Onkalot - Adrianna Biełowiec - ebook + audiobook

Onkalot ebook i audiobook

Adrianna Biełowiec

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wszechświat za tysiąc lat. Rząd globalny upada, jego armia zostaje rozbita. Władzę na Ziemi i nad koloniami kosmicznymi przejmuje zmilitaryzowany naród Kiritian, który poznaje sekret nieśmiertelności. Nikłe szanse na obalenie kolejnego hegemona, dysponującego najnowocześniejszą medycyną i technologią, ma paramilitarna opozycja. Należąca do niej podporucznik Anna Sandstorm łamie rozkazy i próbuje na własną rękę zabić znienawidzonego Forkisa, Pierwszego Dygnitarza Galaktycznego. Jednocześnie w dżungli planety Chulimal budzi się z letargu człekojaguar Q'ualel i rusza na poszukiwania pradawnej broni stworzonej przez samych bogów. Nie wiadomo jednak, którą stronę postanowi wesprzeć, a którą unicestwić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 33 min

Lektor: Emilia Strzelecka

Oceny
3,9 (130 ocen)
52
31
36
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yoshi53

Całkiem niezła

Pojedynek beliara z forkisem do dupy.
00
Adam-Dead

Z braku laku…

Może podobać się nastolatkom...
00
vaconafa

Dobrze spędzony czas

Na wstępie chce podziękować Robertowi Batory oraz Adriannie Biełowiec, autorce powieści, za możliwość wzięcia udziału w booktour z książką "Onkalot", która jest pierwszym tomem Trylogii Death Bringer. Ponadto jest to powieść zaliczana do serii Zodiac Universum. Jest to książka, którą autorka wydała samodzielnie. Jest to powieść z gatunku science-fiction. Władzę nad Ziemią oraz jej koloniami w kosmosie przejmuje naród Kiritian, którzy odkryli zagadkę nieśmiertelności. Forkis jest Pierwszym Dygnitarzem Galaktycznym i sprawuje władzę. Jak zawsze pojawia się i opozycja czyli ruch oporu. Pewna podporucznik postanawia, że samodzielnie pozbawi życia znienawidzonego przez niemal wszystkich hegemona. Nie są to jedne strony konfliktu. Pojawia się również człekojaguar, który poszukuje pradawnej broni, ale któż może wiedzieć po której ze stron konfliktu stanie, a może wybierze zupełnie inną stronę. Jak potoczą się losy bohaterów i kto zwycięży w tej walce? Sięgnijcie po powieść by przekonać się ...
00
Felicja

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra powieść z gatunku sci-fi i Space opery. Posiada nietypowe elementy jak parafilia. Naprawdę jest ciekawie i polecam miłośnikom gatunku. Osobom wrażliwym radzę uważać, gdyż treść momentami nie jest dla każdego. Jednak ja byłam bardzo zadowolona.
00
Mig_dalek

Nie polecam

Bianka Lipińska polskiej fantastyki.
02

Popularność




TRYLOGIA DEATH BRINGER

ONKALOT

ADRIANNA BIEŁOWIEC

WYDAWNICTWO CANIS MAJORIS

Seria: Zodiac Universum

Trylogia: Death Bringer

Copyright © Adrianna Biełowiec, 2020

Copyright © Wydawnictwo Canis Majoris, Szczecin 2020

ISBN

978-83-941896-4-8(druk)

978-83-941896-6-2(e-book)

Wydanie I 

Projekt graficzny okładki i ilustracja naokładce (przód)

Valued Creations (valuedcreations.com)

Projekt okładki

Adrianna Biełowiec

Ilustracja w książce

Marta Anna Podolska

Redakcja i korekta

Anna Nowak

Redakcja techniczna

Paweł Prusinowski

Strona autorska

facebook.com/zodiacuniversum

Stronawydawnictwa

facebook.com/wydawnictwocanismajoris

Dystrybucja: E-bookowo

Dziesięć przykazań Kiritian

1. Czcij bogów jakich chcesz i ilu chcesz, możesz nawet nie czcić żadnego.

2. Wzywaj imienia boga swego, kiedy masz potrzebę. Skoro powód się pojawił, nie robisz tego nadaremno.

3. Nie musisz uczęszczać do świątyni swojej, jeśli nie masz duchowej potrzeby. Albowiem serce człowieka jest jedyną prawdziwą siedzibą wiary.

4. Kochaj matkę swoją i ojca swego, jeśli na to zasługują.

5. Ponad wszystko szanuj życie i zdrowie swoje, jak i bliźniego swego. Nie oszczędzaj jednak wrogów i tych wszystkich, którzy chcą ci szkodzić.

6. Nie cudzołóż.

7. Kradnij, jeśli musisz.

8. Mów jedynie prawdę.

9. Nie pożądaj żony bliźniego swego. Aczkolwiek możesz używać sobie na wrogach z planet podbitych.

10. Nie szkodź w żaden sposób bliźniemu swemu. Jeśli sytuacja tego wymaga, gnęb ludy podległe.

Preludium

Anna Sandstorm przypatrywała się przez moment niewielkiej jadeitowej figurce myśliwca, następnie wyciągnęła rączkę, by popukać w marmurową podstawkę. Po chwili statuetka zniknęła w objęciach dziewczynki, zupełnie jakby była jedną z jej tautoriowych maskotek – wykonanych z bezpiecznego dla najmłodszych syntetyku – którymi uwielbiała się bawić.

– Zostaw, bo zepsujesz! To nie twoje! – huknęła Julka Croft, próbując naśladować ton głosu swojej matki.

Ania zmarszczyła nosek i zacisnęła wargi. Popatrzyła ze złością na koleżankę intensywnie zielonymi oczętami, po czym, pisnąwszy z niezadowoleniem, odwróciła się, oczywiście ani myśląc o odstawieniu nowej zabawki.

– Dawaj! – Julka wykonała gest slumsowego dziecka usiłującego ukraść bogatemu przechodniowi biżuterię, leczSandstorm sprawnie wykonała unik.

– Nniiiieeeeeeeeee! Iiiiiiiiii! – zaprotestowała.

Gdy do salonu gościnnego pana Carlosa Drunkensteina wszedł jego dziesięcioletni syn Beliar, w towarzystwie dwóch młodszych kolegów, zastał nastroszoną Julię klęczącą na dywanie i masującą kolano. Naburmuszona Ania siedziała na komodzie pod oknem i poprawiała sandał, który przesunął się, gdy wymierzyła kopniaka natrętnej koleżance. Do piersi przyciskała figurkę myśliwca.

– Debilka! – syknęła Julka. Ania w kontrze pokazała jej język.

– Ja cię... Znów oberwałaś od czterolatki! – Arek Croft zarechotał na widok sponiewieranej siostry.

– Nieprawda!

Jarret Nelson, trzeci z chłopców, pomógł jej wstać, choć dziwiło go, czemu Julka sama się nie podniesie. Nic się przecież nie stało. On ciągle bił się z kumplami i nie ryczał na podłodze, gdy ktoś mu strzelił z kapcia.

Beliar Drunkenstein zrobił sfrustrowaną minę. Podszedł do zajmującego całą frontową ścianę pancernego okna z widokiem na prywatne lotnisko ojca. Zlustrował kilka lataczy gości, którymi ci następnego dnia o świcie mieli odlecieć wraz z gospodarzem na jakąś odprawę, po czym zbliżył się do siedzącej na komodzie Sandstorm, wymachującej energicznie nogami. Uśmiechnął się przyjaźnie. Mimo że urodzony w trudnych czasach, kiedy to należący do opozycji dorośli stalezmagali się z okupującymi Zodiac Universum Kiritianami, zwanymi też Nieśmiertelnymi albo Zarażonymi, Beliara cechowała pogoda duchai otwartość. Bardzo lubił Anię. Chociaż była najmłodszą członkinią ich pięcioosobowej paczki, wykazywała się nieustępliwością i wręcz ognistym temperamentem. Zawsze stawiała na swoim, choćby miało się to zakończyć naganą niani-androidki Agaty, a nawet klapsem w tyłek. Nigdy też nie płakała. Złościła się, wyrywała, gryzła, kładła na podłogę i uderzała weń stopami z gniewu, ale nie trwoniła łez. Stanowiła całkowite przeciwieństwo wszystko wyolbrzymiającej i wiecznie poszkodowanej Julki Beksalali, panny „Wszyscy Skaczcie Wokół Mnie”.

Ania odpowiedziała chłopcu uśmiechem, tyle że wstydliwym. Spąsowiała na policzkach i wtuliła twarz w bufiasty rękaw żółtej sukienki.

– Oddasz? – Drunkenstein wyciągnął rękę. Sandstorm przytuliła mocniej jadeitowe cudeńko i wydała pomruk protestu. Niezrażony chłopiec przykucnął i uśmiechnął się ponownie. – No dobra, weź sobiena trochę. Jeśli jednak chcesz tego myśliwca na zawsze, musisz się spytać o zgodę mojego ojca, ale na pewno ci da. Wiesz, że to model prototypu?

– Co to jest plototip? – O dziwo, Ania oddała mu figurkę. Beliar wpatrzył się w nią niczym modelarz w świeżo sklejone dzieło, obracając na wszystkie strony.

– Prototyp – wyraźnie powtórzył i zaakcentował słowo – to taka nowa rzecz, którą się testuje i sprawdza, jak ona działa. A jeśli działa dobrze, to zaczyna się potem produkować więcej takich rzeczy. Tato jest konstruktorem maszyn latających i dostawcą nowych technologii dla rebeliantów, a ten tutaj myśliwiec to jego projekt. Ma mieć oznaczenie XRS-14. Za kilka lat nasze wojska będą powszechnietakimi latać.

– Ja tesz bendem latać!

Chłopiec parsknął śmiechem.

– Jesteś za mała.

– Ale jak ulosnę. Chcem być pilotem jak mój tata Kysani Callos.

– Krystian i Carlos – poprawił Beliar. Spędzając z Anną sporo czasu, postanowił, że będzie pracować nad jej wymową. Starał się też nie mówić do niej naiwnie. – Choć twój tata urodził się na planecie Calcaris w Uniwersum Wagi, ma przodków na Ziemi. To kolebka wszystkich ludzi, którzy skolonizowali Zodiac Universum. Masz polsko-amerykańskie pochodzenie z jego strony, Aniu, a azjatyckie ze strony matki Hanako. Wiesz, ja też chcę być rebelianckim pilotem. Ojciec twierdzi, że mam cechy dowódcze i jest mi pisane kierowanie dywizjonami, może nawet całą flotą. W każdym razie za parę lat będę spuszczać wpierdol Kiritianom. Ohh... – Zatkał dłonią usta i obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy androidka Agata przypadkiem nie kręci się w pobliżu. Na szczęście w salonie poza nim i Anią przebywali tylko Jarret, Arek oraz Julka, która przestała się już dąsać i teraz we trójkę wygłupiali się na kanapie, okładając poduszkami.

Sandstorm była jednak w wieku, w którym nowo usłyszane wyrazy chłonęła niczym gąbka wodę.

– Co to jest wpierdol, Beli? – zapytała niesłychanie poważnie. I nad wyraz poprawnie.

– Nie, nic. Zapomnij. – Drunkenstein żartobliwie strząsnął z jej twarz pasemko ciemnokasztanowych włosów. Dziewczynka, chichocząc, w odweciechwyciła go za blond grzywkę i uniosła ją, strosząc mu na głowie „koguta”.

– Cześć, dzieciaki. Co tam słychać u was? Dobrze się bawicie?

Pięć buziek obróciło się ku Carlosowi Drunkensteinowi, wchodzącemu do salonu w towarzystwie Krystiana, ojca Jarreta i rodziców Croftów. Za grupką rebelianckichpilotówwmaszerowała zgrabna androidka Agata, ubrana w stylowy, archaiczny, czarno-biały strój pokojówki, na głowie miała kok podtrzymywany karbowaną wstążką. Niosła tacę z salaterkami wypełnionymi galaretką.

Ania podbiegła do taty i wtuliła się w szarosrebrne spodnie jego uniformu. Beliar wykorzystał okazję i odstawił miniaturkę myśliwca na wyższą półkę szafki, by dziewczynka nie mogła jej później dosięgnąć, o ile już o niej nie zapomniała.

– Co jest, słońce? – Krystian schylił się, starł kciukiem zabrudzenie z policzka córki. Następnie przyklęknął i odsunął ją na długość ramienia, odgarnął jej z oczu naelektryzowane włosy. Przypatrywał się chwilkę dziecku, nim ponownie zabrał głos: – Posłuchaj mnie teraz uważnie. Tatuś musi dzisiaj odlecieć, chociaż mieliśmy dopiero rano, czyli za tyle godzin. – Wysunął palec wskazujący prawej ręki. – Trochę nam się zmieniły plany, ale szybko wrócę do ciebie.

– Ja chcem do mamy.

Dźwięk tych słów sprawił, że wymuszony uśmiech zgasł na twarzy pilota; z ust wyrwało się ciche westchnienie. Jego partnerkaHanako, która podczas przelotnego z nim romansu poczęła Annę, zginęła ponad roku terreński temu – jednak nie z rąk kiritiańskich hegemonów, którzy sterroryzowali większość zamieszkałych globów Drogi Mlecznej i Andromedy, lecz gnieżdżących się na planecie H14 członków sekty likanów. Jej wyznawcy wszczepiali sobie implanty imitujące wilcze ślepia, kły i pazury, albo wręcz wykorzystywali geny czczonych przez siebie drapieżników, by bardziej upodobnić się do mitycznych wilkołaków. Nie przepadali za rebeliantami, którzy osiedli się na H14 i zrobili z cichej, zapomnianej planety swoją główną bazę wypadową. Jak jednak powiedzieć o tym nieznającej norm rządzących wszechświatem czterolatce? Krystian skorzystał z najstarszej strategii w dziejach ludzkości na takie przypadki: skłamał, twierdząc, że matka odleciała i kiedyś wróci. „Wróci w czasach”, gdy Anna zrozumie sprawę bez ponoszenia psychicznych konsekwencji. Albo wkurzy się na niego za to, że oszukiwał ją przez tyle lat.

– Już ci mówiłem, że mama jest dla nas niedostępna. Podczas mojej nieobecności najlepiej ci będzie w rezydencji pana Carlosa. – Mimo zmęczenia i problemów dotyczących Kiritian, jak również mnóstwa innych spraw trapiących opozycję, Krystian starał się wyglądać pogodnie, przynajmniej w obecności córki. Uśmiechnął się krzywo, trochę rozbrajająco. – Zobacz. – Skinął brodą ku rodzeństwu Croft, które także słuchało wskazówek rodziców. – Julia i Arek również zostaną u pana Carlosa. Będzie też Jarret. I Beliar. Agata się wami zajmie, tak jak zwykle.

– Czemu nie mogem być w domu? – Ania podrapała się w nos. – Na naszej panecie?

– Bo na Calcaris nie jest zbyt bezpiecznie. W pobliżu mogą pojawić się źli Kiritianie. Postanowiliśmy z resztą rodziców, że przez jakiś czas pozostaniecie w domu Beliara.

– Na H14 tesz mogom przylecieć Kitiljanie.

– O, widzę, że ładnie zapamiętałaś nazwę planety. – Mężczyzna klepnął Anię delikatnie w policzek, co ją trochę rozchmurzyło. – H14 jest bezpieczna. Kiritianie na nią nie przylecą, bo jest tu dużo ludzi opozycji. A ci źli najeźdźcy boją się dobrych rebeliantów. – Zawsze czuł się okropnie, gdy kłamał małej jak z nut. – Zresztą nawet jakby się zjawili, Agata ich stąd wyrzuci. – Poparł swoje słowa kolejnym sztucznym uśmiechem.

– Mogem lecieć z tobom?

Krystian ostentacyjnie posmutniał.

– Niestety nie. Mamy zlot na górzystym biegunie północnym, gdzie jest bardzo zimno. Tłumaczyłem ci kiedyś, dlaczego musimy organizować spotkania za każdym razem gdzie indziej. I to jeszcze w miejscach, gdzie są zakłócenia elektromagnetyczne, na przykład w specyficznie zbudowanych górach. Pojutrze, czyli za tyle dni – rozstawił dwa palce niczym w przedkolonialnym geście pokoju – będę z powrotem. W międzyczasie Agata się wami zajmie. Lubisz Agatę, prawda?

Dziewczynka przytaknęła parę razy.

Krystian wziął córkę na ręce i mocno przytulił. Przed postawieniem na ziemi żartobliwie zwichrzył jej grzywkę nad drobnymi brwiami.

– Trzymaj się, żabo. – Odchodząc, puścił do niej oko.

Ania przyglądała się, jak tata kładzie dłonie na ramionach rodziców Julii i Arka i coś do nich mówi.

Pożegnawszy się ze swoimi pociechami, rebelianci wyszli na korytarz, gdzie odczepili kaski z klamer magnetycznych, po czym ruszyli holem ku marmurowym schodom prowadzącym na parter. Tam do grupy przyłączyły się kolejne osoby. Niebawem dziecioglądały przez okno, jak na lotnisku budzi się do życia tuzin lataczy. Niewielkie, zwrotne maszyny, najmniejsze rebelianckie jednostki o charakterze bojowym, wykonały pionowy start. Wzniosły się ku wieczornemu niebu naznaczonemu pomarańczem i czerwienią przez zachodzącą gwiazdę K'ajolom, utworzyły klucz, a chwilę później nie było już po nich śladu. Mimo że Kiritianie nie mieli pojęcia o istnieniu jednostek opozycji na pokrytej dżunglamiprzyrówniku i górami na biegunach H14 – przynajmniej tak twierdził wywiad rebeliancki – wszystkie maszyny latające włączały pola maskujące, uniemożliwiające zarówno sensoryczną, jak i skanerową identyfikację. Nie była to wprawdzieidealna ochrona przeciwko Nieśmiertelnym dysponującym najlepszą technologią w Zodiac Universum – rebelianci ukradli im ją w przeszłości, ale teraz, w roku 2936, dysponowali leciwą wersją – jednak dawała jako takie poczucie bezpieczeństwa. Dzieci nie mogły więc śledzić lotu oddalającego się klucza, który po prostu zniknął, jakby w sekundzie przebył tysiące kilometrów, wygenerowawszy tunel podprzestrzenny. Tak wyglądała najszybsza forma transportu między znacznie oddalonymi od siebie punktami w przestrzeni kosmicznej. W przeciwieństwie do bogatych Kiritian była jednak rzadko stosowana u rebeliantów zaciskających z ich powodu pasa. Sam napęd podprzestrzenny, zwany fachowo silnikiem Alcubierre'a, stworzyli kiritiańscy naukowcy z zespołu doktora Maksimusa Figama, którzy urzeczywistnilii zmodyfikowali projekt pochodzący sprzed setek lat, bo aż z końca dwudziestego wieku, gdy jedyną zamieszkaną przez ludzi planetą była Ziemia. Ten właśnie wynalazek umożliwił błyskawiczny podbój przez Nieśmiertelnych osiemnastu z dwudziestu dziewięciu skolonizowanych planet, wchodzących w skład Zodiac Universum; wcześniej ekspansjazwykłych kolonistów z Ziemi szła dłużej i oporniej.

– Proszę, częstujcie się. – Agata chrząknęła znacząco, następnie wskazała pucharki deserowe. – Croft, a cóż ty masz na nodze? Znowu się biłyście?

Zanim Ania sięgnęła po galaretkę, przyglądała się, jak ledwo wykwitły siniak na kolanie Julki znika niemiłosiernie szybko po zastosowaniu przez androidkę kleju molekularnego. Poczuła wyrzuty sumienia, że tak mocno kopnęła koleżankę.

– Dobra, smyki, teraz muszę się oddalić i sprzątnąć pokoje na górze, a wy bawcie się grzecznie w salonie. – Pokojówka schowała zbędny już medykament do przenośnej apteczki. – I proszę więcej bez bijatyk.

– A możemy chodzić po domu? – zapytał Beliar, zatrzymawszy łyżkę w połowie drogi do ust.

– Oczywiście, tylko nie idźcie do skrzydła administracyjnego ani sali odpraw. Pan Drunkenstein sobie tego nie życzy. Zresztą już o tym wiecie.

– Jasne. A w hangarze możemy się bawić?

Agata popatrzyła krzywo na chłopca, który przybrał minę niewiniątka.

– Możecie, ale macie niczego nie dotykać. I trzymajcie się z dala od dyspozytorni – dodała ostrzej.

– To jak mamy się bawić, skoro nic nie możemy dotykać? – Beliar wyszczerzył ubrudzone deserem zęby w głupawym uśmiechu.

Agata oparła pięści na biodrach.

– Beliar, nie żartuj sobie. Jesteś najstarszy, więc zajmij się należycie kolegami i koleżankami. Będę zaglądać do was co jakiś czas. Informujcie mnie przez interkom, gdybyście czegoś potrzebowali.

Pokojówka opuściła salon. Oddalała się holem, a siedząca wokół stołu piątka tkwiła w bezruchu, bacznie nasłuchując i patrząc na siebie wymownie. Gdy odgłos kroków wreszcie ucichł, chłopcy skoczyli ku drzwiom i wystawili głowy na korytarz.

– Dobra, poszła – Jarret oznajmił ochoczo.

Rzucili się w kierunku okna, by zerknąć na lądowisko, gdzie zaczęło pojawiać się coraz więcej nocnego oświetlenia, chociaż do całkowitego zachodu K'ajolom pozostało jeszcze trochę czasu. W podrównikowej strefie klimatycznej, gdzie mieściła się enklawa Carlosa Drunkensteina, panował okres późnojesienny, jednak nawet najniższe temperatury zimowe rzadko wynosiły tu mniej niż pięć stopni Celsjusza. Nielicznikręcący się polądowisku pracownicy chodzili poubierani w przewiewne uniformy robocze z nanorurek. Na wieczór wszystkie używane za dnia maszyny odstawiano do hangaru. Kolejnych lotów także nie przewidywano, ostatnimw dziennym rozkładzie był ten, w który wybrał się Carlos z załogą. Beliar dowiedział się o tym przypadkiem, podsłuchując rozmowę z wieżą kontroli lotów. Tak więc do rana powinni mieć spokój. Przynajmniej do czasu, gdy Agata nie zagoni ich do łóżek, a to nastąpi dopiero za kilka godzin.

– Jesteś pewien, Beli, że nikt nie będzie tam łaził? – Arek ruchem brody wskazał punktowiec hangaru.

– Chyba nie, przecież często się tam bawimy i nikt się nie czepia.

– Zapomniałeś o gościach z monitoringu – Jarret mruknął ponuro. – I co zrobimy z cellulą? – Miał na myśli komórkę wizyjną wielkości paznokcia, zwaną też płytką minikamery, przesyłającą wizję do kapripodu czy innego odbiornika ochrony.

– To! – Julka zaprezentowała dumnie kartkę syntetycznego papieru z bazgrołami i karykaturą Agaty, narysowaną kolorowymi kredkami. W czasach, gdy Kiritianie byli w stanie z łatwością przechwytywać komunikaty płynące przez eter,papier ponownie wrócił do łask, stał się najbezpieczniejszą formą korespondencji. Tyle że obecnie używany był masą całkowicie sztuczną, niewytwarzaną z drewna jak w czasach sprzed kolonizacji kosmosu.

– Ale głupie – prychnął Arek.

– Sam jesteś głupi!

– Dobra, chodźcie. – Beliar ruszył ku wyjściu. Przystanął w połowie pomieszczenia. – Tylko pamiętajcie, macie nikomu nic nie mówić. Julka, nie wygadasz się?

– Nie – odparła oschle dziewczynka.

– A ty, Ania?

Sandstorm energicznie zaprzeczyła ruchem głowy.

– Fajnie. Starajcie się zachowywać naturalnie. Niech dorośli myślą, że idziemy się bawić jak zwykle. Żadnego nerwowego rozglądania się na boki.

Dziecipokonały tę samą drogę co kwadrans wcześniej rodzice. Będąc już na obrzeżach płyty lądowiska, skierowały się w stronę bocznego wejścia do hangaru. Wychodzący z hali pracownik techniczny uśmiechnął się i pozdrowił je kapitańskim gestem, unosząc dłoń do skroni. Ania pomachała mu wesoło.

Dzieciaki, oczarowane opowieściami pilotów o walce wśród chmur i w przestrzeni kosmicznej przeciwko Kiritianom, często bawiły się w hangarze pomiędzy maszynami latającymi. Nigdy nie wyrządzały szkód, dlatego od pewnego czasu mogły przychodzić tu same. Beliar wykazywał się wystarczającą odpowiedzialnością, by upilnować dwójkę młodszych o dwa lata chłopców, siedmioletnią Julkę, jak i Anię. Zresztą przestronny prostokątny hangar stale był monitorowany przez cellulę, której zasięg optyczny obejmował również zacienione skrzyniami katy. A wszystko za sprawą trybu siatki wizyjnej, dzięki której mechanizm komórki był w stanie wygenerować obserwatorowi obraz znajdujący się za każdą geometrią wewnątrz hali.

Teraz jednak sprawa wyglądała inaczej. Dzieci ułożyły wcześniej konkretny plan, który niebawem zamierzały wprowadzić w życie. Dlatego trudno im było zachowywać się naturalnie.

Upewniwszy się, że są w hangarze sami, Beliar wspiął się po drabinie technicznej i przymocował drutami przed obiektywem cellulikartkę z bazgrołami Julki. Ochroniarz pracujący w monitoringu zauważył natychmiast dość nietypowy mankament, uśmiechnął się pobłażliwie i pokręcił głową, pewny, że jak zwykle chodzi o wygłupy pomysłowych maluchów. Dlatego nie przeszło mu nawet przez myśl, że zależy im na uzyskaniu cennych chwil prywatności, co może mieć katastrofalne skutki.

Minąwszy sylwetki myśliwców, transporterów i małych szturmowców, grupka podeszła do jednej z czterech stalowych płyt, gdzie stały przykryte brezentowymi płachtami prototypowe obiekty, zmontowane na podstawie projektów Carlosa Drunkensteina. Chwyciwszy oburącz za rogi materiału, wolno, jakby z namaszczeniem, Beliar zaczął zsuwać brezent na wypolerowane przez roboty sprzątające podłoże.

– Pomóżcie mi.

Z Jarretem i Arkiem wspólnymi siłami zaczęli ściągać oporny materiał z maszyny. Zaniepokojona Julia zerkała nerwowo w stronę dwóch wejść technicznych mimo zapewnień Beliara, że nikt nie będzie się przejmował ich grupą.

Pootwierali usta, kiedy ich oczom ukazał się wielki, idealnie kulisty biały obiekt.

– Raju! – szepnął Jarret. Ania powtórzyła to samo.

– To sześcioosobowy transporter desantowy – rzekł Beliar, dumny z dokonań ojca. – Nowość technologiczna, której nie znają jeszcze Kiritianie.

– Co masz na myśli? – zapytała Julka, chociaż kompletnie nie miała pojęcia, o czym mówi młody Drunkenstein. Chciała jednak pokazać usilnie, że też interesuje się techniką i wcale nie jest głupią, kolorową laleczką, jak przezywają ją koledzy.

– To, że Kiritianie nie zobaczą go na skanerach, póki nie zdobędą takiego obiektu, nie przeskanują i nie wprowadzą do swoich systemów specyfikacji. Nie bez znaczenia są też kształt i lakier.

– To, że Biała Kula jest niewykrywalna – odparł jednocześnie Croft.

– Biała Kula? – Beliar zamrugał.

– Tak ją nazwiemy. – Arek zaczął chodzić dookoła transportera, przesuwając dłonią po gładkiej, jakby kevlarowej powierzchni z wyjątkiem krawędzi, skąd wysuwały się drzwiczki kabiny. – Nie widzę, by miała jakieś numery. Trzeba ją ochrzcić.

– Nazwa Biała Kula jest w porządku – powiedziała Julia. – Możemy już iść? Agata nas zabije, jeśli tu przyjdzie. Będziemy mieli roczny szlaban. Ej, co robicie?!

Chłopcy nie zwracali uwagi na protestującą dziewczynkę, która w dodatku ostentacyjnie tupnęła nogą. Popatrzyli po sobie chytrze i natychmiast pognali do dyspozytorni. Beliar aktywował panel kontrolny i użył go do otworzenia przypominających płatek kwiatu drzwiczek Białej Kuli. Te unosiły się bezdźwięcznie, aż wskazały dolną krawędzią grodź wylotową stropu.

Chwilę później podnieceni chłopcy równocześnie starali się wejść do wnętrza maszyny.

– Ja pierwszy! – huknął Arek.

– Nie ma mowy! – zawołał Jarret, uciskany w plecy przez napierającego Beliara.

– Uspokójcie się w końcu! – Julia chwyciła brata za koszulę, próbowała utrzymać w miejscu, jednak bezskutecznie. Razem z Anią zajrzały niepewnie do oświetlonego na błękitno wnętrza Białej Kuli. Zadowoleni chłopcy zdążyli się już rozgościć w trzech z sześciu rozlokowanych promieniście, gładkich niczym obudowa transportera fotelach. Nałożyli nawet toporne natorśniki ochronne. Z wnęki pośrodku posadzki wysunął się automatycznie walcowaty panel sterowania.

– Właźcie, jest fajnie – zachęcał Jarret dziewczynki.

Pomimo dezaprobaty Julki, ciągłego wybrzydzania i straszenia Agatą, Ania weszła do środka. Zajęła miejsce po prawej stronie Beliara i uśmiechnęła się, przygryzając dolną wargę.

– Masz się nie wypaplać, jasne? – rzekł Arek. – Bo dostaniesz w zęby.

– Nie powiem! – Sandstorm obdarowała go kosym spojrzeniem, nad którym ciasno zbiegły się drobniutkie brwi, a czoło przecięła zmarszczka. Croft omal nie roześmiał się na ten widok, bo Ania skojarzyła mu się z wkurzonym chomikiem.

Beliar nasunął natorśnik na jej drobne ciało, prawie równie wielki jak ona.

– Teraz ty – zwrócił się do drugiej z dziewczynek, nadal stojącej z nadąsaną miną przy wejściu. – Daj spokój... Jak wszyscy, to wszyscy.

Julia w końcu dała się namówić i weszła do maszyny. Drunkenstein zasunął drzwiczki przy pomocy podświetlonej płytki sterowniczej; kadłub transportera uszczelnił się hermetycznie. Dzieci szybko wpadły w błogi nastrój, nawet Julia. Udawały, że lecą z jednej planety na drugą.

W pewnej chwili w błękitnych oczachArka pojawiły się figlarne iskierki.

– A Biała Kula lata samodzielnie jak patrolowiec, czy tylko wypada z desantowców? – zapytał Beliara.

– Lata, a co?

– Może ją wypróbujemy?! – zagrzmiał wesoło Croft.

– Ej, dobra! – Twarz Jarreta rozpromieniła się niczym młoda gwiazda.

– Wiecie co. Właściwie, czemu nie? – Beliar uśmiechnął się jak diablątko.

– Głupi jesteście! – fuknęła Julka. – Nie umiemy przecież pilotować! Zabijemy się! Dostaniemy lanie! Ja nie chcę!

– Jeśli się zabijemy, to nie dostaniemy. Trupów nie biją. – Jarret zamierzał palnąć koleżankę w czoło, jednak nie sięgnął przytrzymywany natorśnikiem. Ania zachichotała.

– Ja umiem prowadzić – oznajmił poważnie Beliar. – Kilka razy latałem z ojcem na patrole, pozwalał mi nawet pilotować. A system nawigacyjny Białej Kuli niewiele się różni od obecnie używanych w jednostkach desantowych. Patrz, Julka – wysunął rękę w kierunku panelu kontrolnego. – Wszystko wygląda niby skomplikowanie, ale to czysta automatyka. Wprowadzasz tylko dotykiem namiary liczbowe w to seledynowe pole: numer planety, sektor, kwadrat sektora i punkt docelowy, a SI transportera bezpiecznie cię tam przenosi, chyba że przejdziesz na sterowanie ręczne. I tyle. Łatwizna. Wrócić też będę umiał, znam namiary rezydencji ojca na pamięć.

– A jaki numer ma H14? – zapytał Arek.

– Sześć. – Beliar wystukał pierwszą liczbę. Zerknął na Anię i uśmiechnął się promiennie. – Chcesz lecieć na wycieczkę?

– Pewnie! – dziewczynka zawołała z entuzjazmem.

– Rodzice nas zabiją – mruknęła płaczliwie Julka. Opuściła głowę tak, że kaskada falowanych blond włosów całkowicie zasłoniła jej twarz.

– Jak nie chcesz, możesz nie lecieć, tchórzliwa lalko. – Na twarzy Arka zagościł złośliwy uśmiech. – Idź się bawić misiami i klockami.

– Nie jestem lalką! – Czupryna Julii wściekle poleciała do góry. Jarret zląkł się koleżanki, bo przez moment wyglądała niczym wkurzona Agata, która świetnie symulowała ludzkie emocje.

– Zatem postanowionedemokratyczną większością głosów. – Beliar uniósł pięść, stuknął nią w dłonie kolegów. Wprowadził do systemu czwórkę. Podobno stanowiła namiar na dżunglę tropikalną gęsto porastającą cały równik. Pomysł wycieczki do egzotycznego lasu, gdzie można było zobaczyć fantazyjne i kolorowe rośliny jak w oranżerii Carlosa, wydał się całkiem dobry. Co wpisać dalej – nie miał pojęcia. Pozwolił więc działać Arkowi i Jarretowi, którzy wybrali piątkę i ósemkę. Co za różnica, w jakim miejscu wylądują w puszczy? Każda okolica będzie wspaniała.

– Dokąd w ogóle lecimy? – zainteresowała się Julia.

– Chuj wie – wypalił Arek. Beliar żachnął się, przeniósł wymowne spojrzenie na Anię.

– Powiem mamie, że przeklinasz! – wybuchła Croft.

– Ej, co się czepiasz, siostruniu! Matka ciągle tak mówi, jak czegoś nie wie, więc to chyba nie jest nic złego.

– Dobra, teraz cicho. – Beliar uderzeniem pięści aktywował procedurę startu.

Czując wibracje i słysząc narastający szum budzącego się do życia silnika, Julia napięła wszystkie mięśnie. Zacisnęła zęby, a dłońmi złapała mocno natorśnik, aż rozbolały ją nadgarstki.

– Wszyscy umrzemy, wszyscy umrzemy, wszyscy umrzemy...

– Raz się ponoć żyje, nie? – rzucił wesoło Jarret.

– Nie wolno przecież odlatywać, tak bez mówienia nikomu... Agataaaa! Maaaamooooo!

Aniamilczała. Podobnie jak reszta była poruszona pierwszymi wrażeniami lotniczymi bez udziału dorosłych. Poczuła gwałtowny napływ adrenaliny, gdy przez maszynę zaczęły przechodzić regularne drgania. Udzielał się jej też entuzjazm kolegów, którzy śmiali się coraz głośniej, gwizdali i przedrzeźniali spanikowaną Julkę. Sandstorm nie bała się absolutnie, wręcz przeciwnie – była zadowolona z faktu, że niebawem spotka ich fantastyczna przygoda, nawet jeśli oznaczała złamanie wszystkich zasad bezpieczeństwa, wbijanych im nachalnie do głów przez starszych.

Wyposażona w silnik antygrawitacyjny Biała Kula zaczęła, wolno i miękko, unosić się skosemku jednej ze sztolni wentylacyjnych, zamykanych jedynie przy zagrożeniach czy złych warunkach atmosferycznych. Tak mały obiekt nie wymagał otwierania całej śluzy.

Dzieci umilkły. Patrzyły po sobie wystraszone, słysząc stłumiony, hipnotyzujący skowyt gongów, które włączały się za każdym razem, gdy coś opuszczało hangar. Kompletnie o tym zapomniały. Niktjednak nie próbował zatrzymać Białej Kuli, wszystko działo się zbyt prędko, a młodzi podróżni bez problemu znaleźli się na zewnątrz.

Beliarowi, który mniej więcej pojął działanie panelu kontrolnego, udało się uruchomić termowizyjny skaner terenu. Wraz z Arkiem przypatrywali się, jak ktoś wybiega z rezydencji Drunkensteinów, gdy maszyna wisiała już wysoko nad lądowiskiem. Błękitno-zielony kolor trybu wskazywał, że musiał to być android. Ludzie mieli barwy w spektrum żółci aż po czerwień, w zależności od temperatury ciała, działania promieniowania czy natężenia emocji.

– Agata! – chłopcy zawołali równocześnie. W małej prywatnej jednostce rebelianckiej pracował tylko jeden android.

Termalny obraz otoczenia zmienił się natychmiast, maszyna wystrzeliła bowiemprzez siebie. Pojawiły się chaotyczne odczyty, gdy toczyła się w chmurach niczym rzucona kula kręglowa – jak zapanować nad rotacją, Beliar jeszcze nie ogarnął. Na ekranie co chwilę wyświetlały się nic nieznaczące dla osób niewyszkolonych w interpretacji obrazów lotniczych plamy, słupki i zygzaki. Termowizja wskazywała na brak żywej duszy w promieniu wielu kilometrów.

– Zaraz ktoś za nami poleci i sprowadzi do bazy – powiedział Arek. – Trochę się boję.

Drunkenstein odpowiedział pytaniem:

– Pamiętasz, co mój ojciec powtarzał w kółko na temat bezpieczeństwa? Pierwsza zasada, jakiej powinien przestrzegać każdy rebeliant, kierujący statkiem czy okrętem?

– By startować dopiero wtedy, gdy będziemy mieć pewność, że nie wykryje nas elektronika wroga?

– To też. A ta ważniejsza kwestia?

– No, nie wiem.

– Przestrzegał, żeby zawsze aktywować wokół kadłuba ekran ochronny. Właśnie to zrobiłem. Dla ludzkich oczu jesteśmy niewidzialni, tak samo jak dla prawie wszystkich typów skanerów. Ostatnia kwestia dotyczy oczywiście Kiritian. Koewolucyjnie ciągle są przed nami o krok.

– O, matko... Skąd ty tyle wiesz i znasz takie dziwne słowa? – Julia zapytała z przekąsem, lecz w duchu podziwiała bystrość Beliara. Czasem zdarzało jej się złościć, gdy kompletnie nic nie rozumiała z erudycjikolegów.

Drunkenstein uśmiechnął się pogodnie.

– Interesuję się tym. Zresztą chcę iść śladami ojca, muszę się więc sporo uczyć.

Ania, jako córka rebelianta, wielokrotnie pokonywała statkami powietrznymi spore odległości, parę razy była też w kosmosie. Ale z tak ekstremalnym lotem miała do czynienia po raz pierwszy w swym krótkim życiu. Z doznawanych wrażeń zrobiło jej się gorąco. Zaczęła czuć, że jej żołądek wyprawia dziwne rzeczy. Na czole pojawiły się kropelki potu, bynajmniej niespowodowane temperaturą doskonale klimatyzowanej kabiny. Dziewczynka zrobiła zeza, wysunęła zaśliniony język. Spostrzegła, że twarze kolegów są blade, natomiast Jarret był wręcz zielony. Każde z nich wyglądało jak po wypiciu „mającego dużo zdrowia i witamin” napoju energetycznego Agaty.

Szybko zrobiło im się niedobrze, równie szybko stracili rachubę w pozbawionym okien transporterze, gdzie jest niebo, a gdzie ziemia. Wszystko kręciło się potwornie. Pojazd gnał tak bardzo, zmieniając prędkość, że trudno było unieść rękę czy nogę. Nie tak sobie to wszystko wyobrażali!

Julka pierwsza opróżniła zawartość żołądka, zapoczątkowując reakcję łańcuchową. Nie minęło kilka minut, a cała kabina, łącznie z pasażerami, pokryta była resztkami posiłków z ostatnich kilku godzin.

– Łeeeee. Jarret, kurna, narzygałeś na mnie! – Beliarowiudałosię otrzepać opaskudzone nadgarstki. Zapach stał się nie do zniesienia, a oczyszczacz powietrza pracował zbyt wolno jak na jegogust. Ledwo udało mu się powstrzymać od zwymiotowania po raz kolejny.

Brawurowy lot skończył się równie szybko, jak się zaczął. Biała Kula zwalniała stopniowo, a gdy osiągnęła zerową prędkość, zaczęła opadać łagodnie na wybrany przez autopilota grunt.

Beliar włączył niepełne oświetlenie w kabinie, świadomie pomijając płatowiec (tak od stuleci określano kadłub albo pancerz dowolnej maszyny latającej – to, co widział z zewnątrz obserwator). Nie wiedział, gdzie wylądowali i jak zostaną tu przyjęci. Jeśli w jakiejś pokątnej melinie likanów, mogą przypłacić to nawet życiem, gdy ludzie-wilki zauważą transporter świecący niczym któryś z dwóch księżyców H14. Młody Drunkenstein po raz pierwszy uświadomił sobie, że dotyczące bezpieczeństwa wykłady ojca, często nazbyt nudne, jednak się przydają w praktyce.

Drzwiczki uniosły się, wpuszczając do środka duszne powietrze przesycone intensywnym zapachem wilgotnych roślin. Wysunęły się schodki. Pająkowate nanity uprzątnęły organiczne nieczystości, po czym zajęły się dziecięcymi ubraniami, szybko przywracając im świeżość. Wewnątrz zaczął rozchodzić się kojący aromat lawendy, który mieszał się z napływającą wonią równikowego lasu. Gumowo-kevlarowe natorśniki uniosły się równocześnie.

Zaciekawionedzieci zbliżyły się do owalnego wyjścia i zaczęły niepewnie oglądać otoczenie. Przez długie chwile żadne nie było w stanie wydukać słowa. Popatrzyły po sobie, obdarowując się zaskoczonymi minami, by znów zaczepić spojrzenia na równikowych cudach.

Na zewnątrz panowała gorąca, tropikalna noc. Miriady gwiazd, dwa księżyce oraz brązowa, skalista planeta z sąsiedztwa dawały wystarczającą ilość światła, by oczy mogły wyłapać detale najbliższego otoczenia. Puszcza ukształtowana terraformingiem parę setek lat temu, wolna od drapieżników, była dla dzieci czymś niezwykłym i fascynującym. Intensywny, słodkawy zapach kwiatów wydawał się przytłaczający. Po wielkich liściach pełzały jaszczurki kilku gatunków. Na ich wielobarwnych grzbietach kłębiły się różnokształtne wyrostki o fluorescencyjnym poblasku. Nad rosnącymi najbliżej Białej Kuli sagowcami i paprociami unosiły się robaczki świętojańskie. W pobliżu słychać było plusk wody i rechotanie żab.

Zabrana człekojaguarom Chulimal i przemianowana na H14 okazała się wybawieniem dla ekip terraformingowych, odpowiedzialnych za przygotowywanie ciał niebieskich dla napływających z kosmosu migrantów, pragnących nowego życia i przestrzeni. W roku2307tysiące ludzi zamieszkało w pierwszej pozaziemskiej kolonii na Marsie, od tego czasu akceleracja rozwoju technologii ogólnej niesłychanie zwolniła. Wiele rzeczy ułatwiających egzystencję przetrwało przez stulecia w niezmienionej formie, skoro działały i się sprawdzały. Za to silnie ruszył do przodu przemysł kosmiczny, głównie dotyczący napędów najpierw międzyplanetarnych, potem międzygwiezdnych, branża uzbrojeniowa oraz terraformingu serwowanego przez kilka firm, z których największa należała do potomków Elona Muska. Ostatni proces trwał od kilkudziesięciu do kilkuset lat, zależnie od warunków panujących na księżycach lub planetach typu ziemskiego, bo tylko takie obiekty znajdowały się w ramach rozpatrywania kolonialnego. Musiały być podobne do Błękitnej Planety, zwłaszcza pod względem grawitacji, gęstości i wielkości, terraforming wówczas wychodził taniej, a nierazokazywał się potrzebny w szczątkowej formie. Po dokładnym zbadaniu globu bądź satelity w pierwszym etapie zmianrozkładano sieć niebosiężnych syntezatorów atmosfery, które w skomplikowanych procesach syntezy lub przetwarzania pierwiastków zmieniały tę aktualnie istniejącą albo tworzyły nową. Następnie przekształcano i wzbogacano ziemię w pierwiastki odpowiednie do uprawy roli, tworzono zbiorniki wodne w reakcjach chemicznych lub korzystano z wody zgromadzonej w trzewiach planety, jeśli znajdowała się w możliwej do przetworzenia formie. Na koniec sprowadzano zwierzęta i rośliny pochodzące z Ziemi, modyfikanty albo krzyżówki, wedle upodobań i potrzeb kolonistów. Stąd się wzięła norma, że na skolonizowanych planetach występowały te same gatunki, choć nie wszędzie je osadzano, jak w przypadku miejsc wykorzystywanych do testowania broni. Chulimal okazała się jednak wyjątkiem. Grupy terraformingowe zaoszczędziły wiele uinali, będących oficjalną walutą uniwersów wprowadzoną przez imperium, gdyż wykształciły się tu organizmyzbliżone do ziemskich, a przeobrażanie planety polegało praktycznie na lekkiej korekcie składu atmosfery. Zmiana wydawała się mała, niemniej spowodowała wymarcie wielu rodzimych gatunków H14, które, co zszokowało naukowców i pozostało nierozwiązaną zagadką, miały wspólne geny z ziemskimi organizmami! Sami Onkaloci mieli ponad sześćdziesiąt procent genów wspólnych z ludźmi. Nisze biologiczne zastąpiły jednak sprowadzone osobniki, które zadomowiły się idealnie w nowych warunkach. Z czasem autochtoni i gatunki obce weszły w interakcje, a po kilku stuleciach uzyskały zdolność krzyżowania się. Trwające wieki zależności, głównie konkurencja i mutualizm, doprowadziły do utrwalenia na Chulimal nowych ekosystemów, które z kolei wzbogaciły glebę w cenne pierwiastki, a powietrze zaopatrywały w tlen w ilościach dobrych dla ludzi, przez co syntezatory atmosfery zostały wyłączone, zdemontowane i wywiezione promami w kosmos.

– Raju – Jarret przerwał milczenie.

– No, raj to idealne słowo – skomentował Drunkenstein.

– Jakie to piękne! – Choć była przeciwna wyprawie, Julka pierwsza opuściła kabinę i wspięła się na omszony głaz nieopodal niewielkiego stawu.

– Julka, zaczekaj! – Beliar natychmiast znalazł się przy niej. Po chwili wszystkie dzieci próbowały przeniknąć wzrokiem zarośla, stojąc na szczycie skały.

– Czy tu jest bezpiecznie? – Jarret przykucnął. Uśmiechnął się, gdy trącony przez niego palcem bioluminescencyjny grzyb rozbłysnął czerwienią i zaczął wydzielać z kostropatej grzybni okropny zapach. – Łał, niezłe.

– Jesteśmy na równiku, Beli? – Arek odpędzał dłońmi latające zarodniki.

Przyglądający się zwartej dżungli i gęstym koronom drzew Drunkenstein nie odpowiedział od razu. Chwycił dłoń Anny. Drugą ręką zapalił podobną do słupa soli świetlówkę solarną, zabraną ze schowka transportera. Ustawił intensywność blasku tak, by mieli dodatkowe źródło światła i jednocześnie pozostali niewidoczni dla teoretycznego obserwatora, znajdującego się daleko od ich miejsca pobytu.

– Chyba tak.

– No to mamy przechlapane, jak wrócimy do bazy – powiedział Arek, jednak głosem osoby w pełni usatysfakcjonowanej, jakby nie obchodziły go konsekwencje zakazanej podróży.

– Dlaczego? – Beliar się rozpromienił. – Może i będzie opiernicz, ale Biała Kula została przetestowana.

– Ty masz przechlapane! – Jarret zepchnął Arkadiuszaze śliskiej krawędzi głazu. Zaskoczony chłopiec wpadł do stawu, krzycząc i wywijając rękami. Ku jegouldze woda okazała się ciepła. Wylegujące się na liściach nawodnych i pływających pniach stworzenia powskakiwały do zbiornika.

Nie minęło kilka oddechów, a Jarret także wylądował w wodzie, wciągnięty za nogawkę przez Arka. Pozostała trójka zeskoczyła z głazu i zbliżyła się do brzegu zbiornika.

– Jesteście normalni?! Tu mogą być pijawki! I aligatory! I piranie! – Wymachując piąstkami, Julka wymyślała coraz to dziwaczniejsze istoty, mogące zamieszkiwać ów malutki stawik. Cofnęła się, by fruwające wszędzie krople i błoto nie wylądowały na jej nowych spodniach. Chęć ochrony odzienia przed zabrudzeniem nie powiodła się jednak, gdyż Beliar, który wetknął podstawę świetlówki w piach wykrotu, naparł ręką na plecy Julii, aż ta poleciała do wody, wrzeszcząc przeraźliwie.

Drunkenstein, wciąż trzymając dłoń rozchichotanej Ani, wskoczył razem z nią do stawu, głośno krzycząc: „Juhu!”.

Aligatory, piranie i pijawki – oraz bardziej fantastyczne stworzenia – nie zaatakowały psotnych kąpielowiczów. Przytrzymywana przez Nelsona Julka piszczała i szamotała się jak w szponach drapieżnika, gdy targany spazmami śmiechu Arek próbował położyć na jej głowie wielką ropuchę. Dziewczynka wyrwała się wreszcie, wybiegła z impetem ze stawu i puściła pędem przez dżunglę, byle uniknąć kolejnego spotkania ze wstrętnym, oślizłym płazem. Po drodze roztrącała ramionami wielkie liście i pnącza grube jak ludzki nadgarstek.

Trucht szybko przemienił się w bieg rozradowanego dziecka, które pierwszy raz w życiu świetnie się bawi bez obecności opiekunów. Po paru minutach przez las gnała już rozbrykana piątka. Straszyła świecące owady, wyrzucała w powietrze wiatropylne nasiona, zjeżdżała na pupach ze śliskich zboczy, bawiła się w berka pomiędzy potężnymi pniami drzew.

Niebawem dotarli na podmokłą polanę ograniczoną z jednej strony ścianą dżungli, z drugiej przechodzącą w łyse wzniesienie. Uwagę Julki i Ani przykuły zbiorowiska drobnych kwiatów o długich łodygach, rozsiane po całej okolicy. Chłopcy zaczęli bawić się w zapasy i podskoki na falującym dywanie torfowiska.

Zadyszany, ubłocony Beliar, pewny, że dziewczynki zajęte są robieniem wianków, czym zajmowały się jeszcze kilka chwil wcześniej, nie zwrócił większej uwagi na Anię obserwującą coś ze szczytu łagodnego wzgórza. Pewnie zobaczyła kolejną ciekawą rzecz, której dotąd nie widziała, pomyślał, zerkając na nią przelotem. Tajemniczym obiektem obserwacji zainteresował się dopiero wówczas, gdy do Ani zbliżyła się Julka i teraz obie, stojąc nieruchomo, gapiły się na coś z przejęciem.

– Co robicie? – Podszedł do nich, strzepując z siebie resztki pnączy i nitki mchu. Arek i Jarret również doprowadzili się jako tako do porządku i podążyli za kolegą.

Julka niepotrzebnie wskazała palcem tajemnicze ogniska, płonące setki metrów dalej, w wolnej od drzew enklawie puszczy. Miały dziwne barwy niczym błędne ogniki.

– Mówiłeś, że nikogo tu nie będzie – Jarret skierował słowa do Drunkensteina.

– No, bo nie powinno być. – Beliar patrzył nieufnie na ogniska. – Tato mówił, że H14 należy głównie do rebeliantów, reszta to apolitycznaludność cywilna, czyli rolnicy skupiający się w ciepłych strefach, hodujący przeważnie kukurydzę i trzcinę cukrową, oraz mieszkańcy osiedli górniczych, którzy w kopalniach wydobywają minerały pochodzenia wulkanicznego. Twierdził, że na równiku nikt nie przebywa na stałe, bo nie da się tu nic wyhodować ani znaleźć cennego w ziemi.

– A może to są te... no... odłamy jakieś? – wtrąciła Julia. – Odludkowie?

– Jacy odludkowie, mówi się odludki – poprawił Arek.

– Nie mam pojęcia. – Drunkenstein wzruszył ramionami. Myślał nad czymś przez chwilę. – Wiecie co? Możemy właściwie to sprawdzić.

– Zgłupiałeś?! A jeśli tam są potwory? Albo likanie?! – Starsza dziewczynka wzdrygnęła się na samą myśl o bestialskich ludziach-wilkach, według Agaty porywających niegrzeczne dzieci. Dorosłych zresztą też, bo tak zginęła rodzicielka Ani – choć wprawdzie nikt tego nie widział.

– Diabły nie istnieją, a likanów nie ma w tym rejonie planety.

Julia nie dawała za wygraną:

– Agata powiedziała, że diabły istnieją. Mama też tak mówi!

– Bo twoja mama jest głupia – przedrzeźniał ją Jarret, naśladując jej nerwowe ruchy.

– Sam jesteś głupi – warknął Arek.

– Przestańcie. – Beliar postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Podniósł z ziemi długi drąg i chwycił go niczym kostur. – Kto jest za tym, żeby sprawdzić te ogniska? To może być przydatna informacja dla naszych rodziców. Ja jestem na tak. – Uderzył końcem kija w grunt.

Jarret pierwszy uniósł rękę, niepewnie spoglądając na Arka. Kolega prawie od razu zrobił to samo. Ania także uniosła ramię, chociaż nie miała pojęcia, o co chodzi.

– Mamy cztery do jednego, czyli idziemy. – Drunkenstein podał dłoń młodszej koleżance. – Julka, złap Anię za drugą rękę. Od teraz wszyscy ani słowa.

Croft wykonała polecenie, tym razem nie przeciwstawiając się w żaden sposób.

Ruszyli gęsiego w stronę doliny, lawirując między pniami drzew i wysoką roślinnością podszycia. Im bardziej się zbliżali do pełgających na wietrze ognisk, tym szli wolniej i ostrożniej, bacznie lustrując otoczenie. Nie zauważyli niczego niepokojącego, żadnych pojazdów naziemnych ani latających. Także ludzi.

W pobliże źródeł światła dotarlibezpiecznieniecały kwadrans później. Drunkenstein wyłączył wspólnie trzymaną z Anią świetlówkę, złożył ją przyciśnięciem guzika i wcisnął do kieszeni spodni. Okazało się, że targany wiatrem ogień o nienaturalnym odcieniu turkusu i błękitu nie pochodził z ognisk, lecz unosił się z porfirowych mis zatkniętych na stojakach. Obrzeżały oneprymitywną kamienną drogę. Beliar widział podobną w holobooku Julki o pradawnych, technolitycznych kulturach Ziemi. Ta staroć również musiała należeć do zamierzchłych czasów, bo teraz nikt takich nie budował, chyba że w prywatnych ogrodach czy centrach rozrywki, lecz prawdopodobnie była to pozostałość po wytępionych Onkalotach. Alejaciągnęła się ku szerokim, wyszczerbionym schodom, które kończyły się podestem przed frontową elewacją monstrualnych ruin. Dzieci skupiły się w ciasną grupkę za plecami Beliara. Jarret głośno przełknął ślinę. Arek chciał coś powiedzieć, nabrał powietrza, jednak z jego ust wydobyło się niezrozumiałe rzężenie. Julia mocniej chwyciła dłoń Ani. Dziewczynka natomiast przymrużyła oczy i patrzyła z zaciekawieniem na dziwną, rozpadającą się budowlę z kamiennych bloków, stopniowo pochłanianą przez dżunglę, w kwadratową paszczę portalu prowadzącą do mrocznego, tajemniczego wnętrza.

– Co to jest? – Julia nie mogła oderwać spojrzenia od fascynującego, ale i strasznego widoku.

– Jakaś stara świątynia, nie mam pojęcia – odrzekł szeptem Beliar.

Puściwszy dłoń Anny, Croft dotknęła jegoramienia.

– Może nie powinniśmy tam wchodzić... Lepiej wracajmy... Odlećmy stąd! Nie dziwi cię, że wokół pali się ogień? Ktoś tu musi mieszkać.

Beliar odwrócił się do dziewczyny.

– Spokojnie, przecież nic się nie dzieje. Ustalimy, kto tam jest i zaraz wracamy. Słowo. Musimy się tego dowiedzieć.

– Czy ja wiem? – Arek przeczesał niespokojnie dłonią włosy, zacisnął palce na karku.

Drunkenstein podszedł do najbliższego stojaka z piaskowoszarego kamienia, wspiął się na podsunięty butem głaz. Zamiast gałęzi i łatwopalnych grzybów, które miał nadzieję zobaczyć we wklęsłej misie, znalazł czarny generatorek sztucznego ognia wielkości chrząszcza. Niepewnie wsunął palec w płomień. Okazało się, że jest on rodzajem oświetlenia, które daje jedynie światło, ale nie ciepło. Chłopak uzmysłowił sobie nagle pewną niepokojącą rzecz, przyglądając się pozostałym płomieniom buzującym w ordynkach po obu stronach drogi. Taki zimny, kolorowy ogień wymyślili...

– Kiritianie – szepnął do siebie.

Wyłączywszy płomień, schował generatorek do kieszeni izeskoczył z głazu. Grupa rozluźniła się, widząc sztuczny uśmiech naobliczuswojego przywódcy. Drunkensteinrozważał, czy dobrze postąpi, jeśli powie o swoim odkryciu. Od małego był przestrzegany przed Kiritianami i ich okrucieństwem, jednak, szczerze mówiąc, absolutnie się ich nie bał. Wystarczająco dobrze znał już życie, by wiedzieć, że rodzice kochają straszyć swoje nieposłuszne pociechy najeźdźcami z kosmosu i potworami, a tego typu historyjki najzwyczajniej są wyssane z palca. Teraz jednak, stojąc pośrodku mrocznej dżungli, setki kilometrów od strzeżonej bazy Carlosa, przed obliczem przytłaczającej rozmiarami budowli wzniesionej łapami obcych, zaczął odczuwać irracjonalny niepokój. Patrząc, jak czwórka podopiecznych chodzi po kamiennym dziedzińcu i przygląda się z fascynacją obsydianowymposągom przedstawiającym wielkie, antropomorficzne, wojowniczekoty, Beliarzdecydował, że będzie trzymać język za zębami. Powie, ale później. A może i nie. Najpierw powinien dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, którzy pozostawili ten ogień (może nie są złoczyńcami ani złodziejami, skoro tak jasno rozświetlili dziedziniec przed ruinami, że widać go na kilometry?), nawet jeśli po powrocie do bazy zamiast pochwały otrzyma porządne lanie i roczny szlaban na przyjemności.

– Chodźmy – ponaglił resztę. Widząc, że koledzy nie ruszają się z miejsca, poszedł zbadać obiekty ich zainteresowania. Obszedł cokół z niesamowitym posągiem przypominającym wysokiego na kilka metrów Onkalota, trzymającego w pazurzastejłapie tarczę, a w drugiej przyozdobiony piórami oszczep. Postać utrwalono w chwili agresywnego ataku.

– Boisz się? – Drunkenstein zwrócił się do Ani.

Wpatrująca się w ziejący czernią portyk Sandstorm przecząco pokręciła głową.

– Nie martw się, jakby co, obronię was.

– Jasne, masz dopiero dziesięć lat – odparła Julka. – Nawet nie jesteś uzbrojony.

Beliar ścisnął mocniej drąg. Croft krzywo spojrzała naniego, z miną typu „pewnie, obronisz nas starym badylem”.

– Tym razem moja głupia siostra ma rację. – Arek cofnął się, jakby zobaczył coś niepokojącego u szczytu schodów. – Chodźmy stąd lepiej. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.

Drunkenstein westchnął nerwowo.

– Ogarnijcie się, ludzie! Nic nam się nie stanie. Wejdziemy cicho do środka, popatrzymy i zaraz wracamy. Gdyby były tu jakieś warty, drony, orby czy inne czujniki, już dawno by nas zauważono. Musimy koniecznie sprawdzić, co się dzieje. Rozumiecie? To bardzo ważne!

Arek kopnął przypadkowy kamień i wcisnął ręce w kieszenie spodni; Jarret przytaknął, ale jakoś niechętnie. Grupa z ociąganiem ruszyła w kierunku wejścia do budowli.

Szli blisko siebie. Wyminęli wymoszczony korzeniami, wyschnięty i popękany basen. Pokonali placyk zawalony zniszczonymi kolumnami i wspięli się po kamiennych stopniach, trzymając się ich lewej strony, gdyż druga była mocno zdezelowana i opanowana przez porosty. Przystanęli przed wejściem do ciemnego korytarza. Beliar ponownie zapalił rozłożoną automatycznie świetlówkę, odsunął drągiem zwisające ze stropu pajęczyny i, chociaż ogarnął go nagły strach, gdy spojrzał w mroczną gardziel przed sobą, ruszył powoli. Reszta podążyła gęsiego za niepewnie stąpającym przewodnikiem.

Lęk ustępował jednak, gdy chłopak oswajał się z otoczeniem. Zbudowane z idealnie równych kamiennych bloków przejście zaczęło się powiększać, a po paru minutach marszu było już na tyle szerokie i wysokie, by mógł nim przejechać czołg. Ze ścian sterczały zardzewiałe jarzma, brakowało w nich polan, ale korytarz oświetlały samoprzylepne solarówki. W słabym błękitnym blasku dało się zobaczyć naścienne reliefy przedstawiające te same humanoidalne koty, których kamienne podobizny strzegły dziedzińca.

Korytarz rozwidlił się. Postanowili iść w lewo. Niebawem oczom grupki ukazały się cztery przejścia ciągnące się w różnych kierunkach. Beliar wybrał najszersze, którym niebawem dotarli do pustej i niezbyt dużej komnaty. Za wyszczerbionym otworem drzwiowym po drugiej stronie pomieszczenia dało się dostrzec dalszy kompleks: halę, a w niej schody i przejścia oświetlone bielą. Chłopiec doszedł do wniosku, że przekroczyli próg jakiegoś starożytnego sanktuarium zapomnianego przez ludzkość.

Stojące pośrodku pomieszczenia dzieci zamarły, usłyszawszy głosy dochodzące z niedaleka. Spanikowane, wystrzeliły przed siebie i przywarły do zacienionej filarami ściany. Beliar wyłączył świetlówkę. Przyłożył palec do ust, spoglądając na resztę.

W świątyni zrobiło się cicho jak w grobie.

Dzieci czekały. Każde bało się poruszyć.

Oddychając niespokojnie, Julka niechcący ukruszyła łokciem kamień, który spadł i z łoskotem potoczył się kawałek. Arek zamknął oczy, przeklął w duchu głupotę siostry.

– Jesteś tam, kapraluDarkorisie? – zagrzmiał potężny męski głos. Obcy mówił w języku kiritiańskim, oficjalnym na większości planet Zodiac Universum.Wywodził się z niegdyś powszechnego na Ziemi angloamerykańskiego, lecz wiele słów zostało zapożyczonych z mowy Onkalotów. Przybysz miał jednak dziwny akcent, przez co trudno go było zrozumieć. Dodatkowo dźwięki tłumiła maska hełmowa, nadającsłowom syntetycznego, radiowego brzmienia.

Najbliższy korytarz wypełnił się pobrzękującym metalicznie odgłosem kroków kilku opancerzonych osób.

– O w mordę, żołnierze. – Jarret odwrócił się raptownie i wpadł na Arka, mocno uderzając go w nos. Croft omal nie krzyknął z bólu.

– Szybko, musimy się lepiej ukryć. – Beliar popchnął chłopców przez siebie i szarpnął Anię za rękę. Julka nie potrzebowała zachęty, by podążać za uciekającymi.

Wpadli do niewielkiej sali z kolumnami i pustymi cokołami, gdzie w obsydianowych misach paliły się kolorowe ognie o małych płomieniach. Na końcu majaczyło przejście pozbawione drzwi. Od podestu odchodziły dwa rzędy krótkich, zawijanych schodów obrzeżających oczko wodne. Dzieci nie zdążyły jednak dobiec do stopni: stukot żołnierskich butów stawał się coraz głośniejszy.

Beliar, który w trakcie bieguupuścił kostur, popchnął Jarreta w przyciemnioną niszę za jednym z podestów, rzucił się na kolegę niczym zapaśnik i przycisnął go do ziemi. Julka przytuliła Anię, Arek objął obie ramionami i próbował jak najbardziej przypłaszczyć do zimnej posadzki z kamiennych płyt.

Dzieci scaliły się w jedną przerażoną masę drżących mięśni i najgorszych myśli.

Drunkenstein ostrożnie wysunął głowę zza podestu – i omal nie jęknął z przerażenia. W duchu przeprosił gorliwie rodziców za to, że kpił sobie z ich przestróg.

Do komnaty wkroczyli dwaj potężnie zbudowani, zakuci w pancerze... Kiritianie! Za prawymibarkami sterczały złowrogo lufy energizerów. Beliar przełknął ślinę. Kojarzył tę straszliwą broń, zdolną na wiele godzin sparaliżować układ nerwowy ofiary, upodobniając ją do odciętej ze sznurków marionetki. Z perspektywy dzieci, w dodatku prawie stapiających się z ziemią, Nieśmiertelni byli imponujący, wyglądali jak mniejsze wersje robotów kroczących. Z wyjątkiem głowy chronił ich lekki, pozornie delikatny, lecznadzwyczajwytrzymały, a jednocześnie przyjazny ciału biometal. Niewykluczone, że obok przechodziły androidy, przeleciało Drunkensteinowi przez głowę, jeśli oceniać to po kredowych jak u trupa twarzach, widocznych nad maskami komunikacyjnymi.A może to była jedynie gra skąpych świateł pomieszczenia? Jeden z mężczyzn miał błękitne oczy i czarne włosy opadające strąkami ku szyi, drugi wyglądał jak stereotypowy, obcięty na krótko koks. Beliar nigdy nie widział prawdziwego Kiritianina, jedynie ich podobizny w formie dokumentacji i elektronicznych zapisków, których nie brakowało w bazie Carlosa. Każdemu rebeliantowi wpajano od dziecka informacje na temat największych zbrodniarzy w historii ludzkości.

Julka zerknęła dyskretnie na środek pomieszczenia, wystawiając głowę zza cokołu, i zbladła jak ściana. Kiritianie przystanęli tuż przy „ich” pustym fundamencie. Arek, zauważywszy, że siostra spazmatycznie porusza piersią jak przed napadem astmy albo co najmniej płaczu, zatkał jej usta drżącą dłonią. Jarret spojrzał na Anię i pokazał gestem, że ma być cicho. Dziewczynka jako jedyna bez strachu spoglądała na imponujących wojowników. Była za mała, by rozumieć powagę sytuacji.

– Co tam? – Do komnaty wszedł trzeci żołnierz, także o śnieżnobiałej karnacji, piegowaty, z rudymi pasmami włosów na szczycie głowy, zakuty w biometal jak jego kamraci. Beliarowi obiło się o uszy, że Kiritianie bez względu na stopień niczym nie różnili się od siebie, jeśli chodzi o opancerzenie. Przez tę wizualną równość nierazzwracali się do siebie per achij, co oznaczało dosłownie wojownika, lecz przyjęło się tak nazywać także przyjaciela, jak i towarzysza; słowo zaczerpnięto z mowy onkalockiej. Pomimo braku belek, dzięki sprawnemu systemowi identyfikacji elektronicznej, każdy żołnierz wiedział doskonale, kto jakie stanowisko piastuje wśród zmilitaryzowanejspołeczności. Celem takiej strategii było dezorientowanie wroga i ogólnie odersów – ludzi, którzy nie należeli do kiritiańskiego narodu. – Krzyczałeś, kapralu Wiktorze Shane. Zamiast się drzeć, mogliście mnie wywołać.

– I miałbym sobie odpuścić brzmienie tak sugestywnego echa? – Brunet zwany Wiktorem uśmiechnął się przelotnie. – Teraz twoja kolej, Darkorisie. Na dzisiajskończyliśmy z Shimizu. – Skinął brodą ku krótkowłosemu pakerowi. – Nic się nie dzieje, totalna nuda. Gdziezgubiłeś Bradshawa?

– Zaraz przyjdzie – odpowiedział kapral Darkoris. Obserwujący mężczyzn Beliar schował się, gdy przemieścili się nieznacznie. Nie widział ich, lecz wydawało mu się, że rudzielec uśmiechnął się lubieżnie, sądząc po tembrze jego głosu: – Zatem bawcie się dobrze na orgii.

– Dzięki, ale nie skorzystam. Mam żonę. Ale wy sobie potem poużywajcie z Bradshawem. – Wiktor klepnął rozmówcę w bark toporną rękawicą podobną do łapy demona.

– Kapralu Shane, to chociaż ponabijajmy się z tego nowego – zagaił Shimizu. – Jak mu tam było?

– Szeregowy Tsar Seymour – podsunął Darkoris.

– Jest tak nawalony, że można wykręcić mu parę numerów.

– Ale przyznajcie, że towar ma dobry. – Wyszczerzył się Darkoris.

– No pięknie, sam z Bradshawem dopiero przestaliście być kotami – przypomniał z rozbawieniem Wiktor.

 – Oj tam, oj tam. Myślicie, że będą go kiritianizować? Byłoby na co popatrzeć.

– Rzadko zaraża się świeżych rekrutów – odezwał się poważnie Shane. – Muszą najpierw się oswoić i podszkolić, zbyt młody wiek też jest przeszkodą. Pewnie wstrzykną mu superwirusa nie wcześniej niż za dwa lata. No dobra, zostawmy pogaduchy na później.

Obaj wartownicy ze skończonej zmiany wspięli się po stopniach i zniknęli w ciemnym holu, natomiast Darkoris ruszył na patrol. Przystanął i popatrzył na upuszczony kostur. Wzruszył ramionami. Schylił się, podniósł przedmiot i odszedł.

– Uciekajmy! – Jarret wystrzelił z kryjówki, jakby siedział na jeżu, gdy tylko Nieśmiertelni się oddalili. Beliar zerwał się błyskawicznie i natychmiast sprowadził kolegę na pierwotne miejsce.

– Odbiło ci?! Zaczekaj! – rzekł, pozwalając sobie w końcu na głębszy oddech. – Ten Bradshaw, czy jak mu tam, może zaraz tędy przechodzić. Musimy przeczekać.

– A jeśli nas znajdą? Zjedzą nas, Beliar, słyszysz, zjedzą! – Tym razem Arkowi puściły nerwy. Drunkenstein nie wytrzymał i uderzył kolegę w twarz.

– Sam cię zaraz zjem, jeśli się nie zamkniesz, panikarzu! Pomyśl. Dlaczego mieliby nas szukać za tym podestem, skoro nawet nie mają pojęcia o naszym istnieniu? Zauważyłeś, że nie używają elektroniki do komunikacji ani nie porozstawiali na zewnątrz żadnych czujników? Nie mieli też przy sobie bioktowizorów ani termoindektorów, więc nie wykryją naszych ciał. Muszą czuć się tu bezpiecznie, rozumiesz? Ten patrol to też pewnie jakaś rutyna a nie konieczność. I na pewno nie przewidzieli, że wpadniemy do ruin z wizytą.

– Ale dlaczego tu są, w tej części Drogi Mlecznej? – zapytał Jarret. – Starzy twierdzą, że Kiritianie nie odwiedzają Uniwersum Lwa.

– Najwidoczniej się pomylili – Beliar odparł ponuro. – Ojciec uważa, że technologia Nieśmiertelnych wyprzedza naszą o lata świetlne, nic więc dziwnego, że byli w stanie się tak dobrze zamaskować. I to jeszcze na planecie rebeliantów. Musimy się stąd wydostać i powiadomić o wszystkim rodziców.

– Poczekajcie! – Julka szarpnęła Arka za katanę. – Czemu mówiłeś, że oni nas zjedzą?

– To ty nie wiesz? – Jarret był szczerze zdziwiony. – Kiritianie są kanibalami.

– Głupoty pieprzysz, nie strasz jej! – szczeknął Beliar. – Weź go nie słuchaj, Julka.

– A tak nie jest, Beli? – Nelson popatrzył koledze w oczy.

– Nie. Tylko Forkis żywi się czasemludzkim mięsem, ale możliwe, że to kolejna durna plotka wymyślona przez wystraszonych ludzi.

– Kim jest Forkis? – Indagującej Julii coraz bardziej załamywał się głos. Arek klepnął się dłonią w czoło.

– Pierwszym Dygnitarzem Galaktycznym, naczelnym dowódcą i władcą tych uzurpatorów. – Beliar machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – I zamknijcie się w końcu, bo nas faktycznie usłyszą.

TajemniczyBradshaw nie pojawił się przez kolejne minuty. Nikt nie przechodził przez komnatę ani w jej pobliżu. Ucichły nawet odległe, stłumione rozmowy dochodzące z korytarzy, jakby Kiritianie opuścili kompleks świątynny. Dzieci bały się jednak wrócić drogą, którą tu przyszły, o ruszeniu w kierunku zawijanych schodów i dalszej części sanktuarium w ogóle nie mogło być mowy. Fortunnym zbiegiem okoliczności Julia dostrzegła pod ścianą osłonięty korzeniami otwór, za którym majaczył ciemny korytarz. Tak zaniedbane przejście z pewnością jest nieużywane, pomyślał Beliar, skierował więc wszystkich w tę stronę. Sam zagłębił się w mrok jako ostatni, popychając Julkę, która zaczęła dziko wymachiwać rękami, gdy jej włosy oblepiły pajęczyny i wyschnięte kawałki roślin.

Szli w zupełnych ciemnościach, dotykając ściany, teraz ich jedynego przewodnika. Beliar nie zaryzykował aktywowania świetlówki. Parę razy kopnął coś ażurowego i klekoczącego. Domyślał się, co to mogło być, lecz nie powiedział tego na głos. Gdy owo kopnięte coś potoczyło się z grzechotem po posadzce, Julka głośno i gwałtownie zassała powietrze.

Ciemny, chłodny korytarz o niskim stropie doprowadził ich na podest u szczytu spiralnych schodów, łączących dwie kondygnacje. Grupaweszła na pozbawione balustrady półpiętro – poniżej którego znajdowała się sala pełna achij. Beliar uświadomił sobie po krótkiej obserwacji z ukrycia, że musiało to być jakieś luźne zebranie: Kiritianie śmiali się, krzyczeli, rozmawiali, pili, niektórzy słuchali agitatora, jak przemawia z podwyższenia zwieńczonego kamiennym ołtarzem. Przy kolumnadzie na obrzeżach komnaty, dokąd dochodziły znikome ilości światła pochodni i kryształów solarnych, paru achij całowało się namiętnie z kobietami ubranymi w skąpe, skórzane stroje na wzór likańskich wojowniczek.

Chłopcy skrzywili się, Julka wręcz przeciwnie: patrzyła na miłostki z dużą ciekawością. Anię Kiritianie nie interesowali wcale, przykucnąwszy za kolegami, zajęła się rozgniataniem kamyczków z gliny.

– Są ich dziesiątki... – szepnął Arek, zafascynowany i przerażony jednocześnie. Beliar z Jarretem gwałtownie pociągnęli go ku sobie, gdy bezwiednie zaczął się wychylać z cienia.

Drunkenstein zamierzał wyprowadzić wszystkich korytarzem, który, według niego, ciągnął się ku wyjściu ze świątyni. Pchnął jednak kolegów ku kolosalnym blokom po dawno rozwalonej ścianie, gdy z prostopadłego holu zaczęła wyłaniać się nowa grupa Kiritian. Dzieci położyły się plackiem za gruzowiskiem.

Beliar zacisnął zęby i zirytowany stuknął czołem o ścianę.

– Świetnie, utknęliśmy tu! – Wszyscy z wyjątkiem Ani posłali mu ponure spojrzenia. – Trudno, musimy przeczekać odprawę czy cokolwiek to jest. Może dowiemy się czegoś przydatnego, co potem powtórzymy w bazie.

– O ile uda nam się przeżyć – mruknął posępnie Jarret.

Jego słowa pozostały bez komentarza.

***

Ania nie próbowała wtopić się w grunt jak reszta, lecz, usadowiwszy się nieopodal na głazie pomiędzy resztkami bazaltowego monolitu, podkurczyła nogi i objęła je. Chciało jej się siku, jednak nikomu o tym nie powiedziała, widząc, że koledzy pilnie się przyglądają żołnierzom na dole i dyskutują szeptem. Postanowiła więc poradzić sobie sama.

Mimo że Beliar nie pozwolił jej ruszać się z miejsca, zsunęła się z siedziska i poszła bezszelestnie w kierunku schodów. Obejrzała się, nikt nie zauważył, że odeszła tak daleko. Wzruszyła ramionami i zaczęła się wspinać po stopniach.

Dotarłszy na wyższe piętro, stanęła przed korytarzem oświetlonym błękitnymi lampkami. Ta część świątyni wyglądała zupełnie inaczej. Posadzkę pokrywały miękkie skóry i kosmate futra. W wonnym powietrzu unosiły się bioluminescencyjne owady, poruszały się chaotycznie niczym drobinki kurzu w przeciągu. Przyczepiona łapkami do ściany jaszczurka miała na grzbiecie plamki świecące w spektrum czerwieni. Na twarzy dziewczynki pojawił się pogodny uśmiech.

Jak tylko załatwiła potrzebę w znalezionej glinianej amforze, wróciła do jaszczurki, by przyjrzeć się jej z bliska. Dostrzegłszy wielką istotę, spłoszone zwierzę odpadło od ściany, pacnęło na futro i zaczęło błyskawicznie uciekać, zabawnie wyginając tułów na boki przy każdym skoordynowanym ruchu łapek. Przestało także opalizować. Zanim dziewczynka zdołała złapać jaszczurkę za ogon, ta ukryła się w szczelinie ściany. Sandstorm przyklęknęła i zajrzała do pęknięcia, zaraz jednak podniosła się ze skwaszoną miną.

Zorientowała się, że dotarła do dalszej części piętra. Zauważyła za plecami kilka pomieszczeń zabezpieczonych prowizorycznymi zaporami energetycznymi o ciemnofioletowych odcieniach. Widziała podobne w bazie Drunkensteinów, rozumiała więc, jak działają i do czego służą, głównie za sprawą lubiącego jej wszystko wyjaśniać Beliara. Skondensowane, lotne cząsteczki osłon tworzyły wystarczająco gęste struktury, tak że nie dało się dostrzec, co dzieje się po drugiej stronie. Jednak niektóre pokoje nie miały takich barier i osłaniały jepłachty materiału.

Wszystkiez ostatniej kategorii były bez lokatorów. Z wyjątkiem jednego. Lokum mieściło się zaraz za zakrętem korytarza, oddalone nieznacznie od pozostałych pokoi. Przez wąski prześwit między nadprożem a parawanem z syntetycznego włókna sączyło się tańczące światło – pomarańczowy blask sztucznego ognia, co Aniaodkryła, gdy opadła na czworaka i zerknęła dyskretnie do środka. W przeciwieństwie do poprzednich komnat, gdzie były tylko prycze i koszarowe sprzęty, ta okazała się bogaciej urządzona. Na łóżku leżała młoda kobieta w białym negliżu; trzymając zgiętą lewą nogę, wyglądała na odprężoną i zadowoloną. Przyczajona za progiem dziewczynka uśmiechnęła się, patrząc w jej delikatną twarz z krzykliwie czerwonymi ustami i na gęstwinę włosów koloru pełgającego ognia. Naturalnie nie wiedziała, że stan kobiety może być efektem zażytych środków odurzających.

Sandstorm przysunęła się ostrożnie do osłony, by wyłapać więcej szczegółów pomieszczenia i spostrzegła, że kobieta nie jest sama. Z prawej strony łóżka stał wysoki Kiritianin. Najbardziej niezwykły człowiek, jakiego w życiu widziała. Miał na sobie niekompletne, pełne detali uzbrojenie w barwach czarno-atramentowych z elementami indygo. Nie nosił maski komunikacyjnej jak resztaachij, dzięki czemu widać było jego przystojną, trochę surową, kształtną twarz, pozbawioną jakichkolwiek niedoskonałości. Pierś i brzuch także były odsłonięte, natomiast ręce i plecy zakrywały karwasze i inne fragmenty rynsztunku z biometalu, które Beliar z pewnością umiałby nazwać i wskazać ich przeznaczenie. Na potężnie umięśnionym torsie wyraźnie zarysowywały się żebra, a na brzuchu coś, co u swoich zabawkowych gladiatorów i mutantów Drunkenstein nazywałby kaloryferem. Czarne włosy spływające po bokach głowy kontrastowały z bladawą twarzą, jakby Kiritianin unikał słońca. Ta bladość nie przerażała jednak dziewczynki, wręcz przeciwnie – w pewnym sensie przyciągała wzrok i rozbiegane myśli. Siadający obok kobiety człowiek wyglądał po prostu pięknie, niczym android najwyższej klasy. A może to był anioł wojny, o jakich opowiadała jej kiedyś matka Hanako, co Aniapamiętała bardzo mgliście? Gdyby miał skrzydła, rzeczywiście mógłby być aniołem wojny. I choć widziała w swoim krótkim życiu całkiem sporo ludzi, głównie rebeliantów przewijających się przez bazę Carlosa, żaden nie był tak niezwykły, jak ów robiący wrażenie, dwumetrowyNieśmiertelny. Wszyscy oni, młodzi i starsi, kapralei kapitanowie – raz miała okazję ujrzeć samego komandora Lacettiego! – kupcy, technicy różnej maści, naukowcy, wynalazcy, ogrodnik, który dbał o oranżerię – żaden nie dorównywał temu tutaj ani wzrostem, ani posturą, ani wyglądem.

– Naprawdę dziwię się, że zdecydowałaś się przylecieć tu z nami – rzekł Kiritianin spokojnym barytonem. Ania zaryzykowała i stanęła między zasłoną a framugą, by móc więcej widzieć. – To tak, jakby owca zadawała się z wilkami. – Na przystojnej twarzy pojawił się lekki uśmieszek. Uzurpator oparł dłonie w rękawicach na pościeli tak, że dziewczyna znalazła się pomiędzy jego ramionami. – Nie boisz się?

Kobieta uniosła się na łokciach, zachichotała, odchyliła głowę w tył, kiedy Kiritianin próbował ją pocałować.

– Nie, Forkisie.

– A powinnaś. Naprawę powinnaś.

Forkis...

Anna zamrugała, poczuła na plecach dotyk tysięcy ruchliwych odnóży nieistniejących mrówek. Czy przypadkiem nie tak brzmiało imię najważniejszego kiritiańskiego dowódcy? Jeśli tak, to... to... niesamowite! Właśnie miała przed sobą najsilniejszego i najstraszniejszego człowieka we wszechświecie! Tyle że Kiritianin nie wyglądał wcale groźnie. Beliar ją okłamał. I ciekawe, co znaczy kanibal, co Sandstorm czasem słyszała w zestawieniu z imieniem Forkis. Doszła do wniosku, że to pewnie jakiś stopień wojskowy wśród achij.

Speszona uniosła dłoń do oczu, gdy para zaczęła się całować, a gdy tak dziwnie na siebie naciskali i wydawali okropne dźwięki, zasłoniła twarz rękami. Czasem tylko podglądała spomiędzy rozchylonych palców, lecz za każdym razem szybko je ściskała. Zdążyła zarejestrować, że oblicze mężczyzna stało się znużone. Nieraz Julka miała taką minę, gdy po raz któryś tego samego dnia musiała się z nią bawić na polecenie Agaty.

– Zgłodniałem – rzekł Forkis, gdy wreszcie przestali się poruszać. – I to bardzo. Jesteś taka słodka. Zjadłbym cię, wiesz? Caluteńką.

– A więc zrób to. – Kobieta pogładziła go dłonią po podbródku.

Forkis zwiesił głowę, śmiejąc się jakby urągliwie.

– Ale ja nie żartuję. Dawałem ci szansę. Mówiłem, żebyś sobie odpuściła i nie rezygnowała ze skromnego, ale bezpiecznego życia. To było ocalenie.

– Zjedz mnie w całości. Chcę tego – szepnęła kobieta mu w twarz.

Zirytowana Ania ponownie uniosła dłoń na wysokość oczu, pewna, że tych dwoje znów zacznie się całować. Najchętniej zatkałaby również uszy, gdyby miała dodatkową parę rąk. Ostatecznie poszła na kompromis i zatkała uszy kciukami, a resztą palców przysłoniła oczy, jednak i tak podglądała.

– W całości. A szybko czy wolno? – zapytał Forkis tonem żartu. Spostrzegawcza Sandstorm zauważyła niuans w wyrazie jego twarzy. Wydający się jeszcze przed chwilą dobrze bawić, wyglądał teraz na lekko rozdrażnionego i zawiedzionego, lecz skutecznie zatuszował te emocje fałszywym uśmiechem.

– W całości. I szybko.

– Jak chcesz. – Kiritianin wzruszył ramionami – po czym błyskawicznie zaatakował szyję kobiety. Wgryzł się w tchawicę bezwzględnie niczym lampart, nie dając drobniutkiej i dużo słabszej ofierze najmniejszych szans na obronę.

Ręce zdezorientowanej Ani opadły gwałtownie, jakby kości zmieliły się w ciecz. Otworzyła buzię w niemym krzyku i rozszerzonymi z przerażenia oczami spoglądała na niewyobrażalne potworności, które zaczęły się rozgrywać za syntetycznym parawanem. Stała jak sparaliżowana, niezdolna do ucieczki.

Kochanka uzurpatora musiała umrzeć w ciągu kilku chwil. Przeraźliwa maska totalnego zaskoczenia utrwaliła się na białej jak płótno twarzy. Wokół leżącej na poduszce głowy zaczęła gromadzić się krew wypływająca obficie z rozszarpanego gardła, szybko wsiąkała w pościel.

Forkis sapnął jak drapieżnik, gwałtownie odchylił głowę, wyrzucając w powietrze szkarłatne krople i fragmenty ciała.

Krew.

Wszędzie było tak dużo krwi... Tak strasznie dużo krwi!

Mała Sandstorm pragnęła zemdleć. Nie, najchętniej by teraz umarła! Byle wreszcie się to skończyło, byle nie musiała patrzeć na te okropności, od których nie mogła jednak oderwać zamroczonych strachem oczu, jakby powieki utrzymywał w górze jakiś sadystyczny, niewidzialny mikrobot.

Beliar znów ją okłamał: potwory istniały. A jeden z nich, bardzo silny, śmiertelnie niebezpieczny – i piękny jak anioł wojny – był właśnie kilka metrów dalej. W ludzkiej postaci.

Na pościeli zaczęły pojawiać się pierwsze kości z rozrywanego ciała.

„Uciekaj!”, huczał głos w jej mózgu. „Ale najpierw ostrożnie się wycofaj!”.

W pewnym momencie Forkis wolno obrócił głowę ku wyjściu z komnaty, jego dzikie spojrzenie piwnych oczu spotkało się ze spojrzeniem przerażonej do skrajności dziewczynki. Większa część twarzy Nieśmiertelnego utytłana była krwią, która skapywała na pościel i karwasze.

Uśmiechnął się przerażająco. Nie wydawał się zaskoczony obecnością rebelianckiego dziecka w kiritiańskim gnieździe.

Sandstorm straciła poczucie czasu i rzeczywistości. Zaczęła się zastanawiać, czy aby nie pomyliła jawy ze snem. Czyżby zasnęła? Może zemdlała? A może Forkis ją rozszarpał jak tamtą kobietę i teraz była w niebie? A jeśli trafia do piekła za to, że uciekła kolegom, a wcześniej kopnęła Julkę sandałem? A co, jeśli nie ma ani nieba, ani piekła, jak często powtarzał jej Jarret? Co się z nią wtedy stanie?

Pamiętała tylko strzępki rzeczywistości, bezsensowne obrazy bez ładu i składu. Krzyki dochodzące jakby z innej części planety. Paniczny wrzask Beliara. Pisk Julki. Utyskiwanie Arka. Płacz Jarreta. Gwałtowne potrząsanie jej ciałem. Widok błękitnych świateł, czyichś pleców, szybko poruszających się nóg i przesuwającą się posadzkę. Stłumione męskie głosy, bardzo odległe. Bliskie, znów odległe. Ponownie piski, wrzaski, krzyki.

Ktoś upuścił ją nakamienne płyty, podniósł znowu.

Boleśnie szarpnięto nią w bok, potem znów podskakiwała, widząc w nieskończoność plecy, nogi i ziemię.

Światła świątynne oddalały się, aż w końcu zniknęły.

Zmieniła się temperatura powietrza i siła wiatru. A może nie było żadnego wiatru?

Uderzały ją gałęzie i liście.

Julkaszlochała.

Zadrżała ziemia, okolicę wypełnił skowyt dysz startującego statku kosmicznego i jasność tak intensywna, że spowodowałaby ból gałek ocznych nawet u ślepca.

Powietrze przeszył syk napędów gnającej eskadry wsparcia.

Beliar (chyba) upadł na ziemię, jęknął.

Anna także znalazła się na gruncie. Jej umysł niebawem się wyłączył.

***

Ledwo pamiętała wydarzenia rozgrywające się podczas wyprawy do ruin, gdy później, po przedwczesnym powrocie z północy, zdenerwowanirebelianci kazali jej sobie o wszystkim przypomnieć. Jakby zresetowano jej pamięć niczym u najcięższych kryminalistów w ramach resocjalizacji. Niestety, makabryczne sceny mocno odcisnęły się jej w pamięci. Jaki wizerunek pięknego, okrutnego anioła wojny…