Odwet - Claire Douglas - ebook

Odwet ebook

Claire Douglas

4,0
33,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przeszłość i jej mroczne sekrety to śmiertelny zestaw.
Libby Hall potrzebuje odpoczynku — niedawno poroniła, a w szkole, w której pracuje, uratowała z pożaru grupkę dzieci. Kiedy więc widzi ogłoszenie z propozycją wakacyjnej zamiany domów, nie waha się ani chwili. Wraz z mężem Jamiem wprost nie mogą uwierzyć, że nadmorską posiadłość Heywoodów wynajęli w zamian za swoje nijakie mieszkanko.
Wkrótce jednak w willi zaczynają dziać się niepokojące rzeczy, a Libby ma wrażenie, że jest nieustannie obserwowana. Kiedy Jamie nagle trafi do szpitala, kobieta pragnie już tylko wrócić do dawnego, bezpiecznego, choć niedoskonałego życia. Na domiar złego mąż nie o wszystkim jej mówi. Libby popada w paranoję, a sama też przecież ma niejedno do ukrycia. Widzi, że ktoś zastawił na nią przemyślną pułapkę.


Claire Douglas - brytyjska pisarka. Przez piętnaście lat pracowała jako dziennikarka, pisała zarówno do kobiecych magazynów, jak i gazet ogólnokrajowych. W 2013 roku wygrała konkurs na najlepszą debiutancką powieść zorganizowany przez magazyn „Marie Claire” – nagrodzone wówczas Siostry, wydane dwa lata później (W.A.B. 2016), znalazły się na liście Wschodzących Gwiazd Amazona 2015.
Kolejne książki Douglas, Ktokolwiek widział (2016, W.A.B. 2017) i Odwet (2017), trafiły na listę bestsellerów „Sunday Timesa”.

Miał takie ładne oczy; ich szczególny kolor oceanu był jego największym atutem. A teraz są bez wyrazu, niczym u porcelanowej lalki, zwrócone ku ciemniejącemu niebu, nie widzą niczego.
Kamienny posążek, który upuściłam, toczy się w stronę zwłok mężczyzny, po czym wreszcie zatrzymuje się tuż obok jego uda.
Ogarnia mnie strach tak wielki, że przez dłuższą chwilę stoję jak wryta, zapatrzona na wgłębienie w czaszce i strumień krwi, która nagle wytrysła z tyłu głowy i zabarwiła trawę na czerwono. Potem klękam przy nim, na kolanach czuję wilgoć trawnika.
Staram się nie dotknąć zwłok. Nie mogę zostawić dowodów. Ukradkiem podnoszę wzrok. Od budynku dzieli mnie ponad sześćdziesiąt metrów, w niektórych matowych oknach wiszą rozsunięte zasłony, w innych są podniesione rolety. Czy ktoś mnie obserwował? Już myślę jak przestępca. Czy ktoś mnie widział
w głębi ogrodu, pośród chwastów, w wybujałej trawie? Czy ktoś widział, jak zabijam męża?
[fragment]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 400

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CLAIRE

DOUGLAS

ODWET

Przełożył Marian Leon Kalinowski

Tytuł oryginału: Last Seen Alive

Copyright © 2018 by Claire Douglas

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX

Copyright © for the Polish translation by Marian Leon Kalinowski, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Claudii oraz Izaaka

Prolog

Miał takie ładne oczy; ich szczególny kolor oceanu był jego największym atutem. A teraz są bez wyrazu, niczym u porcelanowej lalki, zwrócone ku ciemniejącemu niebu, nie widzą niczego. Kamienny posążek, który upuściłam, toczy się w stronę zwłok mężczyzny, po czym wreszcie zatrzymuje się tuż obok jego uda.

Ogarnia mnie strach tak wielki, że przez dłuższą chwilę stoję jak wryta, zapatrzona na wgłębienie w czaszce i strumień krwi, która nagle wytrysła z tyłu głowy i zabarwiła trawę na czerwono. Potem klękam przy nim, na kolanach czuję wilgoć trawnika. Staram się nie dotknąć zwłok. Nie mogę zostawić dowodów.

Ukradkiem podnoszę wzrok. Od budynku dzieli mnie ponad sześćdziesiąt metrów, w niektórych matowych oknach wiszą rozsunięte zasłony, w innych są podniesione rolety. Czy ktoś mnie obserwował? Już myślę jak przestępca. Czy ktoś mnie widział w głębi ogrodu, pośród chwastów, w wybujałej trawie?

Czy ktoś widział, jak zabijam męża?

Część pierwsza. Kornwalia

1

Jamie nastawia radio na cały regulator, abyśmy mimo świszczącego wiatru usłyszeli Stone Roses. Gdy porusza głową w rytm muzyki, wygląda jak kiwający tą częścią ciała pies.

– O Boże, ale ta piosenka mi się podoba.

– Dobre sobie… – przekomarzam się z nim, a po chwili na mojej twarzy pojawia się grymas, bo on zaczyna śpiewać.

Jamie zauważa moją minę.

– O co ci chodzi? Kiedy miałem osiemnaście lat, byłem wokalistą zespołu. – Szczypie mnie w udo, zapewniając tym żartobliwym gestem, że nie jest urażony. – A ty mogłaś być naszą fanką.

Już mam powiedzieć, że w jego życiu liczyła się wtedy Hannah. Jego fanką była pewnie ona. Ale nie chcę mu psuć humoru. Od dawna nie widziałam go w lepszym nastroju. Spoglądam na niego, żeby przyjrzeć się jego fizjonomii, znowu podziwiać wydatną szczękę powyżej długiej szyi, napawać się widokiem delikatnego jasnego owłosienia tuż nad guzikami koszulki polo, i czuję nagłe pożądanie. Kładę dłoń na swoim udzie, bo tam jeszcze spoczywa jego ręka, i zaraz łączymy palce. Patrzymy na siebie; Jamie uśmiecha się przy tym, ale po chwili znów kieruje wzrok w stronę pustego pasa, który mamy przed sobą.

– Nie mogę się doczekać, kiedy obejrzymy dom – mówię. – Jestem bardzo ciekawa, jak wygląda. Oby to nie była rudera.

Jamie unosi brwi.

– Rudera? Wątpię. Przecież Philip Heywood mówił… – Głos mojego męża brzmi tak, jakby wydobywał się ze słuchawki telefonu – …o „imponującej nadmorskiej posiadłości z piękną panoramą zatoki” czy jakoś tak.

Reaguję śmiechem.

– To nie wydaje mi się możliwe.

Jamie przenosi rękę z mojego uda na kierownicę, żeby pokonać zakręt.

– Półwysep Roseland uchodzi za urokliwy.

– Można się tego domyślić po nazwie.

– Podobno pochodzi od gaelickiego określenia wrzosowiska: rhos.

– Skąd wiesz?

Jamie znowu unosi brwi.

– Cóż, jestem dociekliwy…

– Owszem – mówię z uśmiechem.

I zaraz podciągam wyżej kołnierz żakietu, by osłonić odkrytą szyję. Dawno temu miałam długie włosy, ale wciąż jeszcze zdarza mi się, zwłaszcza w zimniejszych miesiącach, tęsknić za ciepłem, jakie zapewniały skórze. Mimo że na maskę samochodu padają promienie słoneczne, a niebo jest błękitne, czuje się chłód, który nie pozwala zapomnieć o nieustającej groźbie kwietniowej ulewy. Nie mam jednak odwagi poprosić męża, aby zaciągnął dach, żeby nas ochronić. Jamie potrzebuje tego „urlopu” tak samo jak ja. Dziewięć pierwszych miesięcy małżeńskiego życia dało nam się we znaki.

Widzę w lusterku Ziggy’ego, naszego golden retrievera, który zajął całe tylne siedzenie, zamknął oczy i wystawił jęzor. Zabraliśmy go z konieczności. Młodsza siostra Jamiego, Katie, obiecała, że go przypilnuje, ale jak zwykle w ostatniej chwili zawiodła.

Czuję nawrót choroby lokomocyjnej, kiedy Jamie pokonuje kolejny zakręt, i skupiam się na tym, żeby głęboko oddychać i tym sposobem zwalczyć mdłości, a mój nos rozpaczliwie szuka nadmorskiego powietrza, które nam obiecano, wyczuwa jednak bardzo nieprzyjemny zapach rzepaku porastającego te żółte pola. Prawa ręka ciąży mi i swędzi pod gipsem, ale posłużyła przynajmniej jako dobra wymówka, żebym nie musiała prowadzić. Zresztą Jamie przestał mnie zachęcać do siadania za kierownicą. Odstąpił od tego krótko po tym, jak się poznaliśmy i niewiele zabrakło, żebym zabiła nas oboje – wjechałam na ruchliwą trasę przelotową, gdzie ledwo uniknęłam zderzenia z ciężarówką zmierzającą w przeciwnym kierunku.

Odległy punkcik powiększa się, przerywając monotonię jazdy podrzędną drogą: niczym dziecko zagubione w dziko rosnącej zieleni wyłania się niewielka stacja benzynowa.

– O tę stację chyba chodziło – stwierdzam podekscytowana, sięgając pamięcią do telefonicznych wskazówek, jakich dwa dni wcześniej udzielił mi Philip Heywood.

Jamie parkuje na podjeździe i wyłącza silnik, po czym cały świat na chwilę cichnie. To przyjemna cisza, do tej pory słyszałam tylko dudnienie głośnej muzyki i szum silnego wiatru. Nadmierny hałas mnie drażni, wywołuje stres, ale Jamie jest zachwycony, kiedy słyszy muzykę nastawioną jak najgłośniej.

Mój mąż wychyla się teraz w stronę tylnego siedzenia, żeby zapiąć Ziggy’emu smycz.

– Libs, pójdziesz po klucz? Zatankuję, skoro już tu zajechaliśmy. A potem zaprowadzę Ziggy’ego na tamtą łączkę, żeby się załatwił. – Jamie wskazuje ręką bujną i niekoszoną trawę porastającą teren obok sklepu.

Za ladą stoi bardzo młody człowiek, pewnie dwudziestolatek. Gdy proszę o klucz do domu nazwanego Kryjówką, patrzy na mnie z wyrazem szczerego zdziwienia na twarzy noszącej ślady trądziku.

– Nic mi nie wiadomo o żadnym kluczu – mówi, dotykając pryszcza na szyi. – Przyprowadzę szefową. Jak się pani nazywa?

– Słucham?

Chłopak nie kryje zniecierpliwienia.

– Jak się pani nazywa?

– Ach tak. Libby…

– Nazwisko?

– Elliot… A właściwie Hall.

W pracy tak bardzo się przyzwyczaiłam do panieńskiego nazwiska, że czasem zapominam, iż należę teraz do innej rodziny.

Ekspedient odchodzi na zaplecze, wymachując przy tym długimi rękami, jakby naśladował człekokształtną małpę; znika za szarymi drzwiami. Sklep jest mały, jego półki są aż po sufit zastawione puszkami tuńczyka, fasolki oraz maleńkich pomidorów. Jestem jedyną klientką. Z półki, którą mam przed sobą, ściągam opakowanie cukierków miętowych, zerkam też na wystawione słodycze, żeby kupić coś mężowi. Coś z kokosem, to jego ulubiony smak. Później obserwuję Jamiego przez okno: widzę, jak znów próbuje wsadzić do samochodu psa, który stawia opór. Nasz mini cooper jest jedynym autem na podjeździe.

Chłopak nie wraca, a ja zaczynam panikować, wyobrażam sobie, że wszystko jest wymyślnym podstępem i nie istnieje ani dom nad morzem, ani klucz. Ale do sklepu wtacza się puszysta tleniona blondynka, a z jej pulchnych palców kusząco zwisa klucz.

– Elizabeth Hall? – pyta z wyraźnym kornwalijskim akcentem.

Przytakuję, a ona wręcza mi klucz i na jej twarzy pojawia się uśmiech.

– Ma pani prawdziwe szczęście, że trafiła pani do Kryjówki. Piękne widoki. Choć sama nigdy tam nie byłam. Nie słyszałam, że wynajmują ten dom.

Biorę klucz, dziękuję.

– Nie wiem, czy zwykle go wynajmują. Robimy zamianę.

Na jej twarzy maluje się zdumienie.

– Zamianę? Co za świetny pomysł! Czyli oni będą mieszkać u was podczas waszego pobytu w Kryjówce?

Wkładam kartę kredytową do czytnika.

– Tak. Tyle że my mamy tylko mieszkanie. W Bath.

– Słyszałam, że Bath to urocze miasto. Nigdy tam nie byłam. – Odrywa pokwitowanie z terminala, a ja wyjmuję kartę. – A ta zamiana to naprawdę świetny pomysł – mówi i zerka na mój gips. – Chyba miała pani wypadek?

Chętnie posłałabym ją do diabła i wiele lat temu na pewno bym to zrobiła. Ale tamten czas przeminął, w pracy nie śmiem tracić panowania nad sobą. Teraz też powściągam irytację. Nie ujawnię prawdy, bo musiałabym przez cały dzień odpowiadać na jej pytania.

– Poślizgnęłam się i złamałam rękę – kłamię, ale tylko w połowie. – Upadłam na boisku szkolnym. Jestem nauczycielką.

Kobieta reaguje grymasem.

– Och, okropna sytuacja. Przewrócił panią jakiś mały urwis?

Kręcę głową i zmuszam się do śmiechu, po czym wyjaśniam, że potknęłam się o skakankę, którą jedna z dziewczynek zostawiła na płycie boiska, i cofam się w stronę drzwi, żeby nie ciągnąć tej rozmowy.

– Jeszcze raz dziękuję – mówię, wymachując odebranym kluczem, i pospiesznie opuszczam sklep, udaremniając próbę zadania mi następnych pytań.

Przez przednią szybę samochodu widzę Jamiego, który niecierpliwie stuka palcami w kierownicę. Ostatnio często się kłócimy, na ogół o pieniądze, i dlatego nie chcę teraz naruszać niezbyt pewnej równowagi między nami, którą zdołaliśmy, jak sądzę, przywrócić po poronieniu. Siadam na miejscu pasażera.

– Przepraszam, że tak długo czekasz. Tamta kobieta zasypała mnie pytaniami.

Jamie posępnieje.

– O co pytała?

– O gips. O wypadek.

– Nie powiedziałaś jej chyba? – pyta Jamie, bardzo agresywnie.

– Ależ nie – mówię, zapinając pas bezpieczeństwa.

– To dobrze. Powinniśmy o tym zapomnieć. Dała ci klucz?

Pokazuję go. Jest połączony ze szklanym serduszkiem, na które pada blask słońca.

Jamie się odpręża.

– Dzięki Bogu. Myślałem, że ktoś nas wprowadził w błąd. Jak to mówią, wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe…

Przechylam się w jego stronę i całuję go tuż pod uchem, wyczuwając wargami nieznaczny zarost. Cieszy mnie to, że Jamie tak się tym emocjonuje. Że zaczyna odzyskiwać dawny zapał. Podoba mi się ten jego życiowy entuzjazm, który zauważyłam już w dniu, kiedy go poznałam. Mój mąż jest optymistą, ale kiedy go zwolnili, musiał zacząć pracować na własny rachunek i ciągła troska o pieniądze pozostawiła pewien ślad – w ostatnich miesiącach obserwuję, że jego pogoda ducha zanika, jest jak moneta, która traci połysk.

Jedziemy wąską drogą między dwoma gęstymi żywopłotami, tu i ówdzie obsypanymi białym kwieciem, i nagle Jamie nieomal wykrzykuje:

– To na pewno tutaj!

W jego podnieconym głosie da się jeszcze rozpoznać wymowę typową dla południowo-zachodniej Anglii. Jamie wskazuje dom widoczny po przeciwnej stronie skrzyżowania w kształcie litery T. Podążam wzrokiem za jego palcem. Musiał się pomylić… Ten dom jest ogromny, większy nawet niż dom jego matki.

– To niemożliwe – odpowiadam, gdy Jamie skręca już na podjazd domu i słyszymy, jak pod oponami chrzęści żwir. GPS nosowym głosem informuje, że dotarliśmy do celu.

Samochód się zatrzymuje, a Jamie wyłącza silnik. Siedzimy onieśmieleni widokiem, milczymy, chłonąc obraz wolno stojącej prostokątnej budowli z okrągłą wieżyczką po jednej stronie; widzimy tradycyjne połączenie ciemnego kamienia ze szkłem. Do połowy murów sięga pnącze, które kojarzy nam się z brodą. Dom otulają drzewa i krzewy o listowiu w kilku odcieniach zieleni. W oddali, za posiadłością, widać jasnoniebieski fragment pobliskiego oceanu. Jedynymi dźwiękami są radosny świergot ptaków i niezbyt dobrze słyszalny szum fal. W nadmorskiej bryzie wyczuwam zapach soli przemieszany ze słabą wonią końskiego nawozu.

– Ale odludzie – stwierdzam, nagle trochę przytłoczona.

Wychowałam się w małym miasteczku, w niedużym domu na osiedlu komunalnym w North Yorkshire, ale prawie całe ostatnie dziesięć lat życia spędziłam w dużym mieście. Przywykłam do sąsiedztwa. Kiedy są w pobliżu ludzie, czuję się bezpieczniejsza, mniej zalękniona.

– To niesamowite – mówi rozpromieniony Jamie. – Aż nie mogę uwierzyć, że będziemy tutaj mieszkać. Dobry wybór, Libs. – Oddycha głęboko przez nos. – Ale tu jest powietrze! Takie świeże i czyste. Nie ma spalin ani smogu.

„Tylko zapach krowiego łajna” – to chcę powiedzieć, ale gryzę się w język. Widzę nieomal, jak z Jamiego opada napięcie ostatnich paru miesięcy, a ja odzyskuję mężczyznę, którego poślubiłam.

Na pobliskie drzewo wspina się wiewiórka, na widok której Ziggy donośnie szczeka, napinając smycz. Jamie odwraca się, żeby ją odpiąć i zaczepić w dwóch miejscach na obroży.

– Leć, psiaku, wiem, że chciałbyś już tu powęszyć.

Jamie wyskakuje z auta i spieszy na drugą stronę, aby otworzyć mi drzwi.

– Ale z ciebie dżentelmen – mówię i wysiadając, staram się nie zachwiać.

Mój mąż marszczy brwi.

– Dobrze się czujesz, Libs?

– Po prostu nie mogę się doczekać, kiedy zdejmą mi gips. Strasznie mnie ogranicza.

– Niedługo ci go zdejmą, moja mała bohaterko.

Ręką bez gipsu klepię go żartobliwym gestem w ramię.

– Nie ściemniaj.

Jamie całuje mnie w czoło.

– Nie ściemniam, jesteś bohaterką – mruczy. – Zapamiętaj to sobie.

Nagle Jamie oddala się pociągnięty przez Ziggy’ego, a ja, pełna niepokoju, idę w tym samym kierunku; nie byłabym zdziwiona, gdyby z domu wybiegł rozgniewany właściciel i kazał nam opuścić posiadłość. Widząc moje wahanie, Jamie daje znak, abym podeszła do drzwi, aluminiowych, ciemnoszarych, czystych i tak samo lśniących jak reszta domu. W rozmowie telefonicznej Philip Heywood wspomniał mi o niedawnej przebudowie.

Jamiemu błyszczą oczy, kiedy unosi wzrok znad kartki, na której coś sprawdzał.

– Trafiliśmy dobrze, popatrz – mówi, jakby chciał uspokoić i siebie, i mnie.

Przesuwa papier w moją stronę i wskazuje na fasadzie domu tabliczkę z nazwą „Kryjówka”.

– Przekonująca nazwa. Ten dom dzieli od następnego prawie kilometr. I niedaleko stąd jest Lizard Point. Zawsze chciałem zobaczyć tamtejszą latarnię morską.

Jakbym słyszała któregoś z moich sześcioletnich podopiecznych.

Ale po chwili ogarnia mnie zażenowanie, że zamieniliśmy ciasne dwupokojowe mieszkanko w Bath, z mnóstwem zwierzęcej sierści i zapachem karmy dla psów, na taką posiadłość. Nie jest to nawet mieszkanie w stylu georgiańskim, czego można by się spodziewać po budynku w Bath, ale dom z późnej epoki wiktoriańskiej.

– Myślisz, że to był dobry pomysł, żeby zabrać Ziggy’ego? Nawet nie zapytałam o to Philipa.

W oczach Jamiego widzę przerażenie.

– O kurczę, Libs. Dlaczego się nie upewniłaś? Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy.

– Po prostu nie spodziewałam się aż tak wielkiego i eleganckiego domu. Philip mówił, że jest jeszcze w budowie. Uznałam, że te słowa należy rozumieć jako… – urywam, zauważywszy zadbaną roślinność, a konkretnie ciągi krzewów po obu stronach podjazdu – …jako niepełne wykończenie.

Ledwo przekraczamy próg, moje obawy się potwierdzają. Nie należało przywozić tutaj psa. Przeważa biel: sof, dywanów i ścian. Wiem, że na pewno tu nabrudzimy, przez nasze bałaganiarstwo i brudne łapy Ziggy’ego. Pod drzewem, rosnącym daleko od nas, na skraju ogrodu, widzę co prawda trochę gruzu, ale poza tym nie ma śladów przebudowy.

Przejmuję rzeczy od Jamiego, zbyt niepewna siebie, żeby odważyć się puścić psa luzem. Gdy wchodzę do kuchni, mam wciąż wrażenie, że wkroczyliśmy na cudzy teren. Pomieszczenie jest olbrzymie, otwarte, z lśniącymi białymi szafkami i marmurowymi blatami. Dwuczęściowe drzwi wychodzą na duży ogród, poniżej którego ciągnie się rozległa plaża.

– Zajrzyj tutaj, Jay! – wołam z głową we wnętrzu lodówki w amerykańskim stylu, i już leci mi ślinka na widok takiej obfitości jedzenia. – Starczy tego dla dziesięcioosobowej rodziny.

Jamie staje przy mnie i zagląda do lodówki.

– O, jest pasztet, wędzony łosoś, wielki kawał stiltonu, no i patrz, ile piw rzemieślniczych! Niebo w gębie! – mówi z uśmiechem.

– Nasza lodówka jest prawie pusta – wyznaję zawstydzona, że zostawiłam kartonik mleka i trochę zwiniętej w rulon szynki. Nie przyszło mi do głowy, żeby wypełnić lodówkę zapasami.

– Nie przejmuj się, oni mają ważniejsze sprawy. – Jamie podchodzi do blatu i podnosi wyrwaną z notesu kartkę w linie. – Napisali, że możemy się częstować. Hojni są, nie? – Nie czekając na moją odpowiedź, pozbywa się kartki i zaczyna wędrować po kuchni, dotyka kolejnych urządzeń, manipuluje rozmaitymi gałkami i przyciskami. – Wow, ta kuchnia jest fantastyczna! – wykrzykuje, kiedy nad kuchenną wyspą naszym oczom ukazuje się dwudziestocalowy ekran telewizora.

Widzę, jak bardzo Jamie chciałby mieć tyle pieniędzy, by pozwalać sobie na supernowoczesne gadżety, i uśmiecham się w duchu.

– Później będziesz mógł się pobawić – mówię, odciągając męża od ekspresu do kawy, który wygląda jak statek kosmiczny. – Rozejrzyjmy się.

Spuszczam Ziggy’ego ze smyczy. Jamie ujmuje moją rękę i niczym nadpobudliwi nastolatkowie zaczynamy biegać po całym domu z radośnie szczekającym psem u naszych stóp.

Wszędzie są podłogi z litej dębiny, a w obszernym kwadratowym salonie widzimy schody na piętro, których szklana osłona sprawia wrażenie, jakby unosiły się w powietrzu. Pełne kolorów abstrakcyjne obrazy stanowią ozdobę pomalowanych na biało ścian i rzuca nam się w oczy olbrzymie zdjęcie kobiety, ukazujące tylko jej głowę i ramiona – to najpewniej Tara Heywood; na fotografii widać, że akurat cofnęła głowę i jej duże brązowe oczy są rozbiegane. Na piętrze zerkam przez uchylone drzwi do pierwszej sypialni, gdzie dostrzegam rozkładaną sofę i wyblakły staroświecki domek dla lalek. Półki wzdłuż jednej ze ścian są po brzegi wypełnione zabawkami – nie nowoczesnymi, jakimi bawiliby się moi podopieczni, raczej staroświeckimi i budzącymi niepokój. Kukiełki Punch i Judy przygniatają porcelanową lalkę bez jednej nóżki, a obok wypchanej łasiczki stoi brzydki klaun. To chyba nie jest pokój córeczki państwa Heywoodów? Gdybym była małą dziewczynką, miałabym tam koszmarne sny.

Dwie pozostałe sypialnie są większe, jest jeszcze tradycyjnie urządzony gabinet, z biurkiem obitym skórą. Wchodzę do środka. Przy ścianach stoją do połowy puste regały; widzę kilka romansów z zagiętymi rogami, instrukcję obsługi starego samochodu oraz encyklopedię. Zauważam jeszcze trzy wypchane zwierzątka: fretkę, lisa i gryzonia o smutnym wyglądzie, ni to szczura, ni to kreta.

Na końcu korytarza, w kolistej wieżyczce, znajduje się główna sypialnia. To niewątpliwie najobszerniejszy pokój, tworzący jedno pomieszczenie z łazienką i osobną garderobą.

– Wow, tu jest więcej miejsca niż w całym naszym mieszkaniu.

Stoję i gapię się w zdumieniu: a to na okna od podłogi do sufitu, a to na łoże z baldachimem (ze zwiewnego białego muślinu), a to na rozsuwaną kabinę prysznicową. Zauważam inną, czarno-białą fotografię Tary, która też nie przedstawia całej postaci, ale tym razem kobieta ma poważniejszy wyraz twarzy. Podchodzę do okna i zerkam na rozciągającą się pod domem plażę. Nie widzę żywej duszy. Ale sielanka.

– Nie spodziewałam się takiej nowoczesności i takiego luksusu – mówię, gdy Jamie staje przy mnie. – Myślałam, że będzie to co najwyżej wiejski domek.

– Nie podoba ci się tutaj? – Jamie nie kryje zdziwienia.

– Ależ nie o to chodzi. Dom jest zdumiewający. Naprawdę zdumiewający, takie domy widuje się na filmach. Ten kosztował pewnie kilka milionów. Tylko że… ta zamiana chyba nie jest fair.

Jamie wzrusza ramionami i otacza mnie ręką.

– Nie zapominaj, że oni sami tego chcieli. To był ich pomysł.

– Wiem…

Jamie wzdycha.

– Jezu, Libs, po prostu mamy farta.

Spoglądam na jego twarz, dostrzegam wory pod oczami i szarą cerę i tłumię własne zażenowanie. Kornwalijskie powietrze będzie dla niego dobre. I mnie też posłuży. Nieśmiałym gestem, który Jamie zauważa, dotykam swojego brzucha.

– Tego nam trzeba – stwierdza. – Tobie tego trzeba. Po tamtym wypadku w szkole i poronieniu…

Zbiera mi się na płacz, ale mrużę oczy, żeby powstrzymać łzy. Nie potrafię myśleć o tamtych wydarzeniach. Przyjechałam tutaj, aby zapomnieć. I wydobrzeć.

– Tak – przyznaję niepewnym głosem. – Tu jest pięknie. Naprawdę mamy szczęście.

– I dbajmy o porządek. – Jamie robi znaczącą minę, w jego głosie słyszę rozbawienie.

To, że oboje jesteśmy bałaganiarzami, zachęca nas do wzajemnych żartów – jego naprawdę korci wmawianie mi, że ja jestem pod tym względem gorsza, a mnie bawią podobne zarzuty pod jego adresem.

Zerkam na niego; ciągle ubiera się po studencku, chodzi w wyblakłych dżinsach z dziurą na kolanie.

– Powinniśmy byli zdjąć buty – mówię, zerkając wymownie na jego zapuszczone converse’y. – I trzeba będzie uważać, żeby Ziggy miał zawsze czyste łapy. Szkoda, że nie kupiliśmy skarpetek dla psów w tamtym sklepie z artykułami dla zwierząt.

Na myśl o Ziggym w puszystych skarpetkach zaczynam chichotać. Ziggy nigdy by nam nie wybaczył, że założyliśmy mu skarpetki.

Jamie wybucha głośnym, serdecznym śmiechem. Ten śmiech rozbrzmiewa w całym domu. A że od kilku miesięcy nie zauważałam u niego zbyt często takiej pogody ducha, moje serce też rośnie.

– Wiesz, co musimy zrobić? – pyta Jamie z przekorą i ujmuje moją rękę.

– Co takiego?

Ruchem głowy wskazuje łóżko.

– Trzeba będzie je ochrzcić.

Unoszę brwi.

– Tak uważasz? Teraz?

– A po co to odkładać?

Jamie, wyższy ode mnie o prawie trzydzieści centymetrów, zanosi mnie bez wysiłku na łóżko i po chwili zaczyna całować moją szyję, tak jak lubię. Obejmuję go nogami, tulę się do niego i jestem szczęśliwa; czuję rozkosz, jakiej nie zaznałam od paru miesięcy.

Tkwimy w łóżku bardzo długo, bez pośpiechu na nowo odkrywamy swoje ciała, jak na początku znajomości, zanim wzięliśmy ślub i pojawiły się komplikacje. Zanim wmieszała się rodzina, a w naszym wspólnym życiu cicho i niepokojąco swą obecność zaznaczyła Hannah. Kiedy jest już po wszystkim, przywieram do ramienia Jamiego. To, że muszę leżeć na prawym boku i unikać obciążania gipsu, wydaje mi się nienaturalne. Ten gips swoje waży i jest irytujący. Ale pociesza mnie perspektywa pozbycia się go za niecałe dwa tygodnie.

Przez dłuższą chwilę z zadowoleniem patrzę na zachodzące słońce, które rzuca cienie na trawnik. W końcu wyskakuję z łóżka okryta prześcieradłem, bo przecież w oknach nie ma zasłon.

– Dokąd się wybierasz? – pyta szeptem Jamie, aż po pachy okrywając się puchową kołdrą.

– Chcę pomyszkować w szafie Tary – oznajmiam, porozumiewawczo unosząc brwi.

– Libs! Nie możesz tego robić.

– Daj spokój. Sam pewnie jesteś ciekawy! Nie chciałbyś dowiedzieć się czegoś więcej o Philipie i Tarze Heywoodach?

Jamie wzrusza ramionami, na jego ustach widzę uśmiech rozleniwienia.

– Niekoniecznie.

– A ja chcę.

W zaimprowizowanej todze przechodzę do przylegającej do sypialni garderoby. Ziggy człapie za mną i rozciąga się na puszystym dywanie pośrodku.

Garderoba dorównuje wielkością sypialni w naszym mieszkaniu. Na jednej ze ścian widzę sięgające podłogi lustro, a tuż obok – krzesło z odchylanym przyciskiem oparciem. To pomieszczenie przypomina przymierzalnię w luksusowym sklepie. A nie jest to nawet główna rezydencja państwa Heywoodów, lecz ich dom letniskowy. Zaczynam się zastanawiać, jak może wyglądać ich najważniejsza posiadłość. Sięgam po stroje: długie suknie wieczorowe, letnie sukienki na ramiączkach, zwiewne spódnice, jedwabiste topy. Zdejmuję z wieszaka szmaragdową suknię, przykładam ją do ciała, przeglądam się w lustrze i stwierdzam, że jest dla mnie zdecydowanie za długa, bo nadmiar materiału wije mi się dookoła stóp. Jestem jak mała dziewczynka, która przymierza mamine stroje. Albo raczej chłopczyk, z moimi ostrzyżonymi na krótko włosami. Odwieszam tamtą suknię, po czym otwieram szufladę z bielizną. Znajduję zmysłowe stringi i koronkowe gorsety. Rozpoznaję jeden model Agent Provocateur. Wszystkie rzeczy są w najlepszym guście i kosztowały tyle, że nie byłoby mnie na nie stać. Nie widzę nic tandetnego.

Przechodzę do butów. Mają najróżniejsze fasony i kolory i tkwią w metalowych pudełkach wbudowanych w ścianę. Każda para to markowe obuwie; o niektórych z tych firm nigdy nie słyszałam. Kiedy przymierzam oryginalne czerwone szpilki, przychodzą mi na myśl moje rozdeptane baletki z Top Shopu. Szpilki w rozmiarze czterdzieści okazują się o wiele za duże na moje stopy, ja noszę raptem trzydzieści siedem. Zasmucona odkładam buty na miejsce.

– Nawet nie mogę sobie pożyczyć jej obuwia – marudzę, wracając do łóżka z baldachimem. – Ona jest jakąś olbrzymką. Albo supermodelką.

– Albo kosmitką – dodaje Jamie.

– Bardzo piękną kosmitką – mówię ze śmiechem. – A co z naszym życiem tutaj, na Ziemi?

Jamie bierze mnie w ramiona i szepcze z ustami przy moich włosach:

– Libs, w tym tygodniu świat jest nasz. Więc cieszmy się tym.

2

Nigdy nie wzięłabym pod uwagę urlopu, gdyby kilka dni wcześniej nie trafiła pod nasze drzwi pewna ulotka.

ZAMIANA DOMÓW. PILNE

Wraz z żoną Tarą pilnie poszukujemy lokum, w którym moglibyśmy spędzić tydzień, może dwa. Wasz dom byłby idealny, bo potrzebujemy mieszkania w okolicy szpitala, żebyśmy mogli odwiedzać naszą kochaną córeczkę, którą czeka operacja serca mogąca uratować jej życie. Chętnie udostępnimy w zamian piękny, niedawno wyremontowany dom w Kornwalii z widokiem na morze. Jeśli mogą nam państwo pomóc, prosimy o kontakt z Philipem Heywoodem.

U dołu kartki widniał numer komórki Philipa.

W pierwszej chwili zlekceważyłam ofertę. Chciałam czym prędzej wrócić do pracy. Byłam na zwolnieniu lekarskim dwa tygodnie po tamtym pożarze i poronieniu. Pani dyrektor Felicity Ryder zasugerowała mi płatny urlop do końca ferii, ale wolałam w ostatnim dniu semestru zobaczyć swoją klasę i życzyć dzieciom udanej przerwy wielkanocnej. Zależało mi na nich. Czułam się odpowiedzialna za ich edukację i żywiłam obawę, że nauczycielka, która mnie zastąpi, nie zrozumie tak dobrze jak ja, czego potrzeba tym uczniom. Tęskniłam zresztą za szkołą: za klasowymi dekoracjami, czyli jaskrawymi, barwnymi dziecięcymi malunkami, za atmosferą koleżeństwa w pokoju nauczycielskim, za okrzykami radości na boisku, za ploteczkami z młodą praktykantką Carą, która pracowała pod moją pieczą, a nawet za zapachem środka odkażającego na szkolnym korytarzu. I dlatego, wychodząc z domu, schowałam ulotkę do torebki i przez kilka godzin w ogóle o niej nie myślałam.

Widok śladów pożaru wytrącił mnie z równowagi: hol wprawdzie odnowiono i wymieniono podłogę, ale zapach spalenizny nadal się utrzymywał, jakby nie mogły go rozproszyć ani świeża farba, ani nowy parkiet. Stołówka, w której jak przypuszczano, pożar się rozpoczął, nadal była niezdatna do użytku. Kiedy przylgnęłam twarzą do szklanych drzwi, zobaczyłam czarną dziurę po piecach kuchennych. Był to przygnębiający widok. Dzieciom zalecono przynoszenie drugich śniadań, dopóki kuchnia będzie nieczynna, i teraz uczniowie siedzieli w klasach, gdy nadchodziła pora lunchu, pochyleni nad sokami w kartonach, humusem i ekologicznymi warzywami.

Gdy pod koniec tego dnia pojawili się rodzice, żeby odebrać swoje pociechy, gratulowali mi odwagi i pytali o Celeste, coś sobie postanowiłam. Mama Theo, pani Hunting, dotknęła ostrożnie mojego gipsu i powiedziała, że zasłużyłam na to, by gdzieś wyjechać i odpocząć.

– Tyle złego pani przeżyła, pani Elliot – stwierdziła, jakby przemawiała do osoby, której umarł ktoś z najbliższej rodziny. – Mogło się to wszystko bardzo źle skończyć. Gdyby nie pani pomoc, Celeste by zginęła. Strach pomyśleć.

Zrozumiałam, że pani Hunting ma również na myśli własne dziecko. Odruchowo dotknęłam brzucha, przypomniawszy sobie to, które poroniłam.

O pożarze pisały wszystkie gazety, co mnie wręcz przeraziło. W „Mailu” było nawet moje zdjęcie – otoczona dziećmi gram na gitarze, na oczy opada mi grzywka. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie wtedy, gdy zaczęłam tu pracować, a tylko taką fotografią dysponowała szkoła.

Relacja ze szkolnego pożaru nie wyszłaby poza łamy miejscowej prasy, gdyby nie to, że uratowałam powierzoną mi grupę dzieci, w tym Celeste Detonge, wnuczkę znanej aktorki teatralnej. Tamtego dnia w budynku szkolnym przebywał tylko ten jeden rocznik; zerówka i pierwsza klasa były na wycieczkach. Cara wpadła w panikę, ujrzawszy dym wypełniający szkolny hol, gdzie ćwiczyłyśmy z dziećmi ustawianie się na apel, ale ja musiałam zachować spokój, mimo że wycie syren alarmowych natrętnie przypominało mi o innej sytuacji, o innym pożarze. Zdołałam jednak opanować przerażenie i skupiłam się na wydostaniu dzieci i Cary z płonącego budynku. Celeste potknęła się i przewróciła, musiałam więc jeszcze raz wbiec do holu; kiedy oślepił mnie dym, który wdychałam, również się przewróciłam. Odczułam upadek, ale zignorowałam ból, zdążyłam wziąć dziewczynkę na ręce i ocalić jej życie. Nie uważam się za odważną osobę. Postąpiłam tak, jak postąpiłby każdy w podobnych okolicznościach. Jestem nauczycielką, to moja życiowa rola, moja misja. Powierzone mi dzieci są dla mnie najważniejsze.

Kiedy prześwietlono mi rękę, zaczęłam krwawić. Do dwunastu tygodni zabrakło kilku dni.

– Czy wybiera się pani w jakieś miłe miejsce na Wielkanoc? – spytała mnie ostatnio pani Hunting. – Po takich przeżyciach należy się pani wypoczynek.

Jej życzliwe słowa przekonały mnie, że wyjazd byłby naprawdę wskazany. Oznaczałby rzeczywistą odmianę. Odkąd Jamie otworzył własną firmę, ciągle brakuje nam gotówki. Nie wyjeżdżaliśmy od naszej podróży poślubnej, która była raptem pięciodniowym pobytem na wyspie Wright. Po tym, co wydarzyło się w Tajlandii, bałam się zagranicznych podróży, przerażały mnie samoloty, żyłam w strachu, że zginę w katastrofie lotniczej. Z tego powodu spędzaliśmy długie weekendy albo nawet całe tygodnie w Anglii.

Gdy wracałam piechotą ze szkoły, przypomniałam sobie o tamtej kuszącej propozycji wyjazdu do domu w Kornwalii z widokiem na morze. Wyobraziłam sobie niewielki wiejski dom stojący w jakiejś wiosce rybackiej, jak ten w serialu Doktor Martin. Uznałam, że morskie powietrze dobrze zrobiłoby Jamiemu. Skoro pracuje w domu, to mógłby tam pojechać z laptopem. Zanim dotarłam do naszego mieszkania, zdążyłam przekonać sama siebie, że byłaby to odpowiedź na nasze modlitwy.

Usłyszałam, że Jamie rozmawia przez telefon w gabinecie, który urządził sobie w pokoju gościnnym. Włączyłam czajnik, droczyłam się chwilę z Ziggym, po czym zaczęłam przygotowywać obiad. Z jedną ręką na temblaku nie było to łatwe, ale Florrie, starsza siostra Jamiego, pomogła nam i przyrządziła zapiekankę z mielonego mięsa i ziemniaków z sosem, którą zamroziłam. Wyjęłam z zamrażarki porcję mięsa i od razu włączyłam piekarnik. Kiedy mięso się grzało, usiadłam przy kuchennym stole, żeby na laptopie wygooglować Philipa Heywooda.

Piszę jedną ręką i potrzebowałam na to więcej czasu, zirytowana ciągłą powolnością wynikającą z noszenia gipsu, ale w końcu zobaczyłam na ekranie kilku Philipów Heywoodów: amerykańskiego muzyka, australijskiego biologa i chirurga plastycznego pracującego w londyńskiej prywatnej klinice. Kliknęłam link do kliniki i pojawiło się zdjęcie mężczyzny około pięćdziesiątki, o szacownym wyglądzie. Ten Philip Heywood miał ciemne, krótko ścięte włosy, szpakowate po bokach, i nosił wąsy. Czyżby to był on? Trochę jeszcze poszperałam i znalazłam jego profil na Facebooku, ale miał takie ustawienia prywatności, że widać było tylko dwie fotki profilowe. Na jednej zobaczyłam Philipa, jak na pustej plaży otacza ramieniem młodszą, bardzo atrakcyjną ciemnowłosą kobietę. Swoją żonę? Czy to zdjęcie zrobiono w Kornwalii?

Jamie jeszcze rozmawiał, wpisałam więc frazę „Philip Heywood Kornwalia”. Wyświetliła się fotografia z imprezy dobroczynnej w Truro; Philip, w czarnym krawacie pod szyją, otaczał ramieniem tę samą kobietę, którą widziałam obok niego na zdjęciu z plaży. Miała na sobie szmaragdową sukienkę bez ramiączek, a jej głowę otaczały spadające na ramiona kędzierzawe ciemne włosy. Podpis pod zdjęciem informował: „Chirurg Philip Heywood i jego żona Tara gorliwie wspierają akcje dobroczynne”. Przez dłuższą chwilę przyglądałam się ich wspólnej fotografii: uśmiechom od ucha do ucha, bieli zębów, doskonałej cerze. Sprawiali wrażenie, że są parą ludzi sukcesu i cieszą się szacunkiem. Gdy ich córeczka zachorowała, zapewne rozważali rezerwację w hotelu, ale nie znaleźli żadnego, który byłby blisko szpitala. Skoro pozwalali nam zamieszkać u siebie, z pewnością mogłam im zaufać i powierzyć swoje mieszkanie na tydzień lub dwa.

Spróbowałam innej frazy: „Philip Heywood córka”. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Philipa, Tary i dwunasto-, no, może trzynastolatki o pięknym uśmiechu i rudawych włosach, z wyraźnymi oznakami zespołu Downa. Przebiegłam wzrokiem tekst towarzyszący fotografii – krótki artykuł o filantropijnym zaangażowaniu Philipa Heywooda. Rozczarował mnie brak czegokolwiek, co scharakteryzowałoby jego samego, pozwoliło poznać małżeńskie życie Philipa i wyjaśniło, jakim jest ojcem. Wyczytałam tylko tyle, że odnosi sukcesy jako konsultant i nie skąpi czasu na udział w akcjach dobroczynnych. Zanim dotarłam do końca tekstu, podjęłam decyzję.

Jamiego nie musiałam przekonywać aż tak długo, jak sądziłam. Przygotowałam swoją przemowę: tak czy inaczej jestem na dwutygodniowym zwolnieniu, nie będzie nas to nic kosztować, on zasługuje na wypoczynek, ale też zabierze ze sobą laptopa, bo tam na pewno jest wi-fi, sama nigdy nie byłam w Kornwalii, Heywoodowie sprawiają wrażenie ludzi godnych szacunku i budzą zaufanie, gdy się z nimi rozmawia, ich córeczka ma zespół Downa i jest poważnie chora – to oczywiste, skoro operacja miałaby ją ocalić, a my zrobimy dobry uczynek… Jamie siedział naprzeciwko mnie, swymi długimi palcami ściskając kubek z kawą, i milczał. Kiedy skończyłam mówić, wstał, żeby włożyć kubek do zlewu, wzruszył ramionami i powiedział:

– Okej, jeżeli wszystko uzgodnisz, to pojedziemy.

Odczekałam do pory poobiedniej i gdy Jamie wyprowadził Ziggy’ego, sięgnęłam po komórkę. Philip Heywood odezwał się ciepłym tonem, z akcentem typowym dla Yorkshire. Po głosie wyczułam, że jest młodszy, niż mi się wydawało; zapytał, z jakiej części Yorkshire ja pochodzę. Tego mu nie wyjawiłam, dowiedział się tylko, że mieszkałam w różnych miejscach.

– Tydzień w państwa mieszkaniu będzie nam naprawdę na rękę – oznajmił z ulgą w głosie.

Ustaliliśmy, gdzie zostawimy klucze – on na stacji benzynowej obok domu, a my u sąsiadki Evelyn, piętro wyżej; obiecaliśmy sobie, że się zdzwonimy, jeśli pojawiłyby się jakieś problemy. Wybraliśmy oboje sobotę, od której dzieliły nas dwa dni. Bardzo podekscytowana odłożyłam telefon. Cóż miałoby się nie udać?

3

Przez panoramiczne okna, które zajmują prawie całą szerokość jednej ściany, widzę gwiazdy na czarnym tle nieba. Jakbym przebywała w swoim prywatnym planetarium. Leżąc, staram się wypatrzyć Oriona i Wielki Wóz, ale niestety nie rozpoznaję żadnych konstelacji. Przychodzą mi na myśl pocztówki, które budziły mój zachwyt, kiedy byłam może ośmioletnią dziewczynką, tak skomponowane, że należało na nich odnaleźć trójwymiarowy obrazek. Zdarzało się, że potrafiła mnie rozboleć głowa, zanim w gąszczu trójkątów i kwadratów natrafiłam na ukrytego tam jednorożca albo twarz kobiety.

Nadal trudno mi uwierzyć w nasz pobyt w takim pięknym domu, i to z plażą u stóp ogrodu. Z plażą. Uszczęśliwia mnie perspektywa czekającego nas tygodnia: romantycznych spacerów brzegiem morza z Jamiem i Ziggym tuż obok, relaksu w urokliwym ogrodzie z widokiem na wodę, krzątania się w supernowoczesnej kuchni zasługującej na publikację w magazynach o domach i ogrodach, które namiętnie kupuję. Teraz panuje cisza, do moich uszu dociera tylko szum fal, które rozbijają się o wyżej położone przybrzeżne skały.

Rozmyślam o tym, jak Heywoodowie radzą sobie w naszym mieszkaniu. Czy są zawiedzeni? Pewnie tak, skoro przywykli do takiego luksusu. I przychodzi mi na myśl Tara, która, przyzwyczajona przecież do eleganckich ubrań, musi się pogodzić z pobytem w naszej sypialni, gdzie stoją sosnowe meble z drugiej ręki, od Sylvii. Chyba że niepokój o los córeczki tak ich absorbuje, iż to chwilowe lokum nie ma dla nich znaczenia, byleby mieszkali w pobliżu szpitala i swojego dziecka.

Jamie przeciąga się rozleniwiony i bez większego przekonania proponuje:

– Wstajemy?

– Która godzina? – Odsuwam się od niego i zerkam na zegarek. – O kurczę. Już po ósmej. Co zjemy na obiad? – Mam przed oczami obraz pełnej zapasów lodówki na parterze. – Zgłodniałam. I nie wszystko jeszcze obejrzeliśmy.

Palę się do dalszego buszowania po domu Heywoodów. Nigdy przedtem nie korzystałam z wynajętego na krótko mieszkania, z żadnego Airbnb czy zamiany mieszkań. Nawet Jamie, który dorastał w zielonej dzielnicy klasy średniej pod okiem rodziców z uniwersyteckim wykształceniem, jest chyba pod wrażeniem tego, co już tutaj widział.

Spuszczam nogi z łóżka i czuję pod stopami ciepło desek podłogi (pod którą zapewne jest zamontowane ogrzewanie). W kącie sypialni odnajduję walizkę – tam, gdzie Jamie ją postawił – i wyjmuję z niej podomkę. Bez niej nigdzie się nie ruszam. Jamie nie rozumie, dlaczego przy byle okazji muszę ją wkładać – sam nawet nie ma szlafroka. Wkładam ją teraz: sprawna ręka ginie w rękawie, a na drugą, na temblaku, spływa miękki szary welur. Podomka była jednym z pierwszych prezentów od Jamiego, kiedy cztery i pół roku temu zaczęliśmy być ze sobą. Jamie często bywał w mojej kawalerce, gdzie widział moją mizerną, znoszoną podomkę z odstającą kieszenią, i trochę się z niej nabijał. Po dwóch dniach, w zimne niedzielne popołudnie, zaskoczył mnie takim właśnie prezentem. A ja wtedy się w nim zadurzyłam.

– Ziggy też będzie chciał coś zjeść. Biedaczek… Przez całe popołudnie żadne z nas nie opuściło tej sypialni.

Kiedy Jamie nie reaguje, odwracam się i widzę, jak nagi obmacuje ścianę.

– Co robisz?

– Szukam kontaktu. Nie widzę, gdzie tu się włącza światło. A nagle zrobiło się ciemno…

– Uroki wyjazdu poza miasto – stwierdzam refleksyjnie.

Nie rozświetla nam okna ani uliczna latarnia, ani żaden przejeżdżający samochód. Jest inaczej niż na naszej ulicy w Bath – tam ginie się w tłumie. Człowiek czuje się bezpieczny. Anonimowy.

Zaczynam chichotać.

– Co cię tak bawi? – W głosie Jamiego też słyszę rozbawienie. – To nie jest śmieszne, Libs. Nie mogę znaleźć cholernego kontaktu.

Mrugam, aby zobaczyć coś w ciemności i pomóc Jamiemu, ale mrok pochłania nas oboje, jakbyśmy znaleźli się w smogu. Na próżno ostukujemy ściany, a ja natrafiam ręką na coś twardego i zrzucam z łoskotem na podłogę jakiś przedmiot, postawiony chyba dla ozdoby.

– O kurczę!

Cofam się raptownie i dostrzegam nad głową kilka półek. Zerkam na to, co spadło. Mam wrażenie, że widzę jakiegoś ptaka. Robię głęboki wdech. Jamie natychmiast zjawia się obok.

– Co to?

– Chyba martwe zwierzę.

Jest duże, obrócone głową do podłogi i ma pióra. Jamie przykuca, żeby obejrzeć ptaka.

– To sowa.

Podnosi ją delikatnie i podchodzi do okna, trzymając sowę tak, aby padało na nią skąpe księżycowe światło. Spoglądam mu przez ramię i stwierdzam, że ptaszysko jest wypchane, czym jestem zaskoczona. Jamie patrzy ze zdumieniem na sowę, która przeraża mnie natarczywością swoich martwych oczu.

– Odłóż ją, Jay – syczę do męża, jakby lada chwila mieli się pojawić Philip i Tara.

– Ach tak, nie przeszkadza ci, że sama przeglądasz garderobę Tary, jej obuwie, przymierzasz sukienki…

– Nie przymierzyłam tamtej sukienki. Okazała się za długa. Sięgam tej kobiecie chyba tylko do pach.

Wypowiedziane słowa sprawiają, że parskam śmiechem, bo nagle uznaję całą sytuację za absurdalną. Cieszy mnie uśmiech na twarzy Jamiego, kiedy odstawia na półkę wypchaną sowę, czule głaszcząc jej łebek. Zwierzęta potrafią wzruszyć mojego męża, nawet te martwe.

– Myślę, że powinieneś coś na siebie włożyć. Przez to okno każdy może cię zobaczyć.

Sama przebiegam wzrokiem po jego gibkim i szczupłym ciele pogrążonym w szarości zmroku, ale jednak nadal rozpoznaję linię cienkich jasnych włosów od pępka po pachwiny. I czuję, że całą sobą go pożądam. Dzisiaj kochaliśmy się dopiero drugi raz, odkąd poroniłam. A teraz ciągle mi mało.

Jamie popisuje się muskulaturą torsu, jakby brał udział w zawodach kulturystycznych, i przyprawia mnie tym o śmiech.

– Jesteśmy na odludziu – stwierdza. – Kto miałby mnie zobaczyć?

Przewracam oczami, udając zirytowanie.

– Musi istnieć jakiś inny sposób, żeby włączyć to światło.

– Oczywiście! – wykrzykuje Jamie. – Włączanie dźwiękami. Widziałem to na filmach.

Klaszcze. Nic się nie dzieje. Klaszcze jeszcze raz, po chwili znowu, i nagle nad naszymi głowami rozbłyskują tak silne lampy, że można oślepnąć.

– Czy jest tutaj jakieś przyjemniejsze miejsce? – pytam, starając się mruganiem uwolnić od roju czarnych plam przed oczami.

– Skąd mam wiedzieć? – Jamie klaszcze dwa razy i znowu toniemy w ciemnościach. – A niech to… Dlaczego oni nie mają kontaktów jak wszyscy normalni ludzie?

Jamie sięga po dżinsy, które spadły za łóżko, a potem ruszamy po omacku na parter, przy czym on celowo mnie wyprzedza, sprowadzając ze schodów.

Gdy jesteśmy na dole, Jamie klaszcze i zaraz rozbłyskuje światło.

– Jest tu chyba jakiś pilot? – zastanawia się, dochodząc do kuchni. – Czuję się idiotycznie, kiedy ciągle klaszczę.

Idę za nim, a Ziggy depcze mi po piętach. Zatrzymuję się za rogiem, bo czuję, że łomocze mi serce. Drzwi wejściowe są otwarte na oścież i kołyszą się na zawiasach. Dookoła kostek wyczuwam przeciąg. I widzę, że Jamie też zauważył drzwi. Podchodzi do nich i zamyka je bez komentarza. Byłby zbędny.

– Zamknęliśmy te drzwi – stwierdzam na tyle spokojnie, na ile mnie stać.

Jamie sprawia wrażenie, że nie przejął się tą sytuacją, ale ja wiem, że to gra. Od czasu pożaru w szkole obchodzi się ze mną jak z jajkiem i zachęca raz po raz, abym porozmawiała z jego mamą albo kimś innym, kto prowadzi terapię, i sprawdziła, czy przypadkiem nie cierpię na zespół stresu pourazowego. Wiem, że nie. Czy to możliwe, skoro mam za sobą o wiele gorsze przeżycia, a jednak je przetrwałam?

– Chyba nie zamknąłem dokładnie drzwi. Pewnie wiatr je otworzył.

Wchodząc do kuchni, Jamie unika mojego wzroku. W milczeniu idę jego śladem i siadam obok wyspy; obserwuję, jak Jamie zamyka i otwiera szuflady, szukając pilota, i mam gonitwę myśli. Jak długo drzwi były otwarte? Przyjechaliśmy o szesnastej. Czy tyle godzin stały otworem? Każdy mógł tu wejść, ktokolwiek z ulicy. Ale uświadamiam sobie, że tutaj nie ma ulicy. Ta posiadłość różni się od mojego domu w Yorkshire, gdzie dorastałam, i od budynków na naszej ruchliwej ulicy w Bath – tam zawsze coś się dzieje, a to ktoś spaceruje, a to wracają dzieci z pobliskich szkół. Nawet w środku nocy przez zasłony w naszej sypialni przesącza się blask przednich świateł karetki pogotowia albo policyjnego radiowozu.

– Taak! – ogłasza triumfalnie Jamie, pokazując mi jakieś urządzenie elektroniczne. – Tego łobuza szukałem.

Dotyka kolejnych przycisków, wywołując migotanie świateł jak na dyskotece w klubie robotniczym, do którego zabierał mnie tata, kiedy byłam dzieckiem.

Drzwi stały otworem kilka godzin. A nuż w środku jest ktoś obcy.

Prześladuje mnie ta myśl, sprawia, że jest mi niedobrze. Jamie będzie zirytowany, jeśli o tym wspomnę, wiem, że będzie. Powie, że to irracjonalne, i znowu zacznie namawiać mnie na terapię, a w miejsce atmosfery swobody i radości, która pojawiła się między nami po przyjeździe, wkradnie się napięcie. Staram się oddalić od siebie tamtą myśl, jednak utkwiła w mojej głowie, zapuściła korzenie i będzie coraz bardziej natarczywa, o ile nie znajdę sposobu, by ją unieszkodliwić. Dawniej byłam niezła w uwalnianiu się od destrukcyjnych myśli. Ale pożar sprawił, że nie potrafię się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie rzeczy najgorszych i coraz trudniej jest mi myśleć pozytywnie.

Ziggy upomina się o swoje i patrzy na mnie błagalnie wielkimi piwnymi oczami.

– O mój Boże, przepraszam cię, Ziggy – mówię, zeskakując ze skórzanego barowego stołka z chromowanymi nogami. – Jay, gdzie zostawiłeś jedzenie dla Ziggy’ego?

– Hm – słyszę, ale Jamie nie unosi wzroku.

– Jedzenie dla Ziggy’ego? Gdzie ono jest?

– Ach tak, w szafce nad zlewem.

Szafki nie mają uchwytów, więc otwieram chłodne połyskliwe drzwiczki jednej z nich, naciskając je dłonią. Wsypuję całe opakowanie karmy do miski Ziggy’ego, odtrącając jego nos, a on natychmiast zaczyna pałaszować.

– Dobrze – mówi Jamie. – Teraz wiem, o co chodzi. Nie będziemy już siedzieć po ciemku, kochanie. – Patrzy na mnie radośnie, ale po chwili przestaje się uśmiechać. – Co cię trapi?

– Nic.

– Libby, widać po tobie strach. Czego się boisz?

– Chodzi o drzwi…

Domyślam się, że Jamie tłumi westchnienie.

– Co z nimi?

– Bardzo długo były otwarte, Jay. Nie wiem dlaczego, ale wyprowadziło mnie to z równowagi.

Nie mówi mi, że popadam w paranoję. Nie musi, wyraz jego twarzy jest aż nazbyt wymowny. Wychodzi, niczego już nie komentując, a ja zostaję z Ziggym i zastanawiam się, czy Jamie nie jest poirytowany, choć to do niego niepodobne. Zwykle jest naprawdę cierpliwy. Wymyślam scenariusze, w których mój mąż otrzymuje ciosy w głowę od włamywacza. Tymczasem słyszę tylko sapanie Ziggy’ego, który wcina swoje jedzenie. W końcu Jamie wraca do kuchni.

– Obszedłem cały dom, żeby cię uspokoić. I nic. Nie ma żadnych intruzów. Statystycznie jesteśmy tu bezpieczniejsi niż w Bath. Ale – na twarzy Jamiego pojawia się przelotny uśmiech – znalazłem jeszcze parę wypchanych zwierząt. Heywoodowie są chyba amatorami wypychania.

Takie rzeczy nie pasują do nowoczesnego wystroju, ale wzruszam ramionami i nie pokazuję po sobie, jak bardzo mi ulżyło, że nie ma tu żadnego szaleńca.

– Wiem, że się wygłupiłam…

Jamie otacza mnie ramieniem i przytula, całując moje włosy.

– Rozumiem. Ty stale walczysz albo uciekasz. Od czasu pożaru, Libs, jesteś ciągle spięta. Ale musisz wyluzować. I nie doszukiwać się we wszystkim potencjalnego zagrożenia. Twój stan jest jednym z powodów naszego wyjazdu. Byłoby dobrze, gdybyś zasięgnęła czyjejś opinii…

Mój mąż jest jak Sylvia.

– Jamie, moja rodzina nie jest podobna do twojej. Do ciebie i twojej mamy. Kiedy dorastałam, nie był mi potrzebny żaden cholerny osobisty terapeuta.

Jamie się cofa i unosi ręce w geście poddania się.

– Wiem… wiem. Ciebie wychowano inaczej. Ciągle mi to powtarzasz. Ale przypomniałaś mi, że mam wysłać esemesa do mamy i przekazać jej, że dojechaliśmy szczęśliwie. – Wyjmuje z tylnej kieszeni telefon komórkowy i zerka na ekran. Rzednie mu mina. – Super, brak zasięgu. – Podchodzi do lodówki i otwiera drzwiczki. – A tak w ogóle to co ugotujemy na wieczór? Jest tu mnóstwo świetnych ekologicznych przysmaków. Heywoodowie nas rozpieszczają.

Uśmiecham się, ale właściwie go nie słucham, bo znowu coś przyszło mi na myśl. Gdybym mu to wyjawiła, a nie mam odwagi, Jamie osobiście zaprowadziłby mnie do psychoterapeuty. Ale nie potrafię się od tej myśli uwolnić.

A nuż tamten szkolny pożar wybuchł nieprzypadkowo?

4

W niedzielę budzę się wcześnie, białe światło zalewa sypialnię. Nigdy się nie przyzwyczaję do braku zasłon w oknach. Zapominam o swoim dziwacznym zachowaniu poprzedniego wieczoru, ukojona pogodnym porankiem, świergotem ptaków i delikatnym szumem morza. Zanim zasnęłam, wierciłam się bez końca, szukając najlepszej pozycji, żeby pogrążyć się we śnie, bo nie przywykłam ani do zupełnej ciemności, ani do przytłaczającej ciszy. Kiedy się kładliśmy, księżycowy blask nie wnikał już do sypialni, było tak ciemno, jakbym miała zamknięte oczy. A przecież od czasu, gdy byłam małą dziewczynką, nie zasypiam bez nocnej lampki. Wieczorem mogłam nie tyle zobaczyć Ziggy’ego na naszym łóżku, ile wyczuć jego obecność. Nadstawiałam też uszu, aby wychwycić jakikolwiek dźwięk, ale słychać było tylko wiatr i huk morza w oddali. Nie docierał tu żaden hałas uliczny, dźwięk przelatujących samolotów, żadne głosy sąsiadów ani słabo słyszalna muzyka. Tylko przeciągająca się cisza. Cisza i ciemność, tak przytłaczające, że czuliśmy się jak jedyni ludzie we wszechświecie. Ulżyło mi, gdy nastał nowy dzień.

Jamie pochrapuje teraz tuż obok, a Ziggy drzemie na kołdrze; od ciężaru jego cielska cierpną mi nogi. Odpycham go delikatnie.

– Ziggy – syczę – na łóżku nie ma dla ciebie miejsca.

U siebie pozwalamy, żeby się wylegiwał, ale tutaj mam wrażenie, że nie powinien kalać nieskazitelnie białej pościeli Tary. Pies mnie ignoruje, raczy zrobić tylko tyle miejsca, żebym mogła wysunąć nogi spod kołdry.

Nad łóżkiem wisi olbrzymia fotografia ślubna Tary i Philipa. Są tacy zakochani i eleganccy: ona ma na sobie suknię do kostek, on szykowny, dobrze skrojony garnitur i jedwabny krawat w kolorze kości słoniowej. Tara patrzy na wyższego od siebie męża z wielką miłością, która maluje się na jej twarzy, a Philip spogląda na nią z góry z ciepłym uśmiechem. Czy Jamie i ja też tak wyglądaliśmy w dniu naszego ślubu? Czy byliśmy do siebie tak przywiązani? Na fotografii ślubnej tamci dwoje są o wiele młodsi niż na zdjęciu z gazety: w kasztanowych włosach Philipa nie ma ani śladu siwizny, Tara zachwyca doskonałą cerą, a jej brązowe oczy wydają się większe na tle szczuplejszej twarzy. Wyobrażam sobie, że są co najmniej piętnaście lat starsi od nas, mają pewnie teraz około czterdziestu pięciu, ale ślub wzięli, jak sądzę, kiedy różnica wieku między nimi a nami nie rzucała się jeszcze tak bardzo w oczy. Chcę wiedzieć jak najwięcej o tej pięknej uprzywilejowanej kobiecie, współwłaścicielce domu, w którym zamieszkałam.

Czule całuję mordkę Ziggy’ego, a potem wkładam podomkę i idę do łazienki – cicho, żeby Jamie się nie obudził.

W łazience zerkam, nie bez pewnej zawiści, na klasyczną wolno stojącą wannę i lśniące chromowane kurki, podziwiam ekstrawaganckie świece, które roztaczają zapachy z półek na ścianie. Od dawna marzyła mi się choćby jedna taka świeca, ale są tak drogie, że nie mogłabym sobie na nie pozwolić. Wyobrażam sobie Tarę w kąpieli z bąbelkami, pogrążoną w lekturze książki na temat uważności, spowitą cudownym aromatem. Myję ręce, sięgam wyżej, zdejmuję z półki świecę i wdycham głęboko jej zapach. Rozpoznaję woń mandarynek i limonki. Podekscytowana czuję, że moje serce łomocze. Czy ktokolwiek zauważy brak jednej świecy? Jest ich tutaj co najmniej sześć. Więcej, niż Tara potrzebuje dla siebie. Pewnie zapomniała, ile kupiła, i nie przywiązuje do nich większej wagi, skoro trzyma świece w domku letniskowym. Zerkam niespokojnie w stronę drzwi, jakbym się spodziewała, że stanie w nich Tara. Ledwo, ale jednak, widzę stąd łoże z baldachimem. Jamie wciąż śpi i jedną ręką zasłania oczy. Patrzę na świecę w swoich dłoniach. Cokolwiek bym sobie wmówiła, dopuściłabym się kradzieży. Z żalem odstawiam świecę na półkę.

Zaczynam myszkować w szafce pod umywalką, nie wiedząc tak naprawdę, czego szukam. Chyba jestem po prostu wścibska. Znajduję perfumy Toma Forda w turkusowej butelce. Otwieram je i spryskuję cytrynowym zapachem szyję oraz nadgarstki. Najpewniej tak właśnie pachnie Tara. Drogimi perfumami. Odstawiam butelkę na miejsce i w głębi szafki dostrzegam sporą torbę z przyborami do mycia. Już jestem gotowa po nią sięgnąć, ale słyszę głos Jamiego:

– Wszystko w porządku, Libs?

Zamykam czym prędzej szafkę i wracam do sypialni. Jamie opiera się na łokciu, a Ziggy jeszcze drzemie obok łóżka.

– Dlaczego widać po tobie, że coś przeskrobałaś? – pyta z uśmiechem Jamie. – Znowu skusiły cię stroje Tary?

Czuję, że się czerwienię.

– Daj spokój, Jay, po prostu robiłam siku.

Jamie się przeciąga.

– Wszystko mnie boli. Za miękkie to łóżko.

– Mówisz jak Złotowłosa1. Zejdę na dół i zaparzę herbatę – zapowiadam, idąc już w kierunku drzwi, trochę zresztą poirytowana, że Jamie nie minął się zbytnio z prawdą, gdy pozwolił sobie na żart na temat przymierzania strojów Tary.