Odcienie szarości - Konrad Kaldyński - ebook

Odcienie szarości ebook

Konrad Kaldyński

0,0

Opis

Neoport. Z lśniących, sięgających ponad chmury korporacyjnych wieżowców znakomicie widać niewiele niższe Verticale - potężne megabloki zamieszkane przez tych, którym się w życiu nie powiodło. W jednym z nich mieszka Tim, młody chłopak, który codzienne musi walczyć o przetrwanie. Nie ułatwia mu tego wszechobecna bieda i przestępczość, niejednokrotnie zmuszając go do postępowania według zasad środowiska, w którym się wychował.

Z drugiej strony miasta, w korporacyjnym wieżowcu w Centrum pracuje Elysia - młoda analityczka bezpieczeństwa. Jej codziennością jest nieustanna korporacyjna bitwa. Podstęp, dwulicowość, zdrada, kariera i bezwzględne osiąganie celów jest jej zimną rzeczywistością, do której całkiem dobrze się dopasowała.

Mimo, że Elysia i Tim pochodzą z całkowicie innych światów, mają coś wspólnego. Obydwoje zrobią wszystko, by osiągnąć swój cel. Wszystko się jednak komplikuje, gdy jedno z nich musi wejść w układ z korporacją, a drugie zejść do nizin społecznych.

Odcienie Szarości to pełna akcji, cyberpunkowa powieść opowiadająca o uprzedzeniach, przyjaźni, zdradzie, determinacji, walce do samego końca i niespełnionych obietnicach.

Nic nie jest czarno białe. Ulice Neoport wypełnione są odcieniami szarości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 599

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



KONRAD KALDYŃSKI

ODCIENIE

SZAROŚCI

© Copyright by Konrad Kaldyński & e-bookowo

Korekta: Marta Bluszcz

Projekt okładki: Konrad Kaldyński + AI

ISBN e-book: 978-83-8166-467-7

ISBN druk: 978-83-8166-468-4

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2025

PROLOG ODMIENIĆ SWOJE ŻYCIE

Pamiętał czasy, kiedy była jeszcze sprawna.

To było jakieś dziesięć lat temu, gdy pojawiły się pierwsze objawy choroby. Na początku były prawie niewidoczne i wyglądały jak efekt przemęczenia i przepracowania, a może nawet złej diety, która dla ludzi mieszkających w Piątaku nigdy nie stała na pierwszym miejscu. Najpierw zaczęło się od ledwie wyczuwalnych mrowień palców i regularnego bólu głowy. Było to dla niej jak najbardziej do zniesienia. Tłumaczyła to smogiem, złym klimatem i ciśnieniem.

Przez tyle lat powtarzała to samo.

Potem, jakiś rok później, mrowienie przekształciło się w odrętwienie i niedowład dłoni i stóp, a ból głowy w okropne migreny. Ani on, ani ona nie wiedzieli, że jest chora. Choroba jednak nie miała zamiaru czekać i postępowała jak kula śnieżna tocząca się z niekończącego się wzniesienia. Nie chciała o tym rozmawiać, za każdym razem unikając tematu. W milczeniu znosiła wszystkie przeciwności, a w fabryce nawet o tym nie wspomniała, obawiając się o swoją posadę.

Kolejny rok jednak wystarczył, by przestała chodzić do pracy. Choroba spowodowała brak czucia w lewym przedramieniu – od czubków palców do łokcia. Z drugiej strony nie było lepiej, ale była w stanie operować prawą ręką, choć z trudem. Najgorzej było ze stopami. Chłopak był świadkiem, jak codziennie płakała, dźgając je palcem wskazującym i mówiąc, że nie są jej.

Gdy kierownik zauważył jej niesprawność, a ona zmuszona została do odejścia z pracy w fabryce „za porozumieniem stron”, Tim pojął, że ktoś musi zarabiać na utrzymanie domu. Wiedział, że będzie tylko gorzej. Miał jedenaście lat, jak zaczął brać wszelkie zlecenia, które dawały mu jakikolwiek dochód. Pomagał Luke’owi w spożywczaku, roznosił ulotki reklamowe wydrukowane na plastikowych panelach, wchodził do szybów wentylacyjnych i czyścił je w ramach pracy dla lokalnego serwisanta. Czasami nawet stał na czatach, gdy blokowy diler dokonywał transakcji.

Brał dosłownie wszystko. Pieniądze na rachunki musiały się zgadzać. Cena, jaką za to ponosił każdego dnia, była bez znaczenia.

Z biegiem czasu wszystko się pogorszyło. Mniej więcej pięć lat temu musiał posadzić matkę na wózku inwalidzkim. Nie miała już czucia w nogach, lewa ręka także nie funkcjonowała. Wózek nie był elektryczny, ale resztki czucia w prawym ramieniu pozwalały jej w miarę sprawnie poruszać się po mieszkaniu, a Tim pomagał jej tylko podczas toalety, w przygotowaniach do snu i przy porannym wstawaniu. Nie było to dla niego najprzyjemniejsze – widzieć własną matkę w takim stanie, a tym bardziej pomagać jej się myć czy wypróżniać. Ale robił to i starał się zapewnić jej choć trochę komfortu w życiu, którego niewiele jej pozostało.

Nie miał rodzeństwa. Nie miał ojca, którego by pamiętał. Nie miał też czasu na dziewczynę, która stałaby się kimś więcej i mogłaby być wsparciem w tym pełnym bólu, trudnym i skromnym żywocie.

W czasie trwania jej choroby wyszło na jaw, że wiele osób ma podobne dolegliwości. Wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich była praca w fabrykach zajmujących się przetwarzaniem metali, które – jak się okazało – były radioaktywne. Nikt z pracowników wtedy o tym nie wiedział, a pył wydobywający się podczas przetwarzania był szkodliwy. Przekrój efektów ubocznych był ogromny. U wielu ludzi wykryto nowotwory, które ich zabiły w ekspresowym tempie. Choroby płuc, mózgu, gardła, przełyku i inne podobne były wśród poszkodowanych normą. Ale lwia część chorowała właśnie na to, co jego matka – na chorobę całego układu neurologicznego, która powoli, aczkolwiek skutecznie wyłączała całe ciało. Rodzicielka Tima była już na tym ostatnim etapie, gdzie nie czuła kończyn i torsu, ale mogła mówić, jeść, oddychać i mrugać oczami.

W międzyczasie korporacja Arctic Metals, która zajmowała się wydobyciem i przetwarzaniem szkodliwych surowców, przyznała się do winy. Jednak korporacyjne prawo – zarówno na całej Eteryi, jak i w Neoport – nie definiowało odszkodowań czy zadośćuczynień wynikających z takich sytuacji. Tim liczył na pokrycie kosztów leczenia matki, wymianę uszkodzonych elementów układu nerwowego na syntetyczne odpowiedniki czy nawet wymianę kończyn na „chrom” i postawienie jej na nogi. Zamiast tego dostał jedynie oficjalne przeprosiny wygłoszone przez przedstawiciela firmy w lokalnej telewizji i ogólnie skierowaną ofertę na bezpłatną eutanazję dla wszystkich poszkodowanych, która była mocno ograniczona czasowo. Kpina.

Prosiła go o to. Błagała. Twierdziła, że będzie mu lepiej bez niej. Że będzie mu przede wszystkim łatwiej. Był zdruzgotany i załamany, ale nie zgodził się. W jaki sposób miałoby mu to ulżyć? Za sobą miał lata życia w bólu i cierpieniu. Lata wyrzeczeń. Lata walki o przetrwanie. I teraz wynikiem końcowym miałaby być jej śmierć?

Nie. To nie było to, czego oczekiwał od życia. To była kobieta, która wychowała go w trudnych warunkach życia w slumsach. Przezwyciężyła wszelkie przeciwności, by był tym, kim się stał. Nie po to robiła to wszystko, by przypadkowy człowiek z jakiejś korporacji przyszedł i podał jej śmiertelną dawkę środka powodującego bezdech.

Od tamtego czasu obiecywał sobie, że kiedyś będzie lepiej. Że uda mu się wyjść z tego gówna, wyciągnąć matkę i zamieszkać gdzieś, gdzie nie dosięgną ich warunki, w których przyszło im wegetować. Że będzie miał normalną, pełnoetatową pracę, a nie parszywe zlecenia typu „przynieś, podaj, pozamiataj” czy te polegające na czyszczeniu szybów wentylacyjnych. Że zarobi dzięki tej pracy na jej leczenie, a nie na walkę z biedą, głodem i comiesięcznym czynszem do opłacenia. Że zapłaci za wymianę całego układu neurologicznego i jej pełną rehabilitację, a nie za jedzenie na maksymalnie trzy dni w przód, a potem „coś się załatwi”. Że kupi jej tym samym jakieś trzydzieści, może nawet czterdzieści lat życia bez cierpienia, zamiast trwania w męczarniach z perspektywą „do jutra”. Że kiedyś uda mu się być szczęśliwym, a nie fałszywie zmotywowanym do walki o przetrwanie.

To był jego życiowy cel – wziąć sprawy w swoje ręce, gdy tylko będzie taka możliwość i całkowicie odmienić swoje życie. Wciąż czekał na taką okazję.

„Nadzieja się tląca, krucha jak cytryn”.

ROZDZIAŁ 1 PIĄTAK

Trzask drzwi poniósł się głośnym echem w ciemnej przestrzeni.

Anthony, wielki gość o skórze w odcieniu kawy z mlekiem, całkiem dobrze wpasowywał się pomiędzy ściany klatki schodowej, gdy sunął w dół. Barczysty do tego stopnia, że zajmował niemal całą szerokość przejścia, przemieszczał się z siedemnastego piętra z niezwykłą gracją. Nigdy nie używał windy. Siedemnaste piętro w trzydziestopiętrowym bloku, który i tak w tej okolicy nie sięgał połowy najwyższych budynków, nie wydawało się zbyt wysoko położone. Anthony sądził, że to pozwoli mu utrzymać minimum formy. To i codzienna siłownia.

Bardzo starał się dbać o kondycję i tężyznę, zwłaszcza od momentu zwolnienia z policji miejskiej Neoport. Ćwiczenia siłowe raz dziennie. Rozciąganie przed snem. Rozciąganie po przebudzeniu. No i te siedemnaście pięter w górę i w dół. Kilka razy dziennie.

Teraz to nie miało aż takiego znaczenia. Był zły. Bardzo. Jak ktoś, komu nie zapłacono za wykonaną robotę. Bo dokładnie tak właśnie było.

Anthony Wilks, niegdyś oficer Wilks w stopniu sierżanta, doszedł na parter i bez wysiłku otworzył stalowe drzwi. Wyszedł z klatki schodowej.

– Skurwiel nie chce nam zapłacić – rzucił tuż po wyjściu.

***

Tim mknął pośród wyrastających z betonowego podłoża ogromnych bloków, lekko gładząc nóż sprężynowy, który miał schowany w kieszeni materiałowej, oliwkowej kurtki wojskowej. Przeszedł wąską ulicą do samego końca i przeciął ją, nie zważając na to, że miał czerwone światło. Zerknął jedynie przez ramię.

Wszystkie ulice z wyjątkiem dwóch były w Piątaku zbyt wąskie dla milionów ludzi na osiedlu, które zajmowało jakieś osiem kilometrów kwadratowych. Wysokie, gargantuicznych rozmiarów bloki mieszkalne składały się w klastry, a tych klastrów w Piątaku było kilkadziesiąt. W większości tych betonowych, nierównych i obskurnych kwadratów można było się przemieszczać wzdłuż wąskich korytarzy osłoniętych od góry masami przewodów elektrycznych, dzikimi balkonami i praniem pozostawionym „na zewnątrz” do wyschnięcia.

Kiedyś Tim dostał od Jansena holofotkę przedstawiającą nieistniejące już ziemskie Kowloon. Wtedy, patrząc na to zdjęcie, obydwaj nie byli w stanie znaleźć różnic pomiędzy ich dystryktem, a tym ze zdjęcia, z tym że ich nazywał się bardziej zwyczajnie: Piątak.

Tim od zawsze jednak preferował przemieszczanie się ulicami zewnętrznymi. Nadkładał tym samym drogi dwukrotnie, ale czuł większą swobodę działania. W tych wąskich korytarzach, zwłaszcza na Czternastce, czyli Verticalu numer czternaście, gdzie mieszkał on i większość jego ekipy, można było z powodzeniem dostać kosę pod żebro, zostać ofiarą pobicia, stracić głupio życie albo zostać obrabowanym przez młodocianych, często głodnych i zdesperowanych gangsterów. Dlatego wychodząc z Czternastki, brał zawsze skrót przez spożywczak Luke’a Acida, którego znał od urodzenia, i rampą załadunkową wychodził na ulicę.

Verticale były tym typem ogromnych budynków, w których kino było na dwudziestym drugim piętrze, market na trzydziestym, klinika stomatologiczna na siedemnastym, przedszkole na szesnastym, a szpital od pięćdziesiątego szóstego do sześćdziesiątego. Do tego dochodziła szkoła podstawowa i średnia na piętrach o numerach siedemdziesiąt jeden i dwa, ogród na dachu, siłownia na osiemdziesiątym trzecim, strzelnica jedno piętro wyżej i niezliczone miejsca przeznaczone na mniejsze sklepy z ubraniami, lombardy, spożywczaki, sklepiki z biżuterią czy sprzętem elektronicznym.

A pomiędzy tym wszystkim znajdowały się mieszkania – ciasne i upakowane jedno przy drugim do tego stopnia, że niektóre z nich nie miały okna, chociażby z widokiem na wewnętrzną stronę budynku.

Verticale. Tak właśnie wyglądały.

W czasach pierwszych osadników, jeszcze przed rebelią, która zniszczyła miasto, w ramach pokrycia zapotrzebowania na mieszkania rząd Eteryi wprowadził coś takiego jak Public Housing Project – Vertical City, czyli ustawę mieszkaniową dla mniej zamożnych, według której zbudowano na terenie miasta dziewięćdziesiąt sześć wieżowców nazwanych od niej Verticalami. Były to wysokie, modułowe budynki. W skład jednego Verticalu wchodziły trzy ustawione na sobie moduły. Każdy z nich miał kształt sześcianu o wymiarach kilometr na kilometr. Ustawa miała na celu wykorzystanie ograniczonej mocno przestrzeni miejskiej poprzez rozrost miasta do góry.

Po rebelii, gdy wytyczono nowe granice, wszystkie Verticale, które znalazły się po korporacyjnej stronie miasta, zostały wyburzone, a ich mieszkańcy przesiedleni bez przydziału mieszkaniowego do istniejących Verticali na terenie Custer, Piątaka i East Town. To przełożyło się na niekontrolowaną samowolkę budowlaną. Nowi mieszkańcy Verticali, nie mając za bardzo gdzie się podziać, zaczęli masowo dobudowywać własne mieszkania do ścian budynków tuż przy ich podstawach.

Z czasem te nieregularne, doczepione na siłę struktury rosły w górę, w niektórych miejscach sięgając nawet jednej trzeciej wysokości całego Verticalu. Wtedy też media zaczęły nazywać te budynki megastrukturami, choć na innych planetach czy chociażby w ziemskich miastach były nazywane zwyczajnie megablokami lub megabudynkami.

Wciąż gładząc obudowę schowanego noża, przeciął jeszcze dwie klaustrofobiczne uliczki, przepuściwszy wcześniej kilka aut. Wyszedł za róg, wymienił uprzejmości z kilkoma podobnie wyglądającymi typkami, których znał z osiedla, i przeszedł dalej, w kierunku potwornie szerokiej Piątej Alei biegnącej centralnie na osi północ – południe. Wzdłuż niej skierował się w dół ulicy, na południe, aż do skrzyżowania, gdzie przecinała się ona z inną Piątą Aleją. Ta także znajdowała się w samym centrum osiedla, ale biegła wzdłuż osi wschód – zachód i była tak samo obrzydliwie szeroka, z dwunastoma poszerzanymi pasami dla ruchu naziemnego, chodnikami i miejscami parkingowymi po obu jej stronach.

Skrzyżowanie alej było środkiem ich dzielnicy, stąd nazwa Piątak. Ale nawet ona wyewoluowała z czasem. Najpierw była Piąta Aleja. Potem Podwójna Piątka. Następnie Piątka. A na sam koniec jego obecna nazwa: PIĄTAK.

Przechodząc przez największe w dzielnicy skrzyżowanie, zamyślony Tim nie napotkał ani jednego auta na przeszkodzie. Znaczy, było ich tutaj całkiem sporo, ustawionych na każdym pasie dojazdowym do skrzyżowania, a jeszcze więcej było spalonych i porzuconych, wrośniętych w beton, ale Tim poruszał się po swojej okolicy tak sprawnie, że uniknął potrącenia czy chociażby ostrzeżenia klaksonem, gdy przebiegał przez dwanaście równolegle biegnących pasów ruchu. Chyba że korpopsy zamykały inne ulice.

Odgonił myśli, zostawiając tylko jedną. Czego chciał Anthony?

***

Aria i Jansen tak samo jak Tim pochodzili z Czternastki. Tak samo jak on dostali od Anthony’ego telefon. I tak samo zmierzali właśnie pod jego lokum, z tym że szli z przeciwnego niż Tim kierunku. Kłócili się. To u nich był standard, codzienność, rutyna.

Aria, ubrana w kieckę mini odsłaniającą neonowy tatuaż na lewym udzie, tuż pod pośladkiem, żwawym krokiem pędziła przed siebie, sprawiając wrażenie takiej, która ucieka przed idącym za nią wysokim, szczupłym typkiem o zapadniętych policzkach i trzech brakujących przednich zębach, czyli Jansenem. Miał w dłoni ciemnobrązową butelkę, a na jej dnie chlupały resztki niedopitego piwa. Podbiegł i złapał Arię za dłoń.

– Gdzie się, do kurwy, szlajasz całymi dniami? – warknął.

– W dupie, a gdzie? Jesteś moim ojcem? Nie twoja sprawa, mówiłam to już milion razy! – wykrzyczała, ale bardziej przed siebie, bo nawet nie odwróciła głowy.

– Ja jebię, tak trudno ci zrozumieć, że nie lubię, jak znikasz?

Krótka chwila milczenia zawisła między nimi.

– Odpowiesz coś? – dopytał.

– Nie. – Zatrzymała się na środku chodnika. – Nie twoja sprawa, gdzie chodzę i z kim. Ani jak długo jestem poza domem. Jansen, jesteśmy sąsiadami, a nie jebaną parą!

– Przecież o tym wiem! – Jansen wysunął głowę w jej stronę.

– A zachowujesz się, jakbyś nie wiedział. – Pociągnęła nosem, chcąc wchłonąć resztki białego proszku, który tam zalegał. – Jestem już dorosła. Od dawna – wysyczała przez zęby i ruszyła dalej. On ruszył za nią, ale bez słowa.

Prawda, Aria była dorosła. Od kilku miesięcy oficjalnie, ale to nie zmieniało w rzeczywistości niczego. W tym slumsie albo osiąga się dorosłość na wczesnym etapie, albo ginie w strzelaninie, bądź kończy jako zwłoki pozbawione organów w rurze odpływowej. Dlatego Aria, mimo że dopiero co osiągnęła pełnoletność, od kilku lat dorabiała sobie, czym mogła, na kim mogła i gdzie mogła. Niestraszne jej były warunki. Mogło to być mieszkanie klienta, każdy winkiel na Piątaku lub samochód – sprawny lub nie. Typ klienta też jej nie odstraszał. Robiła to z każdym, kto chciał i płacił. Nie mogła wybrzydzać, zwłaszcza przy takiej konkurencji, jaka była na osiedlu. A kasa? Była niewielka, ale zawsze coś. Po odliczeniu stawki lekarza, który dbał o to, by jej przybytek był zawsze czysty, zostawało na codzienne wydatki, takie jak jedzenie, prąd, woda, opłacenie abonamentu na pralkę czy kablówkę i jakieś używki, które pozwalały to wszystko przetrwać.

Idący za nią Jansen, który niezbyt dobrze znosił te niekończące się kłótnie, nie był jej chłopakiem ani partnerem. Nie był nawet jej alfonsem. Był jej sąsiadem, od zawsze. Jego rodzice wraz z rodzicami Arii mieszkali w Czternastce naprzeciwko siebie w obskurnych, zatęchłych i zbyt małych mieszkaniach. Znał ją od dziecka i się nią opiekował. Zawsze starał się ją chronić przed złem. Nie zawsze mu się to udawało. Był od niej nieco starszy, znał znaczną część rzezimieszków z tamtej okolicy, bo sam był typowym slumsiakiem i mógłby poprosić ich o kilka przysług, by Aria nie musiała robić tego, co robiła, ale zostałaby bez grosza. A wiedział, że nie byłaby z tego powodu szczęśliwa. Musiała przecież jakoś zarabiać.

Robota w ekipie, którą zazwyczaj wykonywali wraz z Anthonym, nie wpadała zbyt często. Dlatego każdy z nich musiał mieć jakieś zarobkowe zajęcie ze względnie stałym dochodem.

Jansen na co dzień zajmował się drobnymi kradzieżami kieszonkowymi i przekrętami bilardowymi. Nie zarabiał wiele, ale miał też niewielkie potrzeby. Od kiedy wyrzucił własnych rodziców do zbiorowego lokum dla niedołężnych na północnym skraju Piątaka, nie musiał się martwić ich utrzymaniem. Teraz robili to mnisi z jedynego w całym mieście klasztoru. Tak więc jego koszty utrzymania były stosunkowo niskie.

Aria zajmowała się prostytucją. On się mocno pieklił, gdy ona znikała na całe dnie i włóczyła się po ciemnych alejkach, norach klientów i podrzędnych spelunach. Ona z kolei wkurwiała się, że musi to robić, by opłacić podstawowe rachunki. Miała jeszcze ojca, którego wszyscy z ekipy znali, ale nikt nigdy o nim nie wspominał. Wiedzieli, że to dla niej drażliwy temat.

Dlatego oboje ucieszyli się na telefon od giganta-ekspolicjanta. Aria, bo chciała już odebrać kasę za poprzednią robotę. Jansen, bo chciał myśleć o czymś innym niż jej nagie dupsko w chacie jakiegoś ohydnego oblecha. A gotówka też by mu się przydała.

– Patrz, Tim już jest – powiedział Jansen do Arii po kilku minutach ciszy, gdy zbliżyli się pod blok Anthony’ego.

– Zauważyłam.

ROZDZIAŁ 2 KORPORACYJNE BEZPRAWIE

Podejście do szklanego, rekordowo wysokiego wieżowca o smukłej bryle w południowej części centrum Neoport było standardowo obstawione przez korpogliny. Sensory wieżyczki automatycznej zamontowanej na szczycie transportera opancerzonego leniwie skanowały przestrzeń publiczną przed budynkiem. Trzech gości w kombinezonach klasy militarnej, z bronią krótką przy biodrach stało przy bramkach bezpieczeństwa, a kolejnych trzech, w tym ich dowódca, siedziało wewnątrz auta i odczytywało zapiski sensorów. Gdyby zaszła taka potrzeba, byli w stanie zareagować w mgnieniu oka. Ale od lat takowej nie było.

Elysia bardzo dobrze to wszystko wiedziała. W końcu pracowała w dziale bezpieczeństwa tutejszego oddziału korporacji Black Union Arms. Firma ta, mająca swoją główną siedzibę w SeaCouver na Ziemi, zajmowała się głównie produkcją broni oraz wyposażenia żołnierzy i policjantów.

Głównie, gdyż poboczną działalnością korporacji były usługi z zakresu zapewniania bezpieczeństwa, cokolwiek kryło się pod tym pojęciem. Dlatego tutaj, na planecie Eterya, gdzie ziemski rząd zauważył pewien problem z niepokojami, armia Sojuszu Ziemskiego po ogromnych perypetiach zakontraktowała Black Union Arms do zapewnienia bezpieczeństwa na planecie.

I znowu pod pojęciem „zapewnienie bezpieczeństwa” kryło się wiele znaczeń. W tym również korporacyjne bezprawie.

Młoda, bo mająca dwadzieścia dwa lata Elysia przeszła przez bramkę skanującą i położyła firmowy identyfikator na czytniku podstawionym przez oficera Kyle’a Petersa z oddziału bezpieczeństwa korporacyjnego. Zielone światło potwierdziło jego autentyczność, więc Elysia została przepuszczona dalej. Wbiegła po schodach, potem wprost do windy, ignorując po drodze ciche przywitanie wyszeptane przez recepcjonistę. Wcisnęła przycisk sześćdziesiątego trzeciego piętra i czekała.

Myśli, których się obawiała, zaatakowały: „A co, jeśli odmówi? A co, jeśli mnie wyśmieje? Co, gdy mnie zignoruje? Powinnam nalegać, czy milczeć i odejść? Może powinnam czekać?”. Bing. Dzwonek windy oznajmił, że dojechała. Wyszła i od razu skierowała się w stronę swojego biurka. Zerknęła na zegarek. Właśnie wybiła dziewiąta.

– Hej, Elysia – przywitał ją John Tapp. Trzymał w ręku kubek z kawą. – Ty nie na odprawie? Zostałaś do nich wyznaczona, pamiętasz?

Słowa mężczyzny wywołały u niej chwilową konsternację.

– Cholera, odprawa! – krzyknęła.

Nie zastanawiając się zbyt długo, rzuciła plecak ze sprzętem na fotel i pobiegła do sali spotkań. „Kurwa mać, to już drugi raz w tym tygodniu”, pomyślała i zapukała.

– Proszę – odparł głos po drugiej stronie. To Mike Ashen, główny śledczy i manager całego działu, któremu podporządkowane były wszystkie zespoły nasłuchowe.

Delikatnie otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Zajęła pierwsze wolne miejsce z brzegu. Szef patrzył na nią wymownie, gdy to robiła.

– Zespół numer siedem, sprawdziliśmy wasze wskazania. Oddział naziemny zrobił nalot na oznaczony przez was blok w East Town, ale nie znalazł nic wielkiego. Podejrzany miał przy sobie trochę syntetycznych narkotyków i broń palną bez pozwolenia. Został aresztowany, ale poza tym nic nie wykryliśmy.

– Rozumiem – odpowiedział analityk siedzący z prawej strony sali.

– Zdajcie mi raport z waszej metodologii wyszukiwania zagrożeń. Może będziemy w stanie coś zmienić lub ulepszyć. – Zrobił krótką pauzę na przełknięcie śliny. – Tak czy inaczej dobra robota, ale pamiętajcie, po co tu jesteśmy. Wiem, że procedury zobowiązują każdego z was do zgłaszania wszystkich przypadków niepożądanych działań, ale rząd wynajął nas po to, byśmy wykryli na wczesnym etapie ślady rebelii oraz zorganizowanej przestępczości, w tym terrorystycznej. Nie chcą mieć powtórki z tego, co działo się tu w przeszłości. Zresztą, sami dobrze wiecie, co obecnie dzieje się na Limei. – Kolejna krótka pauza. – Standardową przestępczością niech zajmują się służby miejskie. My mamy ważniejsze zadanie, zrozumiano?

– Tak jest, szefie – odparł analityk. Poczekał chwilę niepewny, czy Mike nie będzie chciał czegoś dodać. Nie chciał. – Szefie, więc jak mamy reagować w takich przypadkach jak ten? Bo domyślam się, że wykorzystane zasoby nie były współmierne do osiągniętych rezultatów.

Szef, ubrany w garnitur droższy niż całe wyposażenie tego pomieszczenia, pokiwał głową w geście aprobaty.

– Otóż to, Khaled. Trafne spostrzeżenie. Słuchajcie wszyscy – powiedział nieco donośniejszym tonem. – W takich sytuacja jak ta, gdy nie macie pewności, czy to dilerka, gangusy, czy zwykła patologia, gdy nie macie całkowitej pewności, że to przestępczość zorganizowana wymierzona we władze na tej planecie, konsultujcie działania ze swoimi przełożonymi. A oni w razie dalszych wątpliwości omówią to ze mną.

Po sali rozniosły się odgłosy potwierdzenia. Mike Ashen kilka razy przejechał palcem po tablecie. Zmarszczył brwi i już było widać, że coś mu się przypomniało, ale poczekał chwilę i nie odezwał się. Elysia wiedziała, że wyjdzie to w trakcie dnia. A może jeszcze podczas tego spotkania.

– Dobrze, ludzie. W takim wypadku życzę wam udanego dnia. To wszystko, wracajcie do pracy. – Swobodnie wydał polecenie, ale wzrok zawiesił na młodej dziewczynie o włosach koloru jesiennych berberysów. Na Elysii. – Panno Blackthorne, zapraszam do mojego gabinetu.

Elysia miała kamienną twarz. Pracowała tutaj już kilka miesięcy, ale nadal z jakiegoś powodu, zupełnie dla niej niezrozumiale, rozmowa i jakakolwiek interakcja z tym człowiekiem, jak chociażby wymienienie uprzejmości przy wyjściu z pracy, przyprawiały ją o lęki i mdłości. Facet zdecydowanie przerażał ją swoją aurą opanowania i władzy. Nie był złym szefem. Dowoził wynik, był miły i uprzejmy, ale sposób jego pracy mówił jasno: „Nie wchodź mi w drogę, inaczej cię zniszczę”.

– Oczywiście, szefie – odparła niepewnym głosem.

Gabinet Mike’a Ashena mieścił się w sąsiednim pomieszczeniu. Przeszli tam niezwłocznie, a mężczyzna przepuścił ją w drzwiach i zamknął je za nimi. Elysia domyśliła się, dlaczego ta rozmowa musi być prywatna.

Szef usiadł w swoim fotelu i pozwolił na to samo Elysii, która zajęła miejsce po drugiej stronie szerokiego biurka z tworzywa. Nie miała zbyt wielu okazji, by tu być, więc wykorzystała chwilę, gdy Mike wyszukiwał dane w tablecie, i rozejrzała się po pomieszczeniu. Panele świetlne wbudowane w sufit rzucały równomierne białe światło na całe wnętrze. Oprócz biurka i foteli, które wchodziły w ten „szefowski” zestaw, pod ścianą po drugiej stronie stały standardowe szafki biurowe z wyciąganymi szufladami na akta elektroniczne, a w rogu był mały stolik, na którym stał ekspres do kawy i zestaw małych ceramicznych filiżanek.

– Proszę się częstować, jeśli ma pani ochotę – powiedział Mike, gdy dostrzegł, że Elysia wbija wzrok w ekspres. – Filiżanki dostałem od żony lata temu dla uczczenia awansu. Pierwszy raz mam swoje biuro – dodał, odkładając tablet.

Dane przerzuciły się na główny monitor na jego biurku.

– Dziękuję, panie Ashen. Nie chcę nadwyrężać pana gościnności. Skorzystam z aneksu kuchennego po naszej rozmowie – odparła z lekkim uśmiechem.

– Czy aby na pewno? – odparł.

To był ten moment, w którym Mike Ashen zmienił się z czułego szefa, przyjaciela, który interesuje się losem swoich pracowników, w autorytarnego bossa, pana i władcę, który dzierży życia swoich niewolników w rękach. Jego twarz mocno spoważniała. Położył dłonie na ciemnym blacie biurka i postukał palcami. Posłał Elysii mrożące krew w żyłach spojrzenie.

– Zaczynajmy – powiedział cichym, ale stanowczym tonem. – Panno Blackthorne, nie jestem w stanie zliczyć, ile razy spóźniła się pani na odprawę przez ostatnie trzy miesiące. Do tego ostatnie raporty, które otrzymuję co tydzień od zespołu analityków do spraw jakości dostarczanej usługi, nie napawają mnie optymizmem, a panią stawiają w bardzo złym świetle. Proszę zobaczyć. – Przerzucił dane ponownie, tym razem z głównego monitora na ścianę będącą jednocześnie ekranem do spotkań konferencyjnych.

Kilka wykresów kołowych i słupkowych pojawiło się wprost przed twarzą Elysii. Już domyślała się, że jest to ocena jej wydajności i ogólnego poziomu świadczonej pracy.

Ashen wstał z fotela i wziął klasyczne pióro, które nie było mu tutaj do niczego potrzebne, ale chciał, by jego pozycja w tej rozmowie została odpowiednio zaakcentowana bez zbędnych słów. Cały zasiedlony przez ludzi wszechświat od stuleci korzystał tylko z elektronicznych plików, a prawdziwy papier istniał tylko w kilku miejscach, głównie na Ziemi.

Podszedł do wykresów i wskazał piórem po kolei każdy z nich.

– Tutaj jest ocena trafności analiz. Tutaj czas spędzony w pracy. Tutaj natomiast liczba spóźnień. Mógłbym tak wypunktować każdy z wykresów, ale pani to wie – powiedział, a Elysia w milczeniu słuchała.

Przestrzeń wypełniła się ciężką ciszą. On czekał na jej komentarz. Ona na jego dalsze uwagi. Ale żadne z nich niczego nie powiedziało. Z tego też powodu Mike Ashen usiadł obok niej, na drugim fotelu przeznaczonym dla gości. Znów zmienił swoje zachowanie, wracając do roli troskliwego szefa.

– Elysia – powiedział po imieniu – jest mi niezmiernie przykro, że musimy o tym rozmawiać. Ale sama widzisz. – Wykonał gest w stronę ekranu. – Dane nie kłamią. Musisz poprawić swój performance.

– Wiem, panie Ashen. Muszę – odparła z cicha, ze wzrokiem wbitym gdzieś we włochatą wykładzinę.

– Czy jest coś, co odrywa cię od pracy? Jakieś problemy zawodowe, o których nie wiem? Problemy prywatne? Może coś w domu?

– Nie, nic z tych rzeczy. – Otrząsnęła się i podniosła wzrok. – Po prostu gorszy okres. Nic z tych rzeczy, zapewniam.

– To dobrze – podsumował Ashen i ponownie włożył maskę szefa-autokraty. – Jeżeli za kwartał będziemy musieli odbyć ponownie tę rozmowę, odbędziemy ją w towarzystwie kogoś z działu HR, zrozumiano?

– Tak, szefie.

– To, co tu dzisiaj omówiliśmy, zostanie wpisane do protokołu i przesłane do akceptacji. Gdyby miała pani jakieś uwagi, proszę niezwłocznie nanieść niezbędne komentarze i odesłać mi plik.

Elysia pokiwała głową. Wstała z fotela i zebrała się do wyjścia z gabinetu szefa.

– Jeszcze jedno – dodał Ashen. – Raportem w sprawie bójki w centrum Piątaka zajmował się drugi zespół?

– Z tego co pamiętam, tak – odpowiedziała niepewnie Elysia.

– Dostałem ten raport, ale jest bardzo niekompletny. Od teraz pani przejmuje sprawy z centrum Piątaka i proszę to traktować jako szansę na poprawienie wyników.

Elysia poczuła lekką panikę, ale z drugiej strony najgorsza dzielnica w mieście była czymś, czego potrzebowała. Działo się tam wiele i zawsze była jakaś okazja do obserwacji i raportowania. To znacznie pomoże jej poprawić, jak to powiedział Ashen, performance. Odrzucając te myśli na bok, złapała za klamkę i otworzyła drzwi, a lekka panika sprzed sekundy ustąpiła miejsca ekscytacji. Nowy obszar działania. Nowe wyzwania. I szansa na odkupienie.

– Panno Blackthorne – powiedział Ashen do wychodzącej Elysii. – Proszę zaprosić do mojego gabinetu Arcadię Oak z zespołu drugiego.

– Oczywiście, szefie – odpowiedziała, kiwając głową i opuściła gabinet.

Arcadię Oak. Serce zabiło jej szybciej. Oddech przyspieszył. Dłonie lekko zadrżały. Chciała z nią porozmawiać od dawna, to prawda. Ale nie w taki sposób. Mike Ashen wzywał ją na rozmowę, prawdopodobnie z powodu raportu, o którym przed sekundą wspomniał, co mocno sugerowało, że może to być rozmowa dyscyplinarna. Może gdyby Elysia nie spóźniła się na tę jedną odprawę, szef nie miałby powodu, by ją wzywać na rozmowę sam na sam. Nie przypomniałoby mu się o błędach w raporcie zespołu drugiego i nie wezwałby na taką samą rozmowę Arcadii.

Może powinna zignorować polecenie szefa, a potem udawać, że zapomniała? Nie, to zdecydowanie tylko bardziej by jej zaszkodziło. Stało się. I się nie odstanie.

Mimo że tylko zaprosi ją do gabinetu szefa w jego imieniu, Elysia była pewna, że to pogorszy jej relacje z Arcadią, które praktycznie i tak nie istniały. W biurze witała się z nią i żegnała, tyle. Czasami wpadały na siebie na korytarzu bądź w aneksie kuchennym, bez słowa, z nic nieznaczącym spojrzeniem. Przynajmniej tak się jej wydawało.

Elysia chciała być dla niej kimś więcej. Nie znała Arcadii, ale czuła, że jest w niej to „coś” i dzisiaj, gdy już zebrała się do zrobienia tego pierwszego kroku, o którym od dawna myślała, zrobi to, ale nie tak jak planowała.

Zamiast podjąć niewinny small talk, będzie musiała przekazać wezwanie do gabinetu Ashena. I w sumie to już się działo, bo właśnie znalazła dziewczynę w aneksie kuchennym. Podeszła do niej nieśmiało. Arcadia nalewała sobie właśnie syntetycznej kawy. Nawet nie zwróciła na nią uwagi.

– Hej – zaczęła Elysia nieco przyciszonym głosem.

Dredowłosa dziewczyna obróciła się.

– Hej? – zapytała z niepewnością. – Elysia, tak?

– Tak – odparła. Była zaskoczona tym, że jej rozmówczyni kojarzyła jej imię, chociaż równie dobrze mogła je odczytać z identyfikatora firmowego w taki sposób, że Elysia tego nie zauważyła. – Mike Ashen, znaczy szef, on chce cię widzieć. W sensie… miałam ci przekazać, że chce z tobą rozmawiać. W swoim gabinecie. Teraz. – Elysia wyrzucała słowa jak z karabinu.

Uśmiech na twarzy Arcadii w jednej sekundzie zmalał do minimum, a w kolejnej znikł. Westchnęła ciężko, wylała syntetyczną kawę do zlewu, a kubek wstawiła do zmywarki.

– Zrobię sobie nową. Ta i tak by na pewno wystygła.

***

Minęła pełna godzina, a biuro powoli pustoszało. Elysia zarzuciła na plecy szarą katanę, chwyciła plecak, wcześniej restartując sprzęt, gdyż w tle wcześnie zainstalowała się aktualizacja softu. W sumie dzięki tej aktualizacji, podczas której sprzęt nie był zdatny do użytku, miała czas na ułożenie sobie planu poprawy swoich wyników.

W pierwszych chwilach po rozmowie z szefem i Arcadią, gdy już dotarła do swojego biurka, miała wątpliwości, czy ta korporacja, ta planeta i to konkretne biuro w tej konkretnej pracy to jest jej miejsce we wszechświecie. Była o krok od odejścia, ale po zrobieniu listy „za” i „przeciw” przekonała się, że nie warto rzucać wypowiedzeniem w twarz szefa.

Przeszła przez korytarz i dotarła do holu windowego. Jedna z wind się właśnie zamykała, więc podbiegła i energicznym ruchem wbiła przycisk przywołania. Drzwi windy w ostatniej chwili zatrzymały się, trzeszcząc stalowymi blachami.

Weszła do środka i… spotkała tam Arcadię Oak. Znowu to samo. Rytm serca przyspieszył. Ręce zadrżały, więc schowała je do kieszeni kurtki. Oddech stał się lekko nierówny i płytki.

Starała się z tym chwilę powalczyć, wzięła powolny, ale głęboki wdech w taki sposób, by dziewczyna z dredami, która stała obok, tego nie zauważyła. Popatrzyła chwilę na swoje buty, przełknęła ślinę. Kątem oka dostrzegła, że Arcadia też na nią zerka.

„Lepszej okazji nie będzie”, powiedziała sama do siebie w myślach. Podniosła wzrok. Odwróciła głowę w jej stronę.

– Arcadia, chcesz może skoczyć na piwo?

Spis treści

PROLOG ODMIENIĆ SWOJE ŻYCIE

ROZDZIAŁ 1 PIĄTAK

ROZDZIAŁ 2 KORPORACYJNE BEZPRAWIE

Punkty orientacyjne

Cover