Od Wolbromia do Tel Awiwu. - Gerszon Majteles - ebook

Od Wolbromia do Tel Awiwu. ebook

Gerszon Majteles

2,0

Opis

W sentymentalnej opowieści z lat przedwojennych Gerszon Majteles  ocala od zapomnienia świat, który bezpowrotnie przeminął. Opowiada o dzieciństwie i młodości spędzonych w małym miasteczku Wolbrom, judaistycznych obrzędach i zwyczajach, licznej rodzinie i przyjaciołach. Przede wszystkim zaś przedstawia światopogląd i doświadczenia typowe dla swojego środowiska i pokolenia – od zwątpienia w prawdy nauczane w bożnicy, poprzez fascynację syjonizmem, a potem komunizmem, trudne lata życia w Związku Radzieckim i służby w Armii Czerwonej, aż po rozczarowanie systemem tego kraju i gorzkie przyjęcie w rodzinnym miasteczku po zakończeniu wojennej zawieruchy…

(oprac. Weronika Górska przy współpracy Ireny Benhamo)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
retyw

Nie polecam

Szkoda czasu, naprawdę.
10

Popularność




Opracowała Weronika Górska na podstawie wspomnień Gerszona Majtelesa przy współpracy Ireny Benhamou i Natalii Golczar

Korekta

Tamara Sieradzka

Skanowanie zdjęć

Aimé Benhamou

Realizacja DTP

Wojciech Grzegorzyca

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski, Magraf s.c., Bydgoszcz

Zdjęcia ze zbiorów rodziny

Copyright by Irena Benhamou, Natalia Golczar, Rami Majteles

Copyright by Wydawnictwo Stapis, Katowice 2020

ISBN 978-83-7967-125-0

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

Wydawca:

Wydawnictwo STAPIS

40-288 Katowice

ul. Floriana 2a

[email protected]

www.stapis.com.pl

FRAGMENT

Zamieć wojny zniosła ich bezlitośnie i bez śladu...

GERSZON MAJTELES

WSTĘP

Jestem potomkiem „narodu wybranego”, który mimo rozlicznych prześladowań i poniżeń zachował przez stulecia odrębność kulturową, chociaż nie posiadał własnego państwa.

Moje dzieciństwo i młodość przypadły na lata burzliwe i surowe, ciosane granitem. Miałem zaledwie dwa lata, kiedy wojna zawitała w dom moich ojców. Huk pocisków zagłuszał śpiew kołysanek, siejąc niepokój w duszy dziecka. Podział świata po pierwszej wojnie światowej oraz rewolucja w Rosji nie rozwiązały narodowych antagonizmów Europy. Przeciwnie, znacznie je pogłębiły. Niebawem spotęgował je wielki kryzys gospodarczy, wywołując permanentne wrzenie mas ludowych. Wszystko to prowadziło niechybnie do nowej wojny. Hitleryzm gwałtownie przynaglił jej wybuch, a potem splugawił i uśmiercił miliony niewinnych ludzi.

Wychowując się w środowisku ludzi dotkniętych przez los, żywo reagowałem na ich krzywdę. Tak jak ogromna część zbuntowanej młodzieży moich czasów, nie godząc się na niesprawiedliwości sanacyjnej Polski, chciałem zburzyć istniejący porządek. Runął on z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej. Na szczęście udało mi się bez większych obrażeń przejść przez kręte zaułki śmierci i niewygaszonych pożarów.

Aktywnie walczyłem z hitleryzmem od początku wojny w 1939 roku do jej zakończenia. Przetrwawszy te straszliwe czasy, po nastaniu pokoju, wróciłem w rodzinne strony. Nasz dom, staruszek, chylił się ku ziemi. Nie wyciągnął ku mnie przyjaznych ramion. Nowi mieszkańcy spoglądali na mnie jak na intruza:

– Skąd zaiste zjawił się ten ostatni Mohikanin wybitego plemienia?

Z mojej licznej rodziny po wojnie nie pozostał niemalże nikt.

Stąd pomysł przywołania jej ducha oraz ducha epoki, w której żyła, poprzez spisanie wspomnień – ku pamięci następnych pokoleń.

GERSZON MAJTELES

Tel – Awiw, styczeń 1982

PIERWSZE LATA MOJEGO ŻYCIA (1912–19)

MAMA

Nie pamiętam jak wyglądała moja mama, Bluma Majteles. Kiedy jednak zrozumiałem, że umarła, wielokroć wzywałem ją i widziałem oczyma wyobraźni. Nieraz po wyrządzonej mi krzywdzie umykałem w kąt jak zbity piesek. Nie płakałem, a tylko niemo wołałem:

– Mamo!

Wyczuwałem jej obecność niemal fizycznie. Zdawało mi się, że dotyka mnie delikatnie i coś do mnie szepcze. Nie śmiałem jednak zwrócić do niej twarzy. Babcia znajdowała mnie potem w mojej kryjówce śpiącego, zwiniętego w kłębek jak małe zwierzątko.

W domu babci Marim i dziadka Abe Mosze, gdzie się wychowywałem, nie celebrowano pamięci matki. Nigdy nikt z dorosłych domowników nie wymówił jej imienia ani nie wychwalał jej zalet, jak zazwyczaj robi się w stosunku do bliskich, nieżyjących już osób. Uświadomiłem to sobie jednak dopiero, gdy byłem starszy i gdy dowiedziałem się, że dziadkowie nie przepadali za synową.

Jedynie w rocznicę śmierci matki babcia, aby uczcić jej pamięć, odmawiała cichą modlitwę przy małej lampce olejnej (koptylce), wiszącej na ścianie w kuchni. Z leżanki w przyległym pokoju śledziłem słaby płomyk w obawie, aby nie zgasł. Zdawał mi się taki daleki, tajemniczy, głuchy i niemy – jak mur oddzielający życie obecne od przeszłości.

Moi starsi bracia, Srul i Motek, wrócili z bożnicy, gdzie modlili się o zbawienie duszy mamy. Babcia podała im kolację. Zjedli w milczeniu, nie wspominając ani słowem o zmarłej. Atmosfera unikania tematu mamy udzieliła się widocznie również mojemu rodzeństwu.

Było nas czworo. Kiedy mama nas osierociła, liczyłem zaledwie dwa lata, a najstarszy Srul dwanaście. Poza braćmi miałem też siostrę, starszą o trzy lata Renę. Jednakże bracia nigdy nie dzielili się z siostrą i ze mną wspomnieniami o mamie. A przecież znali ją o tyle dłużej od nas! Tak wiele mogliby o niej opowiedzieć!

Mimo konsekwentnego przemilczania osoby mamy przez starszych domowników, wszelkie wdrażane mi pojęcia o dobru i pięknie kojarzyły mi się właśnie z nią. Nieraz Rena, zarzucając mi jakiś niegodny czyn, powtarzała:

– Wstyd wobec pamięci matki!

Chociaż nie pamiętam wyglądu mamy, w mojej świadomości zapisały się wyraźnie dwa wydarzenia z jej udziałem. Nie wiem jednak, czy to rzeczywiste wspomnienia, czy urojenia dziecka.

Był pochmurny dzień późnej jesieni. Siedziałem na progu sklepu sąsiada. Od kilku godzin przez ulicę przechodziły na niskich koniach kolumny wojska. Kopyta stukały rytmicznie o bruk. Na długich pikach powiewały chorągiewki. Brodaci żołnierze wyglądali identycznie w ciemnych mundurach z czerwonymi lampasami oraz w okrągłych czapkach bez daszków. Kiedy zaczął kropić deszcz, matka przyszła zabrać mnie do domu. Żołnierze zagadywali ją, śmiali się. Jeden z nich poczęstował mnie cukierkiem.

Drugie wydarzenie to śmierć mamy. Pewnej nocy obudziłem się, słysząc rozdzierający płacz. W pokoju było pełno ludzi. Poruszali się jak cienie. Mrok rozświetlały jedynie palące się w kącie świece. Stanąłem w kołysce i rozpłakałem się. Wołałem mamę, lecz nie przyszła. Płakałem więc coraz głośniej. Wtedy ktoś, zapewne babcia Marim, schyliła się nade mną:

– Biedna owieczko moja!

Czułem jej łzy na swojej twarzy. Rozpłakałem się jeszcze głośniej. Wtedy podszedł do mnie ojciec, uspokoił i zaniósł do sąsiadów.

Zasypiając, długo słyszałem jeszcze głośne łkanie. Jego echo podążało za mną przez dzieciństwo, przejmując dreszczem niepokoju.

Pamiętam mgliście jeszcze następne dni, podczas których licznie zebrana rodzina rozmawiała szeptem. Pamiętam też, jak ojciec zaniósł mnie do domu dziadków, gdzie odtąd miałem mieszkać razem z rodzeństwem. Zimny wiatr nawiał z pobliskich łąk ogromne zaspy śniegu, przez które ojciec z trudem brnął. Mówił coś do mnie przez całą drogę, lecz nie słyszałem, co.

BABCIA

Po śmierci mamy wychowywała mnie babcia. Mój ojciec, Szymon Majteles, miał posadę w Będzinie. Przyjeżdżał do nas, do Wolbromia, w dni wolne od pracy i w święta. Z wczesnego dzieciństwa słabo pamiętam i jego, i dziadka. Wciąż widzę obok siebie babcię Marim. Byłem jej pupilkiem, poświęcała mi więcej uwagi aniżeli innym wnukom. To wyróżnienie napawało mnie dumą.

Wojna szalała nie gdzieś daleko, w nieznanym świecie, lecz tuż obok. Zza lasu i łąki dochodził do nas huk wybuchów.

Którejś nocy ktoś mnie obudził i zaniósł do piwnicy sąsiadów. W półśnie słyszałem nieustanny gwar. W piwnicy zebrało się mnóstwo ludzi. Siedzieli na tobołkach pościeli, niektórzy na deskach, z przerażeniem w oczach. Ktoś, kiwając się, głośno odmawiał modlitwę. Nagle wyprostował się i bezskutecznie starał się do mnie uśmiechnąć. Jego twarz była wykrzywiona strachem i sama przerażała. Rozpłakałem się, inne dzieci mi zawtórowały. Ukoiła mnie właśnie babcia Marim.

Podczas innej wojennej nocy, przytulony do babci, słyszałem, jak łomocze jej serce. Ktoś dobijał się do bramy naszego domu, za oknem słychać było krzyki pijanych mężczyzn. W pokoju zgaszono światło, wszelki ruch zamarł. Usłyszałem przerażony szept któregoś z domowników: „Kozacy!”. Babcia mocniej przygarnęła mnie do siebie. Jej ramiona chroniły mnie, jak skrzydła orła chronią pisklęta na szczycie skały.

Wreszcie do domu wrócił dziadek z wujkiem. Udało im się udobruchać pijaków.

DZIADEK

Wychowywałem się wśród ludzi wrażliwych na krzywdę. Byli oni przeważnie bogobojni, prości, prawi i bardzo rzetelni. Dla dziadka Abe Mosze służenie bliźniemu w potrzebie stanowiło nie tyle cnotę, co obowiązek i bezwzględny nakaz niebios. Był powszechnie lubiany i szanowany. Mieszkańcy Wolbromia często go odwiedzali. Zdarzało się, że prosili o radę czy pomoc. Dziadek miał dar godzenia powaśnionych kontrahentów, czego nawet sąd nie potrafił dokonać.

Babcia Marim cieszyła się opinią wzorowej gospodyni. Wiecznie zagoniona, zapracowana, nie pozwalała sobie na ploteczki z sąsiadkami czy z córkami, z których dwie, Sara i Hana, również mieszkały wraz z rodzinami w naszej kamienicy. Dawniej, poza domem, babcia prowadziła również wielkie gospodarstwo rolne, odziedziczone po rodzicach dziadka. Później majątek ten został częściowo sprzedany, częściowo wydzierżawiony, a częściowo przepadł w wielkich pożarach w 1904 i 1906 roku.

Na zbyt częste wizyty kolegów męża babcia reagowała gderaniem:

– Tylko sprzątanie po nich!

Nie była też zadowolona, że tak wielu znajomych przychodzi do dziadka z prośbą „o drobną pożyczkę na szabat”. Nieustannie wspomagając innych, dziadek roztrwonił bowiem znaczną część gotówki za sprzedaną ziemię. W miarę uszczuplania się rodzinnych zasobów, stale obniżał kwotę przeznaczoną na wydatki bieżące. Babcia jednak zawsze umiała wyprowadzić go w pole i wydać na codzienne życie więcej, niż myślał.

Po śmierci naszej matki nie musiała już uciekać się do podstępów. Ojciec oddawał jej lwią część swoich dochodów na nasze utrzymanie. Babcia jednak starała się jak najwięcej oszczędzić z tej kwoty, jednocześnie nie przestając strofować dziadka za wspieranie wszystkich wokół.

– Szymon haruje w Będzinie – mawiała – a staremu dziadowi pieniądze wypadają jak z dziurawego worka. Kto zdoła je pozbierać?

Słowa te stały się niemal prorocze. Po śmierci dziadka okazało się, że jego zasoby zostały rozproszone w małych sumach wśród niezliczonej ilości dłużników. Niewielu z nich okazało się ludźmi honoru i zwróciło zaciągnięte długi. Ciocia Sara jako jedyna długo wojowała z dłużnikami. Poza nią nikt z rodziny nie myślał się tym zająć.

Jednym z moich nielicznych wojennych wspomnień jest dzień, w którym Niemcy zamienili w naszym domu mosiężne klamki na zwykłe, żelazne. Bardzo mi się one spodobały, bo były mniejsze, poręczniejsze dla dziecka. Później uzmysłowiłem sobie, że wówczas z domu zniknęła także część świątecznych lichtarzy oraz menora, czyli siedmioramienny świecznik, który babcia uroczyście zapalała na szabat.

Ku oburzeniu rodziny na naiwność dziadka, oddał on Niemcom nie tylko klamki oraz świeczniki, jak zażądali, ale też zapytany przez nich, czy posiada więcej podobnych, cennych przedmiotów, zaprowadził ich na strych, gdzie leżały schowane kolejne świeczniki i piękna menora, znajdujące się w rodzinie od setek lat. Dziadek był przekonany, że Niemcy zapłacą za skonfiskowane dobra. Cenił ich solidarność i organizację, w przeciwieństwie do „Fomki złodzieja”, jak w miejscowym żargonie nazywano wojsko rosyjskie.

Jedynie ojciec i babcia nie mieli dziadkowi za złe jego postępowania. Jak wyjaśnił mi po latach ojciec, i on wierzył w praworządność Niemców. Poza tym daleki był od czołobitnego kultu własności, cechującego ogół rodzinnego grona. Uważał, że chociaż utrata majątku jest przykra, to nie ona stanowi to, co może się zdarzyć najgorszego podczas wojny. Miał też za złe reszcie rodziny, że swoją nagonką na dziadka wytrąca go z równowagi. Bardzo ceniłem ojca za taką postawę.

Babcia, chociaż z pewnością bolała nad stratą rodzinnych pamiątek i chociaż w innych sytuacjach ganiła rozrzutność dziadka, wobec oburzenia krewnych solidarnie stała u boku męża, co również było godne podziwu.

Dziadek posiadał wyjątkowo łagodną naturę, która pozwalała mu ze spokojem znosić zgryźliwe uwagi żony:

– Stary niedorajda, po prostu głupieje z każdym dniem!

Mimo sprzeciwu babci nie tylko nie zamierzał przestać wspomagać znajomych w potrzebie, ale również palić fajki, której zapachu babcia nie znosiła. Nigdy się z nią nie rozstawał. We wspomnieniach widzę go właśnie z fajką z ustach, jak opiera się o kredens i spogląda na nas z łagodnym uśmiechem na bladej twarzy.

Po zakończeniu pierwszej wojny światowej brakowało wielu produktów, również tytoniu. Czasami ojcu udawało się jednak przywieźć z Będzina gatunkowy, amerykański tytoń, pakowany w woreczki z białego płótna. Dziadek zachwycał się jego smakiem, a jednocześnie oburzał z powodu karygodnego marnotrawstwa:

– Dlaczego te łobuzy zza oceanu marnują cenne płótno, podczas gdy tu, na bezdrożach wojennej zamieci, wegetuje tylu bezdomnych, nagich i głodnych?!

Zdarzało się, że tytoń zdobywali na czarnym rynku starsi wnukowie, wśród których rej wodził Srul, mój najstarszy brat. Zadanie to wymagało niemało sprytu. Nie zawsze udawało się je wykonać. Wówczas dziadek palił suszone liście z różnych drzew, nigdy nie uskarżając się z tego powodu. Przeciwnie, delektował się tą podłą mieszanką, starając się zarazem tłumić kaszel, który wywoływała, aby nie zagniewać babci. Następnie wypuszczał kłęby dymu, wodząc szczupłą ręką po białej brodzie.

Znaliśmy dobrze ten gest. Widząc go, wszystkie dzieci milkły, w oczekiwaniu, aż dziadek powie coś, co nas rozśmieszy. Kiedyś, po szczególnie mocnym ataku duszącego kaszlu, dziadek, gładząc brodę, oznajmił z uśmiechem:

– Ależ znakomity tytoń!

Wybuch dziecięcego śmiechu rozbroił babcię, gotową już do ataku. Zarażona ogólną wesołością, zapytała z dumą:

– A nie mówiłam, co ten fajtłapa potrafi?

Cierpliwością i łagodnością dziadek potrafił zjednywać sobie ludzi.

Niestety, nie odziedziczyłem ani odrobiny tego bożego daru. Duch burzliwej epoki siał niepokój w mojej duszy od najmłodszych lat. Nie było tam ani ciszy, ani harmonii. Pod powłoką spokoju i równowagi skrywałem narastający bunt.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji