Ocean odrzuconych. Tom II Klątwa wiecznego tułacza - Magdalena Knedler - ebook

Ocean odrzuconych. Tom II Klątwa wiecznego tułacza ebook

Magdalena Knedler

4,5

Opis

Kończy się pierwsza wojna światowa, wraz z nią dobiega końca epoka monarchii Habsburgów, ale mieszkańcy Wiednia pozostają pełni nadziei na lepsze jutro. Miasto powoli podnosi się z nędzy, a Charlotte i jej ciotka Wilhelmina energicznie przystępują do odbudowy dawnego barwnego życia. Jednak kiedy wydaje się, że świat już powstał z gruzów, nad Europą zaczyna krążyć widmo rozprzestrzeniającego się nazizmu...

Magdalena Knedler z wprawą oprowadza czytelnika po świecie, którego już nie ma. Tętniące życiem europejskie stolice, arcydzieła muzyki, malarstwa i literatury, postaci znane z kart wielkiej historii... A to wszystko w cieniu tragicznych wydarzeń, które zmuszą tysiące ludzi do podjęcia najtrudniejszych w życiu decyzji.

Niezwykła atmosfera, inspirujące dysputy, ogromne emocje i człowiek – jak zwykle wiecznie miotający się między dobrem a złem, obowiązkiem a pragnieniem, godnością a upodleniem. Literatura prze-piękna! Polecam!
Kinga Młynarska
dajprzeczytac.blogspot.com


Artyzm, eteryczna głębia i piękno sztuki mieszają się ze złem i brudem największej zbrodni przeciwko ludzkości – wojną. Wymagająca, wzruszająca, trudna powieść.
Anna Sukiennik,
tylkoskonczerozdzial.blogspot.com


Codzienne życie bogatej żydowskiej rodziny na tle historii, muzyki i sztuki wciąga jak wir. Trudno się oderwać od lektury.
Marta Kraszewska,
www.rudymspojrzeniem.pl


„Ocean odrzuconych” to barwna opowieść o świecie, który przeminął. Magdalena Knedler jest znawczynią ludzkich dusz. Jej książki wznoszą powieść obyczajową na wyższy poziom!
Karolina Sosnowska,
tanayahczyta.wordpress.com


Magdalena Knedler - autorka powieści obyczajowych, w tym świetnie przyjętej Dziewczyny z daleka, a także detektywistycznych, w tym Nie całkiem białego Bożego Narodzenia. Nagrodzona statuetką Emocje 2017 przyznawaną przez Radio Wrocław Kultura za gatunkową wszechstronność i wysoką jakość literacką, a przez Gazetę Wyborczą dwukrotnie nominowana do nagrody WARTO (w 2016 i 2018). Ocean odrzuconych jest jej dwunastą książką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 529

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (40 ocen)
24
10
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

Od Autorki

W niniejszej powieści pojawia się sporo postaci historycznych. Ich losy zostały ukazane w formie sfabularyzowanej, choć w każdym wypadku starałam się pozostać blisko źródeł.

Specjalne podziękowania kieruję do: Rafała Kłujszy za konsultację historyczną, przyjrzenie się tekstowi okiem znawcy i podzielenie się ważnymi spostrzeżeniami. Marty Pilarskiej za przeczytanie książki w stanie surowym i cenne uwagi, za wsparcie w trudnych chwilach i wielkie serce. Wioletty Leśków-Cyrulik za redakcję i wyrywanie wszelkich chwastów, które tym razem mocno kłuły. Andrzeja Bandkowskiego, który zaprosił mnie do swojego warsztatu jubilerskiego na długie godziny, cierpliwie tłumaczył zawiłości sztuki złotniczej i pozwolił poobserwować się przy pracy. Mojego Męża, bez którego nigdy nie udałoby mi się zrobić badań terenowych i zebrać tak bogatej dokumentacji.

 

 

 

 

 

Maj 1947, Wrocław

Janina, nasza sąsiadka, chce się zaprzyjaźnić. To widać. Ona również jest samotna, wyciąga do mnie rękę, a ja jej nie odtrącam. Miriam nie ma nic przeciwko, lubi placki, które smaży Janina, gramofon i płyty z polskimi piosenkami. Nawet jeśli nie słuchała tych melodii przed wojną i nie wiąże ich z żadnymi wspomnieniami i sentymentami, z dawno przeżytymi, choć nigdy nie zapomnianymi emocjami. Dla Miriam to nowy rozdział i nowa historia. Nowe piosenki w nowym języku, który opanowała niedawno. Jak to dobrze, że uczyłam ją polskiego w naszej chacie nad morzem, z dala od bomb, gdzie nawlekałam na rzemień drewniane korale. Tamten czas nie poszedł na marne. Wiedziałam, że nie pójdzie.

Zaczęła pisać własny pamiętnik, ale wciąż więcej czasu spędza na lekturze mojego. Od tak wielu dni. Wczoraj naskrobała w swoim notesie:

– Czuję, że dopiero teraz faktycznie cię poznaję.

To pewnie prawda. Tkwię tam nadal, zamknięta między stronami. Wszystkie moje wcielenia, wszystkie oblicza i wszystkie słowa Lotte Seidemann-Aber. Jest tam głos i zapach Lotte, jej zaczerwienione dłonie, na które nigdy nie miała ochoty wkładać rękawiczek, jej okulary i kręcone, rude włosy. Jej pomysły i przemyślenia, radości i smutki. Cała przeszłość, która teraz wydaje się snem.

Janina zaprasza nas ponownie na placki i muzykę. Ja również staram się częstować ją jedzeniem, w naszej nadmorskiej chacie nauczyłam się kryzysowego gotowania, umiem zrobić zupę z niczego, kilka potraw z jaj, w tym makaron, i potrafię całkiem dobrze spożytkować litr mleka. Nie wspominając o warzywach! Jeśli udaje się kupić warzywa, jest prawdziwa uczta. Jeśli udaje się dostać i mięso – jesteśmy królowymi życia.

U Janiny zawsze słuchamy płyt. Dowiadujemy się, że przyjechała z Warszawy, sama, straciła całą rodzinę. Został jej tylko ten gramofon, w dawnym życiu kupiła go siostrze, która kochała się na zabój w Witoldzie Contim. Mieszkali na Chmielnej, one dwie, tatuś, mamusia. Mamusia bardzo się martwiła, że nie paliły się do zamążpójścia. Kiedy wybuchła wojna, były już obie pod trzydziestkę.

Dziś słuchamy znowu piosenki Każdemu wolno kochać. Jestem ostrożna, kiedy napomykam, że mój mąż pracował w salonie Leopolda Abera na placu Zamkowym. Janina marszczy brwi, przypomina sobie:

– Mój Boże, ależ to był piękny salon! Przechodziłam tamtędy czasem, zaglądałam w okna. Marzyłam, że kiedyś kupię kolczyki albo wisiorek. Czego on nie miał na wystawie! Istne cuda. I pani mąż tam pracował? Musiał kochać swoją pracę. A teraz nic już nie zostało. Ani człowieka, ani salonu. Pan Aber chyba umarł przed wojną, prawda? I dobrze dla niego, nie musiał tego wszystkiego oglądać. A zresztą – był Żydem, więc i tak…

Janina milknie i gwałtownie potrząsa głową. Dodaje:

– Trzeba o tym wszystkim zapomnieć – tylko jak?

Oczy mam szeroko otwarte, nie mogę mrugać, bo wtedy polecą łzy. Ostatnio niewiele trzeba, żeby leciały. Podczas wojny i na statku nie płakałam prawie w ogóle, jak gdybym miała świadomość, że płacz może mnie zabić. Teraz jednak hamulce puściły. Odbijam sobie wszystkie te lata. Przeszłość we mnie nie może umrzeć. A przecież mówi się, że człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.

Tak, Kwiatkowski kochał swoją pracę. Ja kochałam swoją pracę. To był mój salon. Nie mogę jej tego powiedzieć, nienawidzę kłamać, ale naprawdę muszę, jestem obca, jestem żydowską Niemrą w polskim komunistycznym kraju. Przepraszam, Janino, wybacz mi.

Śpiewamy.

Jednemu los da złoty trzos,

drugiemu gładkość lic,

Lecz bywa też tak, że czasem nie da nic.

Lecz nie martw się, choć dziś ci źle,

w słoneczne jutro wierz.

Kiedyś zjawi się ktoś, czule wyzna ci coś

i miłości da znak, nucąc tak:

Każdemu wolno kochać…

Refren bardzo głośno, prawie krzyczymy. Jest piękny, ciepły wieczór. W mieszkaniu pod nami ktoś otwiera okno. To mężczyzna. On także śpiewa. „Każdemuuuu woooolnooo kochaaać!”

Miriam śmieje się i dławi herbatą. Nasz śpiew przerywa pukanie do drzwi. Milkniemy. Pukanie może wróżyć coś niedobrego. Idziemy otworzyć, wszystkie trzy. Na progu stoi sąsiad z piętra niżej.

– Całuję rączki szanownym paniom. O, tutaj mam trochę śledzika w cebulce. O, a tutaj kapkę gorzałki. Niedużo, ale na trzy głowy będzie, Marylce nie damy, ty, Marylko, jeszcześ za młoda na takie rzeczy. To jak? Panie wpuszczą?

Panie wpuściły. Sąsiad ma na imię Zygmunt, jak profesor Freud, i przed wojną uczył we Lwowie matematyki. Ma lwowski akcent, bardzo przyjemny. Z profilu przypomina Fryderyka Chopina.

Jemy śledzika i pijemy po kieliszku gorzałki. Zygmunt zna teksty wszystkich piosenek.

Kiedy myślę o ciotce Wilhelminie, wyobrażam sobie jej odejście. Widzę wyraźnie, jak stawia kroki, słyszę stukanie obcasów i delikatne łopotanie szerokich nogawek spodni. Wyobrażam sobie, że idzie wzdłuż ulicy, która nie ma konkretnej nazwy. Pali papierosa, inaczej nie byłaby sobą. Nie kaszle. Nie ma ani jednego siwego włosa, wszystkie zniknęły. Teraz jej kosmyki są znowu czarne, ale pozostały krótkie, bo wiem, że nigdy by ich na powrót nie zapuściła. Lubiła to modowe wyzwolenie, zrzucenie gorsetów, przywdzianie luźnych koszul i spodni, czerwone pomadki, kolorowe żakiety, ostrzyżone włosy. Szybko rozstała się z poglądem, że krótkie fryzury noszą tylko pokutnice i rosyjskie studentki.

Pozwalam więc ciotce odzyskać młodość, ale nie każę jej powrócić do dawnej formy. Niech będzie wyzwoloną młodą kobietą, którą niewątpliwie by się stała, gdyby przyszła na świat nieco później. Tak odchodzi Wilhelmina w mojej wyobraźni, kroczy ku mglistej przyszłości z uniesioną głową, dumna i odważna. Pod pachę wsuwa gruby tom. To UlissesJamesa Joyce’a, a ona myśli właśnie o strumieniu świadomości i Molly Bloom, która ma kochanka. Tak naprawdę ciotka nie wierzy w strumień świadomości, uważa, że autor zawsze musi choć trochę zmanipulować przekaz, nie jest w stanie zapisać swoich myśli w stanie surowym. To by właśnie powiedziała. Pozwolę jej zabrać Ulissesa, niech ma go tam, dokąd idzie. Widzę jej plecy. Obraca się na chwilę, unosi dłoń, macha. Świeci słońce, a ona powoli wtapia się w złocistą poświatę i znika.

Ciotka nie odeszła w ten sposób. Przespałam moment, w którym zniknęła, i wciąż czekam, aż wróci. Nigdy nie przestałam mieć nadziei. Pamiętam dobrze Wili, jej twarz, głos, sylwetkę, zapach – mieszaninę perfum i papierosowego dymu. Pamiętam jej celne riposty i zacięte milczenie. To ona była moją prawdziwą matką. I pozwoliłam, by odeszła. Nie przewidziałam, że to się stanie. A przecież musiało się stać. Właśnie to, nic innego. Teraz dziwię się tylko, dlaczego tak późno – dlaczego nie od razu? Ciotka, która była przy mnie zawsze, bez której nie wyobrażałam sobie świata. Ciotka ze swoimi tajemnicami, z listami i zdjęciami schowanymi w szufladzie biurka, z chwilami zadumy, kiedy duchem była zupełnie gdzie indziej. Ciotka z całym swoim wewnętrznym życiem, do którego nikt nie miał dostępu. Zniknęła tak po prostu, a ja to przespałam.

Miriam przeczytała już ten fragment. Wraca do niego kilkakrotnie i pochlipuje. Opowiadam jej o tym, jak wyobrażam sobie odejście ciotki, a ona słucha z przejęciem, kiwa głową, sięga po notes. Skrobanie ołówka o papier, długie. Teraz nie pisze, tylko rysuje. Podtyka mi pod nos kartkę. Tak, to ciotka. Wyczarowana kilkoma kreskami. Miriam ma talent, naprawdę umie rysować. I tak bujną wyobraźnię, że może w nią uciekać. Zazdroszczę jej.

Kolejne majowe popołudnie, kolejna herbata, kolejna kromka chleba z margaryną. Kładę na kolanach bluzki, które udało mi się kupić. Są na nas za szerokie, muszę je przerobić. Jestem kiepską krawcową, ale spróbuję coś zaradzić. Emilie Flögewiedziałaby, jak to zrobić.

Nawlekam igłę i zerkam na Miriam. Zawija na palec kosmyk włosów i bezgłośnie porusza ustami.

22 sierpnia 1921, Salzburg[Trzy lata później; jednak żyję]

Trudno uwierzyć, że patrzę na to samo miasto, które widziałam przed dwoma laty. Trudno uwierzyć, że to już drugi Festiwal Salzburski. W ubiegłym roku Max Reinhardt, Hugo von Hofmannsthal i Richard Strauss zrealizowali swój wielki plan, by Salzburg stał się letnią stolicą austriackiej – a może nawet światowej – muzyki i teatru. Artyści musieli mieć jakieś zajęcie także poza sezonem zimowym i wiosennym, a publiczność była spragniona intelektualnych rozrywek także w ciepłe sierpniowe wieczory. Salzburg, przypominający piękną architektoniczną miniaturę wciśniętą między górskie szczyty, nadawał się do tego doskonale.

Stefan Zweig, który po wojnie długo doprowadzał swój dom na Kapuzinerberg do porządku, uważał, że to doskonała okazja do odrodzenia miasta. Postanowił organizować wieczorki poetyckie i przyjmować u siebie artystyczną śmietankę Europy. W tym roku przyjedzie ponoć Tomasz Mann. Nie tylko on zresztą, ale jego akurat nigdy nie poznałam, a chciałabym porozmawiać o pesymizmie w Śmierci w Wenecji. Słyszałam, że teraz pracuje nad powieścią o jakimś gruźliku i zamierza zakończyć całość na wybuchu wojny. To faktycznie dobry finał – i dla wielu rzeczywisty koniec życia w dawnym kształcie. Zweig nadaje się do takich inicjatyw, potrafi godzinami dyskutować na temat literatury i muzyki. Nigdy się nie męczy i nigdy nie chrypnie. Kiedy odwiedziłam go dwa lata temu, nie był jednak optymistycznie nastawiony do świata.

Nie mogę się nadziwić, jak wszystko odzyskuje równowagę. Jak pięknie wygląda fasada domu na Kapuzinerberg w świetle porannego słońca. Siedzę na trawie i piszę. Okno na piętrze jest otwarte, słyszę, jak Hugo von Hofmannsthal wspomina ubiegłoroczną premierę sztuki Jedermann. Nigdy nie pogodził się z upadkiem monarchii i okrojeniem państwa do tak małych rozmiarów, uczynieniem z niego chorego i słabego organizmu, wciąż krwawiącego po amputacji kończyn.

Zweig podnosi głos i krzyczy:

– Sio, cholerna mucho!

Pachnie trawa i nagrzana od słońca ziemia. Spokój jest prawie namacalny i ciężki. Prawie wzruszający. Zdejmuję kapelusz i rozpuszczam włosy, patrzę na miasto odzyskujące kolory. Może jeszcze jest nadzieja?

Pamiętam bardzo dobrze styczniowy dzień tysiąc dziewięćset dziewiętnastego, kiedy przyjechałam do Salzburga na zaproszenie Zweiga. On sam dopiero wrócił z Zurychu, gdzie doczekał końca wojny. Przyjechał do Austrii w chwili, kiedy dookoła panowała potworna bieda, głód, smród i ciemności, w niektórych dzielnicach naprawdę egipskie, bo nie działała żadna latarnia. Sklepy świeciły pustkami, trudno było nawet o węgiel. Maria wrzasnęła rozdzierająco: „Koniec świata!”, kiedy wymieniła nasz cenny zabytkowy zegar na cztery bochenki chleba, masło, mleko i worek kaszy. Powiedziała, że jeśli będę jej kazała upiec wiewiórkę, ona natychmiast odchodzi, choć odchodzić wcale nie chce, bo nie ma dokąd, a poza tym jestem dla niej jak wnuczka. Zaskoczyła mnie tak, że zaniemówiłam. Wiewiórka? Maria cmoknęła. Myślałam, że wiem sporo o świecie, ale chyba się myliłam. Nie jadłyśmy więc mięsa i w ogóle żyłyśmy bardzo skromnie, a mnie było wtedy wszystko jedno. Wiadomość od Zweiga przyszła tuż po Nowym Roku.

 

Panno Charlotte,

Może przyda się Pani zmiana otoczenia? Zapraszam do Salzburga. Hotel zum Goldenen Hirschen działa, pokoje są schludne, mimo trudnej sytuacji. Będzie tam Pani dobrze. Chętnie zaprosiłbym Panią do siebie, na Kapuzinerberg, ale nie mam odpowiednich warunków. Przykro to mówić – mieszkamy jak nędzarze. Niemniej panna Wilhelmina wspominała o Pani nadwątlonym zdrowiu, a tutaj powietrze jest zdrowe. Mnie i Friderike również dobrze by zrobiło zobaczyć przyjazną twarz. Jeszcze jedną z tych, które ocalały.

Zapraszamy.

Stefan i Friderike

 

Friderike Zweig, wtedy von Winternitz, była w tamtym czasie partnerką Stefana i wciąż jeszcze żoną innego mężczyzny. Ale w nowym świecie rozwód można było przeprowadzić szybciej i w miarę bezboleśnie. Lubię Friderike. To silna kobieta o mocnych nerwach, dużo silniejsza od neurotycznego Stefana, który pozostałby pewnie sam aż do śmierci, gdyby nie jej inicjatywa.

Przyjęłam zaproszenie, a po kilkugodzinnej podróży pociągiem, w odrapanym wagonie z powyrywaną tapicerką, wtaszczyłam małą walizkę na Kapuzinerberg. Nie poszłam na Getreidegasse, gdzie stał wspomniany w liście hotel. Skoro Friderike i Stefan żyli jak nędzarze, mogłam tak żyć i ja. Szybko się okazało, że Stefan mocno przesadzał. Prace remontowe trwały – dowodziła nimi oczywiście Friderike – a dom nadawał się już prawie w całości do zamieszkania. Ponoć najważniejsze było to, że już nie przeciekał dach. Wcześniej trzeba było nie tylko łapać w miski wodę, ale i czasem zbierać śnieg z podłogi. Problem z brakiem węgla nie został jeszcze do końca rozwiązany, więc zdarzało się, że siedzieliśmy pod kocami i kołdrami, ściśnięci obok siebie, z gorącą herbatą w dłoniach, by jakoś się rozgrzać.

W mieście ludzie starali się wyżywić, kradli surowce na opał, kawałki skóry do załatania butów, Stefan twierdził nawet, że dawniej było tutaj dużo więcej psów… A ja się dziwiłam wiewiórce. Najgorzej jednak działo się z walutą. Ojciec miał rację, kiedy mówił, że spodziewa się inflacji. Wartość pieniądza spadała na łeb na szyję, a najdroższe było oczywiście jedzenie. Chłopi się nie patyczkowali, sprzedawali koszyk jaj za dawną równowartość dobrego żyrandola lub zabytkowej komody w stylu biedermeier, a handlarze windowali ceny z godziny na godzinę. Ludzie, których jeszcze do niedawna stać było na mieszkanie w luksusowej dzielnicy, samochód i drogie toalety, teraz zapożyczali się, by kupić żywność na kilka dni. Spadały za to ceny nieruchomości – znowu, zgodnie z przepowiednią ojca. Przysłał nam dolary i franki szwajcarskie, za które, zanim wyjechałam do Zweiga, kupiłyśmy z ciotką małą kamienicę przy Dorotheergasse. Póki co, nie wolno podnosić czynszu ani nikogo eksmitować, więc nawet jeśli ktoś nie płaci, jest nie do ruszenia, ale przecież to się kiedyś zmieni i będzie można wprowadzić nowe, uczciwe zasady. Mam nadzieję, że do tego czasu kamienica się nie rozpadnie.

Musiałam też zdecydować, co dalej z salonem jubilerskim. Tuż po wojnie czas na sprzedawanie biżuterii był fatalny, ale i to także musiało minąć. Został z nami Jaroslav. Poszedł na studia, zajął się sprzedażą i księgowością i jeździł z naszymi wyrobami do Szwajcarii, Francji i Anglii. Tam można je było sprzedać po normalnej cenie. Tutaj były mniej warte niż porządny ser, sztuka mięsa i worek mąki bez trocin. Nie wiem, jak przebiegały transakcje i na co Jaroslav musiał się zdobyć. Pozostawałam wtedy bierna i apatyczna. Uratował mnie. Dwukrotnie. Jestem tego pewna.

Teraz siedzę na trawie, patrzę z Kapuzinerberg na Salzburg i wspominam tamtą zimę, kiedy kuliliśmy się pod kocami i zza szyby także obserwowaliśmy miasto, wtedy na wpół ciemne, biedne, trochę straszne. Mieli rację. Zmieniłam otoczenie i wyszło mi to na dobre. Mam chyba szczęście do ludzi, bo ciągle trafiam na dobrych. A jeśli trafia się na dobrych ludzi, to nie wypada być wobec nich złym. Nawet jeśli się tego bardzo chce.

Wzięłam do ręki dziennik, a to znak, że chcę znowu opowiadać, tkać i stwarzać. Nie jestem już tą samą osobą, która przed sześcioma laty zapisała pierwszą stronę. Dziś żałuję, że nie mogę utracić pamięci lub przynajmniej utracić jej wybiórczo. Wymazałabym wtedy kilka zdarzeń i związanych z nimi emocji, odwróciła wzrok od twarzy, zagłuszyła głosy. A może wcale bym tego nie zrobiła, gdybym naprawdę miała wybór? Może chodzi właśnie o to, by pamiętać, nawet jeśli boli? Każde doświadczenie stworzyło mnie przecież na nowo.

Skoro mam pamiętnik, muszę pisać, a skoro piszę, muszę opowiedzieć o tym, co zdarzyło się po śmierci Jensa.

Jaroslav wcale nie spał. Poszedł za mną, kiedy zmierzałam do okna, przez które chciałam wskoczyć w inny świat. Otworzyłam je i stałam tak przez chwilę, wpatrując się w ciemną ulicę i słabo oświetlony bruk. Myślałam o Jensie, o tym, co by mi powiedział, gdyby tu był. Uważał, że jestem zupełnie inna od jego zmarłej żony, silna i odważna, mam cel w życiu. Nie wyprowadzałam go z błędu, nie rozwodziłam się na temat mojego pęknięcia, na temat dwóch mnie, z których jedna jest słaba, niepewna i przerażona, towarzysko nieporadna i niezbyt wygadana, a czasem sprawia wrażenie głupiej. Może i byłam inna od Izabeli. Miałam apetyt na nowe doświadczenia, które okazały się trudne i bolesne, a mimo to radziłam sobie. Aż do tamtej chwili pod oknem. Ogarnęła mnie trudna do udźwignięcia rezygnacja. Przypomniałam sobie nasze wspólne chwile w Döbling, godziny wysiedziane przy fortepianie, rozmowy, leniwe kołysanie się łodzi na Attersee. Jego opowieść o noclegowniach i domu dla mężczyzn. On też przetrwał to, co najtrudniejsze.

Dlaczego musiał umrzeć akurat w chwili, kiedy skończyła się wojna i można było zacząć od nowa, wspólnie? I ilu ludzi kierowało takie samo pytanie w próżnię, nie oczekując nawet odpowiedzi?

Kto go pochowa i gdzie?

Kto się zajmie jego dorobkiem?

Kto przekaże jego historię dalej, tak by nigdy nie została zapomniana?

Czy zadbają o to, by pochowano go na Hietzingu?

Czy nadal będzie uważany za kompozytora pokolenia, teraz, kiedy stracił twarz i kształt, kiedy nie może już przemówić własnym głosem i stworzyć niczego nowego?

Nie mogłam go opuścić w takiej chwili. To ja musiałam się tym zająć. A może pomyślałam tak, bo w gruncie rzeczy wcale nie chciałam umierać i potrzebowałam jedynie pretekstu, dobrego powodu, by utrzymać się przy życiu bez wyrzutów sumienia? Nie wiem. Nie wiem, czy w tamtej chwili opuściłam go, czy postanowiłam nie pozwolić, by kiedykolwiek naprawdę odszedł.

Zamknęłam okno i się odwróciłam. Za mną stał Jaroslav.

– Lotte, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że sama podjęłaś tę decyzję.

Wyraz jego twarzy mnie przeraził. Patrzył na mnie z wyrzutem, z niedowierzaniem, że mogłam tak postąpić. I to wobec niego, po wszystkim, co udało nam się pokonać. Nie odezwałam się, a on nie podszedł do mnie, nie przytulał mnie i nie dziękował, że jednak się nie zabiłam.

I tak jest do tej pory. Oschłość Jaroslava to moja kara. Nie wyjechał z Wiednia, nie wrócił do Pragi, w pewnym sensie poświęcił życie i własne marzenia, by uratować mnie i mój dobytek przed ruiną. Wiedział, jaka jestem. Nigdy nie wątpił, że zostanę w Wiedniu i nie zdecyduję się pojechać do ojca do Warszawy. I choć ojciec wysyłał mi pieniądze i płomienne listy, w których zapewniał, że wszystko, co robi w Polsce, robi dla mnie, choć po wojnie zabezpieczył moje oszczędności w banku szwajcarskim – to Jaroslav mnie ocalił. Miał pewność, że kiedy wreszcie się podniosę – wrócę do swojej pasji, że ona musi czekać, aż po nią sięgnę. Uratował więc mój salon. Nie otworzyłam drugiego lokalu na Elisabethstrasse, ale ten na Mariahilfer przetrwał najgorszy czas dzięki Jaroslavowi.

Nie umiem mu podziękować. Za każdym razem, kiedy próbuję, on mnie odtrąca. Mówi, że działał na swoją korzyść, teraz sam wypłaca sobie przyzwoitą pensję, ma kontakty, skończył studia. Kupił mieszkanie na Berggasse, nieopodal Freuda. Zaczął nowe życie, a ja i moje sprawy to tylko dodatek, tło, zwykła praca. Krzywdzi mnie, bo jest zły, że chciałam odejść, choć swego czasu on został. A przecież to właśnie on powinien mnie rozumieć najlepiej, powinien znać ten stan, kiedy nie widzi się sensu i celu. Jest też na mnie zły, bo nie był wystarczającym powodem, bym zdecydowała się zostać. Miałam jego przyjaźń i wydawało mi się, że to za mało.Po pogrzebie Jensa leżałam w łóżku przez miesiąc. Mało jadłam, nie chciałam z nikim rozmawiać, a już zwłaszcza nie zamierzałam oglądać ciotki. Czytałam listy od ojca i odpisywałam na nie bez entuzjazmu. A później, w połowie grudnia, dowiedziałam się, że Johann Baumann, nasz poeta-dziennikarz-syjonista, przyjaciel ciotki i zapewne jej sekretny kochanek, także umarł na hiszpankę. Wstałam wtedy z łóżka, ubrałam się i poszłam do kuchni po herbatę, którą zaniosłam Wilhelminie. Siedziała w fotelu, wpatrzona w okno, jak wtedy, gdy dowiedziała się o śmierci dawnego ukochanego. Stanęłam za oparciem.

– Może chcesz zatańczyć tango? – zaproponowałam cicho.

Drgnęła, ale długo nie odpowiadała. Wreszcie potrząsnęła głową.

– Nie. Ale mogłabyś coś zagrać, Lotte. Może coś Jensa?

Poszłyśmy do salonu i usiadłam przy fortepianie. Nie umiem opisać tego uczucia, którego wtedy doznałam. Dziwnego rozpierania w klatce piersiowej, skurczu, który spłycał mi oddech i prowokował zawroty głowy. Było coś nierealnego w tej scenie, druzgoczącego i oczyszczającego zarazem. Nie umiałam zaakceptować faktu, że gram melodię napisaną przez człowieka, który już nie żyje. I nie umiałam się rozpłakać. Coś chyba we mnie umarło.

A później rzuciłam się w wir pracy. Jaroslav miał swoje obowiązki, ja projektowałam biżuterię jak szalona, wysyłałam go z nią za granicę, zaczęłam też przyjmować więcej indywidualnych zamówień. Patrzyłam na nowy świat z entuzjazmem. Podobało mi się powszechne pragnienie, by zerwać ze wszystkim, co stare i co kojarzyło się z czasami przedwojennymi. Teraz wszystko musi być nowe. Malarstwo, moda, wnętrza, przedmioty, literatura i teatr. Zmieniłam wystrój naszego mieszkania, kupiłam meble projektowane przez Hoffmanna dla Warsztatów Wiedeńskich, wyrzuciłam baldachim i błękitną tapetę z mojego pokoju. Noszę coraz krótsze sukienki i mniejsze kapelusze, maluję usta na czerwono, piję mocniejsze alkohole, zaczęłam palić papierosy i chodzę do kawiarni, klubów i kabaretów, z których wracam późno w nocy. Nauczyłam się prowadzić auto. Ciotka kwestuje na rzecz ubogich sierot z Ottakring i Brigittenau i pomaga w salonie. Na nic nie zwraca mi uwagi. Żyjemy. O czym myślimy późno w nocy, kiedy zostajemy same, to już nasza sprawa.

Doprowadziłam do wznowienia pieśni Jensa. Jeżdżę na odczyty i opowiadam o nim. Chyba o to mi właśnie chodziło, kiedy zamknęłam tamto okno.

Stefan Zweig jest przerażony nowym światem, zwiększającym się tempem życia i następującymi po sobie rewolucjami w sztuce. Zgadzam się z nim, że nie mamy na razie nowych wielkich mistrzów, ale zmiany są potrzebne. Cieszę się, że wszystko toczy się szybko i pogrążone jest wciąż w chaosie. Inaczej nie byłoby w stanie mnie porwać. Może uda mi się żyć bez miłości?

Słońce nadal świeci, a ja siedzę na trawie przed domem Zweiga. Na piętrze okno wciąż otwarte, rozmowa trwa. Teraz Stefan wspomina znowu inflację i spadek cen piwa. Pamiętam ten czas, bo byłam wtedy tutaj. Do Salzburga ściągali mieszkańcy bawarskiego Reichenhall i Freilassing, by pić bez umiaru, po taniości, korzystając z okazji. Miasto było jak jeden wielki bal karnawałowy, na którym ludziom puszczały hamulce. Nikogo nie dziwił już widok chodników upstrzonych wymiotami i zapach moczu.

A jednak świat się uspokaja. Tak to wygląda stąd, z Kapuzinerberg. Dziś wieczorem zaczyna się Festiwal Salzburski. Zweig znowu woła:

– Sio, cholerna mucho! Skąd one się biorą w takich ilościach?!

4 września 1921, Wiedeń

Moje wyprawy na Hietzing dzielą się na dwa rodzaje. Jeżdżę tam albo na cmentarz, do Jensa, albo do warsztatu majstra Siegfrieda. Nigdy nie łączę tych dwóch wypraw, bo obie wymagają ode mnie innego sposobu myślenia, wcielenia się w różne role.

Na cmentarzu jestem człowiekiem, który dopuszcza do siebie słabość i dziwactwa, pozwala, by z całą mocą dopadła go samotność i rozpacz. Jestem siedemnastolatką, która trudzi się nad nokturnami Chopina i wzdycha do nauczyciela, dziewczyną, która chce coś robić, ale nie bardzo wie co, więc idzie pisać listy i pomagać w rezerwowym szpitalu, a tam widzi i słyszy rzeczy, jakich wcześniej nie była sobie nawet w stanie wyobrazić. Jestem córką samobójczyni i polskiego patrioty, który mnie opuścił. Jestem bratanicą silnej kobiety, która nie ma ojczyzny, straciła dwóch ukochanych i nie rozumie, dlaczego w tak podziwianej przez nią Francji jeszcze nie przyznano praw wyborczych kobietom, podczas gdy w odrapanej i poharatanej Austrii już to zrobiono. Jestem narzeczoną. Jestem kochanką. Jestem w tamtej sypialni, wysprzątanej, z upranymi firankami i lśniącą szafą. Jestem naga na prześcieradle, a nad sobą widzę jego twarz. Tutaj dopuszczam do siebie całą przeszłość, wystawiam się na nią jak tarcza na pociski.

Jensa pochowano dwie alejki za Gustavem Klimtem. Ma skromny pomnik, wiem, że taki by właśnie chciał. Pod nazwiskiem wykuty w kamieniu napis: „Kompozytor”. Zastanawiałam się nad „ukochany syn”, „narzeczony”, „brat”, ale ze wszystkiego zrezygnowałam. Czy za sto lat dla kogoś będzie ważne, że był ukochanym synem, bratem i narzeczonym? A nawet czyimś mężem? Chciałby, aby pamiętano jego dorobek. To, co razem przeżyliśmy, będzie tylko nasze, zostanie wielką tajemnicą naszego istnienia, czymś, co mnie stworzyło i ukształtowało.

Kiedyś pomyślałam, że nigdy nie przestanę go kochać. I nadal tak uważam. Nie mogę przestać kochać kogoś, o kim myślę, kiedy otwieram oczy. Już go nie widzę, ale jest ze mną każdego dnia. Pewne przeżycia w człowieku zostają, zostają na przykład emocje dziewczyny, która oddaje się mężczyźnie po raz pierwszy, z miłości. I kiedy przywołuję tę dziewczynę, ona zawsze się pojawia.

Opowiadam Jensowi o swoim życiu. O tym, co się zmienia i co pozostaje takie samo, choć tych ostatnich zjawisk jest mało. Ale nie zmieniła się na przykład Maria, która nadal płacze za cesarzem. Chodzi częściej do synagogi, a później z niejakim wstydem zastanawia się, czy cesarz w ogóle by się z tego ucieszył, przecież to taki gorliwy katolik. Uraczyłam ją swoją mową, że Bóg naprawdę nie może się zmieścić w jednym systemie i lepiej przestać się przejmować, bo to nie ma większego sensu. Nie była przekonana. Jest już stara i trochę dziecinnieje. Lepiej pamięta przeszłość niż dzień wczorajszy, snuje coraz dłuższe opowieści, jak wiekowa bajarka i plemienna starucha, która przekazuje swoją mądrość młodszemu pokoleniu. W zasadzie już u mnie nie pracuje, tylko mieszka, nadal w pokoiku za kuchnią, gdzie siada w bujanym fotelu i dzierga na drutach czapki i szaliki, których później nikt nie nosi. Przyrządza nam śniadania i zimne kolacje, a ugotować obiad przyjeżdża młoda kobieta z Währing. Kiedy zobaczyła Marię i jej posłuchała, pojęła w lot, co należy robić, i teraz udaje, że tylko pomaga i w zasadzie nie zna się na gotowaniu. Trzeba być bardzo inteligentnym i pokornym, by ustąpić starszej, zdziecinniałej pani i pomniejszyć w ten sposób swoją rolę. Utrzymujemy więc wokół Marii iluzję, że wszystko jest prawie po staremu. Czasem zabieram ją na Hietzing i kiedy ja idę na cmentarz, ona snuje się po parku wokół Schönbrunnu, teraz otwartego dla „zwykłych” ludzi.

Pewnego dnia poprosiła, bym chwilę z nią pospacerowała. Zgodziłam się. Żwir chrzęścił pod naszymi stopami, a oddech zamarzał w styczniowym powietrzu. Maria mówiła. Opowiadała o historiach zasłyszanych od swoich kuzynów, zatrudnionych w Hofburgu. Po tym, jak cesarz Franciszek Józef na stałe przeniósł się do Schönbrunnu, przenieśli się do tamtejszych kuchni także i oni. A później utrwalali w pamięci to, co zdołali zobaczyć, i przekazywali dalej, jak gdyby czuli, że wszystko już niedługo się skończy.

Pokój gwardzistów, posterunek gwardii przybocznej cesarza, pokój bilardowy, gdzie czekali poddani przybywający na audiencję i gdzie stał stół bilardowy, pamiętający jeszcze czasy dziadka Franciszka Józefa, na ścianie obrazy, w tym jeden ukazujący scenę przyznania Orderu Marii Teresy. Pokój orzechowy z kosztowną boazerią, gdzie odbywały się audiencje, gabinet Franciszka Józefa, z biurkiem, przy którym jadł także śniadania i kolacje.

Cesarska sypialnia z prostym żelaznym łóżkiem. Cesarska toaleta – zainstalowana dopiero pod koniec ubiegłego wieku, wcześniej monarcha korzystał z nocnika. Trzy pokoje należące do Sisi, sypialnia małżeńska i salon cesarzowej ze złocisto-białą boazerią, jedwabnymi obiciami ścian i neorokokowymi meblami.

Jadalnia, w której przestrzegano ściśle dworskiego ceremoniału, nawet podczas kolacji w gronie rodzinnym. Z kuchni, oddalonej od tego pokoju, przenoszono potrawy zawsze w ogrzewanych pojemnikach, a w pomieszczeniu sąsiadującym z jadalnią utrzymywano ich temperaturę dzięki podgrzewaczom węglowym.

Pokój dziecięcy, salon żółty z pastelami Liotarda, salon lustrzany, w którym za panowania Marii Teresy odbywały się koncerty i gdzie przed cesarzową zadebiutował mały Mozart, pokoje z pejzażami Józefa Rosy, Wielka Galeria, w której urządzano bale, Mała Galeria przeznaczona na uroczystości rodzinne. Chińskie gabinety, sala ceremonialna.

Wreszcie niebieski salon chiński, gdzie cesarz Karol I zrezygnował ze sprawowania rządów.

Mnóstwo innych pomieszczeń, teraz pustych i cichych, a dawniej wypełnionych śmiechem i głosami, odkształcających się i nabierających nowego charakteru pod wpływem przebywających w nich osób. Zaglądałyśmy z Marią w okna, wyobrażałyśmy sobie, że za ścianami wciąż toczy się życie. I może faktycznie się toczy? Może czyjaś dusza tu wróciła, przynajmniej jedna?

Opowiadam o tym Jensowi, siedzę przy grobie długo, aż zaczynają mnie boleć plecy. Przepraszam go za to, że rzadziej gram, ale mówię o nowych koncertach, na których wykonuje się jego pieśni. O tym, jak bardzo bym chciała usłyszeć jego utwory w Musikverein. Doprowadzę do tego, kiedyś musi mi się udać. O tym, że Hofoper już nie ma, teraz mamy Stadtsoper – nawet opera zerwała z dworskością i odcięła się od monarchistycznej przeszłości. Kiedy chodzimy na koncerty, każdy, chcąc nie chcąc, popatruje na lożę cesarską, a w przerwach w stronę pokoju, w którym cesarz pił herbatę. Przestrzeń wydaje się niekompletna nawet zdeklarowanym zwolennikom republiki.

Zanim opuszczam cmentarz, zawsze zachodzę do Klimta. Pytam go o to, czy był zadowolony z przeróbek Śmierci i życia, czy kochał Emilie i czy wszystkie dzieci, które spłodził, zdążył poznać. Wiem, że się nie obrazi, bo miał do siebie dystans i nie patrzył na świat z pozycji nadętego bubka. Być może rzuciłam się w nowy świat i akceptuję wysiłki, by gloryfikować wszystko, co świeże i niezwiązane z przeszłością, ale nie trafiłam jeszcze na malarza tej samej miary. Nawet Kokoschka, jak mówi ciotka, stał się teraz mniej interesującym artystą. A może to tylko my się zmieniłyśmy? Może świat w obecnym, mniej imponującym kształcie potrzebuje także mniej imponującej twórczości? Albo też ja nie umiem tego wszystkiego zobaczyć z właściwej perspektywy i jestem jak stare pokolenie – zapatrzone w przeszłość i tęskniące do niej? Mam dwadzieścia trzy lata. Muszę sobie ciągle przypominać, że to mało.

Kiedy jeżdżę na Hietzing do warsztatu majstra Siegfrieda, jestem właścicielką salonu jubilerskiego, projektantką biżuterii i pracodawczynią, a także uczennicą, terminatorem i rzemieślnikiem. Teraz dopiero widzę, jak naiwna byłam w wieku piętnastu-szesnastu lat, kiedy brałam ołówek i rysowałam w twórczym szale kolczyki i pierścionki, w później Siegfried mówił, że tego nie da się zrobić. I teraz dopiero widzę, ile musiał się napracować, by faktycznie sprostać moim oczekiwaniom. Naszym, bo przecież każdy szkic musiał zaaprobować ojciec. Ojciec, który odwiedził mnie w Wiedniu kilka razy, przywiózł pieniądze i zdjęcia swojego nowego salonu na warszawskim placu Zamkowym, a później zdziwił się, że nie tylko projektuję i doradzam klientom na Mariahilfer Strasse, ale i sama robię biżuterię. Zakładam fartuch, brudzę ręce, trzymam lutownicę, piłuję i ścinam, przykrawam, poleruję. Uważa, że to „niecodzienne” i „nie tego się spodziewał”.

Nie rozumiem go. Chyba naprawdę miał nadzieję, że to wszystko upadnie, a ja będę zmuszona wyprowadzić się do Polski. Po co w takim razie wcześniejsze starania? Dobre rady i prognozy? Po co całe lata przepracowane w Wiedniu, każdy kolczyk, który zawisł na uchu eleganckiej wiedenki, po co pierścionki i naszyjniki, którymi dołożył swoją cegiełkę do kultury materialnej tego miasta? Czy ma zamiar przekreślić całą przeszłość, cały swój wielki dorobek?

Nie zapytałam go o to. Nie wiedziałam też, jak zareagować, kiedy popijając kawę, nagle powiedział:

– Lotte, ty naprawdę sobie radzisz.

Niespodzianka, tato! Jednak jestem podobna do ciebie. Różnica jest taka, że ja nie handluję z ruskim zaborcą, a ze Szwajcarami i Francuzami. I chciałabym bardzo, aby przychodził do mnie cały Wiedeń, cała Austria, tęskniąca za życiem na poziomie, stylem, gracją, lubująca się w pięknych przedmiotach nie z czystego snobizmu, ale przede wszystkim z miłości do wszelkiej sztuki.

Teraz mam małą kamienicę na Dorotheergasse, która niedługo zacznie przynosić zyski. Mam mieszkanie na Operngasse i salon na Mariahilfer. I przede wszystkim – mam ręce i wyobraźnię. Zdobywam umiejętności, dzięki którym przetrwam, nawet jeśli wszyscy mnie opuszczą. Ze świadomości, że w wielu kwestiach mogę polegać na sobie samej, płynie ogromna siła. Także ze świadomości, jak dużo jeszcze jest do nauczenia i co się jeszcze przede mną może otworzyć.

Ojciec, podczas swojej wizyty w Wiedniu, zaprosił mnie do siebie i roztoczył wizję odradzającej się, pięknej Warszawy, która wyrasta na europejską stolicę. Nie złożył wizyty majstrowi Siegfriedowi, nie miał zamiaru jechać na Hietzing, nie poszedł nawet na spacer wzdłuż Ringstrasse, co kiedyś bardzo lubił. Siedział tylko w naszym mieszkaniu, rozmawiał, słuchał ciotki, zadawał pytania Marii i Natalii. Zamienił nawet kilka słów z Jaroslavem i był bardzo zaskoczony jego postawą, tym, że został tutaj, zamiast pojechać do Pragi i zamieszkać w swojej właściwej ojczyźnie. Jaroslav, mrużąc oko, oznajmił:

– Lotte mnie tutaj potrzebowała.

Wyszła mu ta złośliwość na obie strony, bo wbił szpilkę mnie, sugerując, że sama nie dałabym rady, i ojcu, że mnie zostawił, kiedy był najbardziej potrzebny. Ale ja tylko się uśmiechnęłam i kiwnęłam głową.

– Rzeczywiście, po śmierci Jensa byłam w złym stanie. Nie wiem, co by się stało, gdyby nie Jaroslav.

Ojciec dopiero wtedy jakby sobie przypomniał, że był Jens, że się zaręczyliśmy, że umarł. Że ja coś tutaj przeżyłam, cierpiałam, może chciałam umrzeć, może miałam dość. Może się bałam.

– No tak – mruknął tylko.

Jaroslav posłał mi spojrzenie, które było nieco mniej lodowate, niż inne jego spojrzenia.

Kiedy ojciec wrócił do Polski, najgorsze czekało mnie w warsztacie na Hietzingu. Majster Siegfried zadawał dużo pytań o „tatusia”, jego nowe życie, Warszawę, jak mu się wiedzie, co planuje w przyszłości. Patrzyłam na białe włosy, pomarszczone ręce i przekrwione oczy i widziałam w nich rozczarowanie, a może zwykły wielki żal, że „pan Leo” się nie pokazał. Nie przyszedł nawet na pięć minut, nie zobaczył się ze starcem, który pracował dla niego od ponad dwudziestu lat, któremu ufał i powierzał najbardziej wymagające zadania. Którego uważał za najlepszego rzemieślnika w Wiedniu, a może i całej Austrii. Tak po prostu go porzucił, jak się wyrzuca nagle niepotrzebną rzecz.

Może ojciec nie zrobił tego z premedytacją, może nie pomyślał, ale kiedy Siegfried, zgarbiony i drobniutki człowieczek, mówił o „tatusiu”, pękało mi serce. Wybąkałam więc, że musiał szybko wracać, bo miał dużo spraw do załatwienia. Założyłam fartuch, zdjęłam kapelusz i wzięłam się do pracy z taką werwą, jak chyba nigdy. Mam nadzieję, że Siegfried po prostu zapomni. Teraz ma mnie, swoją „najzdolniejszą” uczennicę. Przekazuje mi wszystko, co sam umie, nie kręci nosem, nie powtarza już, że „to nie dla panienki”. Pewnie zauważył we mnie swoją własną pasję i determinację. To nas połączyło, trwale. Mam teraz przyszywaną babcię Marię, która opowiada baśnie o dawnym świecie, i przyszywanego dziadka, którego największym skarbem są dłonie.

Siegfried wprowadził mnie w świat pilników iglaków – grawerskich i do szarnirów, imadeł, skrobaków, noży tokarskich, frezów, prostnic, tarcz ściernych, szlifierskich i polerskich, polerek, past polerskich, szczotek z drutu stalowego, piaskarek, przebijaków, podsadzek, foremników, młotków – cyzelerskich i do klepania blach, klepadeł, rogów, bocianów, kleszczy, punc konturowych, punktowych, kształtujących, gładzących i fakturowych, wzorników i wykrojników, matryc i prasek, pęset samozaciskowych, nitów i śrub.

Otworzył przede mną przestrzeń, w której złoto i srebro sprowadza się do surowców, gdzie wyrabia się fragment po fragmencie drobne dzieła sztuki, i gdzie ten akt nie jest czysty, piękny i bezbolesny, ale brudny, wypełniony trudem i nierzadko niebezpieczny. Zmieniłam się w kowala z młotkiem. Operowałam piłą tak długo, aż nauczyłam się wycinać z blachy idealną kość, by ukształtować z niej sygnet. Moje dłonie były poorane czerwonymi bruzdami, paznokcie spiłowane przy skórze, a sama skóra sucha i zaczerwieniona jak u robotnicy, nie „damy”. Z zamkniętymi oczami przystępowałam do produkcji kolczyków i zawieszek, a już zwłaszcza doskonale mi wychodziły broszki.

Miałam nawet swoje nowe projekty, które nauczyłam się powielać. Z blachy srebrnej wycinałam owal z naniesionym rysunkiem trójkąta. Na klocku drewnianym klepałam brzegi i wypukłości. Czasem używałam matrycy. Piłką włosową wycinałam trójkąt i piłowałam krawędzie. Potem przygotowywałam tył broszki z blachy o grubości pół milimetra, wygładzałam na gorąco gumowym młotkiem na stalowej płycie, bejcowałam i szlifowałam. Lutowałam elementy, obcinałam nadmiar blachy podstawy wzdłuż brzegów owalu, piłowałam brzegi i powierzchnie owalu, aż znikały ślady klepania i lutowania. Dolutowywałam kamienie i zapięcie, bejcowałam, montowałam szpilkę. Następnie trójkąt z hebanu wklejałam w trójkątne wycięcie. Szlifowałam heban równo z powierzchnią broszki papierem szlifierskim. Zakuwałam kamień o średnicy dwóch milimetrów w cardze. Polerowałam powierzchnię czołową, zmatowiałam tył szczotką, myłam, suszyłam i natłuszczałam heban. Nie była to droga błyskotka, nie używałam złota i cennych kamieni, ale cieszyła się dużą popularnością. Wyglądała elegancko i dyskretnie, chyba pasowała do nowego świata.

Stary majster z początku myślał, że to taka moja fanaberia, posiedzieć w warsztacie, pomachać młotkiem. Niedługo się znudzę i wrócę do samego szkicowania, a on będzie miał ze mną spokój. Nic z tych rzeczy. Im więcej umiałam, tym robiłam lepsze szkice. Już nie projektowałam, bazując tylko na wyobraźni, myślałam także o wykonaniu, potrzebnych surowcach, technikach, czasie, jaki to wszystko zajmie. Siegfried zawsze miał i nadal ma uczniów i terminujących, bo przecież sam nie byłby w stanie sprostać zamówieniom. Teraz też czasem ich widuję. Jednego czy dwóch młodych chłopców, wykazujących mniejszy lub większy entuzjazm. Ale Siegfrieda najbardziej zafascynował mój upór. Tkwił nade mną i podrzucał mi coraz to nowe zadania. Jeśli kiedyś sądziłam, że sporo nauczyłam się w Wiedeńskiej Szkole Rzemiosła Artystycznego, to byłam w błędzie. Owszem, zdobyłam tam wiedzę i jakieś praktyczne umiejętności, ale fach dał mi dopiero siwy starzec, który spędził życie w swoim warsztacie. Nie litował się, jeśli nad czymś klęłam, i przestał też się dziwić, że znam mało eleganckie słownictwo. Tylko za pierwszym razem zapowietrzył się i uniósł brwi.

– Byłam wolontariuszką w szpitalu Czerwonego Krzyża – powiedziałam.

Pokręcił głową. Musiał dostroić jakoś obraz nowej mnie, w kowalskim fartuchu, z wizerunkiem panienki Seidemann we wzorzystej sukni od Emilie Flöge.

Zdawałam też u niego egzaminy. Nie wystawiał ocen i nie mógł wyrzucić mnie z zajęć, ale były to najbardziej stresujące sprawdziany, przez jakie dotąd przeszłam. Na wyrywki odpowiadałam na pytania o filigran i zaskoczyłam go nawet stwierdzeniem, że w Polsce to się nazywało dawniej „robota drutowa”, a później musiałam skręcać druty i lutować tak, by nie było widać śladów spojeń, co w technice filigranu jest najtrudniejsze. Udało mi się za czterdziestym razem. Siegfried nie tolerował nawet najmniejszego śladu spojenia. Ja natomiast błysnęłam informacją, że w tej sztuce genialni byli Etruskowie, o czym dowiedziałam się w szkole. Wzruszył tylko ramionami.

Niello? Proszę bardzo. Ja wiedziałam, że technikę po raz pierwszy opisał Pliniusz, i sporo o niej czytałam u Benvenuta Celliniego, a w Polsce była zwana „blachmalem”. Siegfried – że powierzchnię srebra należy pokryć ornamentem grawerowanym na głębokość jednej trzeciej lub jednej drugiej milimetra, a powstałe zagłębienie wypełnić proszkiem utworzonym z siarczków srebra, miedzi i ołowiu. Obiekt wypala się później w piecu, aż proszek stopnieje. Ostudzoną powierzchnię trzeba wyszlifować i wypolerować.

Emalia? Biorę się za szkliste powłoki. Szkliwa? Mieszam sproszkowany kwarc sody, magnezję, kredę, glejt i tlenki innych metali, które dobieram adekwatnie do pożądanego koloru emalii. Ucieram wszystko w porcelanowym moździerzu. Jeśli emalia ma być nieprzezroczysta, Siegfried krzyczy, żebym ucierała na miałko. Przezroczysta nie może być roztarta drobno, bo po wypaleniu nie daje połysku i lśnienia. Utarte proszki szlamuję wodą, by wypłukać nieczystości, a później zamykam w słoikach. Nieczystości to wielki nieprzyjaciel emalii. Recytuję rodzaje emalii – drutowa, komórkowa, żłobkowa, reliefowa, przejrzysta, ażurowa, „en resille sur verre”, korpusowa, malarska.

Formy kamieni. Najważniejsze jest to, by odpowiednio ustawić planowany kształt względem linii załamania światła, które przebiegają w naturalnym krysztale. Badanie – obserwacja barwy i jej odcieni, stopnia przezroczystości, załamania światła, oglądanie pod lupą szczegółów wewnętrznych budowy, zanurzanie w cieczy o zbliżonym współczynniku załamania światła, ustalanie, czy załamanie światła jest pojedyncze czy podwójne. Ciężar właściwy. Twardość.

Oprawy, te dawne i obecne. Kasetowa, pełna, rzymska, milgryf, koronka. Wyrzucam z siebie hasła bez zająknięcia, podaję szczegóły, grzecznie wykonuję koronkę. Napomykam o nowych rozwiązaniach, sztucznej biżuterii, szkle, plastiku, a nawet wełnie i sznurku. Siegfried każe mi najpierw nauczyć się wszystkiego, co każdy w tym fachu powinien umieć, a później mogę kombinować po swojemu.

Najbardziej mnie fascynuje granulat złota i srebra. Mogę godzinami wpatrywać się w srebrne i złote kuleczki, które same w sobie nic jeszcze nie znaczą, ale po uzyskaniu kształtu mogą znaczyć bardzo wiele, symbolizować miłość, przyjaźń, utratę i śmierć, stać się elementem sfery sacrum, najdroższą pamiątką, mrocznym przedmiotem pożądania i przekleństwem. Mistrz wysypuje je przede mną na blat i zostawia samą, abym mogła nawiązać z nimi kontakt. Uważa, że to potrzebne, by powstało coś naprawdę wartościowego. Każdej, nawet najdrobniejszej rzeczy, trzeba oddać cząstkę siebie. Powinnam nauczyć się kochać surowiec, z którego ma powstać ozdoba, inaczej ten, kto ją założy, nigdy nie będzie szczęśliwy. Takie jest jego zdanie. Przeszły mnie ciarki, kiedy to usłyszałam. Pewnie dlatego, że trochę się z nim zgadzam.

Teraz umiem już więcej, ale Siegfried znalazł we mnie pojętnego ucznia i nie odpuszcza. Zawsze jest jeszcze jeden próg, który muszę przekroczyć, jeszcze jeden etap, na który muszę się wspiąć. To fascynujące zajęcie, inne od wszelkich moich dotychczasowych obowiązków. I kolejny obszar, w którym jestem podobna do ojca. Myślę, że wcale nie nadaję się na damę i ojciec niepotrzebnie chciał mnie nią zrobić. To on powinien mi wszystko pokazać, a nie ograniczać moją rolę do autorki kilku projektów, które dało się zrealizować. I nie rozumiem jeszcze jednej rzeczy – jak zdolny i doświadczony rzemieślnik, spod którego palców wychodzą arcydzieła sztuki złotniczej, może stać niżej w hierarchii społecznej, niż jakaś hrabina, której jedyną zaletą jest to, że potrafi poprowadzić konwersację w języku francuskim na temat literatury. Może ja też jestem komunistką? A może świat hrabin dyskutujących po francusku zakończył się na dobre wraz z upadkiem monarchii?

Siegfried jest ze mnie dumny. Widzę w jego oczach satysfakcję, a on widzi we mnie wszystkie wcielenia synów i córek, wnuków i wnuczek, których nigdy nie miał. Zdarza się, że przyjeżdżam do niego wieczorem, ot tak, na pogawędkę. Przywożę domowe ciasto od Marii, zdjęcia ciekawych ozdób, które gdzieś widziałam, lub nowe rysunki. Uwielbiam, kiedy moje przeintelektualizowane teorie na temat biżuterii zderzają się z jego pragmatycznym myśleniem. Ostatnio zabrałam ze sobą Traktat o sztuce złotniczej Benvenuta Celliniego, który analizowałam jako studentka szkoły rzemiosła. Uśmiechnął się, kiedy przeczytałam na głos:

Gdy opowiadam o mym rzemiośle, zawsze staram się podać praktyczne przykłady. Jest to bowiem, jak wiesz, najlepszy sposób wytłumaczenia o co chodzi, i skłoni tych moich czytelników, którzy są chętni, by się uczyć, praktykować i radować tymi najróżniejszymi opisywanymi metodami, by w nie uwierzyli1.

Bo przecież zdarzają się małe dzieła sztuki jubilerskiej tak misternie wykonane, że aż niewiarygodne, jak zrobiona przez Celliniego mała plakietka, przedstawiająca Herkulesa rozdzierającego paszczę lwa. Prace nad podobną plakietką były żmudne, wymagały sporo trudu i zabrały dużo czasu. Siegfried słuchał w milczeniu, a później mruknął:

– Nie urodziłem się w czasach Celliniego, ale i ja pamiętam, jak się jeszcze wszystko robiło bez elektryczności.

Ja już nie umiem sobie tego wyobrazić. Zaproponowałam jednak Siegfriedowi, byśmy w ramach samodoskonalenia spróbowali kiedyś wykonać coś metodą opisaną przez Celliniego. Kupię niezbędne surowce lub ich substytuty. Mistrz popatrzył na mnie dziwnie.

– Jak Bóg da – odpowiedział.

Dziś byłam u niego również i w ramach żartu zapytałam, czy już się namyślił, co możemy wykonać à la Cellini. Siegfried westchnął.

– Musi panienka pomyśleć o przyszłości – odrzekł wymijająco.

Objęłam wzrokiem jego skurczoną, pomarszczoną sylwetkę i poczułam lodowaty chłód.

– Siegfriedzie… pan będzie wieczny – odparłam.

Stęknął i przysiadł na zydlu. Uśmiechnął się dobrotliwie, widząc moją minę.

– Chciałbym przynajmniej zobaczyć, kogo tu pani sprowadzi na moje miejsce. Sama panienka nie da rady, to wiadomo. Mógłbym pomóc wybrać. Umrę spokojniejszy.

Nie mogłam go słuchać. Nie umiem myśleć, że i on miałby mnie porzucić. Mój kolejny przyjaciel.

6 września 1921, Wiedeń

Umówiłam się z Jaroslavem w Café Central. Przyszło mi do głowy, że powinniśmy się spotkać na neutralnym gruncie i że ja powinnam po prostu powiedzieć, co mi leży na sercu. Przyszłam pół godziny przed czasem, zamówiłam kawę i siedziałam jak na szpilkach, wpatrzona w szybę. Zjawił się punktualnie. Obserwowałam go z przyjemnością, kiedy szedł między stolikami, zwracając na siebie uwagę niedbałą elegancją w stylu gwiazd kina. Przepaska na oku dodawała mu tajemniczości, a blizny stały się niemal całkiem niewidoczne. Powiesił płaszcz i przysiadł się, z gracją odsuwając krzesło. Przegapiłam moment, w którym jego ruchy nabrały takiej płynności i pewności.

– Miło cię widzieć, Lotte – powiedział.

Poczekałam, aż kelner postawił przed nim kawę, i dopiero wtedy się odezwałam.

– Naprawdę jest ci miło?

– Do czego zmierzasz?

– Do tego, że… już mnie chyba nie lubisz.

Zabrzmiało to idiotycznie, zupełnie jak wtedy, gdy w wieku siedemnastu lat usiłowałam zabrać głos w towarzystwie i zawsze wydawałam się nierozgarnięta nawet samej sobie. Ale Jaroslav stropił się i spuścił wzrok.

– Jesteś na mnie ciągle zły. Za tamto. Prawda?

Jaroslav zaciskał i rozluźniał pięść. Widziałam już u niego ten gest nie raz, zawsze w sytuacji, która wprawiała go w zdenerwowanie.

– Nie cofnę czasu – ciągnęłam – ale chciałabym, żeby było jak dawniej. Albo prawie.

Odsunął filiżankę i spojrzał na mnie.

– Dawniej było dawniej, a teraz jest teraz. Nie może być jak dawniej, Lotte.

– Niech więc to teraz będzie inne. Lepsze. Przykro mi, że jesteś właśnie taki, że nie umiesz mi wybaczyć.

– Ja też chciałem kiedyś odejść, ale ty…

– I możesz powiedzieć, że teraz tego żałujesz? Żałujesz, że żyjesz?

Rozmawialiśmy szeptem, pochylając głowy ku sobie, by nikt nas nie usłyszał, a tak naprawdę mieliśmy ochotę trzaskać naczyniami, żywo gestykulować i krzyczeć. Jaroslav znowu zacisnął pięść, ale długo jej nie rozluźniał.

– Nie. Nie żałuję.

– Ani ja – powiedziałam szybko. – Przecież sam powiedziałeś wtedy, że to była moja decyzja. I że się z tego ucieszyłeś.

Pięść się rozluźniła, a dłoń ulokowała płasko na blacie stołu.

– Tak. To była twoja decyzja.

– A ty jesteś na mnie ciągle zły. Od trzech lat. Nie umiem już dłużej tego znosić. Brakuje mi ciebie.

Szkoda, że nie umiałam powiedzieć tego z większym zaangażowaniem. To był zły pomysł, by przyjść do kawiarni. Powinniśmy się spotkać na obrzeżach miasta, gdzieś nad Dunajem, by rzeka mogła nieść dalej nasze głosy.

– Lotte… Chciałaś umrzeć. Przez niego, a może dla niego. Staram się, ale nie mogę tego zaakceptować.

– Nie dla niego, tylko dlatego, że odszedł. A ja byłam smutna. Czekałam na niego długo i… Po prostu wydawało mi się, że nie dam rady znieść tej straty. A jednak jakoś znoszę. Nie zmienię przeszłości, ale chcę odzyskać twoją przyjaźń. Czuję się wybrakowana, kiedy nie widzisz we mnie przyjaciela.

– Czujesz się wybrakowana?

– Bardzo. Tak wiele ci zawdzięczam i tak dobrze o tobie myślę. Tyle dla mnie zrobiłeś. Nie mogę znieść świadomości, że przy tym wszystkim mnie już nie lubisz i chowasz do mnie urazę.

– Myślisz, że robię to wszystko, bo cię nie lubię?

– Nie mam siły na gry słowne. Potrzebuję twojej przyjaźni. Musisz zacząć się do mnie uśmiechać i rozmawiać ze mną normalnie. Musisz mi wybaczyć. Musisz.

– Dobrze.

– Dobrze?

– Nie umiałem sam zacząć tej rozmowy, ty zawsze byłaś w takich sprawach lepsza ode mnie.

Odchyliłam się na oparcie krzesła i odetchnęłam z ulgą, miałam wrażenie, że w ogóle po raz pierwszy od dawna wzięłam głęboki oddech. I to naprawdę był moment, w którym wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą swobodnie, śmiać się, zamówiliśmy drugą kawę.

– Teraz mogę cię wreszcie zapytać – powiedziałam, kiedy po raz kolejny uzupełniono nasze szklanki wodą.

– O co?

– Jak to się stało, że z komunisty przeobraziłeś się w eleganckiego kierownika sklepu jubilerskiego i handlarza kosztownościami, masz swój własny apartament i rozbijasz się po mieście własnym samochodem, którym wozi cię kierowca. Jesteś, no wiesz, burżujem.

Jaroslav roześmiał się głośno. A później usłyszałam:

– Wracam do Pragi, Lotte. Tym razem naprawdę.

25 września 1921, Praga

Kamienica jest niewielka, parter i dwa piętra, na każdym jedno mieszkanie. W salonie dwa okna wychodzące na wąską uliczkę. Można zobaczyć, co się dzieje u sąsiada naprzeciwko. Domy są urocze, wąskie, przytulone do siebie, nakryte czapkami rdzawych dachów. Ulica wije się zygzakiem jak wąż, a końca nie widać. Niedaleko stąd na Hradczany, do katedry i na most Karola. Najlepsza możliwa okolica. Samo mieszkanie jest niewielkie, salon, dwie sypialnie, kuchnia i wydzielona z niej ciasna łazienka. Udogodnienie, które pojawiło się krótko przed wojną dzięki finansowemu wsparciu prawnego opiekuna Jaroslava. Teraz wydaje mu się dość żałosne, ale wtedy było luksusem.

W powietrzu unosi się zapach stęchlizny. Wirują drobinki kurzu, które błyszczą w świetle słońca jak prawdziwe złoto. Podłoga się lepi, przez brudne szyby prawie nic nie widać. Jaroslav opłacał mieszkanie, więc mógł je zatrzymać, ale widać od razu, że od lat nikt tu nie zaglądał. Skrzypią deski, panuje głucha cisza. Chodzę między pokojami i naprawdę szybko zaczynam lubić tę przestrzeń, tak inną od naszego mieszkania na Operngasse, dużo skromniejszą i typowo mieszczańską, ale przytulną. Na ścianach wiszą obrazy, pejzaże i portrety, poprawne, choć niewiele warte. Wszystko oczywiście pod warstwą kurzu. Na komodzie zdjęcia oprawione w ramki. Mężczyzna z sumiastym wąsem, kobieta w długiej ciemnej sukni i małym kapeluszu, klasycznie piękna, olśniewająca. To po niej Jaroslav musiał odziedziczyć urodę. Ojciec wydaje się całkiem przeciętny, choć ma dobroduszny wyraz twarzy i sprawia wrażenie poczciwego.

– Byli razem szczęśliwi – odzywa się za moimi plecami Jaroslav. – Ich rodziny nie cieszyły się z tego ślubu. Polska Żydówka z zaboru rosyjskiego i Czech-katolik, ale z tych niezbyt gorliwych. Córka kupca tekstylnego i początkujący prawnik z rodziny adwokatów. Matka się ochrzciła, żeby chociaż z tym dali jej spokój. I miała posag.

– Nie poszedłeś w ślady ojca.

– Nigdy nie interesowało mnie prawo. Wolałem liczby.

– A po… później mieszkałeś tu całkiem sam?

– Chciałaś powiedzieć – po ich śmierci? Ojca nie zdążyłem za bardzo poznać, a matka zmarła, kiedy byłem wyrostkiem. I tak, wtedy zostałem tutaj sam. Doglądał mnie opiekun prawny, stary przyjaciel rodziców. Później studiowałem, miałem skromny fundusz powierniczy i pracowałem jako korepetytor. Większość studentów to robiła. Nie żyłem może jak światowiec, ale miałem spokój, mogłem się uczyć i do garnka też było co włożyć. Już ci zresztą o tym opowiadałem nie raz.

– Ale dopiero teraz dostałam ilustracje.

– Tak. Z ilustracjami zawsze jest jakoś inaczej, prawda? Czasem nie wystarczy o czymś usłyszeć lub przeczytać. Trzeba zobaczyć.

Ponownie spoglądam na zdjęcia. Czuję dziwny smutek na widok tych opuszczonych mebli, firanek ciężkich od kurzu i zdjęć, na których ludzie zastygli w swoich dawnych pozach, zatrzymali moment i uczynili go nieśmiertelnym. Ruchy Jaroslava są niepewne i ostrożne. Pozostał jeszcze jeden pokój, do którego nie weszliśmy.

– Chcesz iść tam sam? Na początek?

Jaroslav znowu zaciska i rozluźnia pięść. Kręci głową.

– Nie. Chodź ze mną.

Wchodzimy do jego dawnego pokoju. Jest długi, z jednym oknem. Pod ścianą stoi łóżko, wąskie, kawalerskie, z żelazną ramą. Naprzeciwko biurko, we wnęce szafa. Regał na książki, komoda. Żadnych obrazów i zdjęć. Prosty, surowy pokój młodego studenta. Jaroslav podchodzi do łóżka i dotyka narzuty, a później zbliża się do półek i muska dłonią grzbiety książek. Stoi tak chwilę, z pochyloną głową. A do mnie dociera, że jednak się myliłam. Jest tu jedno zdjęcie. Dwóch mężczyzn stoi obok siebie, uśmiechają się do obiektywu i unoszą dłonie w geście powitania. Obaj są ubrani w proste czarne garnitury. Jeden z nich to Michael, chłopak, który zginął pod gruzami w Przemyślu. Drugi, przystojniejszy, to Jaroslav, który teraz podnosi fotografię i odwraca ją. Później znowu patrzy na książki. Nie wiem, o czym myśli, ale ja zastanawiam się, czy jeszcze pamięta swoje wrażenia z lektury. Czy pamięta siebie z którąś z tych książek w dłoni, obracającego strony, przedłużającego wieczorne czytanie o kolejne minuty, a nad ranem niewyspanego, ale z głową pełną nowych wrażeń, scen i nauczonych na pamięć fragmentów. Czy jeszcze należy do tej przestrzeni.

Dotykam lekko jego ramienia.

– Może pozwolisz mi się objąć? Nie chciałabym cię zostawić samego tam, gdzie właśnie jesteś – mówię cicho.

Ustaliliśmy, że zatrzymam się w hotelu, by tuż po powrocie Jaroslava do domu rodzinnego nie prowokować żadnych dziwnych plotek. Mnie nikt tu nie zna i zupełnie nie interesuje mnie, co ludzie mówią, myślą i jakie absurdalne rzeczy sobie wyobrażają, jeśli dać im pożywkę. Ale Jaroslav chciałby pewnie żyć dobrze z sąsiadami, a sprowadzanie do domu młodej kobiety, która nocuje pod jego dachem przez kilkanaście nocy, na pewno nie uszłoby uwagi żadnej z lokalnych zacnych matron. Jaroslav śmiał się z tego bardzo, choć przyznał mi rację.

Postanowiłam zostać w Pradze przez dwa tygodnie, by pomóc mu doprowadzić mieszkanie do porządku. Wynajęliśmy też ekipę remontową. Jaroslav nie chciał niczego zmieniać, zamierzał jedynie odświeżyć swój nowy dom, by nadawał się do zamieszkania. Sam także chwycił za pędzel i malował ściany, lakierował stare meble, wieszał w oknach nowe firanki, wymieniał sprzęty w kuchni i łazience – aż z tych dwóch ostatnich pomieszczeń przepędził go w końcu fachowiec, który uznał, że „szanowny pan może i ścianę pomaluje, ale o rurach i kanalizacji to guzik wie”. Ja sama, ubrana w fartuch i ubrudzona farbą, budziłam żywe zainteresowanie wśród także ubranych w fartuchy i ubrudzonych farbą mężczyzn. Nie uniknęliśmy pytań, czy „szanowny pan Masny zamierza się niebawem ożenić” i znaczącego łypania w moim kierunku. Uciekliśmy się więc do starego wykrętu, którego używaliśmy w Wiedniu, by swobodnie chodzić we dwoje po mieście, a mianowicie, że jesteśmy kuzynami. Bardzo zaprzyjaźnionymi. Jaroslav dochodził do siebie po tym, jak został ranny na wojnie, u mnie w domu. I tak dalej. Słowa „wojna” i „ranny” ciągle jeszcze miały siłę rażenia, nawet jeśli świat zdawał się już po niej podnosić. A zwłaszcza Praga.

Jaroslav był zachwycony, że jego rodzinne miasto wreszcie otrzymało szlachetny status stolicy i możliwość właściwego rozwoju, że wyszło z cienia Wiednia, którego prażanie wyjątkowo nie lubili. Podczas gdy Wiedeń lizał rany i mozolnie dźwigał się z upadku, Praga święciła swój triumf. Podoba mi się tutaj. W chwilach, gdy nie zajmujemy się remontem, chadzamy na spacery po Starym Mieście, stoimy na moście Karola, patrzymy na Wełtawę, włóczymy się po placu Wacława, gdzie zawsze zatrzymujemy się przed dworcem kolejowym Wilsonovo, i przesiadujemy w miejscu, które jedni zwą „Café Slavia”, a inni „Kavarna Slavia”. Tam pijemy kawę – cóż to jest za kawa! – i opychamy się naleśnikami. Jaroslav opowiada mi o swoim dawnym życiu i dawnej Pradze, o tym, że jako uczeń i student uważał Slavię za miejsce święte, w którym zbierają się myśliciele i artyści, ludzie zdolni do stworzenia wielkich rzeczy i uczynienia świata lepszym. I jeszcze, że nie czuł chyba wtedy atmosfery miasta, nie mieszkał w nim tak naprawdę, nie przynależał tutaj w pełni.

– Tak jak ty przynależysz do Wiednia – powiedział wczoraj, kiedy opuszczaliśmy Slavię i zmierzaliśmy w stronę teatru.

Miał rację. Ja nigdy nie wątpiłam, że przynależę do Wiednia, i nie chciałam go porzucić nawet wtedy, gdy tuż po zakończeniu wojny w mieście zapanował chaos. Zastanawiałam się nad Jaroslavem i Pragą, kiedy oglądaliśmy spektakl, i nie mogłam się skupić na sztuce. To był Ruy Blas Wiktora Hugo w reżyserii Vojty Nováka. Główną rolę grał Rudolf Deyl, którego przed spektaklem wszyscy wspominali w jego przedwojennej roli Midasa. Ruy Blas kocha się w hiszpańskiej królowej i jako fałszywy szlachcic pisze do niej listy. Růžena Nasková mnie nie przekonuje, jest duża, imponująca, o szerokiej twarzy i mocnych rysach, które podkreśla sceniczny makijaż. Nie budzi mojego współczucia jako osamotniona kobieta szukająca odrobiny ciepła. Nadawałaby się bardziej na charyzmatyczną przywódczynię – widziałabym ją z powodzeniem w roli, na przykład, Marii Teresy. Oglądam jednak dzielnie spektakl i stwierdzam, że już mnie nie śmieszy język czeski, teraz, kiedy władam nim całkiem dobrze.

Chodzimy też do opery, gdzie grają Rigoletta, utwory Karela Kovařovica – Cesta oknem i Slib, a z początkiem października na deskach ma się pojawić Madame Butterfly. Cieszę się na premierę, ale jednocześnie smucę, bo dzień później wyjeżdżam.

Nie, nie wracam jeszcze do Wiednia. Poddałam się wreszcie natarczywym prośbom ojca i jadę na kilka tygodni do Warszawy. Ciotka Wilhelmina powiedziała, że zajmie się domem i salonem, a mistrz Siegfried ma w tym czasie poszukać „godnego siebie – to jego słowa – następcy, na wypadek, gdyby zdarzyło się najgorsze”. I mówiąc „najgorsze”, wcale nie ma na myśli od razu śmierci. Większą tragedią byłaby dla niego choroba, odcięcie od pracy, brak sił, by stanąć w warsztacie. Myślę, że nie opuści stanowiska aż do samego końca.

Jaroslav pojedzie ze mną. Bo nawet jeśli uważam się za bardzo dorosłą i doświadczoną, on nie zaśnie spokojnie ze świadomością, że puścił mnie samą w podróż pociągiem do Polski, gdzie po raz ostatni byłam jako dziecko. Poza tym nigdy nie podróżowałam sama. I w ogóle to kwestia honoru. Planuje zatrzymać się w Warszawie na kilka dni, a mój ojciec – choć go jawnie nie lubi – zaproponował mu gościnę u siebie w mieszkaniu. Powiedział:

– W naszym mieszkaniu.

Czyli moim i jego. Nie umiem myśleć o tym w taki sposób. Nie umiem nawet wyobrazić sobie Warszawy.

Z propozycji Jaroslava, by ze mną jechać, jednak cieszę się bardzo, to przecież dodatkowe dni w jego towarzystwie. Kto wie, kiedy się znowu spotkamy?

6 października 1921, Praga – Warszawa

W uszach wciąż rozbrzmiewa mi ostatnia aria z Madame Butterfly, którą Marja Bogucká – nota bene, Polka z Opoczna – śpiewała tak pięknie, że ból Cio-Cio-San stał się ciężki i namacalny, a zasłuchana widownia wstrzymała oddech. Po raz pierwszy słyszałam tę pieśń po czesku i dzięki temu brzmiała ona dla mnie jak coś świeżego, co nabiera nowej jakości, zamknięte w twardych sylabach i zbitkach spółgłoskowych, bardziej szorstkie i bezkompromisowe niż w wersji włoskiej.

Zabieram ze sobą obraz przytulnego mieszkania, teraz pachnącego farbą i lśniącego czystością, dwóch okien wychodzących na wąską uliczkę, plam światła na świeżo wypolerowanej podłodze, i tego jednego długiego chłopięcego pokoju, w którym oprócz pościeli i firanek nie zmieniło się nic. Jaroslav nie naruszył nawet ustawienia książek na półkach. Nie wpuścił tam fachowców, wszystko zrobił sam, łącznie z naprawą rozpadającego się biurka. Zajrzałam do niego raz, by zapytać, czy przyda mu się moja pomoc, i zobaczyłam, jak siedzi na krześle i bawi się ogryzionym ołówkiem.

Wiem, że w jego głowie wciąż rozgrywa się przeszłość, nawet jeśli tak mało o tym mówi, i nawet jeśli usiłuje się skupić na teraźniejszości. Jest głodny nowych wrażeń, chce poznawać nowe miejsca, chłonąć atmosferę swojego odzyskanego miasta. A mimo to w środku nadal pozostaje studentem, który wieczorami tkwi przy swoim biurku i gryzie ołówek, ślęcząc nad książkami. Niedoszłym oficerem, który stwierdza, że wojsko nie jest dla niego. W pewnym sensie zawsze nim będzie. To dlatego, że wszystko skończyło się tak nagle i szybko, jedna rzeczywistość zamieniła się w drugą, kładąc kres młodości, złudzeniom i bezpieczeństwu. Pierwsza rzeczywistość w zderzeniu z drugą wydawała się nieprawdziwa, zbyt lekka, baśniowa, rozmywała się we wspomnieniach jak na wpół zapomniany sen. To, co z niej zostało, jest dowodem, że przeszłość istniała. Istniało dawne życie, poddane jakimś regułom, istniała przyjaźń i miłość, istniał dom, do którego się wracało, istniały marzenia i plany na przyszłość. Oczywiście mogę się mylić, a on może czuć coś zupełnie innego. Ale wydaje mi się, że czuje właśnie to.

Teraz jedziemy do Warszawy. Jaroslav mówi o kawie, bo właśnie zachwycałam się kawiarnią Slavia. Myślałam, że lepszej kawy niż w Wiedniu nie wypiję nigdzie. No, może z wyjątkiem Włoch.

– Pierwszą kawiarnię w Pradze założył Georgius Deodatus Damascenus, na Malej Stranie, przy moście Karola. W domu U Zlatého hada.

– Który to był rok?

– Chyba tysiąc siedemset czternasty. W mieście mówiono na niego Arab, bo paradował po moście w orientalnym stroju i tam właśnie sprzedawał kawę. Zainstalował sobie specjalną tacę na turbanie, a na tacy dzbanek. Kawę ogrzewał w naczyniu z rozżarzonym węglem. Zarobił pieniądze i mógł otworzyć własny lokal. Prażanie zagustowali w kawie.

Słucham go z przyjemnością, a jednocześnie wyczuwam, że ta beztroska jest pozorna. Jaroslav próbuje uciec w miejskie opowieści, bo coś go dręczy – coś, o czym nie chce mi powiedzieć.

– Co będziesz teraz robił? – pytam.

Jaroslav patrzy w okno, za którym przesuwają się drzewa.

– Chcę pisać – odpowiada wreszcie.

– Pisać? To znaczy… książki?

Wzrusza ramionami.

– Chyba tak. Ale najpierw artykuły.

– Jakie artykuły? Dla kogo?

Znowu zadaję głupie pytania, ale zaskoczył mnie tak bardzo, że nie wiem, jak zareagować.

– Odnowiłem znajomość z Egonem Erwinem Kischem. Mówiłem ci o nim, pamiętasz? Pracowaliśmy razem w biurze prasowym, on też pochodzi z Pragi.

– Ten komunista, który chciał zrobić w Wiedniu rewolucję?

– Tak.

– Wspaniale.

– Lotte, proszę cię.

– Ty też znowu zostaniesz komunistą?

– O czym ty mówisz? Nawet Kisch nie jest już w partii. Pracował w lewicowej „Der Neue Tag”, ale odkąd w Austrii zaczęło się uspokajać, stał się persona non grata. Wrócił do Pragi, pracował dla „Prager Tagblatt”, a teraz wyniósł się do Berlina.

– Bardzo ruchliwy człowiek – zauważam z przekąsem. Nie poznałam Kischa osobiście, a jakoś nigdy nie mogłam o nim słuchać ze spokojem.

Jaroslav parska śmiechem.

– To świetny reporter. Widzi… no, po prostu widzi ludzi, Lotte. I świat. Potrafi z prostej chwili, bardzo prozaicznego obrazka, wycisnąć wszystkie soki i opisać tak, że czytasz to z zapartym tchem. Tak samo opowiada. Podróżuje, bo ciągle gdzieś go ciągnie. Chyba nie można dobrze pisać, pozostając w tym samym miejscu. Niedługo wybiera się do Rosji.

– Dlaczego mnie to nie dziwi?

– Lotte…

– To nadal komunista.

– Odpuść sobie. Jakie to ma znaczenie?

– A dla ciebie ma?

– Żadnego. Jak sama zauważyłaś, jestem burżujem, który rozbija się własnym autem, prowadzonym przez osobistego kierowcę. Chętnie prowadziłbym sam, ale z jednym okiem trochę ciężko.

– Przestań.

– To prawda.

– Rozbijałeś. Sprzedałeś auto.

– Kupię sobie nowe. A Kisch ma znajomości w Pradze. Załatwił mi pracę w „Prager Tagblatt”.

– No, zawsze coś.

– Jak widzę, zrobiło to na tobie wielkie wrażenie.

– Chyba nie musisz się przejmować moimi wrażeniami. Będę miała oko na twoich lokatorów z Berggasse. Dobrze, że wynająłeś mieszkanie przyzwoitej rodzinie, a nie lokalnej międzynarodówce komunistycznej.

– Jesteś okropnie wredna.

– To mieszkanie będzie zawsze jakimś dodatkowym źródłem utrzymania, bo z pisaniem jest bardzo różnie. Sam wiesz. Nawet geniusze pióra przymierali głodem.

– A co dopiero ja, takie beztalencie.

– Tego nie powiedziałam. Przecież wiem, że umiesz pisać i masz coś do powiedzenia.

Zawiesił na mnie wzrok i chwilę milczał.

– Skąd wiesz? – zapytał, kiedy zaczęłam się już nerwowo wiercić.

Wzięłam głęboki oddech.

– Przeczytałam twój dziennik z Przemyśla.

Ponowne milczenie, jeszcze dłuższe niż poprzednio. Jaroslav zaczerwienił się i zaczął bawić guzikiem marynarki. No tak, on przecież nie miał o tym pojęcia, nie przeczytał mojego pamiętnika tamtej nocy, kiedy chciałam ze sobą skończyć. Nie zdążył.

– Naprawdę?

– Tak. Tłumaczyłam kawałek po kawałku, wertowałam słownik i nie cierpiałam cię za to, że nie chcesz mi sam swojego tekstu przetłumaczyć.

– Pomyślałem, że źle zrobiłem, dając ci te zapiski.

– Zrobiłeś bardzo dobrze.

– Kisch chce wydać swoje wspomnienia z wojny. Mają się ukazać w przyszłym roku.

– I ty też zamierzasz…?

– Nie wiem. Nie wiem, czy dam radę to zrobić, Lotte. Czy mi się uda wrócić.

Dalsza podróż upłynęła nam na mniej poważnych rozmowach. Trochę czytaliśmy, drzemaliśmy, jedliśmy, mówiliśmy o Madame Butterfly i o tym, że mieszkanie Jaroslava po odświeżeniu jest naprawdę całkiem wygodne i doskonale pasuje do nowego świata, w którym coraz bardziej liczy się funkcjonalność. Nie miało to tak naprawdę większego znaczenia. Tylko kiedy wymienialiśmy spojrzenia, czułam, że dzieje się coś bardzo ważnego, czego do końca nie rozumiem i nie umiem zatrzymać.

Dopiero kiedy pociąg wjeżdżał na stację w Warszawie, odważyłam się powiedzieć:

– To będzie straszne, wiesz?

– Co?

– Życie w Wiedniu. Bez ciebie.

Jaroslav odkleił wzrok od peronu, w który wpatrywał się z wielką ciekawością.

– Tak uważasz? Naprawdę?

– Oczywiście.

Przysunął się do mnie odrobinę.

– A jednak nie… – urwał i potrząsnął głową.

– Co – nie?

– Nic. Nic, Lotte.

11 października 1921, Warszawa

Jaroslav spędził w Warszawie niecałe pięć dni. Mój ojciec zadbał o to, żeby zaprezentować miasto od jak najlepszej strony, zabrał nas do teatru, najlepszych cukierni – Lourse’a, Pod Filarami, Pasticerii di Milano przy Kruczej, gdzie dają eklery z kremem na modłę włoską – do opery na Tristana i Izoldę pod batutą Emila Młynarskiego, którą wystawia się od stycznia. Był dumny ze wszystkiego – foteli na widowni, lóż, kopuły, kryształowego żyrandola, sceny. Jedliśmy obiad w hotelu Polonia, chodziliśmy na spacery do łazienek, włóczyliśmy się leniwym krokiem po Krakowskim Przedmieściu, po Chmielnej, Brackiej, Szpitalnej. Mój ojciec otworzył swój nowy salon w najlepszym możliwym miejscu – w kamienicy Roeslera i Hurtiga. Z okien roztacza się widok na zamek królewski. Ojciec oczywiście z tego też jest dumny. Ledwie oddychał, kiedy pokazywał nam lśniący kontuar, skórzane kanapy, gabloty, nową kasę, zaplecze, a na tyłach – warsztat. To najdogodniejsze rozwiązanie, wyrobów nie trzeba znikąd przywozić, powstają tutaj, na miejscu. Wszelkie naprawy i przeróbki także załatwia się od ręki lub w krótkim terminie. Wszystko oddzielone korytarzem, z osobnym wejściem od tyłu. Klienci dopisują. Niektóre panie dobrze pamiętają Leopolda Abera sprzed wojny – liczyły na to, że wróci.

Mieszkanie ojca na Marszałkowskiej także jest powodem do dumy. Oprowadził nas po nim chętnie, pokazywał wszystkie pomieszczenia, tłumaczył, co planuje przerobić. Z okien roztacza się widok na tętniące życiem miasto, ruchliwą ulicę, markizy, turkoczące tramwaje. Wnętrze bardzo gustowne, trochę męskie, ale nie do końca. Ojciec ma gospodynię, która dba o utrzymanie czystości i gotuje. Widać, że dobrze mu się żyje. I jest tutaj szczęśliwy.

Przez cały czas od przyjazdu dawałam się prowadzić po Warszawie jak na smyczy. Jeśli ojciec mi czegoś nie pokazał – nie patrzyłam na to. Czułam się jak turysta na wycieczce z przewodnikiem, zaliczający tutejsze atrakcje, by później móc się chwalić swoimi wojażami w towarzystwie. Jaroslav wykazywał więcej entuzjazmu, ale widziałam, że on także jest rozkojarzony i nieobecny. Jeśli nadarzała się okazja, wymykaliśmy się ojcu i szliśmy przed siebie na oślep, nie zwracając uwagi na nazwy ulic i nie dbając o to, jak wrócimy. Obserwowaliśmy toczące się wokół nas życie jak przybysze z zewnątrz. Jaroslav nigdy wcześniej nie był w Warszawie, ale stąd pochodziła jego matka. Ja byłam córką warszawiaka, który kochał to miasto całym sercem. A jednak nie ulegało wątpliwości, że czuliśmy się tutaj jak obcy. Niepewnie stawialiśmy kroki, słuchaliśmy rozmów prowadzonych po polsku, próbowaliśmy złapać rytm wygrywany przez tę przestrzeń. Na próżno. Jaroslav nic nie wie o mieście swojej matki, a ja nie jestem Polką. Tutaj prawda dotarła do mnie ze zdwojoną siłą. I zrobiło mi się dziwnie przykro.

A dziś odjechał Jaroslav. Póki był ze mną, mogłam skupić się na jak najpełniejszym przeżyciu tego czasu, który nam został. Mogłam odłożyć na później uporządkowanie relacji z ojcem, konieczność porozmawiania z nim tak naprawdę, a nie tylko przeprowadzenia pobieżnych, kurtuazyjnych konwersacji o tym, „co u mnie”, „co u Wili”, „co w Wiedniu”. Przeżyłam wojnę, śmierć ukochanego narzeczonego, inflację, pustki w sklepach, wizyty w szpitalach rezerwowych i pobyt w wygłodniałym Salzburgu, gdzie znikały psy. A on pyta, co u mnie.

Odprowadziłam Jaroslava na dworzec. Ojciec miał zamiar iść z nami, ale chłodno i oschle dałam mu do zrozumienia, że sobie tego nie życzę. Staliśmy na peronie i milczeliśmy, bo nagle jakoś osobliwie zabrakło nam słów. Mamy piękną, pogodną jesień, ale tam, na dworcu, zrobiło mi się zimno i zaczęłam się trząść. Owinęłam się szalem i drżałam, a Jaroslav przysunął się odrobinę i lekko ścisnął mój łokieć.

Pociąg z sykiem wtoczył się na stację. Spojrzeliśmy na siebie.

– Do widzenia, Lotte – powiedział cicho.

Skinęłam głową. Czułam jeszcze przez chwilę jego dłoń na moim łokciu, jego wzrok na sobie. A później patrzyłam już tylko, jak podnosi walizkę i idzie w kierunku wagonu.

Wiedziałam, co powinnam powiedzieć, żeby go zatrzymać.

A jednak tego nie zrobiłam.

20 listopada 1921, Warszawa

Zostaję do świąt. Dwudziestego szóstego grudnia wyjeżdżam, by spędzić ostatnie dni starego roku w Wiedniu. Tak postanowiłam, choć ojciec prosi, bym to jeszcze przemyślała. Nie zmienię zdania, chcę już wrócić do domu. Dokładnie te słowa wypowiedziałam, kiedy rozmawialiśmy.

– Do domu – powtórzył.

Mam już dość tego melancholijnego patriotyzmu, nachalnych prób wtłoczenia mnie w moją nową pseudo ojczyznę. Wczoraj na niego nakrzyczałam. Nie mogę przejść do porządku dziennego nad tym, że nie wysilił się, by odwiedzić Siegfrieda, wciąż pamiętam rozczarowanie na twarzy staruszka, tak lojalnego i oddanego mojemu „tatusiowi”. Było to przy kolacji. Gniew wzbierał we mnie od ponad miesiąca, z każdym dniem, z każdym nowym uśmiechem ojca, z każdym jego przepełnionym entuzjazmem słowem. Poczekałam, aż gospodyni wyjdzie z jadalni. Ojciec powiedział:

– Za tydzień będziemy mieli gościa. To mój stary znajomy, zostanie, tak jak ty, do świąt. Myślę, że chętnie go poznasz, bo wreszcie…

– Jak mogłeś zapomnieć o Siegfriedzie?!

Ojciec zastygł z widelcem w połowie drogi do ust.

– Dlaczego