12,99 zł
Kulisy niemieckich przygotowań do inwazji na Wyspy Brytyjskie po upadku Francji w 1940 roku. Plan ataku otrzymał kryptonim „Seelöwe” („Lew Morski”). Celem operacji zgodnie z rozkazem Hitlera z 16 lipca 1940 roku było: zniszczenie brytyjskiego lotnictwa lub osłabienie jego morale tak bardzo, by nie było ono zdolne przeciwdziałać w jakikolwiek sposób desantowi niemieckiemu; oczyszczenie kanału La Manche z min brytyjskich oraz zamknięcie strefy inwazji niemieckimi polami minowymi; zgrupowanie ciężkiej artylerii w rejonie planowanej inwazji; wciągnięcie Royal Navy w działania na morzach Północnym i Śródziemnym, by uniemożliwić jej atak na wojska niemieckie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Przytłumiony łoskot detonacji zaskoczył kolumny na wąskiej szosie w środku leśnego kompleksu. Wysmukłe świerki i sosny ograniczały widoczność. Zanim Niemcy zorientowali się, skąd zagraża niebezpieczeństwo, z góry runął grad bomb. Tuż nad koronami młodniaka, szorując nieomal wiotkie gałęzie, przemknął jak błyskawica klucz Blenheimów. Z boku, w strumieniu jaskrawego światła spływał drugi, skierowany wprost na pancerne wozy zwiadu.
W słuchawkach skrzyżowały się jakieś okrzyki i przekleństwa, przerwane ostrzeżeniem dowódcy:
– Achtung, Fliegeralarm!1
Seria wybuchów zagłuszyła dalszy odbiór. Rozdygotana ziemia trysnęła słupami ognia i dymu. Pchnięcia orkanu przewracały ludzi. Każdy ratował się na własną rękę. Oszołomienie i strach przed śmiercią paraliżowały sprawność ruchów. Na szosie w mgnieniu oka powstało jedno wielkie kłębowisko.
Czołgi, gwałtownymi skrętami, wydzierając płaty roztopionego słońcem asfaltu, umykały z drogi w las. Pod uderzeniami stalowych taranów jak krucha trzcina pękały pnie drzew. Wozy z czarnymi krzyżami na wieżach gnały na złamanie karku, wyrąbując swym ciężarem głębokie przesieki.
Zwiadowcy porzucili pojazdy. Droga od czoła zablokowana już była płonącymi samochodami ze szpicy, przeorana świeżymi lejami, dymiącymi jak nieostygłe kratery. Żołnierze gromadą uciekali od tego piekła, szukając na chybił trafił ratunku w kępach krzewów i miękkim poszyciu.
Nikt nie strzelał, nikt nie słuchał miotających się bezradnie oficerów, podejmujących rozpaczliwe próby, by uchwycić w karby chaos, który znienacka przemieszał wszystkie kompanie i plutony.
Nagły atak z powietrza przydusił ludzi do ziemi. Załogi bombowców wykorzystały dogodny moment: zmotoryzowana kolumna na szosie przecinającej las to dla lotników rzadka okazja. Zorientowali się od razu i bez wahania znurkowali pod ostrym kątem w dół. Pierwsze bomby zatrzymały Niemców. Potem była już tylko gra do jednej bramki. Blenheimy, rozzuchwalone paniką, jaka zapanowała w lesie, jeden po drugim zwijały się w głębokich skrętach, strzelając z każdej pozycji długimi seriami sprzężonych kaemów.
Od tego ognia w kilku miejscach zapaliły się drzewa. Z trafionego samochodu na końcu kolumny skoczyły w niebo rozprute beczki z benzyną. Gejzer ognia rozlał się szeroko, zżerając momentalnie puszystą trawę w przydrożnych rowach. Fala rozgrzanego powietrza uderzyła w twarze. Dym oślepiał biegających w popłochu żołnierzy, rwał trzewia gęstym odorem spalenizny. Zewsząd rozlegały się krzyki rannych i poparzonych. Uciszyli się tylko na chwilę, gdy gdzieś z tyłu, spomiędzy ostatnich wozów kolumny, strzelił w górę ogromny grzyb ognia. Echo potężnej eksplozji przewaliło się jak grzmot stu piorunów. To wóz amunicyjny, wyładowany po brzegi przeciwpancernymi granatami, odezwał się pogrzebowym salutem. Dosięgła go ostatnia seria z Blenheima, który zakończył nalot.
Żołnierze podnosili się nieufnie ze swych mizernych kryjówek, spoglądając raz po raz w zamglone niebo. Jeszcze byli rozdygotani atakiem bombowców; głos dowódców docierał do nich jak z innego świata. Spoglądali tępym wzrokiem na potrzaskane drzewa, na dopalające się samochody i przewrócone motocykle.
– Powstań! Zbiórka na szosie! – wykrzykiwali podoficerowie, zgarniając w pośpiechu swoje drużyny i sekcje. – Ratować ludzi i sprzęt, zaraz ruszamy!
Niełatwo było jednak uporządkować rozbitą kolumnę i pchnąć ją do przodu po zdewastowanej drodze. Terenowe wozy ugrzęzły w kałużach spalonej, lepkiej smoły. Lawirowanie pośród wyrwanych bombami dołów i zniszczonego sprzętu, pokonywanie rowów wymagało od kierowców nie lada zręczności. Trzeba było korzystać z pomocy czołgów i lin holowniczych. W zbiornikach pojazdów pozostało już niewiele benzyny. Cały zapas wieziony w plutonie zaopatrzenia wyleciał w powietrze. Dodatkowym ciężarem byli ranni…
Major Dühring, dowódca batalionu rozpoznawczego 1 Dywizji Pancernej, wielkimi krokami przemierzał skraj szosy, spoglądając spode łba na ten bałagan. Jego ponaglenia nie odnosiły skutku. Sam zresztą widział, że utknęli na dobre, wtłoczeni na kilometrowym odcinku pomiędzy ściany lasu, całkowicie pozbawieni swobody ruchu.
– Kurt! – zwrócił się nagle do swego adiutanta, młodego leutnanta w czarnym mundurze wojsk pancernych. – Wracamy do wozu sztabowego. Nie wiem, czy do wieczora wygrzebiemy się z tego świństwa. Muszę złożyć meldunek. Przygotuj dane o stratach.
– Jawohl, Herr Major! Zaraz napiszę raport.
Radiotelegrafista przez parę minut nie mógł uzyskać połączenia z generałem Kirchnerem, dowódcą 1 dywizji pancernej, który zatrzymał się kilkanaście kilometrów w tyle, razem z brygadą czołgów. Fala przeciążona była strzępami różnych rozmów – niemieckich, francuskich i angielskich. W gąszczu kryptonimów, haseł wywoławczych i zakodowanych rozkazów, zginął sygnał odbioru sztabu dywizji. Major odetchnął z ulgą, gdy wreszcie zdenerwowany łącznościowiec podał mu mikrofon i słuchawki.
– Anton, tu Dora – zaczął nieco zmienionym głosem. – Jestem w kwadracie osiemnaście, lewy skraj. Przygotowuję się do dalszego marszu…
– Was? Ich verstehe nicht!2 – przerwał zniecierpliwiony generał. W membranie aż trzeszczało od krzyku. – Co to znaczy przygotowuję się?! Mów pan otwartym tekstem. O godzinie szesnastej batalion miał rozpoznać Montreuil. Czy pan śpi po drodze, do wszystkich diabłów!
Speszony radiotelegrafista, domyślając się poważniejszej awantury, przezornie czmychnął z wozu. Major zatrzasnął za nim pancerną pokrywę włazu.
– Herr General, miałem kłopoty na trasie – Dühring ostrożnie dobierał słowa. – Niespodziewany atak bombowców…
– Bzdura! Skąd samoloty? Na naszym kierunku Luftwaffe całkowicie oczyściła niebo. Co pan wygaduje?!
– Niestety, zmuszony jestem zameldować, że zaatakowały nas Blenheimy z RAF. Własnych myśliwców nie widzieliśmy w tym czasie. Batalion poniósł straty.
– Jakie? – generał hamował ogarniającą go złość.
– Jedenastu zabitych, dwudziestu trzech rannych, dwanaście samochodów…
– Donnerwetter! To skandal! Gdzie podziały się Messerschmitty generała Loerzera? Natychmiast zawiadomię Guderiana. Nie możemy walczyć w takich warunkach! Dühring – dowódca dywizji zastanowił się – jak z paliwem i amunicją?
– Źle, panie generale. Straciliśmy cały zapas marszowy. Pozostała tylko benzyna w zbiornikach. Brakuje nam pocisków do armat czołgowych i przeciwpancernych. Tego, co jest, wystarczy zaledwie do słabych działań nękających.
W słuchawkach zaległa cisza. Major Dühring podświadomie wstrzymał oddech. Czuł, że Kirchner na gorąco rozważa decyzję.
– W nocy podrzucę wam zaopatrzenie – odezwał się wreszcie generał. – Niech pan zatrzyma batalion na biwaku na skraju lasu w kwadracie jeden–cztery i obserwuje szosę w kierunku północnym. Pod Montreuil wysłać natychmiast dwa plutony czołgów z osłoną motocyklistów. Jeszcze dzisiaj muszę wiedzieć, kto siedzi w tej dziurze. Rano podciągniemy główne siły dywizji i ruszamy do ostatecznego uderzenia. Cel: Dunkierka! Czy pan mnie słyszy?
– Jawohl, Herr General! Bardzo dobrze.
– Dühring, jeszcze jedna sprawa…
– Tak?
– Jak batalion zachował się podczas bombardowania?
Major zawahał się. W oczach tkwił mu jeszcze ogarnięty paniką tłum żołnierzy, którzy rozbiegli się po lesie pozostawiając na pastwę losu cały tabor zmotoryzowany. Jego rozkazy były wołaniem Robinsona na pustej wyspie. Sam w końcu zaszył się z adiutantem pod dnem samochodu pancernego, który z rozpędu wtoczył się na koronę przewróconej sosny. Z tego „stanowiska dowodzenia”, podrzucany boleśnie wybuchami bomb niewiele mógł zdziałać. Gryzł palce z wściekłości, obiecując sobie solennie, że zaraz po nalocie poukręca łby wszystkim tchórzom, którzy w chwili ciężkiej próby zapomnieli o bojowych tradycjach jego batalionu. Obietnicy nie dotrzymał – przejmujący krzyk rannych odebrał mu do reszty jakąkolwiek ochotę do besztania żołnierzy. Gdy skończył się nalot, major, otrzepując mundur z warstwy kurzu, zdobył się tylko na uwagę, że ta wojna mimo wszystko przestaje być ciekawą awanturą. Omal nie powtórzył jej znowu, wytrącony z zadumy głosem generała:
– Dühring, co się z panem dzieje? Czemu pan milczy?!
Major zrozumiał popełniony nietakt.
– Batalion zasługuje w całości na pochwałę – wyrecytował pośpiesznie, z przekonaniem w głosie. – Mogę polegać na swoich żołnierzach w najtrudniejszych sytuacjach.
– Gratuluję! Heil Hitler!
Delikatny trzask w słuchawkach oznaczał, że generał wyłączył radiostację. Major dotknął rozpalonym czołem chłodnej stali wieży. Czuł, jakby jakiś dzwon rozsadzał mu czaszkę. Brak snu albo nadmiar mocnych wrażeń – próbował sobie wytłumaczyć, wychodząc na sztywnych nogach z ciasnego samochodu. Rozmowa z dowódcą dywizji pozostawiła uczucie niesmaku. A jednak ktoś z nas jest zwykłym durniem – pomyślał nie bez satysfakcji.
Po dwóch godzinach, zgodnie z rozkazem generała Kirchnera, batalion rozpoznawczy wygrzebał się z pechowego miejsca i powoli, spychając do rowów bezpańskie samochody i furmanki, ruszył na północ.
W połowie drogi między Boisle a Montreuil, już na skraju masywu leśnego, kolumna rozczłonkowała się. Do przodu wyskoczyły z łoskotem gąsienic czołgi, poprzedzielane sekcjami motocyklistów z erkaemami. Reszta pojazdów rozwinęła się wachlarzem, zajmując stanowiska pomiędzy drzewami, tuż przed podmokłą łąką, opadającą schodami ku północy. Roztaczał się stąd widok na szeroką panoramę żyznych flandryjskich pól. W zachodzącym słońcu lśniły żywym srebrem nitki kanałów, w szkłach zeissowskich lornetek pęczniały strojne, wykąpane ciepłym deszczem sady, a wśród nich, blisko siebie, czerwieniały dachy zasobnych wsi. Wojna nie zdążyła się jeszcze rozgościć w tych stronach. Gdzieniegdzie tylko dogorywały pogorzeliska, leżały powalone drzewa i słupy telegraficzne, a kilkanaście kilometrów dalej w stronę kanału La Manche, dokładnie na osi marszu czołgów, stał nieruchomo w powietrzu ciemny słup dymu, do złudzenia przypominający deszczową chmurę. To płonęły zbiorniki ropy w Montreuil, podpalone bombami Stukasów, od kilku dni bez przerwy grasujących w tym rejonie.
Major Dühring osobiście sprawdził rozmieszczenie stanowisk batalionu. Tym razem mogli się nie obawiać ataku z powietrza: wszystkie pojazdy i naprędce przygotowane okopy były dobrze zamaskowane. Obsługi karabinów maszynowych otrzymały kategoryczny rozkaz strzelania do samolotów. Zbliżała się noc – dodatkowy czynnik bezpieczeństwa. O tej porze taktyczne lotnictwo aliantów nie opuszczało swych polowych baz.
– Herr Major – odezwał się adiutant, gdy Dühring powrócił do wozu sztabowego, zadowolony z przeglądu swoich pododdziałów. – Jest meldunek z Montreuil.
– Od dowódcy patrolu rozpoznawczego?
– Tak. Są już w mieście. Po krótkiej walce zdołali przepędzić jakąś zbieraninę rozbitków z kilku różnych pułków. Rano możemy ruszać, droga wolna…
– Do stacji końcowej – przerwał major.
Obydwaj uśmiechnęli się znacząco. W pamięci tkwił im fragment gry wojennej, prowadzonej wiosną tego roku w Koblencji. Tam po raz pierwszy generał Heinz Guderian, gorący entuzjasta hazardowych działań wojsk szybkich, uzasadniając motywy i plan uderzenia na Francję, rzucił hasło: „Stacja końcowa – kanał La Manche!” Wśród zebranych wówczas oficerów sztabowych i liniowych przeszedł szmer niekłamanego zdziwienia. Guderian zaimponował im rozmachem i nadzwyczaj krótkimi terminami przeprowadzenia tej decydującej operacji. Już w samym założeniu kryła ona ogromne ryzyko, ale jej autorem był przecież generał Manstein, tęga głowa wśród sztabowców Wehrmachtu. Jego zdolność przewidywania już w latach międzywojennych wzbudzała szacunek w OKW. Manstein odrzucił stary plan Schlieffena z 1914 roku, który przewidywał rozwinięcie uderzenia na Francję przez obszar Holandii i Belgii na szerokim północnym skrzydle. Zaproponował inne rozwiązanie, tchnące urokiem nowości. Ponieważ linia Maginota pomiędzy Montmedy a Sedanem przechodziła w system mniej rozbudowanych umocnień, znacznie łatwiejszych do przełamania, wysunął śmiały wariant uderzenia na Francję poprzez Luksemburg i Ardeny na południowym skraju Belgii. Ześrodkowane na tym kierunku siły pancerne po sforsowaniu Mozy uzyskiwały pełną swobodę operacyjną. Korzystając z niej mogły albo ruszyć wprost na Paryż i głębiej na południe Francji albo – co gorliwie popierał Guderian – skręcić ostrym klinem na północ i osiągnąć brzeg kanału La Manche, odcinając tym manewrem najbardziej wartościowe siły francuskie, brytyjskie i belgijskie, zgromadzone na obszarze całej Flandrii. Likwidacja tych sił nieomal automatycznie odwracała losy wojny na zachodzie. Dla sztabowców z OKW było rzeczą oczywistą, że po rozbiciu flandryjskiego zgrupowania nie tylko Francja stanie na progu katastrofy. Groźne niebezpieczeństwo zawiśnie także nad Wielką Brytanią, która po stracie swego korpusu ekspedycyjnego – łącznie 14 dywizji piechoty razem z artylerią różnych kalibrów, lekkimi czołgami, poważnie rozbudowanymi służbami tyłowymi, wszystko zmotoryzowane i świetnie wyekwipowane – nie zdoła szybko otrząsnąć się i sformować w dostatecznie krótkim terminie nowych jednostek do obrony własnego terytorium na wypadek inwazji. Opanowanie flandryjskiego worka było więc kluczem do przełomowego zwycięstwa Niemiec na zachodnioeuropejskim teatrze wojny.
Major Dühring, przyzwyczajony od lat do skrupulatnej analizy działań, zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Gdy dowódca dywizji podziękował mu za najświeższy meldunek o położeniu na przedpolu ogarnęła go nagle szczera duma. Po prostu zrozumiał, że mimo doznanego szoku po nalocie i kłopotliwego zahamowania marszu on sam i jego batalion mogą śmiałym uderzeniem przyspieszyć chwilę ostatecznego triumfu III Rzeszy. To było przyjemne uczucie. W takiej godzinie „tworzenia historii” zapomina się o zmęczeniu i dokuczliwych niewygodach polowego życia.
Zamyślony sięgnął po papierosa. Dym odstraszał roje komarów, natrętnie brzęczących nad głową. W lesie panowała cisza, przerywana od czasu do czasu głuchymi detonacjami gdzieś na północy. Atmosfera spokoju, rzadki luksus na wojnie, mimo woli skłaniała do zadumy. Major przypomniał sobie wydarzenia z ostatnich dni. Spiętrzały się. Następowały jedne po drugich w szalonym tempie, biegły wraz z setkami kilometrów, przejechanych w skwarze wyjątkowo pogodnej wiosny.
Zaledwie dwa tygodnie temu, 10 maja 1940 roku batalion rozpoznawczy 1 Dywizji Pancernej zajął skrycie podstawy wyjściowe nad granicą Luksemburga, w pobliżu miejscowości Wallendorf. Był wczesny świt, chłodny i przesiąknięty wilgocią. Po bezbarwnym, osieroconym niebie ciągnęły z krzykiem spłoszone wrony. W stratowanym olszynowym lasku stały ciasno jeden obok drugiego czołgi, za nimi w długim szeregu przykryte zielenią wozy zmotoryzowanych piechurów. Zwiadowcy w impregnowanych płaszczach pchali swoje motocykle, grzęznące po osie w sypkim piachu…
Cała dywizja czaiła się do natarcia. Wszyscy czekali na rozkaz, który miał otworzyć drogę do nowych sukcesów. Czas, jak zawsze w takiej chwili, dłużył się niemiłosiernie. Wreszcie o godzinie 5.35 w słuchawkach rozległ się chrapliwy głos generała Kirchnerą. Krótkie „Achtung!” poderwało oficerów. Spodziewali się, że zaraz usłyszą komendę „atakować”, ale dowódca dywizji, świadomy swej wielkiej roli, odczekał jeszcze parę sekund i cicho powiedział:
– Marschieren, Ziel erkannt!3
Ruszyli. Donośny grzmot silników przeciął poranną ciszę. Lekkie czołgi PzKw-II skoczyły do przodu w błękitnym dymie spalin. Po wyżłobionych koleinach, wznosząc gęstą kurzawę, jechały motocykle. Zwiadowcy ostrzeliwali krótkimi seriami Schmeisserów najbliższe domy po drugiej stronie milczącej granicy. Nikt im nie odpowiadał, nigdzie nie zauważyli śladu żołnierza. Wyczyszczone do połysku miasteczka Luksemburga witały rozpędzony strumień pancernych wozów zastygłym zdumieniem.
Jeszcze tego dnia w południe niezatrzymywany przez nikogo batalion przekroczył granicę Belgii i połączył się z walczącymi tam w odosobnieniu pododdziałami pułku piechoty „Gross-Deutschland”, które przerzucono na tyły Belgów desantem powietrznym. Strzelcy wiwatowali na widok nadciągających czołgów. Odcięci ze wszystkich stron, nękani ogniem artylerii, nie czuli się zbyt pewnie na obcej ziemi.
Natarcie nabierało rozmachu.
Manstein miał rację. Grupa Armii „A” generała pułkownika von Rundstedta, dysponująca w pierwszym rzucie dywizjami 12 Armii generała Lista i 16 Armii generała Buscha, trafiła na słabe miejsce. Grotem uderzeniowym tych sił był XIX Korpus Pancerny generała Guderiana – potężny związek operacyjny, który jak wezbrana rzeka przelewał się przez chaotycznie bronione pozycje Belgów i Francuzów, gasząc po drodze wszystkie ogniska oporu. Przewaga Niemców na tym kierunku – na szlaku przejść w Ardenach, aż po Sedan – była miażdżąca. Na wąskim pasie biegnących obok siebie i krzyżujących się dróg, a często na przełaj, rwały wozy bojowe 2 Dywizji Pancernej generała Veiela i 10 Dywizji generała Schaala. W centrum tego ugrupowania, wtłoczone na jedną oś marszu, posuwały się długim wężem czołgi 1 Dywizji Pancernej. Na ich czele, w awangardzie głównych sił, jechał batalion Dühringa.
Major bezwiednie rozłożył mapę na wspomnienie tego rajdu przez belgijskie miasteczka, płonące, zasypane gruzem zbombardowanych domów, zatłoczone przez oszalały z trwogi tłum uciekinierów, których spędzano z dróg ogniem broni maszynowej. Nikt nie odczuwał wówczas żadnych wyrzutów sumienia z powodu tej masakry. W ubiegłym roku we wrześniu robili to samo w Polsce.
Po trzech dniach morderczej jazdy, w piekielnym braku powietrza, byli już we Francji. Krajobraz nie zmienił się, gdy sforsowali rozlewisko Mozy, atakowani zajadle przez eskadry bombowców. Na podejściach do rzeki spłonęło kilka czołgów. Z rozerwanego mostu pontonowego runęło do wody parę samochodów. Padli zabici i ranni, ale Dühring wzruszył ramionami, gdy zameldowano mu o stratach. „No i co – burknął rozdrażniony widokiem smętnie nastrojonych żołnierzy. – To jest wojną, nie turystyczna wycieczka!”
Na zachodnim brzegu po raz pierwszy zobaczyli francuskie umocnienia polowe z okresu drôle de guerre – dziwnej wojny, podczas której przeciwnicy częściej obrzucali się ulotkami i groźbami niż artyleryjskimi granatami. Te czasy skończyły się nieodwracalnie. W opuszczonych rowach strzeleckich rdzewiało tysiące puszek po konserwach, leżały sękate kije, rzeźbione na wzór marszałkowskiej buławy, pochłaniacze do masek przeciwgazowych i hełmy wypełnione brudną wodą. W zalanych schronach żaby urządziły sobie festiwal. Ściany solidnych umocnień bawiły wzrok kolorowymi zdjęciami kabaretowych dziewczyn, starannie powycinanych z ilustrowanego magazynu „La Vie Parisienne”. Nie brakowało widać fantazji tym młodym chłopcom, których mobilizacyjny rozkaz generała Gamelina wessał w monotonną nudę okopowego życia. Przez prawie dziewięć miesięcy tkwili bezczynnie na pozycjach z góry skazanych na zagładę. Lawina czołgów wynurzających się z porannej mgły spadła na nich tak nagle, że wielu nie zdążyło oddać nawet jednego strzału.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Uwaga, alarm lotniczy! [wróć]
2. Co? Nie rozumiem! [wróć]
3. Maszerować, cel znany. [wróć]