Operacja Lew Morski - Ireneusz Łapiński - ebook + książka

Operacja Lew Morski ebook

Łapiński Ireneusz

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kulisy niemieckich przygotowań do inwazji na Wyspy Brytyjskie po upadku Francji w 1940 roku. Plan ataku otrzymał kryptonim „Seelöwe” („Lew Morski”). Celem operacji zgodnie z rozkazem Hitlera z 16 lipca 1940 roku było: zniszczenie brytyjskiego lotnictwa lub osłabienie jego morale tak bardzo, by nie było ono zdolne przeciwdziałać w jakikolwiek sposób desantowi niemieckiemu; oczyszczenie kanału La Manche z min brytyjskich oraz zamknięcie strefy inwazji niemieckimi polami minowymi; zgrupowanie ciężkiej artylerii w rejonie planowanej inwazji; wciągnięcie Royal Navy w działania na morzach Północnym i Śródziemnym, by uniemożliwić jej atak na wojska niemieckie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zatrzymać natarcie!

Przy­tłu­miony łoskot deto­na­cji zasko­czył kolumny na wąskiej szo­sie w środku leśnego kom­pleksu. Wysmu­kłe świerki i sosny ogra­ni­czały widocz­ność. Zanim Niemcy zorien­to­wali się, skąd zagraża nie­bez­pie­czeń­stwo, z góry runął grad bomb. Tuż nad koro­nami młod­niaka, szo­ru­jąc nie­omal wiot­kie gałę­zie, prze­mknął jak bły­ska­wica klucz Blen­he­imów. Z boku, w stru­mie­niu jaskra­wego świa­tła spły­wał drugi, skie­ro­wany wprost na pan­cerne wozy zwiadu.

W słu­chaw­kach skrzy­żo­wały się jakieś okrzyki i prze­kleń­stwa, prze­rwane ostrze­że­niem dowódcy:

– Ach­tung, Flie­ge­ra­larm!1

Seria wybu­chów zagłu­szyła dal­szy odbiór. Roz­dy­go­tana zie­mia try­snęła słu­pami ognia i dymu. Pchnię­cia orkanu prze­wra­cały ludzi. Każdy rato­wał się na wła­sną rękę. Oszo­ło­mie­nie i strach przed śmier­cią para­li­żo­wały spraw­ność ruchów. Na szo­sie w mgnie­niu oka powstało jedno wiel­kie kłę­bo­wi­sko.

Czołgi, gwał­tow­nymi skrę­tami, wydzie­ra­jąc płaty roz­to­pio­nego słoń­cem asfaltu, umy­kały z drogi w las. Pod ude­rze­niami sta­lo­wych tara­nów jak kru­cha trzcina pękały pnie drzew. Wozy z czar­nymi krzy­żami na wie­żach gnały na zła­ma­nie karku, wyrą­bu­jąc swym cię­ża­rem głę­bo­kie prze­sieki.

Zwia­dowcy porzu­cili pojazdy. Droga od czoła zablo­ko­wana już była pło­ną­cymi samo­cho­dami ze szpicy, prze­orana świe­żymi lejami, dymią­cymi jak nie­osty­głe kra­tery. Żoł­nie­rze gro­madą ucie­kali od tego pie­kła, szu­ka­jąc na chy­bił tra­fił ratunku w kępach krze­wów i mięk­kim poszy­ciu.

Nikt nie strze­lał, nikt nie słu­chał mio­ta­ją­cych się bez­rad­nie ofi­ce­rów, podej­mu­ją­cych roz­pacz­liwe próby, by uchwy­cić w karby chaos, który znie­nacka prze­mie­szał wszyst­kie kom­pa­nie i plu­tony.

Nagły atak z powie­trza przy­du­sił ludzi do ziemi. Załogi bom­bow­ców wyko­rzy­stały dogodny moment: zmo­to­ry­zo­wana kolumna na szo­sie prze­ci­na­ją­cej las to dla lot­ni­ków rzadka oka­zja. Zorien­to­wali się od razu i bez waha­nia znur­ko­wali pod ostrym kątem w dół. Pierw­sze bomby zatrzy­mały Niem­ców. Potem była już tylko gra do jed­nej bramki. Blen­he­imy, roz­zu­chwa­lone paniką, jaka zapa­no­wała w lesie, jeden po dru­gim zwi­jały się w głę­bo­kich skrę­tach, strze­la­jąc z każ­dej pozy­cji dłu­gimi seriami sprzę­żo­nych kaemów.

Od tego ognia w kilku miej­scach zapa­liły się drzewa. Z tra­fio­nego samo­chodu na końcu kolumny sko­czyły w niebo roz­prute beczki z ben­zyną. Gej­zer ognia roz­lał się sze­roko, zże­ra­jąc momen­tal­nie puszy­stą trawę w przy­droż­nych rowach. Fala roz­grza­nego powie­trza ude­rzyła w twa­rze. Dym ośle­piał bie­ga­ją­cych w popło­chu żoł­nie­rzy, rwał trze­wia gęstym odo­rem spa­le­ni­zny. Zewsząd roz­le­gały się krzyki ran­nych i popa­rzo­nych. Uci­szyli się tylko na chwilę, gdy gdzieś z tyłu, spo­mię­dzy ostat­nich wozów kolumny, strze­lił w górę ogromny grzyb ognia. Echo potęż­nej eks­plo­zji prze­wa­liło się jak grzmot stu pio­ru­nów. To wóz amu­ni­cyjny, wyła­do­wany po brzegi prze­ciw­pan­cer­nymi gra­na­tami, ode­zwał się pogrze­bo­wym salu­tem. Dosię­gła go ostat­nia seria z Blen­he­ima, który zakoń­czył nalot.

Żoł­nie­rze pod­no­sili się nie­uf­nie ze swych mizer­nych kry­jó­wek, spo­glą­da­jąc raz po raz w zamglone niebo. Jesz­cze byli roz­dy­go­tani ata­kiem bom­bow­ców; głos dowód­ców docie­rał do nich jak z innego świata. Spo­glą­dali tępym wzro­kiem na potrza­skane drzewa, na dopa­la­jące się samo­chody i prze­wró­cone moto­cy­kle.

– Powstań! Zbiórka na szo­sie! – wykrzy­ki­wali pod­ofi­ce­ro­wie, zgar­nia­jąc w pośpie­chu swoje dru­żyny i sek­cje. – Rato­wać ludzi i sprzęt, zaraz ruszamy!

Nie­ła­two było jed­nak upo­rząd­ko­wać roz­bitą kolumnę i pchnąć ją do przodu po zde­wa­sto­wa­nej dro­dze. Tere­nowe wozy ugrzę­zły w kału­żach spa­lo­nej, lep­kiej smoły. Lawi­ro­wa­nie pośród wyrwa­nych bom­bami dołów i znisz­czo­nego sprzętu, poko­ny­wa­nie rowów wyma­gało od kie­row­ców nie lada zręcz­no­ści. Trzeba było korzy­stać z pomocy czoł­gów i lin holow­ni­czych. W zbior­ni­kach pojaz­dów pozo­stało już nie­wiele ben­zyny. Cały zapas wie­ziony w plu­to­nie zaopa­trze­nia wyle­ciał w powie­trze. Dodat­ko­wym cię­ża­rem byli ranni…

Major Dühring, dowódca bata­lionu roz­po­znaw­czego 1 Dywi­zji Pan­cer­nej, wiel­kimi kro­kami prze­mie­rzał skraj szosy, spo­glą­da­jąc spode łba na ten bała­gan. Jego pona­gle­nia nie odno­siły skutku. Sam zresztą widział, że utknęli na dobre, wtło­czeni na kilo­me­tro­wym odcinku pomię­dzy ściany lasu, cał­ko­wi­cie pozba­wieni swo­body ruchu.

– Kurt! – zwró­cił się nagle do swego adiu­tanta, mło­dego leut­nanta w czar­nym mun­du­rze wojsk pan­cer­nych. – Wra­camy do wozu szta­bo­wego. Nie wiem, czy do wie­czora wygrze­biemy się z tego świń­stwa. Muszę zło­żyć mel­du­nek. Przy­go­tuj dane o stra­tach.

– Jawohl, Herr Major! Zaraz napi­szę raport.

Radio­te­le­gra­fi­sta przez parę minut nie mógł uzy­skać połą­cze­nia z gene­ra­łem Kirch­ne­rem, dowódcą 1 dywi­zji pan­cer­nej, który zatrzy­mał się kil­ka­na­ście kilo­me­trów w tyle, razem z bry­gadą czoł­gów. Fala prze­cią­żona była strzę­pami róż­nych roz­mów – nie­miec­kich, fran­cu­skich i angiel­skich. W gąsz­czu kryp­to­ni­mów, haseł wywo­ław­czych i zako­do­wa­nych roz­ka­zów, zgi­nął sygnał odbioru sztabu dywi­zji. Major ode­tchnął z ulgą, gdy wresz­cie zde­ner­wo­wany łącz­no­ścio­wiec podał mu mikro­fon i słu­chawki.

– Anton, tu Dora – zaczął nieco zmie­nio­nym gło­sem. – Jestem w kwa­dra­cie osiem­na­ście, lewy skraj. Przy­go­to­wuję się do dal­szego mar­szu…

– Was? Ich ver­stehe nicht!2 – prze­rwał znie­cier­pli­wiony gene­rał. W mem­bra­nie aż trzesz­czało od krzyku. – Co to zna­czy przy­go­to­wuję się?! Mów pan otwar­tym tek­stem. O godzi­nie szes­na­stej bata­lion miał roz­po­znać Mon­treuil. Czy pan śpi po dro­dze, do wszyst­kich dia­błów!

Spe­szony radio­te­le­gra­fi­sta, domy­śla­jąc się poważ­niej­szej awan­tury, prze­zor­nie czmych­nął z wozu. Major zatrza­snął za nim pan­cerną pokrywę włazu.

– Herr Gene­ral, mia­łem kło­poty na tra­sie – Dühring ostroż­nie dobie­rał słowa. – Nie­spo­dzie­wany atak bom­bow­ców…

– Bzdura! Skąd samo­loty? Na naszym kie­runku Luft­waffe cał­ko­wi­cie oczy­ściła niebo. Co pan wyga­duje?!

– Nie­stety, zmu­szony jestem zamel­do­wać, że zaata­ko­wały nas Blen­he­imy z RAF. Wła­snych myśliw­ców nie widzie­li­śmy w tym cza­sie. Bata­lion poniósł straty.

– Jakie? – gene­rał hamo­wał ogar­nia­jącą go złość.

– Jede­na­stu zabi­tych, dwu­dzie­stu trzech ran­nych, dwa­na­ście samo­cho­dów…

– Don­ner­wet­ter! To skan­dal! Gdzie podziały się Mes­ser­sch­mitty gene­rała Loerzera? Natych­miast zawia­do­mię Gude­riana. Nie możemy wal­czyć w takich warun­kach! Dühring – dowódca dywi­zji zasta­no­wił się – jak z pali­wem i amu­ni­cją?

– Źle, panie gene­rale. Stra­ci­li­śmy cały zapas mar­szowy. Pozo­stała tylko ben­zyna w zbior­ni­kach. Bra­kuje nam poci­sków do armat czoł­go­wych i prze­ciw­pan­cer­nych. Tego, co jest, wystar­czy zale­d­wie do sła­bych dzia­łań nęka­ją­cych.

W słu­chaw­kach zale­gła cisza. Major Dühring pod­świa­do­mie wstrzy­mał oddech. Czuł, że Kirch­ner na gorąco roz­waża decy­zję.

– W nocy pod­rzucę wam zaopa­trze­nie – ode­zwał się wresz­cie gene­rał. – Niech pan zatrzyma bata­lion na biwaku na skraju lasu w kwa­dra­cie jeden–cztery i obser­wuje szosę w kie­runku pół­noc­nym. Pod Mon­treuil wysłać natych­miast dwa plu­tony czoł­gów z osłoną moto­cy­kli­stów. Jesz­cze dzi­siaj muszę wie­dzieć, kto sie­dzi w tej dziu­rze. Rano pod­cią­gniemy główne siły dywi­zji i ruszamy do osta­tecz­nego ude­rze­nia. Cel: Dun­kierka! Czy pan mnie sły­szy?

– Jawohl, Herr Gene­ral! Bar­dzo dobrze.

– Dühring, jesz­cze jedna sprawa…

– Tak?

– Jak bata­lion zacho­wał się pod­czas bom­bar­do­wa­nia?

Major zawa­hał się. W oczach tkwił mu jesz­cze ogar­nięty paniką tłum żoł­nie­rzy, któ­rzy roz­bie­gli się po lesie pozo­sta­wia­jąc na pastwę losu cały tabor zmo­to­ry­zo­wany. Jego roz­kazy były woła­niem Robin­sona na pustej wyspie. Sam w końcu zaszył się z adiu­tan­tem pod dnem samo­chodu pan­cer­nego, który z roz­pędu wto­czył się na koronę prze­wró­co­nej sosny. Z tego „sta­no­wi­ska dowo­dze­nia”, pod­rzu­cany bole­śnie wybu­chami bomb nie­wiele mógł zdzia­łać. Gryzł palce z wście­kło­ści, obie­cu­jąc sobie solen­nie, że zaraz po nalo­cie poukręca łby wszyst­kim tchó­rzom, któ­rzy w chwili cięż­kiej próby zapo­mnieli o bojo­wych tra­dy­cjach jego bata­lionu. Obiet­nicy nie dotrzy­mał – przej­mu­jący krzyk ran­nych ode­brał mu do reszty jaką­kol­wiek ochotę do besz­ta­nia żoł­nie­rzy. Gdy skoń­czył się nalot, major, otrze­pu­jąc mun­dur z war­stwy kurzu, zdo­był się tylko na uwagę, że ta wojna mimo wszystko prze­staje być cie­kawą awan­turą. Omal nie powtó­rzył jej znowu, wytrą­cony z zadumy gło­sem gene­rała:

– Dühring, co się z panem dzieje? Czemu pan mil­czy?!

Major zro­zu­miał popeł­niony nie­takt.

– Bata­lion zasłu­guje w cało­ści na pochwałę – wyre­cy­to­wał pośpiesz­nie, z prze­ko­na­niem w gło­sie. – Mogę pole­gać na swo­ich żoł­nier­zach w naj­trud­niej­szych sytu­acjach.

– Gra­tu­luję! Heil Hitler!

Deli­katny trzask w słu­chaw­kach ozna­czał, że gene­rał wyłą­czył radio­sta­cję. Major dotknął roz­pa­lo­nym czo­łem chłod­nej stali wieży. Czuł, jakby jakiś dzwon roz­sa­dzał mu czaszkę. Brak snu albo nad­miar moc­nych wra­żeń – pró­bo­wał sobie wytłu­ma­czyć, wycho­dząc na sztyw­nych nogach z cia­snego samo­chodu. Roz­mowa z dowódcą dywi­zji pozo­sta­wiła uczu­cie nie­smaku. A jed­nak ktoś z nas jest zwy­kłym dur­niem – pomy­ślał nie bez satys­fak­cji.

Po dwóch godzi­nach, zgod­nie z roz­ka­zem gene­rała Kirch­nera, bata­lion roz­po­znaw­czy wygrze­bał się z pecho­wego miej­sca i powoli, spy­cha­jąc do rowów bez­pań­skie samo­chody i fur­manki, ruszył na pół­noc.

W poło­wie drogi mię­dzy Boisle a Mon­treuil, już na skraju masywu leśnego, kolumna roz­człon­ko­wała się. Do przodu wysko­czyły z łosko­tem gąsie­nic czołgi, poprze­dzie­lane sek­cjami moto­cy­kli­stów z erka­emami. Reszta pojaz­dów roz­wi­nęła się wachla­rzem, zaj­mu­jąc sta­no­wi­ska pomię­dzy drze­wami, tuż przed pod­mo­kłą łąką, opa­da­jącą scho­dami ku pół­nocy. Roz­ta­czał się stąd widok na sze­roką pano­ramę żyznych flan­dryj­skich pól. W zacho­dzą­cym słońcu lśniły żywym sre­brem nitki kana­łów, w szkłach zeis­sow­skich lor­ne­tek pęcz­niały strojne, wyką­pane cie­płym desz­czem sady, a wśród nich, bli­sko sie­bie, czer­wie­niały dachy zasob­nych wsi. Wojna nie zdą­żyła się jesz­cze roz­go­ścić w tych stro­nach. Gdzie­nie­gdzie tylko dogo­ry­wały pogo­rze­li­ska, leżały powa­lone drzewa i słupy tele­gra­ficzne, a kil­ka­na­ście kilo­me­trów dalej w stronę kanału La Man­che, dokład­nie na osi mar­szu czoł­gów, stał nie­ru­chomo w powie­trzu ciemny słup dymu, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jący desz­czową chmurę. To pło­nęły zbior­niki ropy w Mon­treuil, pod­pa­lone bom­bami Stu­ka­sów, od kilku dni bez prze­rwy gra­su­ją­cych w tym rejo­nie.

Major Dühring oso­bi­ście spraw­dził roz­miesz­cze­nie sta­no­wisk bata­lionu. Tym razem mogli się nie oba­wiać ataku z powie­trza: wszyst­kie pojazdy i naprędce przy­go­to­wane okopy były dobrze zama­sko­wane. Obsługi kara­bi­nów maszy­no­wych otrzy­mały kate­go­ryczny roz­kaz strze­la­nia do samo­lo­tów. Zbli­żała się noc – dodat­kowy czyn­nik bez­pie­czeń­stwa. O tej porze tak­tyczne lot­nic­two alian­tów nie opusz­czało swych polo­wych baz.

– Herr Major – ode­zwał się adiu­tant, gdy Dühring powró­cił do wozu szta­bo­wego, zado­wo­lony z prze­glądu swo­ich pod­od­dzia­łów. – Jest mel­du­nek z Mon­treuil.

– Od dowódcy patrolu roz­po­znaw­czego?

– Tak. Są już w mie­ście. Po krót­kiej walce zdo­łali prze­pę­dzić jakąś zbie­ra­ninę roz­bit­ków z kilku róż­nych puł­ków. Rano możemy ruszać, droga wolna…

– Do sta­cji koń­co­wej – prze­rwał major.

Oby­dwaj uśmiech­nęli się zna­cząco. W pamięci tkwił im frag­ment gry wojen­nej, pro­wa­dzo­nej wio­sną tego roku w Koblen­cji. Tam po raz pierw­szy gene­rał Heinz Gude­rian, gorący entu­zja­sta hazar­do­wych dzia­łań wojsk szyb­kich, uza­sad­nia­jąc motywy i plan ude­rze­nia na Fran­cję, rzu­cił hasło: „Sta­cja koń­cowa – kanał La Man­che!” Wśród zebra­nych wów­czas ofi­ce­rów szta­bo­wych i linio­wych prze­szedł szmer nie­kła­ma­nego zdzi­wie­nia. Gude­rian zaim­po­no­wał im roz­ma­chem i nad­zwy­czaj krót­kimi ter­mi­nami prze­pro­wa­dze­nia tej decy­du­ją­cej ope­ra­cji. Już w samym zało­że­niu kryła ona ogromne ryzyko, ale jej auto­rem był prze­cież gene­rał Man­stein, tęga głowa wśród szta­bow­ców Wehr­machtu. Jego zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia już w latach mię­dzy­wo­jen­nych wzbu­dzała sza­cu­nek w OKW. Man­stein odrzu­cił stary plan Schlief­fena z 1914 roku, który prze­wi­dy­wał roz­wi­nię­cie ude­rze­nia na Fran­cję przez obszar Holan­dii i Bel­gii na sze­ro­kim pół­noc­nym skrzy­dle. Zapro­po­no­wał inne roz­wią­za­nie, tchnące uro­kiem nowo­ści. Ponie­waż linia Magi­nota pomię­dzy Mont­medy a Seda­nem prze­cho­dziła w sys­tem mniej roz­bu­do­wa­nych umoc­nień, znacz­nie łatwiej­szych do prze­ła­ma­nia, wysu­nął śmiały wariant ude­rze­nia na Fran­cję poprzez Luk­sem­burg i Ardeny na połu­dnio­wym skraju Bel­gii. Ześrod­ko­wane na tym kie­runku siły pan­cerne po sfor­so­wa­niu Mozy uzy­ski­wały pełną swo­bodę ope­ra­cyjną. Korzy­sta­jąc z niej mogły albo ruszyć wprost na Paryż i głę­biej na połu­dnie Fran­cji albo – co gor­li­wie popie­rał Gude­rian – skrę­cić ostrym kli­nem na pół­noc i osią­gnąć brzeg kanału La Man­che, odci­na­jąc tym manew­rem naj­bar­dziej war­to­ściowe siły fran­cu­skie, bry­tyj­skie i bel­gij­skie, zgro­ma­dzone na obsza­rze całej Flan­drii. Likwi­da­cja tych sił nie­omal auto­ma­tycz­nie odwra­cała losy wojny na zacho­dzie. Dla szta­bow­ców z OKW było rze­czą oczy­wi­stą, że po roz­bi­ciu flan­dryj­skiego zgru­po­wa­nia nie tylko Fran­cja sta­nie na progu kata­strofy. Groźne nie­bez­pie­czeń­stwo zawi­śnie także nad Wielką Bry­ta­nią, która po stra­cie swego kor­pusu eks­pe­dy­cyj­nego – łącz­nie 14 dywi­zji pie­choty razem z arty­le­rią róż­nych kali­brów, lek­kimi czoł­gami, poważ­nie roz­bu­do­wa­nymi służ­bami tyło­wymi, wszystko zmo­to­ry­zo­wane i świet­nie wyekwi­po­wane – nie zdoła szybko otrzą­snąć się i sfor­mo­wać w dosta­tecz­nie krót­kim ter­mi­nie nowych jed­no­stek do obrony wła­snego tery­to­rium na wypa­dek inwa­zji. Opa­no­wa­nie flan­dryj­skiego worka było więc klu­czem do prze­ło­mo­wego zwy­cię­stwa Nie­miec na zachod­nio­eu­ro­pej­skim teatrze wojny.

Major Dühring, przy­zwy­cza­jony od lat do skru­pu­lat­nej ana­lizy dzia­łań, zda­wał sobie z tego wszyst­kiego sprawę. Gdy dowódca dywi­zji podzię­ko­wał mu za naj­śwież­szy mel­du­nek o poło­że­niu na przed­polu ogar­nęła go nagle szczera duma. Po pro­stu zro­zu­miał, że mimo dozna­nego szoku po nalo­cie i kło­po­tli­wego zaha­mo­wa­nia mar­szu on sam i jego bata­lion mogą śmia­łym ude­rze­niem przy­spie­szyć chwilę osta­tecz­nego triumfu III Rze­szy. To było przy­jemne uczu­cie. W takiej godzi­nie „two­rze­nia histo­rii” zapo­mina się o zmę­cze­niu i dokucz­li­wych nie­wy­go­dach polo­wego życia.

Zamy­ślony się­gnął po papie­rosa. Dym odstra­szał roje koma­rów, natręt­nie brzę­czą­cych nad głową. W lesie pano­wała cisza, prze­ry­wana od czasu do czasu głu­chymi deto­na­cjami gdzieś na pół­nocy. Atmos­fera spo­koju, rzadki luk­sus na woj­nie, mimo woli skła­niała do zadumy. Major przy­po­mniał sobie wyda­rze­nia z ostat­nich dni. Spię­trzały się. Nastę­po­wały jedne po dru­gich w sza­lo­nym tem­pie, bie­gły wraz z set­kami kilo­me­trów, prze­je­cha­nych w skwa­rze wyjąt­kowo pogod­nej wio­sny.

Zale­d­wie dwa tygo­dnie temu, 10 maja 1940 roku bata­lion roz­po­znaw­czy 1 Dywi­zji Pan­cer­nej zajął skry­cie pod­stawy wyj­ściowe nad gra­nicą Luk­sem­burga, w pobliżu miej­sco­wo­ści Wal­len­dorf. Był wcze­sny świt, chłodny i prze­siąk­nięty wil­go­cią. Po bez­barw­nym, osie­ro­co­nym nie­bie cią­gnęły z krzy­kiem spło­szone wrony. W stra­to­wa­nym olszy­no­wym lasku stały cia­sno jeden obok dru­giego czołgi, za nimi w dłu­gim sze­regu przy­kryte zie­le­nią wozy zmo­to­ry­zo­wa­nych pie­chu­rów. Zwia­dowcy w impre­gno­wa­nych płasz­czach pchali swoje moto­cy­kle, grzę­znące po osie w syp­kim pia­chu…

Cała dywi­zja cza­iła się do natar­cia. Wszy­scy cze­kali na roz­kaz, który miał otwo­rzyć drogę do nowych suk­ce­sów. Czas, jak zawsze w takiej chwili, dłu­żył się nie­mi­ło­sier­nie. Wresz­cie o godzi­nie 5.35 w słu­chaw­kach roz­legł się chra­pliwy głos gene­rała Kirch­nerą. Krót­kie „Ach­tung!” pode­rwało ofi­ce­rów. Spo­dzie­wali się, że zaraz usły­szą komendę „ata­ko­wać”, ale dowódca dywi­zji, świa­domy swej wiel­kiej roli, odcze­kał jesz­cze parę sekund i cicho powie­dział:

– Mar­schie­ren, Ziel erkannt!3

Ruszyli. Dono­śny grzmot sil­ni­ków prze­ciął poranną ciszę. Lek­kie czołgi PzKw-II sko­czyły do przodu w błę­kit­nym dymie spa­lin. Po wyżło­bio­nych kole­inach, wzno­sząc gęstą kurzawę, jechały moto­cy­kle. Zwia­dowcy ostrze­li­wali krót­kimi seriami Schme­is­se­rów naj­bliż­sze domy po dru­giej stro­nie mil­czą­cej gra­nicy. Nikt im nie odpo­wia­dał, ni­gdzie nie zauwa­żyli śladu żoł­nie­rza. Wyczysz­czone do poły­sku mia­steczka Luk­sem­burga witały roz­pę­dzony stru­mień pan­cer­nych wozów zasty­głym zdu­mie­niem.

Jesz­cze tego dnia w połu­dnie nie­za­trzy­my­wany przez nikogo bata­lion prze­kro­czył gra­nicę Bel­gii i połą­czył się z wal­czą­cymi tam w odosob­nie­niu pod­od­dzia­łami pułku pie­choty „Gross-Deutsch­land”, które prze­rzu­cono na tyły Bel­gów desan­tem powietrz­nym. Strzelcy wiwa­to­wali na widok nad­cią­ga­ją­cych czoł­gów. Odcięci ze wszyst­kich stron, nękani ogniem arty­le­rii, nie czuli się zbyt pew­nie na obcej ziemi.

Natar­cie nabie­rało roz­ma­chu.

Man­stein miał rację. Grupa Armii „A” gene­rała puł­kow­nika von Rund­stedta, dys­po­nu­jąca w pierw­szym rzu­cie dywi­zjami 12 Armii gene­rała Lista i 16 Armii gene­rała Buscha, tra­fiła na słabe miej­sce. Gro­tem ude­rze­nio­wym tych sił był XIX Kor­pus Pan­cerny gene­rała Gude­riana – potężny zwią­zek ope­ra­cyjny, który jak wez­brana rzeka prze­le­wał się przez cha­otycz­nie bro­nione pozy­cje Bel­gów i Fran­cu­zów, gasząc po dro­dze wszyst­kie ogni­ska oporu. Prze­waga Niem­ców na tym kie­runku – na szlaku przejść w Arde­nach, aż po Sedan – była miaż­dżąca. Na wąskim pasie bie­gną­cych obok sie­bie i krzy­żu­ją­cych się dróg, a czę­sto na prze­łaj, rwały wozy bojowe 2 Dywi­zji Pan­cer­nej gene­rała Veiela i 10 Dywi­zji gene­rała Scha­ala. W cen­trum tego ugru­po­wa­nia, wtło­czone na jedną oś mar­szu, posu­wały się dłu­gim wężem czołgi 1 Dywi­zji Pan­cer­nej. Na ich czele, w awan­gar­dzie głów­nych sił, jechał bata­lion Dühringa.

Major bez­wied­nie roz­ło­żył mapę na wspo­mnie­nie tego rajdu przez bel­gij­skie mia­steczka, pło­nące, zasy­pane gru­zem zbom­bar­do­wa­nych domów, zatło­czone przez osza­lały z trwogi tłum ucie­ki­nie­rów, któ­rych spę­dzano z dróg ogniem broni maszy­no­wej. Nikt nie odczu­wał wów­czas żad­nych wyrzu­tów sumie­nia z powodu tej masa­kry. W ubie­głym roku we wrze­śniu robili to samo w Pol­sce.

Po trzech dniach mor­der­czej jazdy, w pie­kiel­nym braku powie­trza, byli już we Fran­cji. Kra­jo­braz nie zmie­nił się, gdy sfor­so­wali roz­le­wi­sko Mozy, ata­ko­wani zaja­dle przez eska­dry bom­bow­ców. Na podej­ściach do rzeki spło­nęło kilka czoł­gów. Z roze­rwa­nego mostu pon­to­no­wego runęło do wody parę samo­cho­dów. Padli zabici i ranni, ale Dühring wzru­szył ramio­nami, gdy zamel­do­wano mu o stra­tach. „No i co – burk­nął roz­draż­niony wido­kiem smęt­nie nastro­jo­nych żoł­nie­rzy. – To jest wojną, nie tury­styczna wycieczka!”

Na zachod­nim brzegu po raz pierw­szy zoba­czyli fran­cu­skie umoc­nie­nia polowe z okresu drôle de guerre – dziw­nej wojny, pod­czas któ­rej prze­ciw­nicy czę­ściej obrzu­cali się ulot­kami i groź­bami niż arty­le­ryj­skimi gra­na­tami. Te czasy skoń­czyły się nie­od­wra­cal­nie. W opusz­czo­nych rowach strze­lec­kich rdze­wiało tysiące puszek po kon­ser­wach, leżały sękate kije, rzeź­bione na wzór mar­szał­kow­skiej buławy, pochła­nia­cze do masek prze­ciw­ga­zo­wych i hełmy wypeł­nione brudną wodą. W zala­nych schro­nach żaby urzą­dziły sobie festi­wal. Ściany solid­nych umoc­nień bawiły wzrok kolo­ro­wymi zdję­ciami kaba­re­to­wych dziew­czyn, sta­ran­nie powy­ci­na­nych z ilu­stro­wa­nego maga­zynu „La Vie Pari­sienne”. Nie bra­ko­wało widać fan­ta­zji tym mło­dym chłop­com, któ­rych mobi­li­za­cyjny roz­kaz gene­rała Game­lina wessał w mono­tonną nudę oko­po­wego życia. Przez pra­wie dzie­więć mie­sięcy tkwili bez­czyn­nie na pozy­cjach z góry ska­za­nych na zagładę. Lawina czoł­gów wynu­rza­ją­cych się z poran­nej mgły spa­dła na nich tak nagle, że wielu nie zdą­żyło oddać nawet jed­nego strzału.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Uwaga, alarm lot­ni­czy! [wróć]

2. Co? Nie rozu­miem! [wróć]

3. Masze­ro­wać, cel znany. [wróć]