Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny. Narodziny gamedevu z ducha demosceny w Polsce - Opracowanie zbiorowe - ebook

Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny. Narodziny gamedevu z ducha demosceny w Polsce ebook

4,4

Opis

Obecnie, gry komputerowe produkowane w Polsce stanowią jedną z najbardziej na świecie rozpoznawalnych marek. Jak jednak wyglądały początki rodzimego gamedevu? Czy wszyscy twórcy gier się do nich dziś przyznają? Jaki był wpływ demosceny na gry? I co autorzy gier z lat 80. oraz 90. robią dzisiaj?
Po świecie komputerów 8 bitowych, giełd, piractwa, czasopism o grach, początkach biznesu rozrywkowego oprowadzają w niewygodnej dla wszystkich i pełnej prawdy rozmowie Tomasz TDC Cieślewicz i Piotr Marecki. Z tej geekowskiej narracji wynika także, że gry i demoscena to część dziedzictwa kulturowego, a „Robbo” i inne tytuły należy wreszcie postawić tam gdzie ich miejsce: obok filmów Wajdy i powieści Tokarczuk.

***
Za dużo prawdy. Nie polecam.
Paweł „Pirx” Kalinowski

Wehikuł czasu. Przenosi nas do czasów, gdy wszystko było ważne. Po sponiewieraniu nostalgią ujawnia sekret, że można tak i dzisiaj. Nie czytać, towar niebezpieczny, może odciągnąć od smartfona.
Krzysztof „Kaz” Ziembik

Niezwykle entuzjastyczny wywiad. Rozmowa wciąga nas – wręcz porywa – w magiczny i na bieżąco odkrywany świat czasów ośmiobitowego komputera Atari oraz przedstawia niesamowitych ludzi, którzy ten świat tworzyli z pasją, łamiąc wszelkie ograniczenia stawiane przez sprzęt.
Kuba Husak, muzyk, projektant gier, programista dem i gier

Nowe pokolenia nie będą fascynować się poezją Mickiewicza. Młodych ludzi, zanurzonych w cyfrowym świecie, może zainteresować historia pierwszych dzieł na komputery domowe. Przeczytaj, co tworzono bez internetu i ekranów 4K, za to z pasją, wyobraźnią i mikroprocesorem o częstotliwości taktowania 1,77 MHz.
Piotr „0xF" Fusik, naczelny koder demosceny Atari (Numen, Drunk Chessboard)

To opowieść o wydobywaniu pokładów możliwości z kawałka elektroniki liczącego sobie kilka dekad.
Bartek "„V0yager"” Dramczyk, Pixelpost.pl

Opowiadajmy legendę polskiego game devu, opowiadajmy, póki jest świeża. Historie rodem z demosceny, salonów gier i piwnicznych wytwórni oprogramowania są barwną, alternatywną perspektywą polskiej transformacji. To na wskroś optymistyczna i bezpretensjonalna opowieść o chłopakach z podwórka, których zabawa wyobraźnią wprowadziła do wielkiego świata. Polski sen, jeden z niewielu.
Konrad Janczura, pisarz, gracz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
8
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marzenaha

Dobrze spędzony czas

Często ostatnio wracamy do rozmów o czasach Atari/Commodore64/Amiga i scenie tych czasów. Giełdy, gry, demoscena, kontakty, tworzenie. Piękny czas. Liczył się pomysł, kod i można było wyciągnąć z możliwości sprzętu max. Nie było zastanawiania się nad fps, kalibracją monitora czy przepustowością łącza. Jakiego łącza? :) https://vitavision.pl/
00

Popularność




Piotr Marecki, Tomasz „Tdc” CieślewiczOni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny. Narodziny gamedevu z ducha demosceny w Polsce
Kraków 2020
Transkrypcja i redakcja | Marta Syrwid
Copyright © Piotr Marecki, 2020 Copyright © Tomasz „Tdc” Cieślewicz, 2020 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2020
Korekta | Miłosz Biedrzycki
Title doctoring | Miłosz Biedrzycki
Projekt okładki, projekt typograficzny, skład | Michalina Mosurek
Pixel art na okładce | Krzysztof „Kaz” Ziembik
Konsultacje | Krzysztof „Kaz” Ziembik
Na okładce: kolaż ośmiobitowych symboli. Centralnie umieszczono przepikselowane zdjęcie przedstawiające nastoletniego Tdca, który – jak wielu innych retromaniaków – ma klapki na oczach. Widok przysłania mu logo Atari. Tdca otaczają: 5,25-calowa dyskietka i kaseta magnetofonowa (podstawowe nośniki danych dla ośmiobitowych maszyn), a także autorska wizja postaci karła Altaira i robocika Robbo, którzy gościli na ekranach komputerów większości polskich graczy tamtej epoki. Widoczna jest także nazwa popularnego modelu joysticka – CX40, oraz sześciany symbolizujące wieczne żywą na demoscenie idée fixe – uzyskanie szybkich, trójwymiarowych światów.
Wydanie I
ISBN 978-83-65739-87-2
Korporacja Ha!art ul. Konarskiego 35/8, 30-049 Kraków tel. 795 124 [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

1.

MIELIŚMY GŁÓD KOMPUTERÓW

początki gamedevu w Polsce / byliśmy totalnie do tyłu! / mieliśmy głód komputerów / Atari w Pewexie, Commodore 64 z Niemiec / stan wojenny i pierwszy automat arcade’owy / ogromna rola ZX Spectrum / różnice między komputerami rzutują na charaktery ich użytkowników / złomodor, spectrumna i Atari z węgla i ze stali

READY

Piotr Marecki: Dziś gamedev to cała gałąź gospodarki zatrudniająca profesjonalną ekipę ludzi przeszkolonych i wykształconych, by robić gry. W Polsce jest to gałąź gospodarki bardziej nawet rozbudowana i generująca większe zyski niż na przykład kinematografia. Taka definicja nie pasuje jednak do początków polskiego gamedevu. Jak one wyglądały?

Tomasz „Tdc” Cieślewicz: Początki gamedevu kojarzą mi się z kolegami, z którymi się siadało i robiło grę, bo jak kilkoro ludzi tworzy razem grę, to dla mnie to już jest jakiś gamedev. Teraz wszystko jest jednak korporacyjne i zhierarchizowane, bo gamedev wiąże się przecież przede wszystkim z rynkiem. Poza rynkiem mógłby być może funkcjonować jakiś gamedev, tyle że grę nie jest wcale tak łatwo zrobić, żeby to było możliwe bez pieniędzy.

Czyli polski gamedev ma korzenie bardzo jednak niekorporacyjne i nieprofesjonalne?

Wtedy przede wszystkim nie było osób w tym kierunku wykształconych – no bo skąd mieliby się tacy ludzie brać? Nawet na Zachodzie nie było kierunków growych na uczelniach, nie było ekspertów od zarządzania projektem, od komunikacji, która w tym środowisku bywa niełatwa. Bo przecież wielu komputerowców jest zamkniętych w sobie, burczących coś pod nosem... I trzeba takich ludzi jakoś w teamie zgrać, żeby zaczęli współpracować. Wtedy, na początku, nie tylko nie było więc wiedzy o tym, jak projektować gry, ale brakowało również mechanizmów pomagających twórcom porozumiewać się ze sobą. To jest niesłychanie ważne, żeby dział marketingu potrafił dogadać się z programistami, szef z programistami, programiści między sobą. Wśród programistów są przecież różne dziwne postacie, każdy jest jakoś oryginalny, a muszą znaleźć wspólny język. No i – właśnie – samego tworzenia gier też się trzeba uczyć. Ja, początkujący wtedy programista, totalnie nie miałem źródeł, z których mógłbym czerpać taką wiedzę. Dziś na YouTube wpisujesz hasło i możesz wysłuchać krótkiego kursu programowania w danym języku, a wtedy nie istniało nawet coś takiego jak literatura związana z tworzeniem gier. To, co drukowano wówczas w miesięczniku komputerowym „Bajtek”, to nie było przecież na profesjonalnym poziomie... Na szczęście, w firmie, w której pracowałem – w Mirage – Tomasz Mazur załatwiał dla swoich pracowników tłumaczenia jakichś publikacji o programowaniu, choć nie gier, ale nie mam pojęcia, skąd on to brał.

Jeżeli chodzi o tworzenie gier, ale też w ogóle dostępność komputerów, Polska była opóźniona w stosunku do Zachodu.

Opóźniona – to mało powiedziane. Byliśmy totalnie w tyle! Gamedev, choć może nie taki wolny, zaczął się w USA i Japonii już w latach 70. Z drugiej strony, przyjmuje się, że niezależny gamedev zaczął się na Zachodzie w okolicy roku 1983, co jest połączone z tym, że już były wówczas na rynku komputery ZX Spectrum i Commodore 64, czyli bardzo ważne dla gier komputerowych platformy. A żeby mógł zacząć się gamedev, rynek musi być najpierw nasycony komputerami. Niektórzy już wtedy zaczęli tam zarabiać spore pieniądze na tworzeniu gier na te komputery.

A potrafiłbyś powiedzieć, ile – już na starcie – Polska była do tyłu?

My, w Polsce, zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki w tej branży dopiero w roku 1989, więc mamy ponad dekadę opóźnienia. To, co wtedy odkrywaliśmy – modele Atari i konsole – to się wtedy już w USA kończyło. Poza tym Polska była przecież w fatalnym stanie ekonomicznym i jeżeli jakieś pojedyncze modele komputerów tu trafiały przed – około – 1985 rokiem, to tylko dlatego, że były z przemytu. Ustrój też był taki, że nie wiedziałeś nawet, czy możesz powiedzieć komukolwiek, że masz komputer. A jak nie można tego ujawnić, to automatycznie właściciel nie ma szansy od kogoś innego będącego w temacie odkupić ani stacji dysków, ani joysticka... Co ja mówię – nawet zwykłego kabla. W całym kraju nie było papieru toaletowego, więc taki kabel do komputera to była rzecz kosmicznie nieosiągalna. To z kolei skutkowało tym, że ten, kto miał komputer, nie mógł na niego wgrać żadnych gier. Musiałby znaleźć kogoś, kto ma taki sam komputer, ma gry i potrafi je skopiować. Gdzie i jak takiego człowieka szukać? To się zaczęło przełamywać – ten strach przed szukaniem ludzi z komputerami – po stanie wojennym. Dopiero kiedy w 1984 roku CoCom (Coordinating Committee for Multilateral Export Control – funkcjonujący od 1949 do 1995 r. Komitet Koordynacyjny Wielostronnej Kontroli Eksportu, którego działanie miało zapobiec przenikaniu nowoczesnej technologii do „wroga” zza żelaznej kurtyny) zdjął embargo na komputery, ale wyłącznie te ośmiobitowe, w krajach socjalistycznych zaczęły powstawać giełdy komputerowe. Wtedy też, we wrześniu 1985 roku, powstał „Bajtek” („Bajtek – z komputerem na ty” – przyp. red.) – pierwsze pismo o tematyce komputerowej dla dzieciaków.

Tdc i Jasiek Bieńkowski na atarowym party QuaST 1998 – ta edycja była multiplatformowa. Obok siedzi i rozmawia z Tdc przy swoim Atari Falcon 030 Mariusz „Sqward” Buras (zdjęcie: archiwum Tdc)

Gra Życie Maklera, wydawca: „IKS” („Informatyka Komputery Systemy”), 1986 rok; gra dla komputera Commodore 64 (źródło: csdb.dk)

Ale jeżeli wszystko przyszło do Polski spóźnione o ponad dziesięć lat, a pochodzi z obszaru kultury, rozrywki opartych na technologii i wynalazkach, innowacji – i wolnej popkulturze – to po co się tym zajmować? Wiedzieliście przecież, że wszystko, do czego dojdziecie, wszystko, co zrobicie będzie odtwórcze.

Ale dla nas to było nowe! Ze względu na to, że byliśmy odcięci, nie wiedzieliśmy, że jesteśmy zacofani. To znaczy, domyślaliśmy się oczywiście, że jeżeli coś trafia do nas, to znaczy, że pewnie jest to odpad z Zachodu, że nikt tego już tam nie chce, ale faktów nie znaliśmy. Za to była w nas ogromna chęć, szczególnie w nastolatkach, poznania tej technologii. Ona była dla nas tym namacalnym kawałkiem lepszego świata. Założyciel giełdy komputerowej w Warszawie, Jan Popończyk, mówił kiedyś, że dopiero na tej giełdzie, widząc sprzęt, ludzie uświadamiali sobie, jak bardzo jesteśmy w Polsce zacofani. Widzieli te fantastyczne urządzenia z Zachodu i porównywali je z tym, co było dostępne w Polsce, co się u nas produkowało, i to jeszcze z wielkim wysiłkiem, drogo i wciąż w niewystarczającej ilości. Kontrast bił po oczach na każdym kroku, zwłaszcza kiedy w tej polskiej rzeczywistości odpalało się kolorowe gry z Zachodu. Podobny fenomen był zresztą z VHS-ami: oglądając te filmy, ludzie byli zachwyceni nie tylko technologią, ale też treścią tych filmów i tym, jak są nakręcone. Największą fascynację budziły oczywiście Gwiezdne wojny, przy których my – bardzo młodzi wtedy ludzie – siedzieliśmy z rozwartymi ustami. Widząc taki film, bardzo boleśnie odczuwaliśmy to, gdzie my sami żyjemy, skoro w Polsce wtedy najlepszym filmem science fiction był Pan Kleks w kosmosie... Ten szok: „gdzie ja żyję?” pamiętam, że przeżyłem jeszcze wcześniej, w 1986 czy 1987 roku, kiedy wracałem z zajęć modelarskich w PKiN. Zapisałem się na nie, bo na komputerowych już nie starczyło dla mnie miejsca. To była zima, ciemno już, tylko jakieś stare neony ledwo się świeciły w samym centrum stolicy. Nie byłem w stanie dojrzeć, kiedy będzie mój tramwaj. Obok mnie na przystanku stał facet i też sprawdzał rozkład, więc zapytałem go, kiedy taki a taki tramwaj przyjedzie, na co on się do mnie odwrócił i zobaczyłem, że on nic nie zrozumiał, że to ktoś z zagranicy. I wtedy przeżyłem szok, bo on wyciągnął z kieszeni dolary lub inną walutę i próbował mi je wręczyć. Nie przyjąłem ich, ale zrozumiałem wtedy po raz pierwszy, i to mnie strasznie zabolało, że jesteśmy jakimś kompletnym odludziem, światem bez nadziei i zacofanym tak, że jak człowiek z zagranicy słyszy, że zagaduje do niego dziecko, to myśli od razu, że ono na pewno żebrze. To był moment, w którym zrozumiałem, gdzie ja żyję i jak jesteśmy traktowani przez ludzi z zagranicy. Nic więc dziwnego, że my, dzieciaki, mieliśmy głód komputerów. U mnie na podwórku każde dziecko chciało mieć komputer, albo w ogóle móc go dotknąć, a przy tym oczywiście nikt nie potrafił tych komputerów obsługiwać. Nie przypominam sobie, żeby jakieś dziecko powiedziało, że nie potrzebuje komputera. Już prędzej byśmy to mogli spotkać dzisiaj.

No tak – dziś to jest bardzo modne – odejście od smartfona, od facebooka. Mówi się nawet „being offline is the new luxury”. A wiesz, czemu nie wpuszczono tego sprzętu na polski rynek wcześniej?

Jeżeli te zachodnie komputery weszłyby oficjalnie – przez Pewexy – wcześniej, to by się najzwyczajniej w świecie nie sprzedały. Dowodem na to jest przypadek poznańskiej firmy Ameprod, która na początku lat 80. wprowadziła do Polski ZX Spectrum – cena tego komputera była tak wysoka, że nikt go nie kupił. Mogły sobie na niego pozwolić wyłącznie instytucje państwowe, ale ten komputer miał tak małą pamięć, że nie był w stanie zapamiętać nawet trzydziestoosobowej listy płac, więc taki zakup i tak byłby dla nich kompletnie bezsensowny.

Sprawa technologii traktowana była też w kategoriach militarnych.

No tak, Zachód nie chciał, żeby ich osiągnięcia przedostały się za żelazną kurtynę. Mogli się bać, że ktoś tej ich technologii się tu nauczy poprzez tzw. inżynierię wsteczną i użyje przeciwko nim. Być może więc to, że po 1984 roku zdecydowali się komputery ośmiobitowe wypuścić do Polski, wynikało z tego, że uznali je za zbyt przestarzałe, by mogły im zagrozić.

I jakie to były komputery? Co się wtedy pojawiło w Pewexach?

Pierwszym komputerem dostępnym w Pewexach, mniej więcej od roku 1985, było Atari, które powstało w USA pod koniec lat 70. I to już była sprzedaż profesjonalna, ponieważ oferowano od razu autoryzowany serwis – pierwszy na polskim rynku! On zresztą na samym początku działał na pełnych obrotach, ale nie dlatego, że reperował, tylko dlatego, że ludzie w tym serwisie zatrudnieni musieli tłumaczyć klientom, jak ten komputer działa. Nie było przecież skąd czerpać tego rodzaju praktycznej wiedzy. To było więc superwygodne dla takiego serwisu, bo oni właściwie tylko udzielali informacji. To, że Atari oferowało serwis, stanowiło jednak ważny argument przemawiający za zakupem tego sprzętu.

Ale ludzie korzystali wówczas także z ZX Spectrum i Commodore’a – skąd je mieli?

Commodore najczęściej od rodziny z Niemiec. Ten komputer zawsze był dwa razy droższy od pozostałych, a od Spectruma to już w ogóle... I mówię tu o naprawdę dużych pieniądzach. Tylko ci naprawdę najbogatsi płacili za Commodore’a z własnej kieszeni. Wiele osób, zwłaszcza młodych, wyczekiwało, oszczędzając na te komputery, po parę lat.

Sinclair ZX Spectrum 48K (zdjęcie: Iwona Grabska)

C-64 (zdjęcie: Iwona Grabska)

Atari 65 XE (zdjęcie: Iwona Grabska)

Ty ile czekałeś?

Ja najpierw czekałem nawet nie na Atari, tylko na ZX Spectrum. I nie mogąc się doczekać, zacząłem kupować gry na tego Spectruma i programowałem w zeszytach – mam mnóstwo zapisanych kodem zeszytów. Z dzisiejszego punktu widzenia, to nie było programowanie, bo było na papierze, ale mówię o tym, bo to jest jednak jakiś symbol tego wyczekiwania, że tak bardzo nie mogłem doczekać się komputera, że wpisywałem kody w zeszyt. Zresztą, rodzice nie robili mi żadnych złudzeń, że ten komputer dostanę. Wiedziałem, że mogę mamę godzinami błagać, żeby mi go kupiła, a i tak to nic nie da, bo ten sprzęt był po prostu za drogi. Po paru latach sytuacja jednak nieco się zmieniła i rodzice zmienili trochę front. Zaczęli powtarzać: „grzecznie się ucz, to pomyślimy o komputerze”. Mój starszy brat wtedy gdzieś już zarabiał i we trójkę się dogadali, że złożą się na ten komputer dla mnie. Jednak – znowu – od tej decyzji do momentu, w którym faktycznie kupili mi sprzęt, minęło sporo czasu... Choć przynajmniej był cel i on był realny. Podejrzewam, że gdyby nie mój brat, ten komputer mógłby pozostać tylko w sferze niespełnionych marzeń.

Pielgrzymowałeś do sklepów i na giełdy, żeby oglądać te komputery?

Tak, ale wtedy też dwóch moich kolegów kupiło sobie Atari. Najpierw Jasiek Bieńkowski i jego brat Witek, którzy bardzo blisko mieszkali i się dobrze znaliśmy. Ja, jako najbliższy kolega Jaśka, wpadałem więc do niego i z tego komputera korzystałem. Chwilę później Atari miał już drugi kolega, z ławki w podstawówce – Marcin Bednarski. Pamiętam, że zanim on je dostał – bo to był prezent na urodziny – zorganizowano wielką imprezę urodzinową, na którą zabrałem te swoje kasety z grami na Spectruma. I przeżyłem wielki zawód, bo nie mogliśmy w nie zagrać... Ludzie jednak często wybierali wtedy właśnie Atari – nie konsultując tego z obdarowywanym – właśnie ze względu na wspomniany już autoryzowany serwis. Choć Jasiek, ten który mieszkał blisko mnie, twierdził, że Atari to była jego decyzja, a nie rodziców. To możliwe, bo był od nas starszy, więcej wiedział o komputerach, szybko zaczął hulać w BASIC-u... Żeby zhakować grę Hammurabi, to dla niego było pięć minut...

Gra Hammurabi – ekonomia feudalna, autor: Bruce Ramsey, wydawca: brak, 1986 rok; gra pochodząca z komputera PDP-8, napisana w języku BASIC; wersje tej gry były dostępne dla komputerów Atari i ZX Spectrum (źródło: Atarimania.com)

Ale jak dostałeś Atari zamiast Spectruma, to byłeś zawiedziony?

No nie! Było zupełnie inaczej. Na początku poznałem Spectruma, bo miałem go w domu na kilka dni. On był zresztą tak prosty, że te kilka dni wystarczyło, żeby go poznać. I w najfajniejsze gry grałem najpierw na Spectrumie, ale kiedy ci koledzy dostali Atari i zacząłem z nimi grać – akurat pierwszą grą, w którą grałem na Atari, było Zorro – poczułem różnicę. Przede wszystkim na Atari w czasie gry leciała muzyka i wtedy do mnie dotarło, że w moim wymarzonym ZX Spectrumie gry są nieme. To spowodowało, że zmieniłem zdanie, że jednak wolę dostać od rodziców Atari. Przy tym nadal nie byłem oczywiście świadomy reszty różnic między platformami, nadal nie znałem się na programowaniu i informatyce i nie rozumiałem parametrów komputerów...

Pierwszy raz, kiedy korzystałeś z komputera, to było właśnie wtedy, kiedy miałeś w domu na chwilę Spectruma?

Fascynacja się zaczęła dużo, dużo wcześniej – od automatów. Pierwszy automat arcade’owy widziałem gdzieś w okolicach roku 1981, po wybuchu stanu wojennego. Wtedy w Polsce pojawiły się właśnie pierwsze automaty arcade’owe z Zachodu, a właściwy boom nastąpił dopiero w połowie dekady, kiedy powstały strzelnice przemienione w „salony gier” wypełnione tymi grami, na przykład w Warszawie na Dworcu Centralnym około roku 1986. W podziemiach stało wtedy ze sto, może sto pięćdziesiąt automatów. Na początku lat 80. to były tylko pojedyncze sztuki. Na jedną z nich trafiłem wtedy na lotnisku. Miałem wtedy jakieś sześć lat. Koleżanka ze szkoły mojej mamy gdzieś leciała i myśmy czekali tam chyba ze trzy godziny na samolot. Dorośli – zadowoleni – rozmawiali, a ja się nudziłem straszliwie, a w poczekalni był właśnie automat do gier. Grało się na nim we dwóch, jeden przeciwko drugiemu, i jeździło się czołgami po labiryncie. Ta gra nazywała się Tanks. W poczekalni siedział taki drugi chłopak jak ja, i on też się tym zainteresował. Wzięliśmy więc drobne od rodziców i zaczęliśmy grać. Wtedy pierwszy raz grałem i czułem się przecudownie. Kiedy kasa się skończyła, wyczailiśmy, że można zarobić, oddając butelki, które ludzie zostawiali przy stolikach w stołówce na Okęciu. No i... łapałem te butelki i nosiłem do zwrotu, dostawałem pieniądze i od razu szedłem je wydać na automat. W pewnym momencie kobiety z baru się zorientowały, zrobiły burę i się skończyło. W ogóle fajnie by było, gdyby na Atarionline.pl zgłosił się kiedyś ten chłopak, dziś dorosły człowiek, z którym robiłem ten biznes butelkowy i grałem potem na automacie... Pamiętam też kolejną fascynację: Spectrumem w PKiN w, zdaje się, roku 1984. Tam się można było natknąć na jakiegoś ich pracownika, który siedział i dłubał coś przy ZX Spectrumie. Dłubał, sprawdzał – a wokół niego sterczeli gapie. Nikt nie miał pojęcia, co on robi, ale i tak wszyscy patrzyli zafascynowani. I ja wtedy tez dużo czasu stałem w tym tłumie i patrzyłem na ten ZX Spectrum jak zaczarowany. W PKiN organizowali wtedy kółko komputerowe, na które bardzo chciałem się dostać, ale się nie dostałem, bo dzikie tłumy się na nie zjeżdżały z całego – chyba – województwa... Wtedy, w pierwszej połowie lat 80., prawie nikt nie miał jeszcze komputera w domu, a nawet jak miał, to nic nie mówił. Ja sam dowiedziałem się, dużo później, że moi sąsiedzi mieli wtedy już komputery, ale to ukrywali, najprawdopodobniej dlatego, że one po prostu mogły być wielką zachętą dla złodzieja. Jeden taki komputer był wtedy droższy niż reszta wyposażenia mieszkania. Ja mam przed sobą statystykę, która mówi, że w 1986 roku, czyli wtedy, kiedy Atari pojawiło się w Pewexach, przeciętne miesięczne wynagrodzenie wynosiło 24 tysiące złotych, a cena Atari 600 XL – 80 tysięcy. Commodore 64 to był natomiast wydatek 130 tysięcy złotych. Te ceny i ich stosunek do pensji się, oczywiście, wahały, ale tak to, niestety, wyglądało, że komputery kosztowały kilka czy nawet kilkanaście pensji. Pomyślmy, że dziś, jeżeli chcemy kupić kiepski komputer, to wydajemy 2–3 tysiące złotych, a nawet mniej, i to jest w najgorszym wypadku czyjaś jedna pensja. A jeżeli chcemy kupić komputer naprawdę dobrej klasy, to kupujemy komputer droższy, ale on jest droższy o 2–3 tysiące, czyli tak naprawdę dwa, a nie cztery czy dziesięć razy droższy! A rekordowe były już ceny za Amigę... W pierwszym momencie, kiedy tylko pojawiła się w sprzedaży, kosztowała w Polsce ponad czterdzieści średnich pensji.

Pośród tych ośmiobitowych komputerów były też dostępne Amstrady.

Amstrad przez długi czas był bardzo słabo znanym komputerem – na całym świecie, nie tylko w Polsce. On był przede wszystkim bardzo drogi, a w dodatku podejście biznesowe tej firmy zakrawało na żart. Zajmował się tym bardzo znany i radykalny biznesmen, Alan Sugar, obecnie zresztą członek parlamentu brytyjskiego, który forsował swoje pomysły, będąc przekonanym, że jego wizja jest jedyną słuszną... Może to i miałoby jakiś sens, gdyby przy tym znał się w ogóle na komputerach, a on nawet publicznie przyznawał się, że w ogóle nie rozumie informatyki. W jednym z wywiadów, widziałem to w jednym z filmów dokumentalnych z jego udziałem, powiedział nawet, że przyszedł do niego kiedyś Bill Gates i chciał mu sprzedać swój system operacyjny. I ten człowiek go wtedy wyśmiał. Powiedział Gatesowi, że ma wielką halę, która produkuje komputery, ma masę ludzi, którzy mu skręcają ten sprzęt, malują, składają, a ten mu tutaj przychodzi z małą dyskietką z jakimś plikiem. No i wyrzucił Billa Gatesa z biura. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że oprogramowanie jest ważniejsze od samego sprzętu. No więc... jeżeli ktoś taki wprowadza na rynek komputer – nawet bardzo ciekawy, taki jak Amstrad – to mogą być, delikatnie mówiąc, zgrzyty.

Ale znamy też przypadki, kiedy to Atari stało nad przepaścią.

Takie „stanie nad przepaścią” zaliczyła chyba każda z tych firm. Nawet Commodore, o którym się mówi, że obronną ręką wyszedł z kłopotów, które przeżywała branża growa, też niejednokrotnie miał problemy finansowe. Mało znanym przypadkiem jest sprawa Amigi... Kiedy Commodore wprowadzał ją na rynek, plajtował, i uratowało ich tylko to, że sprzedawał się cały czas bardzo dobrze Commodore 64 i ludzie na Zachodzie kupowali ten model, bo miał bardzo fajną bibliotekę gier. O jego wartości – mimo że był już długo na rynku – wciąż stanowiło właśnie oprogramowanie. I dlatego ludzie nie kupowali Amigi o dużo lepszych parametrach, tylko wciąż wysłużonego Commodore’a 64. Ale to też utrzymało firmę przy życiu, dzięki czemu mogła wprowadzić na rynek ten lepszy, prawie trzydziestodwubitowy sprzęt, jakim była Amiga, i dzięki zastrzykowi finansowemu z zysków za Commodore’a 64 tę Amigę wypromować. I dopiero wtedy Amiga zaczęła się sprzedawać na takim poziomie, żeby utrzymywać firmę.

Tomasz Mazur na stoisku firmy Mirage w Londynie (zdjęcie: archiwum T. Mazura)

Mówiłeś o tym, że sam na początku chciałeś mieć Spectruma, bo nie znałeś różnic między tymi komputerami. Powiedz coś więcej o znajomości tych platform wtedy w Polsce.

Na początku w ogóle Polacy nie mieli żadnej wiedzy, także o tym, że Spectrum jest najprostszy i traktowali go czasem nawet na równi z Amigą. Chodziło wtedy tylko o to, żeby mieć komputer, i nie za bardzo już się wnikało, co on ma w środku, czyli jakie parametry. Ten brak wiedzy i brak pieniędzy powodowały więc, że czasem ludzie kupowali absolutnie najtańsze komputery, które miały na przykład 16 kB pamięci RAM, a to nie wystarczało nawet, żeby uruchomić jakikolwiek ciekawszy program. Zarówno Spectrum był w wersji z tak małą pamięcią RAM – a ten wcześniejszy ZX-81 to już w ogóle prawie jakby RAM-u nie miał, bo było tego tylko 1 kB – jak i Commodore oraz Atari. One też miały wersje z małą ilością pamięci operacyjnej. Dopiero z „Bajtka” mógł się człowiek co nieco o tych parametrach dowiedzieć, ale przecież nie było tego w każdym numerze, trzeba by było czytać „Bajtka” regularnie, żeby się dowiedzieć. Ale! Przy tym wszystkim wcale nie było tak, że jak ktoś kupił Spectruma, to był z niego niezadowolony. To był, owszem, słaby komputer, o małych możliwościach i tandetnie wykonany – po kosztach, bo miał być tani – ale ludzie kupowali go głównie po to, żeby na nim grać. A Spectrum miał ogromne ilości bardzo fajnych gier, w związku z czym wszyscy posiadacze byli szczęśliwi. Ludzie zaczęli też dzięki temu powoli rozumieć, że oprogramowanie ma ogromny wpływ na satysfakcję z użytkowania sprzętu. Nie czuło się tak bardzo, że Spectrum jest słaby technicznie, bo były tam wszystkie najnowsze i najfajniejsze gry. On odegrał więc ogromną rolę, mimo że był słabiutki.

Myślę też, że kolory, które wyświetlał Spectrum, działały... Powodowały, że ludzie byli tym sprzętem oczarowani. Te gry na Spectruma były, oceniając z perspektywy osoby spoza branży, dużo bardziej kolorowe niż to, co wyświetlało się na Commodore albo Atari.

To jednak muszę sprostować. Atari zawsze miało bardzo dużą paletę kolorów, co nie do końca było jednak wykorzystywane w grach, bo Atari w Ameryce umierało, po tym, jak nastąpił tam krach rynku gier. Nikt więc nie miał środków i sił przerobowych, żeby na Atari robić jakieś imponujące rzeczy. Spectrum za to, który miał piętnaście kolorów, mógł pod tym względem ilościowo równać się z Commodore 64, który miał tych kolorów szesnaście. Czyli bardzo źle, ale lepiej być wtedy nie mogło. Z tym że Commodore był jednak lepiej opracowanym komputerem, bo w Commodore w tak przemyślany sposób dobrano paletę, że gry wyglądają fantastycznie. W Spectrumie za to jest tak, jakby ze sztancy przydzielili te kolory. One, moim zdaniem, gryzą, tak samo zresztą jak na pececie. Na Spectrumie to się co prawda czasem dało fajnie wykorzystać, ale na Commodorze to dopiero była finezja! Aż trudno uwierzyć, że to tylko szesnaście kolorów. Niektórzy mówią, że one są pastelowe, inni – że psychodeliczne... Ja sądzę, że dobrano je po prostu bez mocnego kontrastu, więc tam nie da się narysować grafiki, która ma wyraźny kontrast. Jak na tamte czasy, to było bardzo profesjonalne podejście. W porównaniu z tymi czerwonymi twarzami na Spectrumie, różnica jest wielka. Z drugiej strony w palecie Commodore 64 brakuje tak nasyconych kolorów, jakie są w Spectrum. W Atari również może być kłopot ze znalezieniem odpowiednio nasyconego koloru. Czyli – przykładowo – gdybyśmy robili emulator ZX Spectrum na Commodore 64, to podstawową barierą sprzętową, taką nie do przeskoczenia, byłaby właśnie nieadekwatna paleta kolorów. Jednak masz rację, mówiąc o kolorach w Spectrum, bo były bardzo nasycone i dlatego Spectrum robił dobre wrażenie pod względem wizualnym, bo te gry były bardzo żywe, bardzo kolorowe, choć bez odcieni.

Ciekawe jest też to, jak sami właściciele różnych platform potwierdzają, że różnice nie kończą się na komputerach, ale rzutują na ich użytkowników. Ta teza brzmi nieprawdopodobnie, ale istnieje wśród użytkowników tych komputerów przekonanie, że różne platformy ukształtowały odmienne charaktery tych, którzy posiadali je w dzieciństwie.

To jest niezaprzeczalny fakt! Przykładem niech będzie podejście do wydawania i udostępniania gier na Atari. Gry obecnie wydawane na Atari można, oczywiście, kupić, ale zasadą jest, że twórcy udostępniają je równocześnie za darmo. W środowisku commodorowców natomiast, jeżeli ktoś sprzedaje grę, to równolegle jej za darmo nie oddaje. Dla atarowców to jest oczywiste: kupię albo ściągnę, mam wybór, commodorowcy takiego wyboru nie dają (i nie rozumieją atarowców, że postępują inaczej). Innym przykładem są znaczne różnice w organizacji i przebiegu party, a że byłem i na party spectrumowców, i commodorowców, mogę je porównać z tym, jak to przebiega u atarowców. U nas, na spotkaniach atarowców, zawsze jest masa sprzętu, więc jak dużej przestrzeni byś nie wynajął, ona zawsze zostanie przez uczestników zapełniona sprzętem. W 95% będzie to Atari i dodatkowo pojawią się inne komputery, które ludzie uznali za fajne, warte zabrania i pokazania, czyli na przykład Amiga, Amstrad lub jakaś konsola. My po prostu wypełniamy te przestrzenie sprzętem, co jest związane ze źródłami imprez demoscenicznych z lat 90., czyli tzw. copy party, na które każdy jeździł z komputerem pod pachą. My dziś jeździmy nawet z kilkoma komputerami, bo mamy duże samochody. Na party atarowców jest więc oczywiste, że się przyjeżdża ze sprzętem, i nikt nikomu nie musi tego tłumaczyć. Na party commodorowców za to, uruchomiona zostaje przysłowiowa jedna Amiga, a commodorowcy bawią się w swoim gronie przy butelce trunku. U spectrumowców jest jeszcze inaczej, ale o to, jak, to trzeba by zapytać Yerzmyeya.

Mówi się także, że na party różne grupy przyjeżdżają z różnymi alkoholami. I tak: spectrumowcy – z najtańszym piwem, atarowcy – z lepszym piwem, a commodorowcy i amigowcy z whisky.

No tak – demoscena słynie z tego, że za kołnierz się nie wylewa i ludzie prezentują dość, że tak to ujmę, zróżnicowaną kulturę picia. Niektórzy do tego stopnia inną, że potrafią narobić syfu i wkurzyć organizatorów.

Silly Venture 2014 – przykład sprzętów, jakie przywożą uczestnicy (zdjęcie: Tdc)

Party Silly Venture 2014 (zdjęcie: Tdc)

Pod tym względem najczarniejszy PR mają commodorowcy...

Ja tam nic przeciwko nim nie mam, ale może to byłby dobry pomysł, żeby na takich party wprowadzić prohibicję. Nooo, może nie prohibicję, żartuję, ale jakieś zasady dotyczące spożywania alkoholu, żeby nie było takich sytuacji, że trzeba zajmować się skutkami tego pijaństwa (na przykład, uszkodzony sprzęt komputerowy), zamiast innymi, dużo ważniejszymi rzeczami, które są do ogarnięcia. Muszę przyznać, że na parties atarowców pije się dużo, ale kultura picia i ogólnie kultura osobista jest na bardzo wysokim poziomie. Byłem na wielu imprezach i nie pamiętam kłótni, latających komputerów, a na przykład na Riverwash widziałem rozbijaną w drzazgi Amigę! U atarowców jest bardzo bezpiecznie. Znamienity atarowiec Paweł „Sikor” Sikorski, który prowadzi firmę wydawniczą na Atari od 1994 roku, powiedział mi około 2006 roku coś takiego: możesz zostawić gruby portfel na środku sali, wyjechać do miasta obok, i jak wrócisz, portfel będzie leżał nietknięty.

A może to zróżnicowanie, o którym mówimy, ma najzwyczajniej w świecie podłoże klasowe: ci, którzy mieli więcej pieniędzy, mieli dużo lepsze komputery. I to przełożyło się w wielu przypadkach na ich charaktery, ale też, być może, na obecną sytuację materialną.

To jest chyba jedyne sensowne wyjaśnienie tych różnic między fanami platform... Ale dodam też, że nie chciałbym szukać tych powodów jedynie na gruncie materialnym. Nie chciałbym, na przykład, dzielić ludzi tak, że ci biedniejsi są, powiedzmy, bardziej kreatywni. No bo, na przykład, na każdym z tych komputerów były inne przestrzenie dla oprogramowania. Dobrym pytaniem byłoby więc, czy dostępność danego oprogramowania – choćby profesjonalnego, języków programowania, gier – również wpływała na rozwój posiadacza danej platformy.

Za tymi różnicami idą też stereotypy...

No tak – przede wszystkim nabijano się zawsze z tych konkretnych, wyróżniających daną platformę cech. Z Commodore’a śmiano się, mówiąc, że to mydelniczka albo złomodor, a z Atari – że nie działa magnetofon.

A nie działał?

Działał, ale bardzo wolno, programy wczytywały się „godzinami”. I dlatego commodorowcy się naśmiewali, że nie działa, bo u nich to szło błyskiem. Była też taka jakby moda wśród commodorowców, że wszyscy oni w tych swoich komputerach kręcili głowicą. Dla mnie – atarowca – to było dziwne, że oni ciągle tym śrubokrętem tam kręcą. Ja nie kręciłem i mi wszystko działało, może ze dwa razy wyregulowałem głowicę. A commodorowcy mieli chyba jakąś obsesję, żeby kręcić... Dla nich to było, jest, ważne. Spectrum za to był używany wyłącznie z kasetami magnetofonowymi i to zwykle z tymi najprostszymi magnetofonami Kasprzak, a więc było jasne, że Spectrum równa się Kasprzak.

A co to znaczy, że Atari jest komputerem dla rolników i zasila je węgiel?

To jest oczywiście żart, który bardzo mocno przeniknął do naszej społeczności i swoistej kultury, każdy go zna i chętnie ten żart powtarza. Ten żart nie wynika jednak z niczego konkretnego związanego z parametrami sprzętu. Chodzi o to, że demoscena bardzo lubi sobie żartować, są nawet takie kategorie „wild” i „crazy” – dwie różne, choć czasem traktowane zamiennie – i właśnie kiedyś w takiej kategorii powstał utwór muzyczny, tzw. moduł muzyczny, w którym padały takie teksty: że „Atari jest z drewna i ze stali” i że szybko trzeba dorzucać do niego węgiel, żeby działało. Ktoś zrobił to tak mistrzowsko, że piosenka zapisała się w historii. Co ciekawe, nie wiemy, kto zrobił ten utwór. Chodzą słuchy, że autor też jest atarowcem, czyli puścił diss na samego siebie! Nikt jednak się do tego oficjalnie nigdy nie przyznał, ale gdyby to zrobił, byłby powszechnie uwielbiany, bo ludzie pokochali ten kawałek. Teksty z niego stały się do tego stopnia kultowe, że jakiś czas temu wręczono mi nawet publicznie na imprezie węgiel.

Panel z Tomaszem „Alt” Marcinkowskim z MHKI o komputerach Atari ST i Amiga 500 na Pixel Heaven 2016; na siedzeniu widać pakunek węgla (zdjęcie: Pixel Heaven)

Serio dostałeś węgiel?! Ile go było?

Wagon! Nie no – żartuję. To było ze trzy lata temu na Pixel Heaven. Zrobiliśmy wtedy taką jakby drugą cześć debaty... Pierwsza – to była moja dyskusja z Sosem: ośmiobitowe Commodore kontra ośmiobitowe Atari, a ta druga – moja rozmowa z Tomaszem „Altem” Marcinkowskim: Atari ST kontra Amiga, czyli o komputerach szesnasto- i trzydziestodwubitowych. Chcieliśmy z Altem tak merytorycznie sobie pogadać, mniejszy show może zrobić niż był z Sosem, ale więcej informacji przekazać, bez takiego ciągłego nabijania się jeden z drugiego, jak to miało miejsce z Sosem. Okazało się jednak, że chłopaki, którzy się zajmują retro we Wrocławiu, dali Altowi węgiel, a on przed spotkaniem mi go wręczył. To był taki przeźroczysty pakunek, ładny, jak prezent. A na sali oczywiście śmiech, wszyscy rozbawieni, że atarowiec dostał węgiel... Oni zresztą napisali też do tego węgla instrukcję obsługi, coś w stylu: „to jest węgiel uniwersalny, kompatybilny ze wszystkimi modelami Atari”. Te chłopaki z Wrocławia są bardziej ze strony commodorowej, dużo filmików na YouTube wrzucają, w których widać, że ich spojrzenie jest mocno z commodorowej perspektywy – no i stąd ten węgiel. To zresztą nie była jedyna taka sytuacja. Kiedyś commodorowcy na Wapniaku, czyli na imprezie typowo atarowej, ufundowali dla zdobywcy pierwszej nagrody statuetkę z węglem. To była statuetka z grawerunkiem i w centralnym miejscu miała umieszczony spory węgiel. Całość bardzo ładna i profesjonalnie wykonana, myślę, że na to poszła konkretna kasa. Wygrał wtedy mój kolega – bardzo fajny koder, Koala. On lubi takie poczucie humoru, więc był bardzo zadowolony, chociaż nie wiem, czy on się w ogóle kiedykolwiek dowiedział, że to commodorowcy ufundowali tę nagrodę. On jednak nie ma problemu z tym, żeby sobie trochę żartować z Atari, i te jego gry też są takie... szalone. W 2016 roku zrobił na przykład grę Cyctriks, gdzie polem gry jest kobieca pierś...

A rolnicy skąd się wzięli? Z tego, że to Atari było takie prymitywne jak maszyny rolnicze?

Myślę, że stereotyp rolnika w PRL łączył się z tym, że to najgorsze, co może być – jakiś PGR, brud, zacofanie... I ten humor miał zadziałać na zasadzie kontrastu, tu nowoczesne komputery, a tam jakiś rolnik na traktorze. Sam tekst o rolnikach też zresztą pochodzi z bardzo znanego modułu muzycznego.

Z kolei o Spectrumie mówiło się „gorąca trumna”. Yerzmyey wspominał mi nawet, że można było mieszkania w zimie nie ogrzewać, jak się miało Spectruma, bo on wystarczał.

A nawet mówiono „Spectrumna”. Ten komputer był po prostu źle skonstruowany i jeszcze do tego malutki. I dlatego jeszcze bardziej się grzał. To był efekt minimalizowania kosztów posuniętego najdalej, jak to możliwe. Clive Sinclair, który wymyślił komputer ZX-81 i potem ZX Spectrum – bardzo w Polsce popularne – to był wielki człowiek, wynalazca i przez kilkanaście lat przewodniczący brytyjskiej Mensy. I on rzucił hasło, by komputer trafił do każdego angielskiego domu, ale żeby zrobić tak tani komputer, trzeba było zrobić go w maksymalnie uproszczony sposób... Tak więc nawet rozmiarowo on był malutki. I klawiaturę miał zupełnie do niczego, bo niewygodną – gumową. Ja teraz nie chcę obrażać Spectruma, ale po prostu stwierdzam fakt: to był komputer-kompromis, kompromis między technologią a kosztami, jakie ona pochłania. Właściwie wizja Sinclaira się spełniła, w tym również w Polsce, bo w połowie lat 80. był to tutaj komputer-marzenie. Do dziś wiele osób mówi o nim z sentymentem i wcale się im nie dziwię, bo dla mnie również jest to komputer – symbol tamtych czasów i tamtych najfajniejszych gier. Doceniła to również królowa brytyjska, bo właśnie za ZX Spectrum w 1983 roku Clive Sinclair otrzymał honorowy tytuł szlachecki.

2.

NASZE SPÓŹNIENIE OKAZAŁO SIĘ ZBAWIENIEM

bieda jak w Indiach / czasopisma o komputerach – „Top Secret”, „Secret Service”, „IKS”, „Bajtek” / Krzyś Kubeczko / Atari podłączone do telewizora / system turbo / Internetu jeszcze nie było / kółko komputerowe bez komputerów / w co wtedy grałeś? / opisy gier nie przystawały do stanu faktycznego / garbowanie pamięci i stołokulotoczne urządzenie wskazujące / granie subwersywne / modyfikacja gry to była rozrywka / chciałem zmieść moją szkołę z powierzchni ziemi / hakowanie rzeczywistości / nudne „państwowe” gry komputerowe / nie chcę się śmiać z biedakomputerów / polskie konsole / Sinclair skomputeryzował socjalistyczną Polskę / Jack Tramiel przypomina sobie o polskich korzeniach / wydarzyło się jakieś szaleństwo

READY

W którym roku dostałeś wreszcie własne Atari?

Strzelam, że to było jakoś około roku 1988, w każdym razie na pewno nie wcześniej. Wtedy też dogadałem się z tym sąsiadem, który od dawna miał Atari, ale o tym nie mówił, i dowiedziałem się, że ma gry na kartridżach. W USA to było normalne, że się miało Pac-Mana na kartridżu, ale w Polsce nikt o tym nie słyszał, ten nośnik tu w ogóle nie istniał, bo się wszystkie gry kopiowało na giełdzie. Więc to był kosmos, jak się nagle dowiedziałem, że ktoś z mojego bloku ma gry na kartridżach! I w dodatku ten chłopak był tak sympatyczny, że mi je pożyczył.

A wiesz, skąd on to wszystko miał?

Pochodzi z dość sławnej rodziny i sam też jest dzisiaj dość popularny. Miał ojca w Ameryce i on mu po prostu to przysyłał – to dość typowy wtedy scenariusz. Tylko dlatego miał taki sprzęt, bo te rzeczy w Polsce były w takich cenach, że nawet na giełdach nikt ich nie próbował sprzedawać, bo by po prostu nie poszły. I ten chłopak mi to wszystko pożyczał, nawet bez wymiany.

A jakie czasopisma, książki o komputerach, wtedy czytałeś?

„Bajtka” kupowałem już wcześniej, zanim miałem Atari. Bardzo go zgłębiałem. Ja się w ogóle jako dzieciak nie nadawałem do czytania, ale w przypadku komputerów ta pasja mnie tak wciągnęła, że czytałem wszystko. I to był sukces, bo literatura piękna mnie raczej nie wciągała, ale literatura o megahercach, gdzie nie było żadnych bohaterów, wyłącznie komputery, pochłaniała mnie bez reszty. Kupowałem też „Komputer”, który był bardziej poważny, co było fajne, bo robili to naprawdę profesjonalnie. Do dziś mam te numery i choć wtedy nie za dużo rozumiałem z tego, co tam było, to jednak czytałem, zwłaszcza artykuły o Atari.

A coś takiego jak „IKS – Informatyka, Komputery, Systemy”, pamiętasz?

Tam publikował programy mój późniejszy wykładowca z WAT-u, dr inż. Stefan Rozmus. Nawet z nim przeprowadziliśmy wywiad w ramach Atarionline.pl. Ten „IKS” to był dodatek do pisma „Żołnierz Wolności”, typowo wojskowego i socjalistycznego magazynu, ale „IKS” dotyczył wyłącznie komputerów i był na dość wysokim poziomie merytorycznym. Jego problemem było jednak to, że drukowano go fatalnej jakości drukiem na kiepskim papierze i czasami po prostu nie dało się z niego odczytać połowy listingów programów. W prasie polskiej w ogóle się jednak wtedy nie pojawiał temat gamedevu, żadne zagadnienia o robieniu gier na poważnie, za to publikowane były później, na początku lat 90., zaawansowane tematy związane z demosceną, na przykład w „Commodore & Amiga” lub „Atari Magazynie”. Robienie gier to była czarna magia. I najczęściej było to spowodowane tym, że pisali o tym naukowcy, którzy mieli mało praktyczne – bo matematyczne głównie – podejście do tematu. To wynikało z teoretycznej wiedzy, jaką wynosili ze studiów. Przecież na Politechnice Warszawskiej, gdzie pracowali moi rodzice, usłyszałem od jednego z wykładowców, że pecet jest szybszy od Atari i ma większe możliwości techniczne. On powiedział tę bzdurę, bo nigdy się w praktyce nie spotykał z rzeczywistymi problemami, jakich nastręczały różnorodne poziomy zaawansowania technologicznego i wydajności tego sprzętu.

W 1990 roku zaczął wychodzić magazyn „Top Secret”.

Ja w tym nie uczestniczyłem. „Top Secret” już był, jak ja zaczynałem pracować w „Bajtku”. Natomiast – oczywiście – samo pojawienie się „Top Secretu” zauważyłem. Kupowałem to i czytałem. Właśnie dzięki tej gazecie poznawałem gry na platformy, których nie miałem: Amigę, peceta, Spectrum i Commodore, choć jednak bardziej wgłębiałem się w informacje o Atari. Bo Atari było cały czas dla mnie wtedy nieodkryte. Wcześniej chodziłem jeszcze do osiedlowego domu kultury na zajęcia, gdzie było z pięć Spectrumów i jeden Amstrad – i po troje dzieciaków siadało przed jednym komputerem, co też pokazuje jak straszna bieda była w Polsce. Dziś tak się robi w Indiach – że z jednego peceta korzysta dwóch studentów. Mają pulpit podzielony na dwie części, każdy ma swoją myszkę i pracuje osobno. No więc wtedy było mniej więcej coś takiego w Polsce.

Czyli normą były słabsze komputery, a w „Top Secrecie” pisano już o grach na wyższe platformy?

Tak – tam starano się reagować na to, co się dzieje na rynku, choć wiem, że autorzy „TS” mieli duże ambicje i chcieli promować również te większe platformy, których w Polsce jeszcze nie było, czyli pecety i Amigę. Z tego co pamiętam, Maciej Miąsik – twórca Electro Body – napisał tam buńczuczny artykuł, że polski gamedev jest ważny, że się rozwija i jest dobry. Z dzisiejszej perspektywy miał rację i historycznie był to pierwszy artykuł, który oznajmiał: „jesteśmy i jesteśmy w tym dobrzy, mamy też plany na przyszłość”.

Czytając czasopisma komputerowe z tamtych czasów: „Top Secret”, „Secret Service” i inne, zauważyłem, że wielu redaktorów przeprowadzało w tekstach jakieś niezrozumiałe zabiegi, na przykład, celowo pisali z błędami ortograficznymi. Mieli takie... futurystyczne podejście do języka polskiego. Zastanawia mnie, czy to dlatego, że chcieli łatwiej dotrzeć do bardzo młodych czytelników, nastolatków, bo to był przecież ich target.

Rzeczywiście w „Top Secret” redakcja starała się być awangardowa, ale że robili błędy ortograficzne celowo, to...

Oni też puszczali listy z błędami ortograficznymi – i je ganili na łamach pisma. A wiesz może, czemu pisali recenzje pod pseudonimami? Większość autorów tam się w ten sposób podpisywała.

Nie wiem, skąd się ten pomysł mógł wziąć. Było jednak tak, że ich redakcja działała w wielkim bałaganie – za mało osób, za dużo pracy. Raz było nawet tak, że Borek sam zrobił cały numer i powymyślał ksywy, żeby zróżnicować teksty, które sam napisał. W „Bajtku” się ludzie zawsze podpisywali nazwiskami, natomiast w „Top Secret” nie było do końca wiadomo, kto pisał recenzje i opisy gier. Tam bywali jacyś wirtualni, orbitujący dookoła redakcji współpracownicy i czasem się okazywało, że jakiś autor po prostu nigdy nie istniał w rzeczywistości. To było takie ukrywanie chaosu, który tam panował. Oni sami zresztą o sobie mówili „zepsuł” zamiast zespół redakcyjny. Poza tym, starali się dobrać ludzi z poczuciem humoru i to też im nie ułatwiało kompletowania redakcji. Przy tym wszystkim jednak trzeba przyznać, że chłopakom udawało się robić dobre pismo.

Z tego, co wiem, często pracowali na wariackich papierach, na przykład dostawali grę dwa dni przed oddaniem do druku, więc grali po nocach i jednocześnie pisali recenzję. Fascynują mnie też nakłady – 80–90 tysięcy egzemplarzy... A przecież było tych pism wtedy na rynku kilka, i nie wszystkie miały redakcje w Warszawie, bo na przykład „Świat Gier Komputerowych” był wydawany w Bydgoszczy. W filmie Thank you for playing jeden z ówczesnych redaktorów mówił, że wtedy te czasopisma pełniły rolę taką, jak dziś media społecznościowe. Trudno jest mi to sobie wyobrazić...

Z tego, co pamiętam, w „Top Secrecie” była taka rubryka, do której gracze mogli przysyłać wyniki swoich gier i tworzono na bieżąco rankingi. To nazwałbym bardzo społecznościowym elementem. Były też „supery”, czyli powyciągane przez redakcję z listów od czytelników fragmenty, najczęściej śmieszne. Moi koledzy się tym zaczytywali pod ławkami w szkole, a to niekoniecznie były wątki stuprocentowo o tematyce komputerowej czy growej. Jasno jednak to chyba wskazuje na to, że czytelnicy traktowali redakcję „TS” jak kogoś, kogo znają i lubią, i chcą do niego pisać.

Te rankingi gier w czasopismach musiały pełnić bardzo dużą rolę. W „Top Secrecie” pojawił się też ranking sprzętu – „na czym gramy”. To, z dzisiejszej perspektywy, jest bardzo ważnym źródłem informacji, dzięki któremu wiemy, co się działo – przynajmniej mniej więcej – na rynku sprzętu. Pamiętam, że redakcja była wtedy mocno zaskoczona wynikami. Cytuję z „Top Secret”: „Atari – tragedia, która zalała nasz rynek, która zalała nasz kraj. Przelała się z magazynów, w których nie wiadomo było, co z nią zrobić”.

Tak... w redakcji „Bajtka” na ulicy Wspólnej też była duża niechęć do Atari. Szkoda, że oni nigdy nie poznali lepiej tego komputera. Trochę taki paradoks – to był wtedy najpopularniejszy w Polsce komputer, a redakcje najbardziej poczytnych pism go nie uznawały, trudno właściwie powiedzieć dlaczego.

Było też coś takiego jak „Raport z oblężonego miasta” w „Top Secret”. To był jeden ze słynniejszych raportów, w których autor – tu jest podpisany Waldemar Nowak – wskazuje, jakie komputery są używane. Pisze tak: „Pragnę jeszcze zauważyć, że jako społeczeństwo ubogie przyzwyczailiśmy się do dwóch spraw: gry są tanie, więc się je kupuje na setki, sprzęt jest drogi, więc się kupuje to, co najtańsze, lub nie kupuje się wcale”. Albo mam tu pytanie z samego początku lat 90. „Jaki komputer jest lepszy: Atari, Spectrum czy Commodore?”. A redakcja odpowiada: pecet.

Oni mieli jakieś irracjonalne skrzywienie. Namawianie do pecetów było przecież zbrodnią przeciwko czytelnikom. Jeszcze sporo lat później autor słynnego Boulder Dasha mówił, że pecet się kompletnie nie nadaje do gier, więc – powiedzmy sobie szczerze – to były marzenia redakcji o tym, żeby pecet się w końcu nadawał do grania.