Szepty z wyspy samotności - Magdalena Knedler - ebook + książka

Szepty z wyspy samotności ebook

Magdalena Knedler

4,1

Opis

Opowieść o miłości, szaleństwie i zarazie

Spinalonga zrobiła na nim ogromne wrażenie. Wracali tam z Agą kilkakrotnie, bez celu, po prostu pomilczeć. Żadne inne miejsce nie nadawało się do tego lepiej niż wyspa ciszy.

Kiedy po raz pierwszy postawił tam stopę, poczuł dławienie w gardle. Sam nie wiedział dlaczego. Teraz miał przed sobą fotografie zapisków, które sporządził jeden z mieszkańców Spinalongi. Thimios Demetriou. Trędowaty. Czym była dla niego wyspa? Więzieniem czy ziemią obiecaną?

Szepty z wyspy samotności to przejmująca powieść o czasach zarazy i trudnych relacjach między ludźmi. O samotności, izolacji, ale też o pasji życia. Na wyspie trędowatych codzienność wygląda zupełnie inaczej, a jednak trzeba zachować pozory normalności. Miłość, wspomnienia, zwyczajne zmagania i dawne urazy wciąż pozostają żywe. Jaką tajemnicę skrywa to niezwykłe miejsce?

Autorka bestsellerowej książki Położna z Auschwitz. Ponad 100 tys. sprzedanych egzemplarzy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (120 ocen)
59
26
24
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2020© Magdalena Knedler, 2020Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Anna ŚledzikowskaKorekta: Katarzyna Onderka, Maria ArmatowaProjekt okładki: Mariusz BanachowiczZdjęcie na pierwszej stronie okładki: © M T Elgassier/unsplash i Meal Baliand/unsplashZdjęcie autorki na okładce: Dariusz Kobucki / Studio INIGOSkład: Lucyna SterczewskaePub e-ISBN: 978-83-277-2503-5Mobi e-ISBN: 978-83-277-2504-2MANDOul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 www.wydawnictwomando.plDZIAł HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: Grafarti • ŁódźPublikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

Spis rozdziałów

I Szept Zoi i duch Kassandry

Spinalonga, 1936 Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966

Wrocław, czerwiec2019

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966

Kreta, Elounda, czerwiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, Elounda iPlaka, czerwiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966

Kreta, Elounda, czerwiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, Elounda, czerwiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966

Kreta, Elounda, czerwiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1969

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

II Szept Marii i duch Thimiosa

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1974

Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Agios Nikolaos – Elounda – Spinalonga – Agios Nikolaos, lipiec 2019

Spinalonga, styczeń 1937

Kreta, gdzieś, 1975

Kreta, Agios Nikolaos, lipiec 2019

Spinalonga, maj 1938

Kreta, Agios Nikolaos, lipiec 2019

Spinalonga, sierpień 1939

Kreta, Agios Nikolaos, lipiec 2019

Spinalonga, luty 1953

Kreta, Heraklion, lipiec 2019

III Szept Agaty i duch Talosa

Kreta, Elounda, 1980

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Pierwszy z trzech ostatnich listów Marii Kalfas do Cataliny DemetriouAteny, Szpital św. Barbary, stacja antylepryczna, grudzień 1958

Kreta, Elounda, 1980

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Drugi z trzech ostatnich listów Marii Kalfas do Cataliny DemetriouAteny, Szpital św. Barbary, stacja antylepryczna, styczeń 1964

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Kreta, Elounda, 1982

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Kreta, Agios Nikolaos, 2010

Kreta, Elounda, lipiec 2019

Ostatni list Marii Kalfas do Cataliny DemetriouAteny, Szpital św. Barbary, stacja antylepryczna, maj 1965

Wrocław, październik 2019

I Szept Zoi i duch Kassandry

Spinalonga, 1936 Thimios Demetriou, szósty rok choroby

Wpis w dzienniku

Nikt nie mówi już o dziewczynie. Śmierć na wyspie umarłych nie jest niczym niezwykłym, nawet taka śmierć. Może ktoś o niej jeszcze pamięta, może wspomina jej dziwny kolor włosów – jasny, prawie popielaty – kontrastujący z oliwkową, złocistą karnacją. Może ktoś, mijając dom, w którym mieszkała tak krótko, wspomina jej kolorową lekką sukienkę. Ja wspominam. Delikatny jak mgła materiał, szeroką falbankę, luźny krój i odważny geometryczny wzór. Do tego mały kapelusik, torebka, pantofelki na niewysokim obcasie, z cienkim paseczkiem. Ubrana jak na wieczorny spacer eleganckimi ulicami Aten w towarzystwie równie szykownego kawalera. Niezamężna, ale odważna. Nie miała w sobie nic z nieśmiałych greckich dziewcząt, panien na wydaniu, ze skromnie opuszczonymi głowami, ułożonymi na kolanach dłońmi, gładko zaczesanymi włosami, z łydkami obleczonymi w ciemne pończochy. Przypominała raczej dziewczęta i młode kobiety z zamożnych postępowych rodzin lubujących się w zagranicznych podróżach, mających krewnych i przyjaciół wśród polityków i arystokratów, jak również przynajmniej jedną dobrą znajomą gdzieś w angielskim pałacu, z którą można pić herbatę o piątej i rozmawiać o jej letniej rezydencji na Korfu. Nie znaliśmy się, ale już wiedziałem, że jest niezależna, dobrze wykształcona, śmiała i że polega na swoim własnym osądzie. Przypominała mi Aliki Diplarakou, która sześć lat temu jako pierwsza Greczynka zdobyła tytuł Miss Europy. Z włosów nie, bo Aliki jest czarnowłosą pięknością, lecz z kształtu twarzy, oczu i figury. Dziewczyna, która przybyła do nas na wyspę, miała to samo spojrzenie – spojrzenie nad wiek mądrej osoby. Wyobraziłem sobie, że podobnie jak Aliki zna biegle kilka języków i doskonale orientuje się w greckiej literaturze. Stworzyłem ją sobie w wyobraźni, ale naprawdę poznać nie zdążyłem.

Tak, może ludzie myślą w ten sposób, mijając dom dziewczyny o popielatych włosach. Może każdy zbudował już sobie w głowie jakąś jej historię sprzed wyspy. Może, ale raczej nie. Mamy swoje własne historie i – jeszcze – swoje własne życie. Tutaj w stwierdzeniu „mam swoje życie” zawiera się cały dramat naszej więziennej egzystencji. Każdy z nas zjawił się na wyspie z wyrokiem. Wyroku nie można zignorować i nie można o nim zapomnieć. Nie sposób, ot tak, odtworzyć tu reguł z życia na wolności, zbudować od zera wspólnoty i kazać jej funkcjonować na odwiecznie znanych zasadach. Próbujemy, ale to zawsze trwanie w cieniu. Poza wyspą także znają hasło memento mori, a jednak tutaj ulotność i nietrwałość są niemal namacalne. Budujemy więzi świadomi ich nietrwałości, angażujemy się w związki i kochamy w strachu o jutro. To nie tak, że nigdy nie jesteśmy szczęśliwi. Bywamy. Poza wyspą szczęście trudno zrozumieć jako zjawisko teraźniejsze, trudno je uchwycić i smakować. Szczęście jest raczej czymś, co wspominamy, co rozumiemy po miesiącach i latach, nabrawszy odpowiedniego dystansu wobec minionych zdarzeń, ale nie tutaj. Tutaj uczymy się doceniać teraźniejszość, zanim się skończy. Patrzymy więc na granatowe morze i przez chwilę czujemy się szczęśliwi. Jemy oliwki i ser, pijemy wino. Śpiewamy. Jeśli ktoś może, tańczy. Jeśli ktoś umie – flirtuje, uwodzi, kocha. Widzi piękno pod warstwą brzydoty, wdycha zapach słonego wiatru, chodzi na spacery, dyskutuje z przyjaciółmi w kafenionie, czyta gazety i książki. A to wszystko z nieodłącznym przekonaniem, że trzeba te rzeczy robić, póki można. Zanim będzie za późno.

Znam starego Elefteriosa, który mieszka na Spinalondze od trzydziestu jeden lat. Tyle można żyć z trądem, o czym ja sam, syn zapalonego znawcy i obserwatora zjawisk biologicznych, przekonałem się z zaskoczeniem. Kiedy stawiano moją diagnozę, powiedziano mi – ubierając cały komunikat w eleganckie medyczne terminy – że nie umrę jutro. Mimo wszystko nie spodziewałem się, iż takie „nie jutro” może wynosić trzydzieści lat. Elefterios, choć zdaje się cierpieć na lżejszą postać choroby, jest już przez nią mocno zmieniony. Dopiero od niedawna korzysta z dobrodziejstw nowego, przyzwoicie wyposażonego ambulatorium. Od niedawna, choć leprozorium działa od lat trzydziestu dwóch i przebywają tu tylko ludzie chorzy. To jednak wyjątkowi chorzy. Tacy, których się nie leczy, ale izoluje. Na których prowadzi się obserwacje. Z którymi coś trzeba zrobić, bo się przecież wszystkich naraz nie odstrzeli. Odgradza się więc nas od reszty świata, bo zarażamy, lecz także dlatego, że przykro na nas patrzeć. Nie każdy ma siłę pracować, lecz ci, których kończyny uległy zniekształceniu lub całkiem odpadły, którzy potracili wzrok i pozapadały im się nosy – tak, nadal żyją! Co więc z nimi zrobić? Leczyć ich? Jak i czym? Zostawić, aby głodowali i umierali w brudzie? Nie godzi się, nie w dwudziestym wieku. Wypłacić rentę? Owszem. Niewysoką, ale taką, która zapewni podstawy materialnego bytu i umożliwi handel z pobliską wioską. Dzięki temu jakoś pchamy ten wózek dalej. My dzięki ich towarom, oni dzięki naszym pieniądzom. Wiedzą, że mogą nam podać dowolną cenę za swe produkty, bo przecież nie będziemy negocjować. Nie będziemy szukać konkurencyjnych ofert.

Elefterios ma jedno oko zdrowe i czasem łypie nim na mnie kpiąco. Co my tam wiemy o umieralni, mówi, umieralnia to była w 1905 roku. Pusto, gorąco, ruiny wszędzie, gołe kamienie. „Ja jestem człowiek ze wsi, a dziadostwa takiego jeszcze nie zaznałem”. Turcy dopiero co poszli. „Mówiono, że Spinalonga od lat się wyludniała, kiedyś tu żyło ponad tysiąc ludzi, a przed nami ledwie powyżej dwustu”. Domy się waliły, nie było komu remontować. Elefterios zawsze się w tym momencie zamyśla, robi pauzę, a później z lekkim wyrzutem dodaje, że pewnie Turcy w rujnowaniu dopomogli, co nieco podpalili. Opuszczali Spinalongę z goryczą, nie chcieli rekompensaty pieniężnej. Elefterios ich w sumie rozumie, trudno przyjąć pieniądze za utracony rodzinny dom i jeszcze za nie podziękować. „Ciężko odbijać od brzegu z myślą, że w moich czterech ścianach zamieszka plugawy trędowaty”, mówili. Nigdy się w takich chwilach nie odzywam, bo przypłynąłem tu dwadzieścia sześć lat po Turkach, ale starsi mieszkańcy mówią, że Turcy szybko stąd uciekali, kiedy się dowiedzieli, kto ma wyspę zasiedlić. Zostawiali ponoć w popłochu część swoich rzeczy, mebli, sprzętów… To jak to w końcu jest, pytam czasem Elefteriosa, zostawiali czy niszczyli? Nie umie odpowiedzieć. Nie może machnąć ręką, ale wiem, że na pewno by chciał. Wiem też, że trzydzieści jeden lat temu na wyspie korzystano jeszcze z weneckich cystern na deszczówkę, a Wenecjanie odeszli stąd w 1715 roku. Wiem, że nie było toalet lub choćby dołów kloacznych i odchody wyrzucano w iście średniowieczny sposób – na zewnątrz, by nie zalegały w domu. Ewentualnie, jeśli ktoś miał siłę, fatygował się z wiaderkiem na mur i chlustał jego zawartością w nasze piękne turkusowe morze. Wiem, że w wielu domach nie było podłóg, dachów i drzwi. Kto nie wie, jak wygląda zima na Krecie, temu się może zdawać, że jest tu ciągle ciepło, a tak nie jest. Wiem, od Elefteriosa i innych, a ci wiedzą od jeszcze innych, co się o Spinalondze mówiło między ludźmi. Że to umieralnia i śmietnik. Że się tu pije, bluźni, kopuluje i czeka na śmierć. A nawet kiedy było już lepiej, kiedy zakwitł handel, przybyli robotnicy z zewnątrz i pielęgniarki, przysłano kapłana, by niósł ludziom pociechę duchową, kiedy domy nabrały godziwych kształtów i można w nich było po ludzku mieszkać, kiedy się trochę uprzątnęło i ułożyło, a ludzie zaczęli budować wspólnotę, odtwarzając znane sobie rytuały związane z cyklem natury i świętami religijnymi – nawet wtedy wyspę odwiedził francuski lekarz, który później opisał ją we francuskiej gazecie jako miejsce, gdzie chorzy przeklinają swój los, a trądu nikt nawet nie próbuje leczyć. Było to dwa lata przed moim przybyciem na Spinalongę. Wszyscy mi powtarzali, że teraz już idzie ku dobremu. Że ja nie wiem, jak to było dawniej, bo gdybym wiedział, miałbym w oczach jeszcze większy strach. Pewnie mają rację.

Na wyspę przypływa lekarz od ciał. Tym, co w głowie, nikt się nie zajmuje. Nikt i tak by nie umiał, nawet gdyby chciał. Ale nikt nie chce. Sam zresztą nie wiem, jak wytłumaczyłbym komuś dramat rozgrywający się w mojej głowie, z czym walczę każdego dnia, wokół czego skupiają się moje myśli i pragnienia. Nikt, kto nie doświadczył podobnego losu, nie wie, że wszystko zamyka się w teraźniejszości, bo przyszłość nigdy nie zaistnieje. Przyszłość, którą można by planować i rysować w wyobraźni, tak jak się rysuje wielką panoramę, rozmieszczając na czystej płaszczyźnie płótna figury i obiekty. Moje życie nie jest już czystą płaszczyzną, są na nim plamy i zabrudzenia. Mam tylko przeszłość, którą ­wspominam, i tę chwilę. Właśnie tę, kiedy piszę.

Pytam więc: co z naszymi umysłami? Czy dożyję dnia, w którym na wyspie postawi stopę lekarz dusz? Otrzepie ubranie, rozejrzy się, zmruży oczy, wystawi twarz na wiatr? Czystą twarz o jasnej, gładkiej skórze. A później powie:

– Rozumiem was.

Nie ma nikogo takiego. Żeby nas zrozumieć, trzeba podzielić nasz los. Trzeba dołączyć do wspólnoty, by pojąć, co to znaczy być żywym, a jednak umarłym.

Ja sam należę do wspólnoty już od sześciu lat. Pierwsza noc spędzona tutaj, w nowym domu, którego długo nie potrafiłem nazwać „moim”, była najtrudniejsza. Chciałem skończyć ze sobą od razu, nie mieściło mi się w głowie, że mogę rozpadać się dzień po dniu, kawałek po kawałku. Dopiero później zmieniłem zdanie. Zrozumiałem, że na wyspie ciszy też toczy się życie, że każdy człowiek trzyma się go kurczowo, celebrując dni, które jeszcze zostały. Tutaj mamy to, czego nie mogliśmy otrzymać nigdzie indziej. Namiastkę normalności. Codzienność ubraną w określony kształt. Poczucie przynależności do grupy, której członków łączy wspólne doświadczenie i to samo piętno od wieków wymuszające izolację i wykluczenie ze świata zdrowych. A jednak pierwszej nocy chciałem ze sobą skończyć, bo diagnoza odebrała mi dawne życie, dom, bliskich i wszelką nadzieję. Nie potrafię opisać, co wtedy czułem. Teraz zastanawiam się, czy dziewczyna o popielatych włosach czuła to samo.

Ludzie mówią, że tak. Powtarzają to w kółko, odkąd lekarz wyraził przypuszczenie co do zażycia trucizny. Mam zamiar z nim porozmawiać, zadać kilka pytań. Wiedziałem, że nie będzie dociekał przyczyn jej postępowania, bo tutaj to nie pierwszy taki przypadek. Nawet jeśli samobójcy częściej kończą na skałach lub na stryczku, niż sięgają po truciznę. Truciznę trzeba jakoś zdobyć, a przecież my jesteśmy więźniami. Myślę, że dziewczyna wystarała się o nią w swoim dawnym świecie i przywiozła na wyspę. Może chciała się jeszcze namyślić? Może miała nadzieję, że zobaczy tutaj coś, pod czego wpływem zmieni zdanie?

Samobójcy. Nazywam ich „pięknymi”. Piękni samobójcy. Ludzie kończą ze sobą wtedy, kiedy mogą jeszcze bez skrępowania patrzeć w lustro i nie boją się widoku własnej twarzy. Jak ona.

Jak ona? Czy na pewno?

Dziewczynę pochowaliśmy na cmentarzu, odprowadziliśmy ją tak, jak odprowadzamy każdego. Dla nas to żadna nowość przejść tę drogę. Ona była tu wprawdzie krótko, ale przybyła z identycznych powodów co reszta. Pozostała młoda i piękna. Wszyscy zaakceptowali to, że targnęła się na swoje życie, nikt się specjalnie nie dziwił. Śpiewaliśmy, modliliśmy się, kroczyliśmy za trumną, ktoś cicho łkał, ktoś głośno zawodził. Nie chodziło tylko o smutek z powodu czyjejś śmierci, lecz o smutek z powodu własnej. Kiedy kogoś chowamy, jest tak, jakbyśmy chowali samych siebie. Wyświechtana życiowa prawda głosi, że wszyscy umrzemy, ale na wyspie te słowa znaczą coś zupełnie innego. Umieramy każdego dnia i każdej minuty, nasze ciała rozkładają się na naszych oczach. Kroczymy w wiecznym żałobnym korowodzie, prowadzeni przez ponurego żniwiarza. Danse macabre. Taniec śmierci. To nasze przeznaczenie.

Tak, zdecydowanie muszę porozmawiać z lekarzem. Wydaje mi się, że dziewczyna połknęła cyjanek. Medyk musi podzielać moje przypuszczenia, bo kiedy wyraziłem je głośno, nie odezwał się, tylko spuścił głowę. Czy się przejął? Jest człowiekiem niepozbawionym empatii, ale nie może przecież wylewać łez z powodu każdego pacjenta. W tym zawodzie musiał się uodpornić, zwłaszcza odkąd przyjeżdża na wyspę. Z początku mówił, że opracuje dla nas lek i że wszyscy wreszcie opuścimy to miejsce. Teraz już tak nie mówi.

Dziewczyna przywiozła ze sobą cyjanek, żeby zapewnić sobie jedyną drogę ucieczki ze Spinalongi, jaka istnieje. Być może zaplanowała to już wcześniej, a plan zamierzała zrealizować tutaj, z dala od rodzinnego domu, by nie przysparzać dodatkowych cierpień bliskim. To rozsądna teoria i najpewniej pokrywa się z rzeczywistością.

A jednak… Jest coś, co nie daje mi spokoju.

Mieszkam najbliżej domu, w którym to się stało. Wcześniej oprowadziłem ją po wyspie, objaśniłem co i jak. Nie narzucałem się i nie pocieszałem na siłę. Nikt z nas tego nie lubi. Kiedy chciała zostać sama, spełniłem jej prośbę. Skąd mogłem wiedzieć…? Późnym popołudniem zapukałem do drzwi. Zamierzałem zapytać, czy nie potrzebuje pomocy, przyniosłem też świeżą wodę i coś na skromną kolację. Wiedziałem, że nie przywiozła ze sobą nic do jedzenia. Zaniepokoiła mnie głucha cisza. Nie pukałem ­ponownie, od razu szarpnąłem za klamkę.

Tamtego dnia lekarz wprawdzie nie odpłynął jeszcze z wyspy, ale kiedy go sprowadzono, nie mógł już pomóc dziewczynie. Zostaliśmy sami w izbie, mężczyźni poszli się zatroszczyć o wino, chleb i oliwę, a kobiety o płótno do owinięcia ciała i poinformować kapłana. Wtedy właśnie doktor półgębkiem wspomniał o truciźnie, a ja – konkretnie o cyjanku potasu. Nie wiem, czy jest coś, co równie szybko sprowadza na człowieka śmierć. Na powolnym umieraniu znam się już całkiem dobrze, ale na szybkim – w ogóle.

Być może powinienem znaleźć kogoś, z kim mógłbym o tej sprawie porozmawiać. Dziewczyna na pewno chciała odebrać sobie życie, jednak jest jeszcze coś. To imię, które wyszeptała, kiedy zbliżaliśmy się do jej nowego domu. Poprosiłem, by powtórzyła, ale ona spłoszyła się i zamilkła. I to spojrzenie, jakie po przybyciu na Spinalongę wymieniła z…

Nie, nie mogę tego zapisać. Nie wolno mi wyciągać tak absurdalnych wniosków. Nie będę z nikim rozmawiał, bo i po co? Wszyscy tutaj mają swoje zmartwienia, własne obawy i złudzenia, że coś jeszcze może się zmienić na lepsze. Wszyscy tutaj, jak już pisałem, mają – jeszcze – swoje własne życie, którego trzymają się kurczowo, nawet jeśli wiedzą, że nić każdego z nas staje się coraz krótsza. Kloto wciąż ją przędzie, Lachesis odpowiada za przydzielony nam los, ale Atropos już unosi dłoń, już wysuwa ostrze, by dokonać ostatecznego, nieodwracalnego cięcia. Mojry są tu przez cały czas. Trzy boginie przeznaczenia, którego nie da się oszukać.

Za dużo sobie pozwalam. Spojrzenie dziewczyny mogłem przecież niewłaściwie zinterpretować, wyszeptane imię źle usłyszeć. Mieszkam na wyspie od sześciu lat i izolacja z pewnością mi nie służy.

A jednak… to dziwne.

Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966

Notatki Talosa Samarasa

Na strychu ktoś mieszka. Słyszę kroki, stukanie, szuranie, szept. I cichą piosenkę. I ten dziwny, mokry, plaskający odgłos. Dopiero niedawno zrozumiałem, co to takiego. Wtedy gdy na trzynaste urodziny ojciec podarował mi gruby, oprawny w skórę brulion i nowiutkie, lśniące pióro. Bardzo ładne. Tak się chyba mówi o nowych rzeczach, które się dostaje od ojca na urodziny, że są ładne. Nie mam z czym tego porównać, więc nie wiem. Nigdy nie patrzyłem, jak ktoś inny, kto też ma trzynaście lat, dostaje od ojca brulion i pióro, ani nie słuchałem, co wtedy mówi. Wziąłem więc przykład z matki. Kiedy moja matka dostaje prezent od ojca, mówi: „Bardzo ładne, dziękuję”. To ja też tak powiedziałem. Starałem się wyglądać poważnie, bo matka zawsze powtarza, że prezenty trzeba umieć przyjmować, że nie można po prostu kiwnąć głową i rozpakować paczki u siebie w pokoju. Ten, kto daje prezent, musi się czuć doceniony. Okropnie to wszystko skomplikowane moim zdaniem. Ludzie w ogóle wszystko komplikują, nawet takie miłe rzeczy jak dawanie prezentów. Potem jest to, co matka nazywa oczekiwaniami. Jak się dostało prezent, trzeba z niego korzystać. Jeśli się go odłoży, znaczy, że prezent był nieudany. Wtedy temu, kto go dał, jest smutno. I nawet jeśli prezent faktycznie jest nieudany, trzeba pokazać, że wcale taki nie jest. Dlatego matka nosi okulary przeciwsłoneczne, które dostała od ojca, duże i w szerokiej białej oprawie. Nie cierpi ich i wygląda w nich głupio, ale nosi. „Nie chcemy sobie sprawiać przykrości, Talosie”…

Ojciec powiedział, że powinienem zapisywać różne rzeczy. Bo zapisywanie jest ważne, „uczy nazywać” i „pomaga zrobić porządek w głowie”. Ojciec tłumaczy literaturę grecką na angielski i angielską na grecki. Sam też pisze – wiersze i dramaty. Dla niego ma to znaczenie. Nie umiałby żyć bez pióra i papieru. Czasem mam wrażenie, że tylko bez tego. Mógłby, na przykład, nic nie jeść, a przynajmniej bardzo niewiele. Bywają dni, kiedy zapomina o posiłkach i karmi się samymi literami. Wtedy do jego gabinetu wpada matka, jest jak burza, rozdrażniona i zachmurzona, i zaczyna bardzo głośno mówić – twierdzi, że nigdy nie krzyczy, tylko po prostu podnosi głos – i machać rękami. Ojciec niechętnie odrywa się od liter i idzie do jadalni, gdzie z miną skazańca żuje oliwki i fetę. I pewnie uważa, że powinien coś mi przekazać, wytłumaczyć, jak ważne są te wszystkie litery, z których tworzy się wyrazy i zdania. A potem powstaje opowieść. Dał mi więc brulion i pióro. Nie mogę go za to winić. Nawet jeśli wolałbym belę materiału, maszynę do szycia i pudełko dobrych nici. Nie mogę. Skąd miałby wiedzieć, że wolałbym materiał i maszynę, skoro nigdy mu o tym nie powiedziałem? Trzeba więc wzorem matki w wielkich okropnych okularach, w których wygląda jak mucha, nie sprawiać ojcu przykrości i pokazać, że się korzysta z prezentu.

Zastanawiam się czasem, jak to jest z matką. Ile ona mówi mu o tym, czego chce. Ojciec przywiózł ją na Kretę z Londynu, gdzie była „aspirującą aktorką”. Oboje, wspominając o Londynie, używają właśnie takiego określenia. Chodzi o to, że matka chciała występować w filmach, ale udawało jej się to raczej średnio. Pewnego wieczoru po kolacji, kiedy wypiła nieco więcej retsiny niż zazwyczaj, spojrzała na ojca z czułością i powiedziała, że ją ocalił od biedy. Była ponoć w tym Londynie sierotą, razem z koleżanką wynajmowały pokój od „jakiejś starej jędzy”, pracowała w domu handlowym i występowała w podrzędnych kabaretach jako chórzystka i tancerka. Chodziła na castingi, wyszukiwała informacje o zdjęciach próbnych i czekała na swoją „wielką szansę”. W końcu Rudolf Valentino też cierpiał nędzę, zanim go zauważono w Hollywood. Pojęcia nie mam, kim jest Rudolf Valentino. Nigdy nie byłem też w kinie. W każdym razie matka opowiadała dalej, że czasy się podobno zmieniły. Świat odbudowywał się po wojnie i matka miała nadzieję, że się w tę odbudowę jakoś wpisze. Szukano nowych twarzy, świeżości, oryginalności. Matka pochodziła ze starej, ale zubożałej rodziny, jej ojciec, a mój dziadek, zginął podczas wojny w nalocie bombowym. Miała akcent i maniery z wyższych sfer i ani pensa przy duszy. W dodatku wyczekiwany wielki przełom nie nadchodził. Mojego ojca poznała w restauracji, gdzie udała się, by – jak mówi – wydać resztę pieniędzy na dobrą kolację, a później może skoczyć do Tamizy. Nie wiem, czy naprawdę zamierzała to zrobić. Śmiała się niby, ale śmiać się mogła od retsiny, bo często się śmieje od retsiny. Tylko że ojciec posłał jej spojrzenie, które ona sama nazwałaby „znaczącym”, i zaczęła coś z tą opowieścią kombinować. Powiedziała jeszcze tylko, że z ojcem rozmawiali o Byronie, który kochał Grecję. I tak się zaczęło. Podejrzewam, że matka chętnie porzuciła wilgotny Londyn dla słonecznej Krety. Nie wiem tylko, czy nadal jest tak szczęśliwa jak kilkanaście lat temu. Stara się być dobrą, prawie grecką żoną. Gotuje greckie potrawy, kupuje kreteńskie wina, choć ojciec wcale tego od niej nie oczekuje. Myślę, że ona po prostu chce być jakaś. A że nie wie jaka, to stara się być trochę kreteńska. Rozumiem ją, bo ja też nie wiem, jaki jestem, a chciałbym być jakiś. Myślałem, że dorośli tego nie mają.

Zaniosłem brulion i pióro do pokoju, a później – do czego wstyd się przyznać, bo przecież jestem mężczyzną – zacząłem cicho chlipać. Zajrzałem do szafy, wsunąłem dłoń pod uprasowane i ułożone w kostkę podkoszulki. Były tam moje szkice. Przedstawiały głównie dziewczęce sukienki, więc nikomu ich nie pokazałem. Tego też się wstydziłem. Co by powiedział ojciec? Czy uznałby, że rysowanie dziewczęcych sukienek także jest sposobem na zrobienie porządku w głowie i nazwanie różnych rzeczy? Na pewno nie. Chlipałem więc dalej, póki nikt mi nie zawracał głowy, bo wszyscy byli czymś zajęci. Słuchałem swojego chlipania. I wtedy zrozumiałem.

To był ten dźwięk. Mokry i plaskający. Spojrzałem w górę. Nad moim pokojem mieścił się strych, z którego nigdy nie korzystaliśmy. Odkąd pamiętam, wejście było – podobno – zamurowane. Ojciec mówił, że nie potrzebujemy strychu. Zacząłem główkować. Przypominać sobie wszystkie te odgłosy poza wilgotnym plaskaniem. Kroki. Kroki na pewno, choć matka usilnie powtarzała, że tylko mi się śnią. To samo z szeptem. I z pieśnią. Próbowałem odtworzyć melodię, ale z moim słuchem muzycznym nic z tego nie wyszło. I trochę… no nie wiem… bałem się wracać do tematu. Matka mogła mówić, że mi się śni to i owo, jednak równie dobrze mogła też uznać, że coś jest nie tak z moją głową. Ja sam tak pomyślałem już dość dawno temu. Z początku trochę się martwiłem, ale później usłyszałem o jednym starszym panu z Archanes. Ojciec nazywał go niegroźnym wariatem i uśmiechał się przy tym – i nie widziałem, aby się specjalnie martwił lub bał. Pomyślałem więc, że nie ma nic strasznego w byciu wariatem, o ile jest się wariatem niegroźnym. A ja byłem bardzo niegroźny. Po pierwsze, chudy, po drugie, nie miałem braci i nie nauczyłem się bić, po trzecie, lubiłem wszystkie żywe stworzenia, zawsze mi było szkoda pacnąć komara albo muchę, no i w tajemnicy przed matką dokarmiałem koty z okolicy. Dopiero jedna tutejsza babcia, też odludek jak my, powiedziała, że one nie powinny pić mleka, bo im to szkodzi. Jeśli któryś z nich ucierpiał, zrobiłem to nienaumyślnie. Powtarzałem sobie, że jestem niegroźnym wariatem, bo tylko słyszę różne rzeczy, a od słyszenia jeszcze nikomu nie stała się krzywda. A jednak teraz, kiedy plaskający, mokry dźwięk dał mi do myślenia, nabrałem wątpliwości, czy w ogóle jestem wariatem. Być może to wszystko działo się naprawdę?

Tak sobie wtedy pomyślałem. I teraz powoli to sprawdzam. Ktoś naprawdę mieszka na strychu. Wczoraj postawiłem krzesło na biurku, a potem wdrapałem się na górę. Matka padłaby na ten widok trupem, po czym ożyłaby i mnie ukatrupiła. Obmacałem sufit. Wsłuchałem się w… sam nie wiem w co. Była cisza. Powinienem był zejść. Nie myśleć o tym. Zapomnieć. Przyjąć tłumaczenie matki, że to tylko mi się śni.

Jeszcze raz obmacałem sufit. Zapukałem.

Trzy uderzenia.

Zaszumiało mi w uszach i cały się spociłem.

Po chwili ktoś odpukał.

Trzy uderzenia.

Zachwiałem się na krześle i runąłem na podłogę.

Teraz już od kilku dni boli mnie lewy łokieć i biodro. Nie przyznałem się rodzicom.

Wrocław, czerwiec2019

Mirek Jung zakończył swoją wypowiedź i uśmiechnął się szeroko. To była obowiązkowa kropka nad „i”, nawet jeśli dziś wcale nie czuł się szczęśliwy. Ostatnie zajęcia w semestrze letnim zawsze wiązały się z dziwną nostalgią i pociągały za sobą szereg konsekwencji. Takich choćby jak wakacje i dużo wolnego czasu, który można dobrze lub źle wykorzystać. Mirek coś o tym wiedział. Teraz jednak zwalczył niewesołe myśli i uśmiechnął się jeszcze szerzej niż dotąd.

– Czy mają państwo jakieś pytania?

Zerknął na studentów z pierwszej ławki. Wiedział, że pytania będą na pewno. Zawsze się pojawiały i dlatego Mirek kończył zajęcia co najmniej kwadrans przed czasem, by została jeszcze chwila na dyskusję, a ta i tak za każdym razem się przedłużała. Czuł satysfakcję. Dzięki kanałowi na YouTubie zyskał popularność wśród studentów. Zresztą nie tylko wśród nich. Warto się czasem powygłupiać przed kamerą, w końcu cel uświęca środki. Wszystko dla popularyzacji antyku.

– Panie prof.?

Mirek uniósł głowę. Student spod ściany machał ręką, jak gdyby opędzał się od wyjątkowo namolnej muchy. „Pan Marcin”. Tylko on jeden zwracał się do niego w taki sposób i nie było sensu z tym walczyć. Ostatecznie słowo „doktor” ma mniej efektowny skrót.

– Ach tak. Słuchamy.

Nie mógł się powstrzymać od cichego chichotu. Wiedział, czego może się spodziewać po tym chłopaku, ale na swoich zajęciach pozwalał słuchaczom na więcej i dawał im swobodę wypowiedzi. Zasady decorum przestrzegał jedynie podczas egzaminów. Zawsze ustnych.

– No dobrze, to tak… – Pan Marcin chrząknął. – Ja się zastanawiam nad tym… baubonem…

W sali dało się słyszeć kolejne chichoty. Mirek zaś w najmniejszym stopniu nie czuł się zaskoczony. Przez blisko półtorej godziny omawiał mim Herondasa Przyjaciółki, czyli Poufna rozmowa, w którym Koritto i Metro rozmawiają o „szkarłatnym baubonie”, pewnym przyrządzie, uszytym przez szewca artystę Kerdona dla uciechy dam. Jeszcze nigdy nie widział, by studenci tłumaczyli cokolwiek z równym zapałem jak wersy: „Oczy mi wyszły na wierzch ze zdumienia, /Bo naszym mężom nigdy tak nie stają /– Tak między nami – prościutko*”. Samego przedmiotu nie omówili jednak szerzej, skupiając się raczej na charakterach głównych bohaterek – plotkarek ze starożytnej Grecji, o dziwnie uniwersalnych i ponadczasowych cechach. Pan Marcin z pewnością jednak myślał o czymś zupełnie innym.

– I cóż z nim, Panie Marcinie?

– No bo wtedy nie było baterii – wyartykułował Pan Marcin na jednym wydechu i nawet się nie zająknął.

– A baterie, jak wiemy, nie zawsze są potrzebne, czasem wystarczy giętkość i sprawność manualna – dokończył gładko Jung. – Ostatecznie baubon był rozwiązaniem dyskretniejszym i z pewnością mniej kosztownym niż osobisty niewolnik do wyłącznej dyspozycji pani domu.

W sali zapanowało ożywienie. Mirek parsknął śmiechem. Po niewesołych refleksjach dotyczących złego lub dobrego spożytkowania wolnego czasu nie został ślad. Był teraz w swoim żywiole i z zainteresowaniem łowił strzępy wypowiedzi studentów. Wszyscy mówili jednocześnie i zrozumienie pojedynczego komunikatu nie było wcale łatwe, niemniej przywykł do podobnych sytuacji.

– Ej, słuchajcie, wiadomo, że Herondas trochę to karykaturalnie przedstawia, ale wychodzi, że te panie, choć albo siedziały ciągle w domach, a jeśli z nich wyłaziły, to zawsze z niewolnicami i nigdy same, wcale takie grzeczne nie były – wołał Pan Marcin, żywo gestykulując.

Jeśli chodzi o częstotliwość wygłaszania oczywistości, nie miał żadnej konkurencji. Bardzo też lubił długie zdania.

– Też mi nowość! – syknęła dziewczyna w czerwonej sukience i zamknęła z trzaskiem notatnik. – Kobiety zawsze stały na straconej pozycji. Wykorzystywano je i pomiatano nimi, nie wspominając o zdradzie. Facetom pozwalano zdradzać żony na prawo i lewo, ale jak tylko któraś biedna kobieta, choćby i królowa, sprowadziła sobie kochanka do alkowy, to zaraz kładła głowę pod topór. Albo mąż sam wymierzał sprawiedliwość. I nie było gadania! Tak to właśnie jest w życiu. Dobrze więc, że choć w starożytnej Grecji jakoś sobie radziły. Mężowie ciągle gdzieś zapylali, a one w tych domach. Co się dziwić, że chciały mieć swojego niewolnika albo chociaż tego… baubona…

– Ale spółkowanie z osobistym niewolnikiem to jednak jest zdrada małżeńska i nawet jeśli mówimy o starożytnej Grecji… – wtrąciła się nieśmiało jej sąsiadka o mysich włosach.

– Dupa tam! – skwitowała zawczasu czerwona sukienka i wrzuciła notes do torby.

– Ja wam mówię, ci ludzie w antyku byli o wiele swobodniejsi i bardziej wyzwoleni z konwenansów niż my teraz – dołączył do dyskusji chłopak we flanelowej koszuli.

– No właśnie nie, bo przecież przed chwilą była mowa o tym, że kobiety nie wychodziły same z domu! To co to jest za wolność, ja przepraszam bardzo? – zapaliła się znowu czerwona sukienka.

Przez chwilę wszyscy znowu mówili jednocześnie i Jung pomyślał, że lubi ten moment, w którym na jego oczach budzi się w ludziach pasja. Dyplom magistra filologii klasycznej niewiele da Panu Marcinowi, czerwonej sukience i dziewczynie o mysich włosach, nie pomoże im zdobyć świata i zarobić na dom pod miastem. Byli tu, bo chcieli. Zupełnie jak on. Zazdrościł im entuzjazmu, świeżości, naiwności i młodości. Przypominał ich kiedyś, dawno temu.

– Panie prof.?

Mirek ocknął się i utkwił wzrok w Panu Marcinie. Chłopak wyraźnie czekał na odpowiedź, ale jakie było pytanie?

– Nowy film? – podsunął Pan Marcin.

– Czyj? – podjął zdezorientowany Jung, ignorując chichoty.

– No pana prof.! Będzie coś o Herondasie i… i… baubonie?

– Być może. Najpierw muszę wyrzucić z głowy Niobe i zemstę bogini Leto. Premiera wkrótce – odrzekł i oparł się o biurko.

– A tak, czekamy na Niobe! – zawołał ktoś spod drzwi.

Jung kiwnął głową i wypowiedział standardową formułkę, że jeśli nie ma więcej pytań, to można się pożegnać. Życzył studentom powodzenia na egzaminach i przyjemnego lata. Poczuł ukłucie żalu, kiedy sala pustoszała. Obszedł biurko, otworzył plecak i zaczął wrzucać do niego książki, w które powtykane były luźne kartki. Wszystko mu się pogniotło i pomięło. Jak zwykle. Zgarnął z blatu długopisy, butelkę z wodą mineralną i etui na okulary. Wreszcie wyprostował się i zarzucił plecak na ramię. Wtedy ją zobaczył. Zapadła głucha cisza. Poza nimi w sali nie było już nikogo.

– Cześć. Miło cię widzieć – powiedziała. W jej głosie słyszał delikatną chrypkę, zupełnie jak siedemnaście lat temu.

***

Nie wyobrażał sobie, żeby tak po prostu rozmawiali na uczelni. Wspólna kawa, ona i on przy jednym stoliku, pobrzękiwanie naczyń, wokół gwar, muzyka i mnóstwo znajomych twarzy. „Dzień dobry, panie profesorze”. „Cześć, Mirek! Pożyczyłem od ciebie z gabinetu krzesło, bo nie miałem gdzie ludzi usadzić na konsultacjach”. To byłby z pewnością Stefan, specjalista od sofistów. Zawsze po „cześć” informował go, że coś sobie pożyczył. W uczelnianej kawiarni zjawiłyby się również inne osoby, które Mirek znał. Wszyscy patrzyliby na nią i zastanawiali się, kim jest. Nigdy nie widziano tutaj doktora Junga w towarzystwie kobiety „z zewnątrz”. Nie chciał wprowadzać jej do tego świata nawet na chwilę i nie zamierzał się nikomu z niczego tłumaczyć.

Kiedy szli do Rynku, nie odzywali się do siebie słowem. Mirek zastanawiał się oczywiście, czego od niego chce, ale marzył również o tym, by jak najszybciej zniknęła. Panował nad mimiką i gestami, starał się utrzymać wrażenie – jakie z pewnością wywarł na niej w sali wykładowej – pewnego siebie człowieka. Może nawet człowieka sukcesu. Widział wyraźnie, jak bardzo była zaskoczona. Różnił się od tamtego Mirka Junga, którego znała przed kilkunastoma laty. „Kiepsko rokujący”, takimi słowami określiła – i zakończyła – ich związek, kiedy widzieli się po raz ostatni w Heraklionie. Ostatecznie jednak ruszył z miejsca, poradził sobie. Tego się pewnie nie spodziewała. A on? Czego się po niej spodziewał? Nie miał pojęcia. Nie przypuszczał, że jeszcze się spotkają.

Skręcił w boczną uliczkę i wybrał maleńką kafejkę. Szła posłusznie za nim, a kiedy zajęli stolik, poprosiła o kawę, czarną i mocną. Zamówił to samo i zanim pomyślał, wyjął z plecaka listek tabletek przeciwbólowych. Zaklął w duchu i obrócił go w dłoniach.

– Nie uporałeś się z tym? – zapytała cicho.

Wsypała do swojej filiżanki dwie czubate łyżeczki brązowego cukru. Zachowała zatem upodobanie do mocnej, czarnej i konkretnie osłodzonej kawy. Siedemnaście lat temu tylko tyle była w stanie przełknąć o poranku, a kiedy około jedenastej burczało jej w brzuchu i zaczynała napomykać o śniadaniu, zawsze narzekał, że nabawi się wrzodów. Po tym, co się stało z matką Agi, na krótko zamieszkali razem i Mirek każdego dnia serwował na śniadanie tosty z patelni. Siadała skrzywiona nad talerzem i skubała jeden, mamrocząc, że nie ma apetytu i nastroju, a na dodatek tosty z patelni są niewiele zdrowsze niż kawa. Pilnował jednak, by zawsze coś przełknęła. Nie umiał jej wtedy pocieszyć, więc skupiał się na tym, by chociaż zanadto nie wychudła. Teraz z pewnością nikt się na tym nie skupiał. Mirek zerknął na jej patykowate nadgarstki i kościste obojczyki. Nadal, jak widać, nie miała apetytu i nastroju.

„Z tym”. Zazgrzytał zębami. Wiedział aż za dobrze, co miała na myśli. Te jego cholerne bóle głowy… Nie, nie uporał się z nimi. Teraz było lepiej niż dawniej, ale w takich chwilach – zdenerwowania i niepewności – miał wrażenie, że wokół jego czaszki zaciska się obręcz. Popijał wtedy lek przeciwbólowy kawą, bo dzięki temu działał szybciej i skuteczniej. Neurolog powiedział mu kiedyś, że to na pewno emocjonalne. Mirek był zdrowy. Miał za sobą etap tomografów, rezonansów, EKG, USG, pobierania krwi i pieczołowitego dobierania odpowiednich okularów korekcyjnych, podobnie jak etap ćwiczeń relaksacyjnych, codziennych półgodzinnych spacerów, jazdy na rowerze do pracy i wyciszania się przy leniwych dźwiękach pianina. Ponieważ nic nie działało – wrócił do leczenia objawów.

Rzucił listek na stół i spojrzał jej w oczy. Zgarbiła się lekko, zrobiła to automatycznie, jak gdyby wcześniej ćwiczyła ten ruch wielokrotnie. Miał wrażenie, że za chwilę zacznie przepraszać. Skąd właśnie taki odruch? Nie zauważył go u niej przed laty, a przecież doskonale pamiętał wszystko inne. Nawet jeśli wcale tego nie chciał. Spróbował się nieco rozluźnić. Ból rozsadzał mu już czaszkę na dobre.

– Miewam lepsze i gorsze dni – powiedział.

– Podobnie jak ja – odrzekła szybko.

– Jeśli przyjechałaś, żeby mi opowiedzieć o swoich wzlotach i upadkach, to trafiłaś pod zły adres. Jak już na pewno zdążyłaś się zorientować, interesują mnie zupełnie inne historie.

– Zauważyłam. Gratuluję sukcesów. Oglądałam wszystkie… prawie wszystkie twoje nagrania.

To był ten moment, kiedy musiał jej się przyjrzeć. Nie mógł się powstrzymać. Już po drodze z uczelni do Rynku zauważył kilka szczegółów, ale lata ćwiczenia się w samodyscyplinie, jaką sobie narzucał, pomogły mu zapanować na ciekawością. Do czasu. Teraz siedziała przed nim właśnie ona, choć jej akurat najmniej się spodziewał. Wystawiała się na ciosy i zupełnie nie próbowała się bronić. Wziął głęboki wdech.

Brązowe włosy, krótsze niż dawniej, ale tak samo gęste i ciężkie. Teraz kontrastowały jeszcze mocniej z całą resztą – z jej wychudzoną sylwetką, przekrwionymi oczami i drobną siateczką pierwszych, choć już wyraźnie widocznych zmarszczek. Płytka pozioma kreska biegnąca wzdłuż czoła. Makijaż zredukowany do minimum. Zęby wciąż ładne, białe, mimo że – jak widać – nie wyzbyła się kawowego nałogu. Paznokcie krótkie. Czarna bawełniana koszulka, wąskie granatowe dżinsy i tenisówki. Płócienna torba. Delikatna opalenizna. Perfumy z nutą owocową. Te same co kiedyś lub podobne. I jeszcze inny zapach, ziołowy, ledwie uchwytny. Głos wciąż zachrypnięty, teraz nieco niższy. Ruchy bardziej nerwowe, szybsze. Rysy twarzy ostrzejsze, a cała sylwetka bardziej kanciasta, niemal chłopięca. Gest odrzucania włosów na plecy mniej wdzięczny, pozbawiony cienia kokieterii, głowa pochylona, ramiona zaokrąglone, łopatki wystające. Patykowate nadgarstki. Zaczerwieniona i sucha skóra na dłoniach.

Aga Rydarowska nie była już tą samą piękną młodą kobietą, która nazwała ich związek „kiepsko rokującym”. Wyraźnie nie zależało jej na tym, by robić wrażenie na kimkolwiek, a zwłaszcza na nim. Nie wystroiła się z tej okazji, nie przyjechała tu, by mu się przypodobać. Ani – najwidoczniej – żeby go przeprosić. Mirek przez chwilę walczył z uczuciem rozczarowania i był na siebie zły za te refleksje. Cel wizyty Agi nie powinien go interesować.

– Drugi podobał mi się najbardziej. Twój film – odezwała się znowu. – O wyprawie po złote runo. Każdy kiedyś o niej słyszał, ale ujął mnie sposób, w jaki nawiązałeś do morza i łodzi jako symboli życia. Mam dokładnie takie samo zdanie. Morze to życie w wymiarze otwartym. Upływające lata, fale sukcesów i porażek, bezkres, nad którym nie da się zapanować. Łódź to życie w wymiarze zamkniętym. Rzeczy, które człowiek gromadzi, bagaż, z którym rusza w drogę. Moim zdaniem też… wszystko to, co ogranicza. Brak środków do osiągnięcia celu. Niemoc. Bariery natury fizycznej. Sposób, w jaki opowiedziałeś tę historię, był niezwykły. Chyba zawsze chodzi o sposób, w jaki się opowiada.

– Czego chcesz? – wtrącił się, lecz nawet na niego nie spojrzała. Obracała w dłoniach pustą filiżankę po kawie i uśmiechała się smutno.

– Myślę, że czwarte nagranie nie było aż tak porywające – kontynuowała – ale zwróciłam w nim uwagę na coś zupełnie innego.

Podniosła głowę i nie zdołał uniknąć jej spojrzenia. Zamierzał ponownie zapytać, czego chce, i słowa uwięzły mu w gardle. Stracił pewność siebie i wiedział, że to zauważyła. A z drugiej strony ona sama wydała mu się nagle słaba i zrezygnowana. Walczył ze sobą, by nie dociekać dlaczego.

– Na co zwróciłaś uwagę? – zapytał wreszcie.

– Na wstęp do akcji właściwej z udziałem Dedala. Dedal to zawsze człowiek od labiryntu. Mądry budowniczy i konstruktor. Roztropny ojciec, który przestrzega syna przed promieniami słońca. Ale co działo się wcześniej? Dlaczego Dedal znalazł się na Krecie? Kim był? Mało kto pamięta, że dopuścił się morderstwa i dlatego musiał opuścić Ateny. Zwróciłam też uwagę na bohaterów. Starasz się ich zrozumieć. Chcesz im to i owo odpuścić. Są jak my. Momentami tak niedoskonali i słabi, że budzą współczucie.

Umilkła i na powrót zaczęła się bawić filiżanką. Mirek przymknął oczy. Miała rację. Tę właśnie historię w micie o Dedalu lubił najbardziej. Bo dotyczyła zwykłych ludzi i zwykłego zdarzenia – podobnego do tych, które rozgrywały się wcześniej i później, które działy się pod wpływem niemożliwych do opanowania emocji. Dedal był nie tylko utalentowany, mądry i rozsądny. Był również człowiekiem pełnym pychy i zazdrosnym. I dlatego zabił.

– Cieszę się, że zwróciłaś na to uwagę – odezwał się wreszcie.

– O kim będzie następny film?

– O Niobe.

– Kolejna postać, którą gubi poczucie wyższości. Wobec ­każdego, nawet wobec bogów.

– Tak.

– Ból nie przeszkadza ci w pracy?

Wydawało mu się, że jej głos dobiega zza ściany, że Aga mówi do kogoś innego, a on jest tylko intruzem i podsłuchiwaczem. Miał ochotę powiedzieć: „Nie twoja sprawa”. I właśnie to prawdopodobnie powinien zrobić. To rzeczywiście nie była jej sprawa, nie rozumiał, dlaczego zadała takie pytanie i czekała teraz na odpowiedź. Odstawiła filiżankę i położyła dłonie na stole. Miał wrażenie, że za chwilę przestanie oddychać. Była skrępowana tą rozmową, choć sama o nią zabiegała. Aga również zdawała sobie sprawę, że sytuacja, w której się znaleźli, prawdopodobnie nie powinna mieć miejsca. Nie powinni pić razem kawy, zmuszać się do rozmowy, opowiadać sobie o swoim życiu. To wszystko nie powinno się dziać – a jednak się działo. Dlaczego?

Mirek wzruszył ramionami.

– Kiedy pracuję, jest lepiej. Zajmuję myśli czymś innym. Nie denerwuję się.

Nie miał ochoty rozwijać tematu i szczegółowo opisywać zjawiska, którego sam wciąż nie rozumiał. Nie chciał myśleć o tym, że jest coś, nad czym nie panuje, wobec czego pozostaje bezbronny. Że nie rusza się z domu bez listka tabletek przeciwbólowych, nawet jeśli codziennie próbuje i nawet jeśli raz zdołał przejechać bez nich całą drogę do pracy tylko po to, by po wyjściu z auta pobiec do najbliższej apteki. Ostatecznie jednak do osiągnięcia sukcesu potrzeba małych kroków.

– A ta druga sprawa? Nadal ją… rozpamiętujesz? – urwała i zaczerwieniła się. Jej ruchy stały się jeszcze bardziej nerwowe, a dłonie ponownie objęły pustą filiżankę.

Mirek z trudem przełknął ślinę. Skinął na kelnera i zamówił wodę. Oczywiście wiedział, o co konkretnie pyta, nie miał tylko pojęcia, jak odpowiedzieć. Spędzili ze sobą niecałe pół godziny, a ona już zdążyła wziąć nad nim górę. Mogła się garbić i sprawiać wrażenie spiętej, ale musiała czuć, że wolno jej przekraczać kolejne granice, nawiązywać do wydarzeń, o których próbował zapomnieć. Musiała mieć pewność, że on nie zareaguje gniewem i nie okaże jej pogardy. A zatem jakimś cudem wiedziała także to, że nie całkiem się zmienił.

– Czasami – wymamrotał, zgodnie z prawdą.

Aga pokiwała głową i odstawiła filiżankę na spodek. Przez chwilę wpatrywała się w swoje dłonie, w drgające lekko palce i zaczerwienione kostki.

– Czego chcesz? Dlaczego przyjechałaś? – zapytał znowu, nieco łagodniej niż poprzednio.

– Chciałabym ci opowiedzieć pewną historię – odparła bez zająknięcia.

– Słucham?

– Pokażę ci kilka zdjęć.

***

Jung miał wrażenie, że telefon Agi pływa w jego dłoni. Położył komórkę na stole i wytarł ręce w spodnie. Koszula przykleiła mu się do pleców, a serce biło szybko. Wstydził się tych emocji, zwłaszcza przed nią. Nie chciał pokazać po sobie entuzjazmu, nagłego skoku ciśnienia na widok kilku zdjęć, o których chwilę wcześniej wspomniała. Ale ona i tak wiedziała, jakie wywrą na nim wrażenie. Taktownie milczała i czekała, aż Mirek odezwie się pierwszy.

Ponownie zerknął na ekran. Aga pokazała mu kilka fotografii starego dokumentu, który musiał być czyimś dziennikiem. Nie zrobiła żadnego wprowadzenia, nie powiedziała, co to za zapiski ani w jakich okolicznościach wykonała zdjęcia. On jednak już wiedział, gdzie je sporządzono. Współczesna greka nie sprawiała mu najmniejszych problemów, nawet jeśli na co dzień czytał raczej teksty antyczne i był za pan brat z dialektem starojońskim, jońskim i dorskim, z koturnowym stylem greckiej tragedii, heksametrem, cholijambem i trochejem. Za talent do języków obcych – kolejny dar, który otrzymał od natury, zaraz po doskonałej, niemal fotograficznej pamięci – był bardzo wdzięczny. Mirek nie wiedział, ile jest dwa dodać dwa, i przez cztery lata liceum nie do końca rozumiał, jakim cudem zalicza sprawdziany z fizyki, ale szybko zaczął się orientować, z czym radzi sobie naprawdę dobrze. I jak to wykorzystać.

Pulsowanie pod kopułą czaszki nie mijało, a raczej jeszcze się nasiliło. Zamówił kolejną kawę i chwycił listek z tabletkami przeciwbólowymi. Litery na ekranie telefonu zaczęły się rozmywać, drżały mu dłonie. Poczuł też znajomą sztywność karku i mrowienie w okolicy lewego oczodołu. Zapiski… Zebrał się w sobie i wczytał w nie ponownie. Kilka zdań szczególnie rzuciło mu się w oczy. Jego umysł mimo zmęczenia pracował na najwyższych obrotach. Jak zwykle.

Trucizna, samobójstwo, imię pewnej dziewczyny, cytat z Biblii, trąd, wyspa, więzienie, samotność, odrzucenie, utrata nadziei, kontakt wzrokowy, wyszeptane imię, rozmowa z lekarzem, podejrzenie. Śmierć na wyspie umarłych. Wyspie ciszy. Wyspie łez. Coś się nie zgadzało. Nawet teraz to widział, w tych kilku luźnych fragmentach.

Cytat, imię pewnej dziewczyny. Trąd, trucizna. Wyspa.

Mirek odłożył telefon i podziękował kelnerowi za kawę. Wsunął do ust tabletkę i popił ją gorącym napojem, parząc sobie wargi i język. Wiedział, że za chwilę poczuje ulgę. Wiedział też, że nie powinien w taki sposób radzić sobie z bólem. To było pójście na łatwiznę i prowadziło do uzależnienia. Tak. Prowadziło. Albo już doprowadziło.

Aga uśmiechnęła się, ale wypadło to sztucznie.

– Zapisków jest więcej. To stary dziennik, choć kartki się trzymają i atrament nie zbladł. Zrobiłam tylko kilka zdjęć – ­powiedziała. Widać nie mogła już znieść przedłużającej się ciszy.

– Gdzie znalazłaś te notatki?

– Dostałam je.

– W spadku?

– Nie wiem.

– Nie wiesz? To ciekawe. – Chciał, by w jego głosie pobrzmiewała ironia, lecz komentarz wypadł złośliwie. Nie przeprosił, choć wiedział, że powinien.

Aga potrząsnęła głową, dziwnie, jak gdyby chciała odepchnąć od siebie przykre wspomnienie czy wyobrażenie. Mirek milczał.

– Pewna osoba dała mi ten dziennik – odezwała się znowu. W jej głosie brakowało pewności. – To i… jeszcze jeden brulion z zupełnie innymi notatkami.

– Mam rozumieć, że dziennik i brulion jakoś się ze sobą łączą?

– Tak.

– I dlaczego uważasz, że powinienem wiedzieć, jak się łączą?

– Bo z nimi w pewien sposób łączy się też moja własna historia.

Mirek poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. Nie powinien interesować się życiem Agi, tym, gdzie mieszkała, jak długo i z kim. Czy siedemnaście lat temu – po ich rozstaniu – została na Krecie, czy też wróciła do Polski, a mimo to nigdy się już do niego nie odezwała. Czy była szczęśliwa, czy raczej żałowała podjętej decyzji i wypowiedzianych słów. A jednak teraz ponownie go zaskoczyła. Czuł rosnące zainteresowanie, a jednocześnie irytację, że już dał się wciągnąć w tę opowieść. Jeśli Aga do niego przyszła, musiała mieć ważny powód. Nie streściłaby mu siedemnastu lat swojego życia ot tak, dla rozrywki. Zwłaszcza że przecież dawniej, przed ich rozstaniem, również wydarzyły się rzeczy, których nie dawało się streścić i których się z pewnością nadal do końca nie rozumiało. Za tym dziennikiem coś się kryło.

Odgarnęła włosy za ucho, bardzo ostrożnie, niezgrabnym ­gestem, który nie miał w sobie nic z kokieterii.

– Miesiąc temu po raz pierwszy od siedemnastu lat opuściłam Kretę – powiedziała cicho. – Mieszkałam tam przez cały ten czas. I to właśnie tam trafiły do mnie oba dzienniki, i teraz chciałabym…

– Dlaczego uważasz, że powinienem cię wysłuchać?

Nie odpowiedziała. Milczała przez dłuższą chwilę, a on przyglądał jej się uważnie. Na twarzy Agi pojawił się dziwny grymas, którego nie potrafił zinterpretować. Nie rozpoznawał już tak dobrze jej mimiki, choć przed kilkunastoma laty zawsze wiedział dokładnie, w jakim była nastroju. Teraz z każdą sekundą rejestrował nowe szczegóły, ale nie rozumiał ich znaczenia.

Dopił kawę i skupił się ponownie na treści tajemniczych notatek. Nie mógł uwierzyć, że trafiło mu się coś takiego. Dziennik spisany na Spinalondze, wyspie w pobliżu Krety, dawnej twierdzy weneckiej. Spinalondze, która w pierwszej połowie dwudziestego wieku była greckim leprozorium. Dla jednych chorych dożywotnim więzieniem, dla innych ziemią obiecaną, witaną z ulgą po latach upokorzenia, cierpienia i odrzucenia. Mirek dobrze to miejsce pamiętał. Wciąż miał przed oczami stromy skalisty brzeg, małe kamienne domy, spośród których wiele obróciło się już w ruinę, gruby wenecki mur, pozostałości warowni, wieżyczki strażnicze, cmentarz, kościół i kanciastą bryłę szpitala. Wiedział, że teraz do wyspy kilka razy dziennie przybijają łodzie z turystami na pokładzie, że w pobliżu przystani jest tawerna, a jeśli ktoś ma ochotę pozwiedzać, musi kupić bilet. Kiedyś było zupełnie inaczej. Siedemnaście lat temu na Spinalongę przywiózł ich miejscowy rybak, zapłacili mu co łaska, a później na wiele godzin zostali zupełnie sami. Chodzili z Agą pustymi uliczkami wymarłego miasteczka, ostrożnie stawiali kroki i przyglądali się stropom w obawie, by coś nie spadło im na głowę. Ściany budynków chwiały się niebezpiecznie, w oknach już dawno nie było szyb, a drewniane okiennice kołysały się na wietrze. Skały i kamienne fundamenty w palącym lipcowym słońcu przybierały barwę sepii, niemal nierzeczywistą, jak na starej fotografii. Cała tamta chwila wydawała się nierzeczywista. Mirek myślał o ludziach, którzy mieszkali na Spinalondze i stworzyli tam sobie namiastkę normalności. Mityczny, demonizowany przez wieki trąd nie każdemu odebrał wolę życia. Wszystko działo się tak niedawno, a jednocześnie jakby w innym świecie. Spinalonga zrobiła na Mirku ogromne wrażenie. Wracali tam z Agą kilkakrotnie, bez celu, po prostu pomilczeć. Żadne inne miejsce nie nadawało się do tego lepiej niż wyspa ciszy.

Teraz miał przed sobą fotografie zapisków, które sporządził jeden z mieszkańców Spinalongi. Thimios Demetriou. Trędowaty. Czym była dla niego wyspa? Więzieniem czy ziemią obiecaną? I co właściwie usiłował utrwalić?

Mirek powiększył jedno ze zdjęć. Musiał się skupić na treści.

Cytat z Biblii. „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł” (1 Kor 10,12). Podejrzenie autora zapisków co do tego, że pewna dziewczyna, którą przewieziono na Spinalongę, wcale nie odebrała sobie życia z powodu choroby, jak powszechnie sądzono. A zatem dlaczego to zrobiła? I z jakiego powodu Thimios uznał, że to ważne? Notatki sporządzono w trzydziestym szóstym, a więc prawie dwie dekady przed wynalezieniem skutecznego leku na trąd. Ktoś, kto płynął wtedy na Spinalongę, nie spodziewał się z niej wrócić. Ludzie mieli tam swoje problemy, cierpieli. Dlaczego coś miałoby ich sytuację jeszcze bardziej komplikować? A jednak podejrzenia autora dziennika nie pozostawiały wątpliwości. Mirek przeczytał jedynie krótkie fragmenty. Domyślał się, że całość prezentowała dużo bogatszą treść.

Co tak naprawdę wydarzyło się na wyspie? I kim była dziewczyna, która najprawdopodobniej połknęła kapsułkę z cyjankiem? Zmarła już pierwszego dnia swojego pobytu w leprozorium. Czy ktoś cokolwiek o niej wiedział? A może właśnie o to chodziło? By z nikim nie zdążyła zawrzeć bliższej znajomości? Może kogoś się bała.

Mirek zwrócił uwagę na charakter pisma autora dziennika i staranny dobór słów. Musiał to być człowiek dobrze wykształcony, o wysokiej kulturze osobistej i respektujący konwenanse, bo nawet w tak intymnej formie jak pamiętnik trzymał się zasad, unikał kolokwializmów, nikogo nie obrażał, a o swoich podejrzeniach pisał zachowawczo. Jak gdyby bał się sformułować oskarżenie wprost. Zabezpieczał się na wypadek, gdyby ktoś przechwycił jego zapiski? Musiało istnieć takie ryzyko. Poza tym pisał o ludziach, którzy go otaczali, a na wyspie wszyscy się przecież znali. Nikt nie mógł stamtąd tak po prostu wyjechać. Należało żyć w zgodzie, nie wchodzić w konflikty, nie czynić swojego życia cięższym, niż było. Wspierać się nawzajem w cierpieniu, budować więzi. Nie skazywać się na jeszcze głębszą izolację.

Czy z tych zapisków można było wywnioskować coś więcej? I przede wszystkim – jak kończyła się ta historia?

– Sposób, w jaki mówisz teraz o autorze… o Thimiosie – odezwała się Aga. – Wiedziałam, że już na podstawie fragmentów zbudujesz sobie jego obraz. Usiłowałam myśleć tak jak ty, ale to oczywiście niemożliwe. W każdym razie już zwróciłeś uwagę na charakter pisma i wypowiedzi, dobór słów i tak dalej. Interesuje cię ten człowiek. Bo ciebie zawsze interesował przede wszystkim człowiek. I dlatego zastanawiasz się, czy przeżył, co się z nim stało i jak kończy się dziennik. Nawet jeśli dotąd przeczytałeś zaledwie kilka akapitów. Prawda?

Zaskoczyła go znowu, miał nadzieję, że już ostatni raz tego dnia. Zwłaszcza tym jednym konkretnym zdaniem. „Ciebie zawsze interesował przede wszystkim człowiek”. Była wciąż spięta, ale wypowiedziała je prawie bez emocji, jak gdyby stwierdziła fakt. Rzeczywiście, Mirka interesował przede wszystkim człowiek. Mechanizmy ludzkiego myślenia, emocje, odruchy, schematy funkcjonowania w społeczeństwie i… pamięć. Kiedy zgłębiał zagadki przeszłości, również to człowiek był dla niego najważniejszy – nie przedmioty, nie pamiątki, nie bezładna ludzka masa, nie panoramy i globalne mechanizmy, ale jednostka. To, że nigdy nie potrafił jej do końca zrozumieć. Tajemnice go zajmowały – rzeczy ­niemożliwe do udowodnienia i oparte na domysłach.

– Prawda – przyznał po chwili.

– Właśnie. I docieramy do sedna. Otóż ten dziennik nie ma zakończenia.

– Słucham? Autor w pewnym momencie przestał pisać?

Jung był rozczarowany, ale wiedział, że wiele pamiętników spotkał podobny los. Zwłaszcza jeśli autorzy nigdy nie zamierzali ich publikować. W pewnym momencie po prostu porzucali pisanie powodowani brakiem chęci, czasu, motywacji. Mirek miał jednak nadzieję, że w tym wypadku będzie inaczej, i teraz czuł zawód.

– No właśnie tu jest problem… – zaczęła powoli Aga i zawiesiła głos.

– Sprawa się wyjaśniła i nasz autor porzucił śledztwo?

– Nie porzucił. Węszył i węszył, aż wreszcie popadł w jakąś obsesję. Dziennik po prostu się urywa. W najciekawszym momencie.

– Żartujesz?

Aga pokręciła głową. Milczeli przez chwilę i Jung miał wrażenie, że znowu jakimś cudem znaleźli się razem na Spinalondze. Nie widział tej dziewczyny od siedemnastu lat, w pewnym momencie potraktowała go w możliwie najgorszy sposób, a teraz ot tak, przyjechała i z miejsca przeszła do rzeczy. Musiała mieć pewność, że on od razu wsiąknie w tę historię. Bo przecież tak było. Mimowolnie analizował od początku wszystko, czego dowiedział się podczas tej rozmowy. I jednocześnie zastanawiał, jaki jest prawdziwy cel wizyty Agi. Ten, którego jeszcze mu nie wyjawiła.

– To ważne, abyś mnie wysłuchał.

– Ważne? Dla kogo? Dla ciebie czy dla mnie?

Skrzywiła się. Mirek oczywiście wiedział już, że miała na swoim koncie jakieś przykre doświadczenia, ale historia dziennika interesowała go w tej chwili bardziej niż losy Agi Rydarowskiej i tylko czekał, aż zacznie z tego powodu odczuwać wyrzuty sumienia. Tak się działo zawsze, ilekroć dopadały go emocje, na które nie chciał sobie pozwolić.

– Wzięłaś ze sobą dziennik? I ten drugi brulion? Masz je tutaj?

– Nie. Zostawiłam na Krecie.

– Zostawiłaś na Krecie? – powtórzył powoli w osłupieniu. – Wybacz, ale nie rozumiem.

Mirek odchylił się na oparcie krzesła i mocno ucisnął skronie. Pastylka popita kawą nie ukoiła bólu. Czuł teraz kłucie pod powiekami i sztywność w okolicy szczęki. Chciał jej odmówić. Powiedzieć, żeby poszła sobie w cholerę i zostawiła go w spokoju. Wiedział jednak, że tego nie zrobi. I był wściekły z powodu własnej bezsensownej bezradności. W myślach obracał to słowo – bezradność – a tak naprawdę chodziło o słabość. Jego słabość, którą Aga umiała wykorzystać. Jakimś cudem wiedziała, że pod pewnymi względami wcale się nie zmienił. I słuchała jego internetowych opowieści, z pewnością przeanalizowała je dokładnie, zwracając uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Rozpracowała tropy i nawiązania, rozłożyła na czynniki pierwsze każdy powracający motyw, aż wreszcie dotarła do tego, co najważniejsze. Do pasji i obsesji, którym Mirek oddawał się z taką lubością. Do wątków związanych z ciemną stroną ludzkiej natury i siłą pamięci – ożywczą i niszczącą. Kłamała. Umiała patrzeć tak jak on. Umiała nawet patrzeć o wiele wnikliwiej.

– Daj mi trzy tygodnie – mruknął, wpychając sobie do ust jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową.

– Trzy…?

– Teraz mam sesję egzaminacyjną. Wróć do domu. ­Gdziekolwiek teraz mieszkasz.

– W Eloundzie. W domku, który…

– Wróć więc do Eloundy. A ja tam do ciebie przyjadę – uciął.

– Za trzy tygodnie? – upewniła się.

– Przecież to niedługo, prawda?

Nie odpowiedziała, ale miał wrażenie, że chciała się z nim nie zgodzić.

***

Obok kubka z czarną kawą położył listek tabletek przeciwbólowych. Swojski widok, doskonale wyćwiczony zestaw ruchów. Nic nowego. Na kubku napis: Be awesome – every day. Zapach kawy przyjemnie drażniący zmysł powonienia. Gorzki smak na języku, ciepło w gardle. Białe opływowe pastylki. Nie, jeszcze ich nie potrzebował. Z lewej strony czaszki czuł jedynie słabe pulsowanie i równie znajomy, jak wszystko tego poranka, ucisk w okolicy oczodołu. Po chwili wahania sięgnął po listek i wrzucił go z powrotem do szuflady. Uznał, że równie dobrze może to być pierwszy dzień całkiem nowego życia bez leków przeciwbólowych. I z Agą, która znowu była kimś więcej niż tylko dziewczyną z przeszłości. Imieniem, na które reagował lekkim wzdrygnięciem, ale potrafił je wymówić bez złości i żalu. Przed laty była jego Agą, kimś, kogo dobrze znał. Teraz – Agą, której nie umiał się pozbyć i której obecność w swoim życiu musiał na powrót zaakceptować. Nawet jeśli zupełnie nic już dla niego nie znaczyła. Wróciła do Eloundy i w tej chwili budzi się pewnie w swoim domu, a z okien prawdopodobnie widać przynajmniej skrawek morza. Słyszy krzyczące cykady, czuje zapach powoli ogrzewanej słońcem ziemi. Mirka ogarnęła nagle dziwna tęsknota. Nie za dziewczyną jednak, lecz za miejscem.

Dopił kawę, zarzucił plecak na ramię i wyszedł z domu. Postanowił wydłużyć sobie drogę do pracy i pojechać na uczelnię autobusem. Idąc na przystanek, zauważył gumę przyklejoną do płotu sąsiadki, karton po soku pomarańczowym rozjechany przez samochody, czerwoną wstążeczkę przywiązaną do dziecięcego wózka, dwa zagniecenia na spódnicy kobiety, którą mijał, i wreszcie – dwanaście kolczyków w uchu dziewczyny również czekającej na autobus. Dokładnie dwanaście małych srebrnych kółeczek. Widział też oczywiście inne szczegóły. To, że dziewczyna miała lekkie zasinienie wokół oka, grubą warstwę pudru na twarzy, rozcięcie na wardze zamaskowane czerwoną pomadką i poziomą bliznę na ramieniu, z którego na sekundę zsunął się rozpinany sweter. Sweter. A przecież było gorąco. Zapowiadał się upalny dzień. Sweter dziewczyny miał maleńką plamkę przy ściągaczu, pozłacane guziczki, rozciągnięty dekolt i wzorek w kształcie węża na lewej piersi. Mirek obserwował ją tak, jak gdyby wcale nie stał tuż obok. Widział, jak dziewczyna sięga do torby i wyjmuje z niej lusterko, przegląda się, zwraca szczególną uwagę na oko i wargę, sprawdza, czy makijaż się dobrze trzyma, i skutecznie ukrywa to, co należy ukryć. Wrzuca lusterko, zamyka torbę. Drżą jej dłonie. Ogryza paznokcie. Kąciki warg ma opuszczone, oczy zaczerwienione. Kiedy nie ogryza paznokci, skubie włosy. Przestępuje z nogi na nogę, tupie, przechadza się w tę i we w tę. Potem znowu torba, lusterko, makijaż, oko, warga. Nie, żadnej z tych czynności nie wykonuje demonstracyjnie. Wręcz przeciwnie. Są to mikroruchy. Zwłaszcza drżenie dłoni. Makijaż ma naprawdę staranny, spisała się. Oprócz Mirka na przystanku nikt nie zwraca na nią uwagi. Przyjeżdża autobus. Nie ten, na który on czeka. Ale dziewczyna wskakuje do środka. Czy teraz jest dalej od swojego oprawcy, czy może właśnie do niego jedzie?

Spostrzegawczość. Doskonała, niemal fotograficzna pamięć. Przymus, by wszystko analizować, by czytać w każdym człowieku jak w otwartej księdze. Talent do języków, zwłaszcza klasycznych. Łacina. Greka. Dary natury. Taki właśnie był, odkąd pamiętał i odkąd zyskał umiejętność, by przyglądać się także samemu sobie. Przeczytał tę dziewczynę jak książkę, którą otwiera się na dowolnej stronie i od razu wiadomo, o co chodzi. Obawiał się też, że przeczytał również Agę, kiedy siedzieli naprzeciwko siebie w kawiarni. Przeanalizował opowieść o niej, nawet jeśli wcale nie chciał poznać zakończenia. A przecież obiecał, że przyjedzie. Tak to właśnie zaplanowała, mieli dotrzeć do ostatniej strony razem. Tylko dlaczego?

Mirek wzdrygnął się i na chwilę mocno zacisnął powieki. Obiecał sobie, że nie będzie tego robił, nie będzie patrzył na ludzi w ten sposób. Czuł się jak pozbawiony skrupułów podglądacz. Wsiadł wreszcie do autobusu i postanowił pomyśleć raczej o pracy. Musiał dziś przeprowadzić dwa egzaminy i wpisać zaliczenia do indeksów. Wiedział, że studenci będą go chcieli później zabrać na piwo, ale zupełnie nie miał na to ochoty. Oczywiście się nie wykręci, choć perspektywa spędzenia wieczoru z puszką w dłoni w barze „Forma Płynna” nad Odrą, wśród chmary komarów, nie napawała ­optymizmem. Może był już na to za stary?

Większą ekscytację budziło w nim wspomnienie Spinalongi. Od dwóch tygodni obsesyjnie odtwarzał fragmenty dziennika, które pokazała mu Aga, ale nie zadawał sobie żadnych nowych pytań. Imię, które otruta dziewczyna przed śmiercią zapisała na świstku papieru, nic mu nie mówiło, a cytat z Biblii bez odpowiedniego kontekstu mógł interpretować jedynie ogólnie. „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł” (1 Kor 10,12). Czy była to jakaś przestroga? A może puenta. Podsumowanie czyichś postępków – postępków kogoś, kto myślał, że los już zawsze będzie mu sprzyjał. Mirek snuł domysły, ale brakowało mu podstaw, by zbudować sensowną teorię. Musiał czekać na kolejne odcinki tej historii, które podsunie mu Aga.

Do wyjazdu pozostał tydzień. Prawie wszystko już sobie przygotował.

***

Chmara komarów. Puszka w dłoni dawno zdążyła się ogrzać. Śmiechy, gwar rozmów, bełkot, zapach piwa. Głównie piwa, choć kawałek na lewo, w pobliżu toalet, czuło się też inne, których lepiej było nie analizować. Na szczęście w grupie ulokowanej tuż obok i zajmującej kilka hamaków znalazło się dwóch amatorów fajki i już po chwili otoczyła ich przyjemnie aromatyczna mgiełka.

Mirek od dłuższej chwili przyglądał się kolorowemu tłumowi zgromadzonemu w „Formie Płynnej”, jednym z modnych wrocławskich beach barów nad Odrą, które latem robiły solidną konkurencję pubom. Gwar rozmów zagłuszał muzykę, nad głowami zwisały girlandy małych lampek, gdzieniegdzie towarzystwo gromadziło się wokół sziszy, a chłopak z długimi włosami dzielnie pilnował tutejszej biblioteki – niewielkiej półki z książkami wypożyczanymi do poczytania przy piwie. Mirek dojrzał tam Annę Kareninę i zastanawiał się, jak można to czytać przy piwie. Niemniej doceniał. Uśmiechnął się nawet do chłopaka z długimi włosami i uznał, że ostatecznie, jeśli się bardzo znudzi, znajdzie ratunek w kartkowaniu Tołstoja.

Nieopodal zwolnił się hamak i Mirek postanowił go zająć. Odchylił głowę i przymknął oczy. Po chwili nad hamakiem przepłynął kolejny obłok tytoniowego dymu – tym razem o zapachu wiśni. Było miło. Nikt tu nie wyglądał na biednego studenta, któremu szkoda pieniędzy na kilka piw w lokalu i wychyla czteropak browara w jakiejś bramie, by nie wejść do pubu trzeźwym i by tam siedzieć przez pół nocy przy jednym kuflu. Kilkanaście lat temu on sam właśnie tak robił. A po sesji zamiast do baru szedł ze znajomymi na Wyspę Słodową, gdzie – póki nie zaczęło mu szumieć w głowie – zastanawiał się nad tym, kiedy wreszcie cała ich grupa zostanie przymknięta za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Siadywali nad Odrą jak banda hipisów czy innych sekciarzy i bynajmniej nie ukrywali, że konsumują napoje wyskokowe. Uznawali zawsze, że po pierwsze, „piękny wieczór, szkoda się kisić”, a po drugie, „po co przepłacać w knajpie, skoro w sklepie kupi się dwa razy taniej”. Pili więc tanie piwo i marne wino, rozmawiali, wygłupiali się, sikali w krzakach i dbali o to, by nikt nie skończył w rzece. Teraz, jak widać, bawiono się inaczej. W „Formie Płynnej” z trudem odróżniało się studentów od młodych pracowników wrocławskich korporacji. Mirek pomyślał o skoku cywilizacyjnym i szansach, jakie rysowały się przed dzisiejszymi dwudziestolatkami. O ofertach praktyk i staży, wyjazdów na zagraniczne uczelnie, o mnóstwie innych możliwości zdobycia doświadczenia zawodowego i zarobienia godziwych pieniędzy. Dawniej, u progu nowego tysiąclecia, do wyboru był głównie bar lub sklep, a i to nie zawsze.

Tego wieczoru Mirkowi było wszystko jedno. Nie czuł się dobrze we własnej skórze. Egzaminował dziś krócej niż zwykle, zadawał żenująco proste pytania, a co najgorsze – nikomu nie zadał „pytania pomocniczego”, które w rzeczywistości okazywało się często gwoździem do trumny. Na zajęciach mógł akceptować swobodną atmosferę, a po sesji pić ze studentami piwo w barach, ale z żelazną konsekwencją oczekiwał od nich jednego – że będą coś umieć. Nie tolerował najdrobniejszych błędów, wymagał znajomości nazwisk, dat, kontekstu historycznego i kulturowo-społecznego, symboli, tropów, motywów i treści tekstów na wyrywki. Bezwzględnie tępił intelektualną hochsztaplerkę. Nie cierpiał tych, którzy wykuwali na pamięć całe strony, a jednocześnie nie potrafili się zmusić do samodzielnego myślenia. Znęcał się nad nimi okrutnie, drążył temat, kruszył ich pewność siebie i wprowadzał w dysonans poznawczy. Uśmiechał się złośliwie za każdym razem, kiedy zadawał pytanie: „A co pan/pani o tym myśli?”, i widział oczy szeroko otwierające się ze zdumienia. Uważał, że dobrze wykształcony człowiek nie może się ograniczyć do wykuwania na pamięć cudzych teorii. Każdy ma swój filtr, przez który powinien przepuszczać informacje i doświadczenia. Nikt nie jest pozbawiony zdolności do wysnuwania własnych wniosków. Ludzkość nie może poprzestać na powtarzaniu, musi tworzyć i formułować. Studenci wiedzieli, że z „panem doktorem” nie ma żartów, ale uwielbiali go i tak. Dzisiaj jednak ich zaskoczył. Kiedy wystawił dziesiątą z rzędu piątkę, zmartwili się nawet, czy nie jest przypadkiem na coś chory.

Popijał kolejne piwo, kołysał się w hamaku, wpatrując się w połyskującą ponad głowami swoich studentów Odrę, i usiłował udawać, że wie, o czym właśnie toczy się rozmowa. Uczestnicy imprezy zaczynali się powoli wykruszać i on również zamierzał znaleźć jakiś pretekst, by się ulotnić. O dziwo, nic mu jednak nie przychodziło do głowy. Nadal zauważał wokół siebie nawet najdrobniejsze detale, ale alkohol przyjemnie przytępiał zmysły. Dźwięki stawały się przytłumione, a obrazy rozmyte. Mirek wiedział, że w to również nie należy uciekać. Kiedyś już próbował. Alkoholem się ogłupiał, a lekami uśmierzał ból głowy. Z tym pierwszym zdążył wyhamować, zanim było za późno, z tym ­drugim nie do końca.

Dopił piwo i odstawił butelkę na ziemię. Kolejni studenci podnosili się z leżaków, żegnali i odchodzili. Powietrze było ciepłe, gęste i coraz cięższe od intensywnych zapachów.

– Panie prof.?

Pan Marcin stał przed nim, chwiejąc się lekko. Z egzaminu dostał dzisiaj czwórkę. Mówił o Iliadzie i Odysei tak, jak gdyby w badaniach nad poematami nigdy nie podniesiono kwestii homeryckiej. Gładko prześliznął się nad interpolacjami i zmienił temat, lawirując wokół drewnianego konia, który – co Pan Marcin dobitnie podkreślił – w ogóle nie pojawia się w Iliadzie, a później, zapytany o inkoherencje i niezgodności, wreszcie zaniemówił. Mirek był już na siebie wystarczająco zły za odpuszczenie interpolacji na rzecz motywu drewnianego konia. Inkoherencji i niezgodności odpuścić nie zamierzał. Zadawał więc pytanie za pytaniem. Następnie zaczął drążyć związane z tekstami detale. Na koniec zapytał o epitety, którymi określa się bohaterów. Czy są adekwatne do każdej sytuacji, w jakiej pokazuje się postać, a przede wszystkim – czy w każdej sytuacji są konieczne. Pan Marcin odpowiedział, że owszem. Mirek przypomniał mu więc fragmenty, w których Achilles gra na lirze lub po prostu leży, a mimo to zwany jest uparcie „szybkonogim”, okręty zaś „szybkimi”, choć nie pływają po żadnych wodach – wyciągnięte na nabrzeże, stoją w piachu od dekady. Pan Marcin czerwienił się i bladł na przemian. Kiedy Mirek umilkł, chłopak dodał tylko, że Iliada nie jest, jak chciał Fénelon de Salinac, dziełem doskonale spójnym, lecz raczej widać w nim niedociągnięcia i fastrygi. Stąd czwórka – za tę nędzną próbę ratowania sytuacji. Powinna być trója. Mirek postawiłby ją, gdyby był sobą.

– Panie prof., przepraszam za te inkoherencje i interpolacje. Proszę mi również wybaczyć drewnianego konia, dzięki któremu Hellenowie zdobyli Ilion. Nie popisałem się. Jestem naprawdę wdzięczny za ocenę.

Mirek parsknął śmiechem. Za plecami Pana Marcina wyrosła postać krzepkiego młodzieńca z długą brodą.

– On tak zawsze. Po pijaku wysławia się kwieciście, bo próbuje udawać, że jest trzeźwy. Chodź, stary. Tylko mi nie rzygaj na buty jak ostatnio. Idzie pan z nami, panie doktorze? Usiądziemy gdzieś przy stoliku w jakimś miejscu bez komarów.

– Nie, będę się już zbierał.

– Szkoda, chciałem jeszcze podpytać o nagrania. Może innym razem. Dobranoc!

– Dobranoc.

Brodaty złapał za łokieć Pana Marcina tworzącego właśnie długą i kunsztowną wypowiedź na temat Safony, w rzeczywistości zwanej po eolsku Psapfo. Brodaty przewrócił oczami i pociągnął kolegę w stronę wyjścia. Mirek patrzył jeszcze przez chwilę za nimi, po czym przeniósł wzrok na wody Odry, w których odbijała się imponująca bryła wieży ciśnień. Lubił to miejsce. Kiedyś przychodził tutaj z Agą, uczyli się, odpoczywali po sesji, rozmawiali lub milczeli, czytali książki, słuchali muzyki. Pogryzali świeże bułki, które kupowali zawsze w Hali Targowej, a później – jeszcze ciepłe – nieśli aż tutaj, choć zazwyczaj byli bardzo głodni i mieli ochotę zjeść je po drodze. Nie przygotowywało się wtedy lunch boxów, nie chodziło na sushi czy curry z tofu. W tym miejscu nie było żadnej „Formy Płynnej”, tylko niezagospodarowane wybrzeże i jakaś mała knajpka, w której przesiadywali studenci politechniki. Mirek i Aga wyobrażali sobie przyszłość, siebie za pięć, dziesięć i piętnaście lat. Ich wyobrażenia nigdy nie pokryły się z rzeczywistością.

***

Wrócił do domu, zaparzył mocną kawę i mimo delikatnego pulsowania w czaszce nie spojrzał na szufladę, w której schował tabletki przeciwbólowe. Przygotował sobie kanapkę z humusem i posypał ją grubą warstwą rukoli. Wreszcie mógł zrobić to, na co miał ochotę przez cały dzień. Chwycił telefon i po raz setny przejrzał zdjęcia zapisków Thimiosa, które przesłała mu Aga. Oczywiście znał już na pamięć każdy szczegół.

Przeniósł się ponownie na Spinalongę.

Dziewczyna przywiozła ze sobą cyjanek i sama odebrała sobie życie. W jakiś sposób go zdobyła, to były przecież lata trzydzieste, trutkę na szczury kupowało się w zwykłej aptece i w co drugim domu trzymano arszenik albo strychninę. W powieściach detektywistycznych z dawnych lat cyjanek występuje nagminnie, za jego pomocą dokonują zbrodni wytrawni przestępcy, ale i zwykłe gospodynie domowe. Dziewczyna ze Spinalongi również mogła go zdobyć jeszcze w dawnym świecie, kiedy była sobą, należała do rzeczywistości, którą dobrze znała. Kupiła cyjanek, bo z dnia na dzień kazano jej ten świat opuścić, została wyrzucona poza nawias społeczeństwa, uznana za zbędną. System mógł funkcjonować bez niej, nie była nikomu potrzebna. Wystarczyła diagnoza, by wszystko się zmieniło. Kilka słów, medyczny termin, opis objawów i prognoza na przyszłość. Przyszłość, o której z pewnością nie umiała myśleć bez lęku. Być może po wizycie u lekarza zamknęła się w swoim pokoju i długo patrzyła w lustro. Może dotykała skóry, może miała już wyraźnie widoczne pierwsze zmiany i zastanawiała się, co będzie dalej, czym się stanie, ile życia jej jeszcze zostało i jak będzie wyglądała jej śmierć. „Piękna samobójczyni”. Tak ją określił Thimios, autor pamiętnika. Ludzie na wyspie odbierali sobie życie często wtedy, kiedy mogli jeszcze bez obaw patrzeć w lustro. Kiedy nie bali się widoku własnej twarzy. Dziewczyna nie była pierwsza.

Taka wersja wszystkim wydawała się z pewnością do przyjęcia, szczegóły do siebie pasowały. O ile Jung zdążył się zorientować, autor dziennika miał rację. Dziewczyna była obca, nikogo nie zdążyła poznać, po kilku godzinach od pojawienia się na ­Spinalondze zażyła truciznę i wkrótce zmarła.

Spinalonga to wyspa trędowatych. Ludzie pojawiają się tam ze świadomością ostateczności, z wyrokiem śmierci. Wiedzą, jakie objawy wywoła choroba, co się stanie z ich ciałem. Zdają sobie sprawę, że nigdy już nie zobaczą swoich bliskich. Prawie do nikogo na początku nie dociera, że na Spinalondze można godnie przeżyć te lata, jakie jeszcze pozostały. Każdy, kto stawia tam stopę po raz pierwszy, doświadcza poczucia klęski i traci nadzieję. Owszem, dziewczyna mogła przypłynąć na wyspę już z zamiarem odebrania sobie życia, z gotowym planem, zaopatrzona w cyjanek. Zadbała o to, by zostać sama w swoim nowym domu. Chciała, by wszystko się skończyło.

Mirek usadowił się wygodniej na kanapie i przymknął oczy. Wiedział, że chodziło o coś więcej, o informacje, które w oszczędny sposób zapisał w swoim dzienniku Thimios. O z pozoru nieistotne szczegóły niedające mu spokoju. Dlaczego autor dziennika tak bardzo zainteresował się śmiercią dziewczyny? Dlaczego zaczął węszyć? I jakim sposobem Aga weszła w posiadanie tych zapisków?

Wróciła do Eloundy, zgodnie z jego prośbą. Zaufała mu. Przesłała jedynie swój adres i napisała, że czeka. Wiedział, dlaczego wtedy zamierzała się z nim nie zgodzić. Powiedział, że trzy tygodnie to mało, a ona zastygła w bezruchu, po czym powoli pokiwała głową. Na przekór sobie. Z czymś na kształt rezygnacji. Mirek przeanalizował jej mimikę i ruchy. Wiedział, że dla niej trzy tygodnie to długo, a jednak słowem nie wspomniał na ten temat. Miał ochotę zadać parę pytań, nawiązać do spraw osobistych, intymnych, ale spowodowałoby to natychmiastową zmianę w ich relacji. Nie chciał przekraczać pewnych granic. Na ponowną zażyłość z Agą nie było już w jego życiu miejsca. Nie po tym, co stało się piętnaście lat temu właśnie na Krecie, w Heraklionie. Miał wrażenie, że tamten moment na lotnisku jest jak oglądany wciąż od nowa stary film. Klatka po klatce, sekwencja po sekwencji, dialog po dialogu, spojrzenie po spojrzeniu. Starał się zapomnieć, ale zdołał tylko przestać czuć. Dlatego teraz raczej myślał o okolicznościach, w jakich Aga się do niego zwróciła, niż doświadczał emocji. Raczej projektował przyszłość, usiłując opracować plan. Gdyby nie wnioski, do których doszedł, obserwując Agę, nigdy by się na to wszystko nie zgodził. Nie wiedział, czy podjął właściwą decyzję. Musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, by się nad tym nie zastanawiać.

Odłożył telefon, dopił kawę, otworzył laptop i błyskawicznie wyszukał folder ze starymi zdjęciami z Krety. Po chwili patrzył na swoją własną twarz młodszą o siedemnaście lat. Źle wtedy wyglądał, zbyt chłopięco, nie jak mężczyzna. Nosił brzydkie dżinsowe szorty i rozpadające się trampki. Za to Aga była piękna. Kwitnąca, zdrowa, o wysportowanej sylwetce. Prawą dłonią przytrzymywała słomkowy kapelusz, a lewą wskazywała zatokę Mirabello. Ciekawe, czy ona także miała jeszcze te zdjęcia. Ciekawe, czy wtedy naprawdę pozbierała się już po tym, co spotkało jej matkę. Mówiła, że tak. Tak też wyglądała. Teraz jednak Mirek miał co do tego wątpliwości. Może dlatego uznała, że ich związek kiepsko rokuje. Chyba mylił się co do samego siebie i tak naprawdę każdego człowieka umiał przeczytać jak otwartą księgę, tylko nie ją.

***

Śniadanie. Kawa, kanapki z żółtym serem. Oczywiście rukola, uwielbiał ją. I pomidor. Nie taki, jak te, które kilkanaście lat temu jadł na Krecie, bo z tymi absolutnie żadne nie mogły się równać. Wciąż pamiętał ich intensywną czerwoną barwę, połys-kującą skórkę, soczysty miąższ. Dojrzewały w słońcu, nasycały się zapachami ziół i ziemi, zawierały w sobie po odrobinie wszystkich smaków wyspy. Kroili je na czworo, posypywali grubo zmieloną solą i patrzyli, jak kryształki rozpuszczają się na owocach. Do tego chleb z oliwą z oliwek. Idealne śniadanie lub idealna kolacja, w zależności od nastroju. Do śniadania czarna kawa, do kolacji niedrogie miejscowe wino, kieliszek raki lub ouzo. On sam nie cierpiał ouzo, ale Aga piła je duszkiem i nawet się nie krzywiła. Ciekawe, czy tak jej zostało do dziś.

Nagle znowu poczuł to wszystko. Smak słodkich pomidorów z kryształkami soli, nasiąknięty oliwą świeży chleb, kwaśnawe wino, lekko cierpką raki i anyżowe ouzo. Mógłby zamknąć oczy i odtworzyć wiele innych smaków: ryżu ze szpinakiem i sokiem z cytryny, omleta ze szparagami i fetą, pieczonych ziemniaków z oregano, dyni zapiekanej w cieście filo. Mógłby poczuć zapach czosnku, od którego oczy zachodzą łzami. Mógłby usłyszeć muzykę z Greka Zorby, do której tańczyli na plaży, mógłby poczuć rozgrzane kamyki pod stopami, tak jak czuł je zawsze wtedy, gdy zrzucał buty i biegł do wody. Tak jak uczył się ich ostrych, nieprzyjaznych i kaleczących skórę krawędzi, zapominając o piaszczystych nadbałtyckich plażach, które – choć piękne – nigdy nie były mu tak bliskie jak w większości skaliste i niebezpieczne wybrzeże Krety. Zatęsknił za wyspą i za innym czasem w swoim życiu. Thimios miał rację, że szczęście raczej się wspomina, niż przeżywa na bieżąco.

Starał się skupić na czekających go obowiązkach. Uczelnia, ostatni egzamin. Publikacja filmu o Niobe i bogini Leto. Może jakaś pizza i piwo z chłopakami, bez których niczego by nie nagrał ani nie zmontował, bo wszystkiego go krok po kroku nauczyli