę dawnej perspektywy filozoficznej, prawdziwego rozumienia natury ludzkiej, duszy i kosmosu, jak i – z politycznego punktu widzenia – obietnicę niekończącej się wojny partykularyzmów. Zauważmy wszak, że Lippmann w Opinii publicznej niedwuznacznie opowiada się po stronie podejścia realistycznego10, skoro przeciwstawia (błędnie!) idealizm autorów przednowożytnych („nadnaturalistów”) podejściu wykorzystującemu „prosty język” do opisywania „konfliktów” (czyli naszych „partykularyzmów”), którego inicjatorem i patronem był – tworzący w xvi wieku – Niccolò Machiavelli. Ten wybitny myśliciel, traktowany niekiedy jako filozoficzny pomysłodawca nowoczesnego marketingu politycznego czy też propagandy11, dla Lippmanna staje się w gruncie rzeczy protoplastą jego własnych dokonań. Możemy nawet sądzić, że on sam uznaje siebie za nowego Machiavellego12. Chce bowiem występować jako polityczny realista – tyle że uwolniony od „nienaukowych”, niedemokratycznych przesądów. Nie idzie przecież o próżną chwałę księcia, lecz o postęp całej ludzkości! Czyż naukowe odkrycia ostatnich stuleci nie są tym samym dla przednowożytnych wizji ładu politycznego, czym wielkie odkrycia geograficzne dla wizji ziemi Kosmasa Indikopleustesa? Czy nasze umiejętności osądu spraw ludzkich nie są, po prostu, lepsze? Cóż, niekoniecznie…

Trzeba w końcu zwrócić uwagę na motto Opinii publicznej, zaczerpnięte z klasycznego, starożytnego (iv wiek p.n.e.) dialogu Platona pt. Państwo. Mamy tam obraz jaskini; jaskinia jest więzieniem umysłu, będąc zarazem stanem dla człowieka naturalnym; władza w jaskini należy do „kuglarzy”, którzy opanowują nasze zmysły i każą nam oglądać jedynie dalekie odwzorowania – jeśli nie parodie – tego, co istnieje naprawdę. Łatwo przychodzi na myśl, że owa jaskinia stanowi przestrzeń podaży stereotypów i wręcz nieskończone pole do popisu dla ekspertów zarządzających opinią publiczną – jak u Lippmanna. Tyle że w Państwie okoliczności życia jaskiniowego składają się nie na obraz końca (możliwie doskonałej demokracji), lecz początku drogi filozofa. Cały Platoński obraz życia w podziemiu – w naturalnej niewoli – ma sens o tyle, o ile potrafimy jakoś uzmysłowić sobie, że nad nami, nad wejściem do jaskini, sytuuje się słońce; że świeci ono naprawdę i że cokolwiek istnieje, może być przez nas naprawdę oglądane (pojmowane) w blasku jego promieni. Filozof – „miłujący” Prawdę (czyli to „słońce”) – zmierza więc na zewnątrz, do góry. Nie ma najmniejszego powodu sądzić, że jest to droga łatwa, że każdy „jakoś” ją przejdzie. Być może poznawanie Prawdy (podkreślmy aspekt niedokonany) byłoby, z politycznego punktu widzenia, domeną i przywilejem jedynie bardzo wąskiej elity epistemicznej (powołanych do filozofii). Być może. Ale to ciągle jednak człowiek, nie anioł i nie kosmita, jest zdolny wyjść poza ramy świata, jaki zna: krąg rodziny, znajomych, swojego miasta, kultury i epoki. I to ciągle człowiek – nawet jeśli bardzo rzadki typ człowieka – może zechcieć oznajmić nam, w takich czy innych słowach, cokolwiek odkrywa ponad to, co znane tu i teraz, czym posługujemy się na co dzień.

Lippmann, myśliciel godny swej epoki, nie wierzy w poznawanie Prawdy. Nie ma i nie może być drogi wznoszącej filozofów nad poziom partykularnych opinii. Jest tylko tu i teraz, znane i bliskie, mniej lub bardziej będące pod ręką, moje, własne. Założenie to wydaje się oczywiste niemal jak sama Prawda. Natomiast można je wyrazić w sposób nieco bardziej elegancki – i tak czyni nasz autor, gdy już na początku swojej pierwszej książki przyznaje, iż

jest to przedwstępny szkic teorii polityki, przedmowa dla myślenia. Stanowi, jak wszelkie spekulacje na temat spraw ludzkich, wynik zmagania się z problemami takimi, jakie jawią się w doświadczeniu tego czy tamtego człowieka. Albowiem choć własna wizja sięga czasem po język elokwentny i uniwersalny, to dobrze jest nigdy nie zapominać, że wszystkie filozofie są mową ludzi konkretnych [particular men]13.

Rzecz jasna, nie wypada nam kwestionować odzwierciedlonej w tych słowach osobistej skromności piszącego. Kiedy jednak zastanowimy się nad ich ogólnym przesłaniem, zapewne dotrze do nas podskórny żal człowieka myślącego, którego najbardziej skupiony wysiłek intelektualny wyczerpuje się tu, na dole, w mroku jaskini.

Jakże wymowny jest kontrast między światem Platona i światem Lippmanna! Jakże zmusza do myślenia owo podpowiedziane nam zderzenie: jaskini naturalnej – i jaskini nowoczesnej, zrodzonej z postępu, rozświetlonej za pomocą prądu elektrycznego, gdzie żyjemy obdarzeni „wolnością”! Z jednej strony – pytanie o to, jak wydobyć z człowieka to, co najlepsze, powstrzymując to, co najgorsze; jak szukać wyjścia, słońca nad nami; jak wieści z góry podawać na dół. A z drugiej strony – pytanie, jak uzgodnić między sobą i usprawnić ruchy „kuglarzy”. Dwie pespektywy. Czy ta druga nie należy czasem do… niewolnika? W każdym razie trudno oprzeć się wrażeniu, że jaskinia naszej (politycznej, demokratycznej) „wolności” okazuje się jaskinią (intelektualnego, duchowego) zniewolenia. Przynajmniej dla niektórych…

Ale jeśli tak jest, to tym bardziej warto czytać i rozumieć to, o czym pisze Lippmann! Bo też więzienie domaga się rozumienia. Powtarzanie cudzych złudzeń nie świadczy dobrze o sile ducha czy o stanie intelektu. Zwłaszcza jeżeli te złudzenia, gdzieś już przeżyte i wypalone, mogą ciągle stanowić narzędzia imperialnej przewagi, techniki panowania za pomocą słowa czy obrazu; mogą być tworzywem stereotypów i przeto bronią w rękach ekspertów, którzy nie są naszymi ekspertami i nie działają w naszym interesie – ani też dla dobra ludzkości.

W roku 1922 Walter Lippmann napisał, co następuje:

W ciągu życia pokolenia będącego teraz u władzy perswazja stała się samoświadomą sztuką i zwykłym narzędziem demokratycznych rządów. Nikt z nas nie zbliża się do rozumienia następstw tego zjawiska, ale nie jest nazbyt śmiałym proroctwem mówić, że wiedza o tym, jak wytwarzać przyzwolenie, zmieni wszystkie polityczne rachuby i przekształci każdą polityczną przesłankę. Pod naporem propagandy, niekoniecznie wyłącznie w złowieszczym znaczeniu tego słowa, dawne stałe naszego myślenia przeobraziły się w zmienne. Nie sposób już dłużej, dla przykładu, wierzyć w pierwotny dogmat demokracji, że wiedza potrzebna do zarządzania ludzkimi sprawami spontanicznie dobywa się z ludzkiego serca14.

Czy nie powinniśmy podjąć tej diagnozy – sprzed prawie stu lat! – żeby sprawdzić, czy nadążamy z rozumieniem reguł nowoczesnej demokracji? Sprawdzić, czy przypadkiem nie błądzimy w oparach jakichś naiwnych, wręcz przedpotopowych wyobrażeń na temat „rządów większości”? Sprawdzić, koniec końców, czy w ogóle myślimy za siebie? Warto, jak się zdaje, przynajmniej próbować.

Paweł Armada

 

 

 

1 N. Tesla, On Electricity [w:] tegoż, The Nikola Tesla Treasury, Radford 2007, s. 312.

2 Słowo to, zaznaczmy, dodajemy od siebie w celu rozjaśnienia intencji naszego autora.

3 Por. zwłaszcza W. Lippmann, The Drift and Mastery: An Attempt to Diagnose the Current Unrest, New York 1914, s. 281 i nast.

4 T. V. McAllister, Revolt Against Modernity: Leo Strauss, Eric Voegelin, and the Search for a Postliberal Order, Lawrence 1995, s. 60.

5 W. Lippmann, A Preface to Morals, New Brunswick – London 2009, s. 9.

6 Tamże.

7 Por. P. Armada, Humanizm jako realizm. Trzy szkice wokół myśli Paula Elmera More’a i Irvinga Babbitta, Kraków 2019, zwłaszcza s. 101-106.

8 Por. tamże, s. 108.

9 I. Babbitt, The Political Influence of Rousseau, „The Nation”, Vol. 104, No. 2690, January 18, 1917, s. 69.

10 Por. zwłaszcza s. 230 niniejszego wydania.

11 Por. L. Strauss, Thoughts on Machiavelli, Chicago – London 1958, zwłaszcza s. 297.

12 Por. P. V. Murphy, The New Era: America Thought and Culture in the 1920s, Lanham 2012, s. 159.

13 W. Lippmann, A Preface to Politics, New York – London 1914, strona nienumerowana (ostatni akapit części pt. Introduction).

14 Zob. s. 218 niniejszego wydania.

 

Walter Lippmann

Opinia publiczna

 

Część pierwsza

Wstęp

rozdział i Świat wokół nas a obrazy w naszych umysłach

rozdział i

Świat wokół nas a obrazy w naszych umysłach

1

Na oceanie jest wyspa, na której w 1914 roku żyje garstka Anglików, Francuzów i Niemców. Nie dociera tam telegraf, a brytyjski parowiec pocztowy przypływa tylko raz na sześćdziesiąt dni. We wrześniu, jeszcze przed wizytą parowca, wyspiarze wciąż mówili o ostatnim wydaniu gazety. Pisano w nim o zbliżającym się procesie pani Caillaux w sprawie śmiertelnego postrzelenia Gastona Calmette’a. Tak więc pewnego dnia, w połowie września, mieszkańcy osady zgromadzili się z większym niż zwykle zapałem na nabrzeżu portowym, by dowiedzieć się od kapitana, jaki wydano w tej sprawie wyrok. Zamiast tego usłyszeli, że od ponad sześciu tygodni ci z nich, którzy są Anglikami i Francuzami, walczą z tymi, którzy są Niemcami, w imię świętości traktatów. Przez sześć dziwnych tygodni mieszkańcy wyspy mieli się nawzajem za przyjaciół, podczas gdy w rzeczywistości byli już wrogami.

Jednak ich sytuacja nie różniła się aż tak bardzo od położenia większości ludności Europy. Wyspiarze byli w błędzie przez sześć tygodni; na kontynencie ten okres trwał jedynie sześć dni, a nawet sześć godzin. W obu przypadkach zaistniał rozziew czasowy. Przez pewien czas obraz Europy, w której ludzie nadal krzątali się wokół swych zwykłych spraw, w żadnym stopniu nie pokrywał się z Europą, która miała teraz wstrząsnąć życiem jej mieszkańców. Przez jakiś czas każdy z nich pozostawał nadal przystosowany do otoczenia, które już nie istniało. Jeszcze 25 lipca ludzie na całym świecie wytwarzali produkty, których nie byli już w stanie wysłać do ich odbiorców, kupowali dobra, których nie mogli już sprowadzić do swych krajów, planowali kariery, rozważali przedsięwzięcia, mieli pewne nadzieje i oczekiwania w przeświadczeniu, że świat jest wciąż znanym im światem. Ludzie pisali książki opisujące ten świat. Ufali obrazowi tkwiącemu w ich umysłach. A potem, ponad cztery lata później, w pewien czwartkowy poranek nadeszła wieść o rozejmie i ludzie dali upust niewysłowionej uldze: nastał kres tej rzezi. Niemniej w ciągu pięciu dni przed prawdziwym rozejmem – choć świętowano już koniec wojny – na polach bitewnych zginęło kilka tysięcy młodych mężczyzn.

Patrząc wstecz, widzimy, że otoczenie, w którym żyjemy, znamy jedynie pośrednio. Dostrzegamy, że wiadomości docierają do nas czasem szybko, a kiedy indziej powoli; traktujemy jednak to, co uważamy za prawdziwy obraz naszego otoczenia, jako tożsame z rzeczywistością. Trudniej o tym pamiętać w przypadku przekonań, na podstawie których obecnie działamy, ale w odniesieniu do ludzi i epok z przeszłości pochlebiamy sobie, sądząc, że łatwo dostrzec, kiedy mamy do czynienia ze śmiertelnie poważnym podejściem do niedorzecznych obrazów świata. Z perspektywy mądrych po fakcie potomnych twierdzimy, że świat, który ludzie z dawnych epok powinni byli znać, i świat, który znali w rzeczywistości, były często zupełnie od siebie różne. Widzimy też, że choć sprawowali rządy, walczyli, handlowali i wdrażali reformy, widząc świat takim, jakim go sobie wyobrażali, ich działania przynosiły skutki – bądź ich nie przynosiły – w realnie istniejącym świecie. Wyruszyli do Indii, a trafili do Ameryki. Stwierdziwszy istnienie zła, wieszali stare kobiety. Myśleli, że dojdą do bogactwa, jeśli będą wciąż sprzedawać, nigdy nie kupując. Pewien kalif w imię posłuszeństwa temu, co uważał za wolę Allaha, kazał spalić bibliotekę w Aleksandrii.

Około 389 roku święty Ambroży podał argument w obronie więźnia z platońskiej jaskini, który uparcie nie zgadza się odwrócić głowy: „Rozprawianie o naturze i położeniu ziemi nie pomaga nam w dążeniu do życia wiecznego. Wystarczy wiedzieć o tym, co mówi Pismo: »na niczym ziemi nie zawiesza« (Hi 26,715). Czemuż więc spierać się o to, czy On zawiesił ją w powietrzu czy na wodzie, i dociekać, w jaki sposób kruche powietrze mogłoby utrzymać ziemię; albo – jeśli On zawiesił ją na wodach – dlaczego nie idzie z łoskotem na dno? […] Nie dlatego, że unosi się pomiędzy powietrzem a wodą, niczym zawieszona na szali wagi w równowadze, ale dlatego, że majestat Boży powściąga ją siłą Jego woli, ziemia trwa stale na niestałym i w próżni”16.

Nie pomaga nam to w dążeniu do życia wiecznego. Wystarczy wiedzieć o tym, co mówi Pismo. Czemuż więc się spierać? Jednak półtora wieku po tym, gdy święty Ambroży pisał te słowa, spory nie ustawały, a tym razem ich zarzewiem była sprawa antypodów. Mnichowi imieniem Kosmas, słynącemu z osiągnięć naukowych, zlecono napisanie książki, którą zatytułował Topographia Christiana lub Chrześcijański pogląd na świat17. Jasnym jest, że doskonale wiedział, czego się po nim spodziewano, bowiem oparł wszystkie wnioski na własnej interpretacji Pisma. Tak więc zdaniem Kosmasa świat to płaski równoległobok, dwa razy dłuższy w kierunku ze wschodu na zachód niż w kierunku z północy na południe. Pośrodku znajduje się otoczona oceanem ziemia, natomiast ocean otacza druga ziemia, gdzie ludzie żyli przed potopem. To na owej drugiej ziemi Noe wszedł na pokład swej arki. Na północy jest wysoka góra, wokół której krążą słońce i księżyc. Gdy słońce kryje się za górą, panuje noc. Niebo jest przytwierdzone do krawędzi ziemi zewnętrznej. Składa się z czterech wysokich ścian, które zbiegają się, tworząc wklęsłe sklepienie; tym samym ziemia właściwa stanowi dno wszechświata. Po drugiej stronie nieba znajduje się ocean, który Kosmas utożsamiał z „wodami ponad sklepieniem”. Przestrzeń między niebiańskim oceanem a najwyższym sklepieniem wszechświata to miejsce przebywania dusz błogosławionych. Przestrzeń między niebem a ziemią zamieszkują aniołowie. Wreszcie, skoro święty Paweł powiedział, że ludzie zostali stworzeni, by zamieszkiwać „całą powierzchnię ziemi” (Dz 17,26), jakże mogliby mieszkać po jej drugiej stronie, gdzie miały się znajdować antypody? „Mając przed oczyma taki ustęp biblijny, żaden prawy chrześcijanin nie powinien »nawet mówić o antypodach«”18.

Tym bardziej nie powinien wyprawiać się na antypody; żaden chrześcijański książę nie powinien też wyposażać statku na taką wyprawę i żaden pobożny marynarz nie powinien nawet myśleć o takiej podróży. Kosmas nie widział w swej mapie nic choćby odrobinę niedorzecznego. Jedynie będąc świadomi jego niezachwianego przeświadczenia, że taka jest właśnie mapa wszechświata, możemy w jakiejś mierze pojąć, jak przeraziłyby go pomysły Magellana czy Peary’ego albo lotnika, który narażałby się na zderzenie z aniołami i sklepieniem niebieskim, wzlatując na wysokość siedmiu mil. Tak samo najłatwiej będzie nam pojąć szaleństwo wojny i polityki, gdy będziemy pamiętać, że niemal wszyscy członkowie danej partii święcie wierzą we własny obraz opozycji, traktując jako fakt nie to, co faktem jest, ale to, co za fakt uznają. I właśnie z tego powodu partia – jak Hamlet – ugodzi Poloniusza za szeleszczącą kotarą, sądząc, że to król, i może – za Hamletem – doda:

Bądź zdrów, usłużno-wścibski, biedny głupcze!

Wziąłem cię za lepszego; znieś twą dolę […]19

2

Nawet za życia wielcy ludzie są najczęściej znani społeczeństwu tylko jako fikcyjne persony. Stąd źdźbło prawdy tkwi w starym powiedzeniu, że nikt nie jest bohaterem dla swojego sługi; jedynie źdźbło prawdy, bo i sługa, i prywatny sekretarz często nie przedostają się przez zasłonę fikcji. Osobowości władców są, rzecz jasna, konstruktami. Niezależnie od tego, czy sami wierzą w swoją publiczną personę, czy jedynie pozwalają reżyserować ją szambelanowi, istnieją co najmniej dwie odrębne jaźnie: publiczna jaźń królewska oraz prywatna jaźń ludzka. Biografie wielkich ludzi z grubsza pokrywają się z historiami tych dwóch jaźni. Oficjalny biograf odtwarza życie publiczne, natomiast sensacyjne wspomnienia dotyczą życia prywatnego. Na przykład biografia Lincolna autorstwa Charnwooda to dostojny portret nie realnej ludzkiej istoty, ale epickiej postaci, należącej do tego samego poziomu rzeczywistości, co Eneasz czy święty Jerzy. Biografia Hamiltona pióra Olivera to majestatyczna abstrakcja, posąg idei i – według określenia samego autora – „esej o unii amerykańskiej”. Jest istnym pomnikiem polityki federalistycznej20, a tylko w bardzo niewielkim stopniu biografią konkretnego człowieka. Czasem ludzie sami tworzą sobie fasadę, gdy sądzą, że odsłaniają wnętrze. Dzienniki Repingtona i Margot Asquith należą do pewnego gatunku pisarstwa autobiograficznego, w którym intymne szczegóły świadczą przede wszystkim o tym, jak lubią o sobie myśleć autorzy.

Tymczasem najciekawsze portrety wyłaniają się z ludzkich umysłów spontanicznie. Gdy Wiktoria wstąpiła na tron, pisze Lytton Strachey21, „wśród szerokich sfer publiczności wywołało to nastrój entuzjastyczny. Sentymentalny romantyzm wchodził w modę; i widok królowej – niewinnej i skromnej panienki, o jasnych włosach i różowych policzkach, jadącej powozem przez stolicę – chwytał widzów za serca i wywoływał przypływ sympatii dla tronu. Co nade wszystko rzucało się każdemu w oczy, to kontrast między królową Wiktorią i jej stryjami. Złośliwi starcy, rozpustni i samolubni, uparci i śmieszni, z wiecznym ciężarem długów, kłopotów i nieprzyjemnych historii – znikli, jak znikają śniegi minionej zimy; i oto nareszcie, ukoronowana i promienna, nadeszła wiosna”.

Jean de Pierrefeu znał kult bohaterów z pierwszej ręki jako oficer sztabu generała Joffre’a22 u szczytu jego sławy:

Przez dwa lata cały świat oddawał niemal boski kult zwycięzcy spod Marny. Bagażowy dosłownie uginał się pod ciężarem pudeł, paczek i listów, które zwykli ludzie wysyłali do generała jako wyraz gorącego podziwu. Myślę, że podczas wojny żaden inny dowódca nie zaznał podobnej chwały jak generał Joffre. Słano mu pudła słodyczy od wielkich cukierników na całym świecie, skrzynie szampana, wyśmienite wina ze wszystkich winnic, owoce, dziczyznę, ozdoby i sprzęty, odzież, akcesoria dla palaczy, podstawki na kałamarz, przyciski do papieru. Każdy region nadsyłał generałowi swe specjalności. Malarz przysyłał obrazy, rzeźbiarz – statuetkę, zacna starsza pani – szalik czy skarpetki, pasterz – wystruganą w skromnej chacie fajkę. Wrodzy Niemcom producenci z całego świata wysyłali mu swoje towary, Hawana – cygara, Portugalia – portwajny. Pewien fryzjer postanowił upleść z włosów drogich mu osób portret generała; zawodowy pisarz wpadł na podobny pomysł, ale w jego przypadku rysy bohatera portretu powstały z tysięcy wypisanych maleńkimi literami zdań sławiących generała. Co do listów – napływały do niego spisane we wszystkich alfabetach i dialektach, nadsyłane ze wszystkich krajów, listy czułe, pełne wdzięczności, przepełnione miłością, a nawet uwielbieniem. Nazywano go Zbawcą Świata, Ojcem Ojczyzny, Posłańcem Bożym, Dobrodziejem Ludzkości itp. I to nie tylko Francuzi, ale też Amerykanie, Argentyńczycy, Australijczycy itd. Tysiące małych dzieci bez wiedzy rodziców chwytały za pióra i pisały mu o swojej miłości; większość z nich zwracała się do niego słowami „Nasz Ojcze”. I było coś przejmującego w tej wylewności, w tym uwielbieniu, w tych westchnieniach ulgi wznoszących się z tysięcy serc w obliczu klęski barbarzyństwa. Wszystkim tym naiwnym duszyczkom Joffre jawił się niczym święty Jerzy triumfujący nad smokiem. Z pewnością ucieleśniał w ludzkiej świadomości zwycięstwo dobra nad złem, światła nad mrokiem.

Wariaci, prostaczkowie, półszaleńcy i szaleńcy zwracali ku niemu swe zamroczone umysły, jakby był wcielonym rozumem. Czytałem list mieszkańca Sydney, który błagał generała, by ocalił go przed wrogami; z kolei pewien Nowozelandczyk prosił Joffre’a, aby wysłał żołnierzy do domu jegomościa, który był mu winien dziesięć funtów i nie chciał spłacić długu.

Wreszcie setki dziewcząt, pokonując właściwą swej płci nieśmiałość, w ukryciu przed rodziną słały generałowi listy z oświadczynami; natomiast inne chciały mu tylko służyć23.

Na postać owego idealnego Joffre’a składały się zwycięstwo wywalczone przez niego samego, jego sztab i wojska, rozpacz spowodowana wojną, osobiste troski i nadzieja na ostateczne zwycięstwo. Jednak obok kultu bohaterów istnieje też egzorcyzmowanie demonów. Demony powstają w drodze tego samego mechanizmu co bohaterowie. Jeśli wszelkie dobro miało pochodzić od Joffre’a, Focha, Wilsona czy Roosevelta, to za źródła wszelkiego zła uchodzili cesarz Wilhelm, Lenin i Trocki. Ci ostatni byli równie wszechpotężni po stronie zła jak bohaterowie po stronie dobra. Dla wielu prostych i zalęknionych umysłów nie było nigdzie na świecie porażek politycznych, strajków, utrudnień ani tajemniczych zgonów czy pożarów, których nie dałoby się wyjaśnić działaniem owych uosobionych źródeł zła.

3

Tego rodzaju ogólnoświatowa koncentracja na pewnej symbolicznej osobistości jest na tyle rzadka, że silnie przyciąga uwagę, a wszyscy autorzy mają słabość do uderzających i niepodważalnych przykładów. Wiwisekcja wojny odkrywa przed nami takie przykłady, ale nie biorą się one z niczego. W toczącym się zwyczajnym biegiem życiu publicznym symboliczne obrazy w równym stopniu wpływają na ludzkie zachowania, jednak każdy z symboli jest znacznie mniej inkluzywny, ponieważ istnieje wiele konkurujących ze sobą symboli. Każdy symbol jest wtedy słabiej naładowany emocjonalnie, bowiem reprezentuje co najwyżej część ludności, a przy tym nawet w obrębie tej części w znacznie mniejszym stopniu zacierają się różnice między jednostkami. W czasach względnego bezpieczeństwa symbole opinii publicznej podlegają kontroli i porównaniom oraz stają się przedmiotem sporów. Pojawiają się i znikają, łączą się i popadają w niepamięć, nigdy w pełni nie organizując emocji całej grupy. Istnieje przecież tylko jeden rodzaj ludzkiej działalności, który jednoczy całe społeczeństwa więzami union sacrée. Dochodzi do tego w środkowych fazach wojny, gdy strach, wojowniczość i nienawiść zupełnie już opanowały umysły, dławiąc wszelkie inne instynkty albo je sobie podporządkowując, a zanim zacznie się ludziom dawać we znaki zmęczenie.

W niemal wszystkich innych sytuacjach, a nawet wtedy, gdy w czasie wojny dojdzie do stagnacji działań frontowych, bardziej różnorodne uczucia prowadzą do sytuacji konfliktu, wyboru, wahania i kompromisu. Jak zobaczymy24, symbolika opinii publicznej nosi zwykle piętna tego równoważenia się interesów. Wystarczy choćby pomyśleć o tym, jak szybko zniknął po rozejmie tymczasowy i bynajmniej niecieszący się powszechnym uznaniem symbol Jedności Aliantów, i jak niemal bezzwłocznie załamały się wtedy symboliczne obrazy poszczególnych państw: Wielkiej Brytanii jako Obrończyni Prawa Publicznego, Francji jako Strażniczki Granicy Wolności, Ameryki – Rycerki Krucjaty. Wystarczy też pomyśleć o tym, jak w obrębie każdego państwa zatarł się symboliczny autowizerunek, gdy konflikty partyjne i klasowe oraz osobiste ambicje odnowiły odroczone spory; i o tym, jak wyblakły symboliczne obrazy przywódców, gdy – jeden po drugim – Wilson, Clemenceau i Lloyd George przestali być ucieleśnieniami ludzkich nadziei i przedzierzgnęli się jedynie w negocjatorów i administratorów pozbawionego złudzeń świata.

Rzecz jasna, to bez znaczenia, czy nad tym ubolewamy, widząc w tej sytuacji jedno z niekorzystnych następstw pokoju, czy witamy to z radością jako oznakę powrotu do normalności. W przypadku fikcji i symbolów w pierwszym rzędzie powinniśmy zapomnieć o ich wartości dla istniejącego porządku społecznego i potraktować je wyłącznie jako istotną część maszynerii ludzkiej komunikacji. W każdym społeczeństwie, które nie jest całkowicie zamknięte w sobie i tak małe, że wszyscy mogą się dowiedzieć o wszystkim, co w nim zachodzi, istnieją wyobrażenia na temat niewidocznych i trudnych do zrozumienia wydarzeń. Panna Sherwin z Gopher Prairie25 zdaje sobie sprawę, że we Francji szaleje wojna, i próbuje to pojąć. Nigdy nie była we Francji, a tym bardziej tam, gdzie przebiega właśnie linia frontu. Widziała zdjęcia francuskich i niemieckich żołnierzy, ale nie jest w stanie sobie wyobrazić trzech milionów ludzi. W istocie nikt nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, a zawodowi wojskowi nawet nie próbują. W zastępstwie mogą natomiast myśleć o dwustu dywizjach. Jednak panna Sherwin nie ma dostępu do map frontowych, więc myśląc o wojnie, skupia się na generale Joffrze i Kaiserze, jakby toczyli oni pojedynek. Być może gdybyśmy mogli ujrzeć to, co sobie wyobraża, obraz ten przypominałby kompozycją osiemnastowieczną rycinę wielkiego dowódcy. Stoi tam, nieporuszony w swej odwadze i większy niż w rzeczywistości, a w tle majaczy armia maleńkich postaci. Wielcy ludzie są zresztą świadomi tych oczekiwań. De Pierrefeu opowiada o wizycie, jaką złożył Joffre’owi pewien fotograf. Generał był w swoim „mieszczańskim gabinecie, przed pustym stołem do pracy, przy którym usiadł, by złożyć podpis. Nagle dostrzeżono, że na ścianach nie ma map. Skoro jednak wedle obiegowych mniemań nie do pomyślenia jest generał bez map, powieszono ich kilka na potrzeby fotografii, a wkrótce potem zdjęto”26.

Jedyne uczucie, jakie może w nas wzbudzić wydarzenie, którego nie byliśmy świadkami, to uczucie wzbudzone przez obraz tego wydarzenia w naszym umyśle. Z tego powodu nie możemy prawdziwie rozumieć działań innych ludzi, dopóki nie mamy pojęcia o tym, co im się zdaje, że wiedzą. Widziałem dziewczynę, która wychowała się w górniczym miasteczku w Pensylwanii i która – mimo wcześniej niezmąconej pogody ducha – popadła w paroksyzm rozpaczy, gdy podmuch wiatru wybił kuchenną szybę. Trwała niepocieszona przez wiele godzin, czego nie mogłem pojąć. Kiedy była już zdolna mówić, okazało się, że wybicie szyby było dla niej znakiem śmierci członka bliskiej rodziny. Dziewczyna opłakiwała więc ojca, który wcześniej tak ją zastraszał, że uciekła z domu. Ojciec był oczywiście cały i zdrowy, jak wkrótce dowiodła wymiana telegramów. Niemniej przed nadejściem uspokajającej depeszy stłuczone szkło stanowiło dla tej dziewczyny autentyczną wiadomość. Jedynie gruntowne badanie przeprowadzone przez biegłego w swej sztuce psychiatrę mogłoby wyjaśnić, dlaczego do tego doszło. Lecz nawet najbardziej pobieżny obserwator mógłby dostrzec, że dziewczyna, skrajnie przytłoczona problemami rodzinnymi, uroiła sobie zupełną fikcję na podstawie jednego faktu zewnętrznego – zapamiętanego przez nią zabobonu – oraz splotu wyrzutów sumienia, strachu i miłości do ojca.

W takich przypadkach odchylenie od normy jest jedynie kwestią stopnia. Kiedy pewien prokurator generalny, przerażony wybuchem bomby na własnym progu, wmawia sobie na podstawie lektury wywrotowego piśmiennictwa, że 1 maja 1920 roku wybuchnie rewolucja, widać, że mamy do czynienia z tym samym mechanizmem. Wojna dostarczyła oczywiście wielu przykładów tego rodzaju: przypadkowy fakt, twórcza wyobraźnia, gotowość do wiary, fikcyjna rzeczywistość zrodzona z tych trzech składników, a w odpowiedzi gwałtowna, instynktowna reakcja. To jasne, że w pewnych okolicznościach ludzie reagują na fikcję równie silnie, jak na rzeczywiste fakty, a w wielu przypadkach sami współtworzą fikcje, na które reagują. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie uwierzył w pogłoski o przybyciu rosyjskiej armii do Anglii w sierpniu 1914 roku, kto nie dał wiary żadnej opowieści o wojennych okrucieństwach bez naocznych dowodów i nigdy mylnie nie dopatrywał się spisku, zdrajcy czy szpiega. Niech rzuci kamieniem ten, któremu nigdy nie zdarzyło się przekazać dalej jako najprawdziwszej, znanej wtajemniczonym prawdy czegoś, co usłyszał od kogoś, kto nie wiedział więcej niż on sam.

We wszystkich tych przypadkach musimy zwrócić uwagę zwłaszcza na jeden wspólny czynnik. Jest nim pojawienie się między człowiekiem a jego otoczeniem pseudootoczenia. Zachowanie człowieka stanowi reakcję na nie. Niemniej, ponieważ mamy do czynienia z zachowaniem, jego skutki – jeśli są działaniami – zachodzą nie w pseudootoczeniu, które dostarczyło bodźców dla tego zachowania, ale w realnym otoczeniu, gdzie odbywa się działanie. Jeżeli zachowanie nie jest praktycznym działaniem, ale czymś, co moglibyśmy z grubsza nazwać myślą i emocją, to może upłynąć wiele czasu, zanim pojawi się zauważalna wyrwa w strukturze fikcyjnego świata. Gdy bodziec pseudofaktu skutkuje działaniami podejmowanymi wobec rzeczy czy ludzi, szybko jednak dochodzi do sprzeczności. Pojawia się wówczas uczucie, jakby nasza głowa uderzyła w kamienny mur, wrażenie uczenia się na błędach, krótko mówiąc – tak jak w przypadku Herberta Spencera, którego Piękną Teorię zamordowała Zgraja Brutalnych Faktów – odczuwamy dyskomfort płynący z niedostosowania. Na poziomie życia społecznego proces, który nazywamy przystosowywaniem się człowieka do jego otoczenia, z pewnością zachodzi bowiem za pośrednictwem różnorakich fikcji.

Mówiąc o fikcjach, nie mam na myśli kłamstw, ale obrazy otoczenia w mniejszym czy większym stopniu tworzone przez samego człowieka. Wachlarz fikcji sięga od zupełnych halucynacji po schematyczne modele, którymi w pełni świadomie posługują się naukowcy, i po decyzję naukowca, że w przypadku danego problemu nieistotna jest precyzja wykraczająca ponad pewną liczbę miejsc po przecinku. Wytwory fikcji mogą być w bardzo różnym stopniu zgodne z rzeczywistością i jeśli tylko możemy uwzględnić stopień tej zgodności, to fikcje nie wprowadzają nas w błąd. W istocie ludzka kultura opiera się w bardzo znacznej mierze na wyborze, układaniu na nowo, wyznaczaniu wzorów i stylizacji w obrębie tego, co William James nazywał „przypadkowymi naświetleniami i przemieszczeniami naszych wyobrażeń”27. Alternatywą dla posiłkowania się fikcjami jest bezpośrednie poddawanie się falowaniu wrażeń. Nie może to jednak być prawdziwą alternatywą, bo choć bardzo ożywcze bywa czasem spojrzenie zupełnie świeżym okiem, nie jest ono samo w sobie wiedzą, choć stanowi źródło wiedzy i pozwala ją ulepszać.

Realne otoczenie jest bowiem zbyt wielkie, zbyt złożone i zbyt zmienne, by można je było bezpośrednio poznać. Nie jesteśmy przystosowani do radzenia sobie z tyloma niuansami, taką różnorodnością, tyloma permutacjami i kombinacjami. I chociaż musimy działać w tym otoczeniu, nie możemy się obejść bez odtworzenia go w postaci prostszego modelu, by móc sobie w nim radzić. By przemierzać świat, ludzie potrzebują map. Ciągłym problemem jest tu konieczność zapewnienia sobie map, na których ich własna – czy cudza – potrzeba nie dorysowała wybrzeża Czech.

4

Badacz opinii publicznej musi więc zacząć od uznania istnienia trójkątnej relacji między areną działania, ludzkim obrazem tej areny i ludzką reakcją na ten obraz, która z kolei wpływa na ową arenę. Przypomina to sztukę, której treść podpowiedziało aktorom ich własne doświadczenie, akcja zaś rozgrywa się w realnym życiu aktorów, a nie tylko wtedy, gdy grają swoje role sceniczne. Filmy często niesłychanie umiejętnie oddają ów podwójny dramat wewnętrznej pobudki i zewnętrznego zachowania. Widzimy, jak kłóci się dwóch mężczyzn – pozornie o pieniądze, ale nie potrafimy dojść przyczyn namiętności kłótni. Wtedy pierwszy obraz znika i widzimy w retrospekcji to, co jeden z dwóch mężczyzn ujrzał oczami swej wyobraźni. Przy stole kłócą się o pieniądze. We wspomnieniach są jednak znów w czasach swojej młodości, gdy dziewczyna porzuciła jednego z mężczyzn, bohatera filmu, dla drugiego. Wyjaśniono w ten sposób zewnętrzny dramat: mężczyzna ów nie jest chciwy; jest zakochany.

W Senacie Stanów Zjednoczonych rozegrała się scena niewiele różniąca się od wyżej opisanej. Podczas śniadania w poranek 29 września 1919 roku część senatorów przeczytała w „The Washington Post” notkę o lądowaniu amerykańskiej piechoty morskiej na wybrzeżu Dalmacji. Jak pisała gazeta:

ustalono fakty

Wydaje się, że już ustalono następujące istotne fakty. Rozkazy dla kontradmirała Andrewsa, dowodzącego amerykańskimi siłami morskimi na Adriatyku, nadeszły z Admiralicji brytyjskiej za pośrednictwem Najwyższej Rady Wojennej i admirała Knappa w Londynie. Nie pytano o zgodę Departamentu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych […].

bez zgody danielsa

Pan Daniels przyznał, że znalazł się w osobliwym położeniu, gdy dotarła tu depesza z wiadomością o tym, że siły, nad którymi powinien mieć wyłączną kontrolę, prowadzą bez jego wiedzy działania będące w istocie morską operacją wojenną. W pełni zdano sobie sprawę, że Admiralicja brytyjska może pragnąć wydawać rozkazykontradmirałowi Andrewsowi, by działał w imieniu Wielkiej Brytanii i jej sojuszników, gdyż sytuacja wymagała poświęcenia ze strony któregoś z nich celem powstrzymania oddziałów D’Annunzia.

Zdano sobie również sprawę, że w ramach nowego planu Ligi Narodów cudzoziemcy mogliby kierować amerykańskimi siłami morskimi w wyjątkowych sytuacjach, czy to za zgodą, czy bez zgody Departamentu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych […].

Jako pierwszy ze zgromadzonych skomentował tę sytuację senator Knox z Pensylwanii. Z oburzeniem zażądał śledztwa. Senatora Brandegee’ego z Connecticut, który zabrał po nim głos, oburzenie zdążyło już skłonić do łatwowierności. Podczas gdy Knox z oburzeniem żądał informacji, czy te doniesienia są zgodne z prawdą, Brandegee, pół minuty później, chciał się dowiedzieć, co by się stało, gdyby podczas operacji zginęli jacyś żołnierze. Zainteresowany tą sprawą Knox zapomniał już o domaganiu się śledztwa i odpowiedział koledze, że jeśli zginęli amerykańscy wojskowi, oznacza to wojnę. Debata, której atmosfera wciąż bazowała na przypuszczeniach, trwała nadal. Senator McCormick z Illinois przypomniał Senatowi, że administracja Wilsona skłonna jest rozpoczynać „małe” wojny bez oficjalnego zezwolenia. Powtórzył też żart Theodore’a Roosevelta o „wojnie o pokój”. Nastąpił dalszy ciąg debaty. Brandegee zauważył, że amerykańska piechota morska wykonywała rozkazy „urzędującej gdzieś tam Najwyższej Rady Wojennej”, ale nie mógł sobie przypomnieć, kto reprezentuje w tym organie Stany Zjednoczone. Instytucji Najwyższej Rady Wojennej nie uwzględnia Konstytucja Stanów Zjednoczonych. Tak więc senator New z Indiany wniósł pod obrady rezolucję wzywającą o ustalenie faktów.

Do tej chwili senatorzy wciąż byli świadomi, choć dość mgliście, że rozprawiają o pogłosce. Jako prawnicy mieli w pamięci niektóre rodzaje dowodów. Jednak jako porywczy mężczyźni odczuwali już z całą siłą oburzenie stosowne wobec faktu, że amerykańskich żołnierzy wezwał rozkazem do działań wojennych obcy rząd, i to bez zgody Kongresu Stanów Zjednoczonych. Na płaszczyźnie emocjonalnej senatorzy chcieli wierzyć w te doniesienia, ponieważ byli republikanami wrogimi Lidze Narodów. To z kolei wzburzyło przywódcę demokratów, senatora Hitchcocka z Nebraski. Wystąpił on w obronie Najwyższej Rady Wojennej, mówiąc, że działała w ramach kompetencji wojennych. Nie zawarto jeszcze pokoju, ponieważ odwlekali to republikanie. Podjęte działania były zatem konieczne i prawomocne. W tym momencie obie strony zakładały, że doniesienia są zgodne z prawdą, a wyciągane przez senatorów wnioski wynikały z ich stronniczości. Niemniej jednak to niezwykłe założenie przyjęto w trakcie debaty nad rezolucją wzywającą do dochodzenia co do prawdziwości owego założenia. Ten przypadek dowodzi, jak trudno nawet ludziom z wykształceniem prawniczym powstrzymać się od reakcji, zanim dojdzie do ustalenia faktów. Reakcja była natychmiastowa. Za prawdę uznano fikcję, bowiem owa fikcja była na gwałt potrzebna.

Kilka dni później oficjalny raport wykazał, że amerykańscy żołnierze nie dokonali lądowania na mocy rozkazu rządu brytyjskiego ani Najwyższej Rady Wojennej. Nie podjęli walki z Włochami. Dokonali lądowania na prośbę włoskiego rządu i po to, by chronić Włochów, a włoskie władze złożyły amerykańskiemu dowódcy oficjalne podziękowanie. Amerykańscy żołnierze nie prowadzili działań wojennych przeciwko państwu włoskiemu. Postąpili w myśl ustalonej w stosunkach międzynarodowych praktyki, która nie miała nic wspólnego z Ligą Narodów.

Areną działania był Adriatyk. Obraz tej areny w wyobraźni waszyngtońskich senatorów ukształtował – prawdopodobnie z zamiarem wprowadzenia ich w błąd – człowiek, którego nic a nic nie obchodził Adriatyk, ale któremu zależało na tym, by rozprawić się z Ligą Narodów. Senat zareagował na ten obraz wzmocnieniem różnic między poglądami obu partii na temat Ligi.

5

Nie jest tu kwestią istotną, czy w tym szczególnym przypadku Senat Stanów Zjednoczonych zachowywał się zgodnie ze swoimi standardami, czy też poniżej ich poziomu. Nie jest też istotne, czy wypadł korzystnie w porównaniu z Izbą Reprezentantów Stanów Zjednoczonych czy innymi parlamentami. Obecnie chciałbym się skupić tylko na ogólnoświatowym widowisku ludzi oddziałujących na swoje otoczenie w wyniku bodźców płynących ze swoich pseudootoczeń. Nawet bowiem po pełnym uwzględnieniu rozmyślnych oszustw nauka o polityce nadal musi wyjaśniać takie fakty, jak wzajemne ataki państw, z których każde jest przeświadczone, że działa w samoobronie, albo walkę dwóch klas, z których każda ma pewność, że przemawia w interesie ogółu. Możemy powiedzieć, że takie państwa czy klasy żyją w różnych światach. Trafniej mówiąc, żyją w tym samym świecie, ale myślą i czują w różnych światach.

Właśnie w kontekście tych partykularnych światów – prywatnych, grupowych, regionalnych, zawodowych, narodowych czy sekciarskich artefaktów – dokonuje się proces politycznego przystosowywania się ludzkości w obrębie Wielkiego Społeczeństwa. Nie sposób opisać ich różnorodności i zawiłości ich struktury. Jednak te fikcje w ogromnym stopniu determinują ludzkie zachowania polityczne. Pomyślmy o około pięćdziesięciu suwerennych parlamentach, złożonych z co najmniej stu ciał ustawodawczych. Obok nich istnieje co najmniej pięćdziesiąt zgromadzeń regionalnych i miejskich, które wraz ze swymi organami wykonawczymi, administracyjnymi i ustawodawczymi stanowią formalną władzę na ziemi. Niemniej to nadal jedynie drobna cząstka złożoności życia politycznego. W każdym bowiem z tych niezliczonych ośrodków władzy istnieją partie, a partie same są strukturami zakorzenionymi w klasach, odłamach społecznych, klikach i klanach; z kolei w ich obrębie działają poszczególni politycy, z których każdy stanowi jednostkowy ośrodek sieci powiązań, pamięci, strachu i nadziei.

W taki czy inny sposób, często z powodów z konieczności nieznanych, w wyniku dominacji, kompromisu albo wymiany przysług, z tych ciał politycznych płyną rozkazy, które wprawiają w ruch armie albo przynoszą pokój, wprowadzają przymusowy pobór do wojska, wyznaczają podatki, skazują na wygnanie czy kary więzienia, chronią własność albo poddają ją konfiskacie, zachęcają do pewnych przedsięwzięć, a zniechęcają do innych, ułatwiają albo utrudniają imigrację, ulepszają komunikację albo poddają ją cenzurze, ustanawiają szkoły, dają początek budowie flot, obwieszczają „programy polityczne” albo „objawione przeznaczenie”, wznoszą bariery gospodarcze, tworzą własność albo wywłaszczają, podporządkowują jeden naród innemu albo sprzyjają jednej klasie kosztem innej. W przypadku każdej z tych decyzji pewną wizję faktów uznaje się za rozstrzygającą, pewną wizję okoliczności przyjmuje się jako podstawę wnioskowania i bodziec dla uczuć. Jaką wizję – i dlaczego akurat taką?

Nawet jednak i to w żadnym stopniu nie oddaje prawdziwej złożoności owych światów. Formalna struktura polityczna istnieje w otoczeniu społecznym, gdzie mamy do czynienia z niezliczonymi wielkimi i małymi korporacjami i instytucjami, dobrowolnymi i na poły dobrowolnymi stowarzyszeniami, grupami narodowymi, regionalnymi, miejskimi i sąsiedzkimi, których decyzji często nie odnotowuje żadne ciało polityczne. Na czym opierają się te decyzje?

Jak powiada Chesterton:

Współczesne społeczeństwo jest ze swej natury niestabilne, ponieważ opiera się na założeniu, że wszyscy będą czynili to samo z różnych powodów. […] I tak jak w głowie skazańca może kryć się piekło zupełnie samotniczej zbrodni, tak samo w głowie – czy pod kapeluszem – podmiejskiego urzędnika może skrywać się otchłań całkiem osobistej filozofii. Jeden człowiek może być skończonym materialistą i uznawać swe ciało za upiorną maszynę wytwarzającą jego własny umysł. Może słuchać swych myśli niczym monotonnego tykania zegara. Jego sąsiad może być wyznawcą Chrześcijańskiej Nauki i uważać, że jego ciało jest jakby mniej realne niż jego cień. Może być nawet bliski uznania, że jego własne ręce i nogi są urojeniami – niczym węże pełzające w majakach pacjenta z delirium tremens. Trzeci człowiek może być z kolei nie wyznawcą Chrześcijańskiej Nauki, ale chrześcijaninem. Może żyć w bajkowym świecie, jak powiedzieliby jego sąsiedzi; sekretnym, ale opartym na mocnych fundamentach świecie pełnym twarzy i zjaw nieziemskich przyjaciół. Czwarty człowiek może być teozofem – i najpewniej wegetarianinem; i czemuż nie miałbym sobie pofolgować, upatrując w piątym czciciela szatana. […] Niezależnie od tego, czy uznamy taką różnorodność za cenną, czy też nie, tego rodzaju jedność jest chwiejna. Przeświadczenie, że wszyscy ludzie będą cały czas różnie myśleć, ale to samo czynić, jest wątpliwym przypuszczeniem. Tym samym społeczeństwo opiera się nie na wspólnocie albo przynajmniej na konwencji, ale raczej na zbiegu okoliczności. Czterech mężczyzn może się spotkać pod tą samą latarnią; jeden po to, by pomalować ją na kolor zielonego groszku w ramach wielkiej reformy miejskiej; drugi – by czytać w jej świetle brewiarz; trzeci – by uścisnąć ją w ślepym zapale, w przypływie pijackiego entuzjazmu; a ostatni tylko dlatego, że latarnia w kolorze zielonego groszku to łatwe do dostrzeżenia miejsce schadzki z ukochaną. Ale byłoby nierozsądnym spodziewać się, że będzie się to powtarzać każdej nocy […]28.

W miejsce czterech mężczyzn pod latarnią moglibyśmy podstawić rządy, partie, korporacje, stowarzyszenia, kręgi towarzyskie, rzemiosła i zawody, uniwersytety, sekty i narody całego świata. Pomyślmy o pośle uchwalającym ustawę, która wpłynie na losy odległych narodów, czy o mężu stanu podejmującym jakąś decyzję. Pomyślmy o konferencji pokojowej ustanawiającej na nowo granice Europy, o ambasadorze na obczyźnie próbującym ustalić intencje własnego i obcego rządu, o przedsiębiorcy korzystającym z koncesji w zacofanym kraju, o redaktorze żądającym wojny, o duchownym wzywającym policję, by poddała kontroli rozrywki, o bywalcach salonu klubowego dyskutujących o strajku, o członkiniach koła krawieckiego pracujących nad regulacją szkolnictwa, o dziewięciu sędziach wyrokujących, czy legislatura Oregonu ma prawo ustalać liczbę godzin pracy kobiet, o gabinecie ministrów zbierającym się, by rozważyć, czy uznać dany rząd, o konwencji partyjnej wybierającej kandydata do wyborów i przygotowującej program wyborczy, o dwudziestu siedmiu milionach wyborców oddających swoje głosy, o Irlandczyku w Corku, który myśli o Irlandczyku w Belfaście, o Trzeciej Międzynarodówce planującej przebudowę społeczeństw na całym świecie, o radzie nadzorczej, która musi się zmierzyć z postulatami pracowników, o chłopcu dokonującym wyboru kariery, o kupcu oszacowującym popyt i podaż w następnym sezonie, o spekulancie przewidującym rozwój sytuacji rynkowej, o bankierze decydującym, czy udzielić kredytu na nowe przedsięwzięcie, o reklamodawcy, o czytelniku reklam… Pomyślmy o Amerykanach wszelkiego sortu, którzy myślą o swoich wyobrażeniach na temat „imperium brytyjskiego”, „Francji”, „Rosji” czy „Meksyku”. Wszystkie te sytuacje mają wiele wspólnego z anegdotą Chestertona o czterech mężczyznach pod latarnią w kolorze zielonego groszku.

6

Zanim więc pogrążymy się w mroku niejasności co do wrodzonych różnic między ludźmi, skupmy się na niesłychanie wielkich różnicach w ludzkiej wiedzy o świecie29. Nie wątpię, że istnieją znaczące różnice biologiczne. Dziwny byłby ich brak, skoro człowiek jest zwierzęciem. Jako istoty rozumne powinniśmy jednak wystrzegać się wyciągania jakichkolwiek wniosków ogólnych z porównywania zachowań, jeśli nie mamy pewności, że zachodzi mierzalne podobieństwo między środowiskami, na które zachowania te są reakcją. Byłoby to nader powierzchowne.

Pragmatyczną zaletą tej idei jest fakt, że umożliwia ona nieodzowne zniuansowanie starego sporu o naturę i kulturę, znaczenie cech wrodzonych i środowiska. Pseudootoczenie jest bowiem hybrydą złożoną z „natury ludzkiej” i „uwarunkowań”. Jestem zdania, że to pojęcie dowodzi jałowości rozprawiania o tym, czym jest i zawsze będzie człowiek, albo o niezbędnych warunkach istnienia społeczeństwa na podstawie obserwacji ludzkich zachowań. Nie wiemy przecież, jak ludzie reagowaliby na realia Wielkiego Społeczeństwa. W rzeczywistości wiemy jedynie, jak zachowują się wobec czegoś, co można by słusznie nazwać bardzo ułomnym obrazem Wielkiego Społeczeństwa. Nie można wyciągać wiarygodnych wniosków o człowieku czy Wielkim Społeczeństwie w oparciu o takie dane.