Tylko oddech - Magdalena Knedler - ebook + książka

Tylko oddech ebook

Magdalena Knedler

4,0

Opis

Pięć dni, trzy kobiety, dwóch mężczyzn. Jedno spojrzenie i kilka sekund decydujących o śmierci!

Choć Ninę i Izę dzieli duża różnica wieku, między tymi dwiema siostrami wytworzyła się szczególnie mocna więź. W niedalekiej przeszłości zdarzył się bowiem wypadek, który zostawił w ich psychice głębokie blizny i sprowokował pytania, na które do dziś żadna z nich nie poznała szczerej odpowiedzi. Aby spróbować je odnaleźć, kobiety ruszają razem w podróż przez Mazury, Mazowsze i Półwysep Helski. Ta wyprawa będzie niczym katharsis – rzuci nowe światło na ich przeszłość i pomoże spojrzeć z innej perspektywy na bolesne wydarzenia sprzed dwóch lat.
Ale czy prawda, którą odkryją, pozwoli im w końcu odnaleźć spokój ducha i wyzwolić się od ciężaru przytłaczających wspomnień, żalu i wyrzutów sumienia?

"Magdalena Knedler po raz kolejny przedstawia codzienne dramaty w niecodzienny sposób. Tylko oddech to niezwykle przekonujący scenariusz o odkrywaniu rodzinnych tajemnic, o odpowiedzialności za własne decyzje i wreszcie o najważniejszym z uczuć, które tak trudno jednoznacznie zdefiniować. Ta historia poraża swoją realnością." - Miłka Kołakowska, www.mozaikaliteracka.pl

"Magdalena Knedler to specjalistka od targania emocjami czytelnika w sposób niezwykle inteligentny. Jej bohaterowie zawsze mają do powiedzenia dużo mądrych rzeczy, a argumenty, jakimi się posługują, wynoszą czytelnika na nowy poziom znaczenia tekstu. Miłego balansowania na krawędzi!" - Joanna Hilińska, www.subiektywnikliteracki.blogspot.com

"Tylko oddech to mocna opowieść o prawdzie, która wyzwala, o tajemnicy, która próbuje sama wyjść na światło dzienne, o miłości, zdradzie... Zresztą, sprawdźcie sami – tylko nie zapomnijcie o oddychaniu podczas lektury!" - Przemysław Garczyński, 3telnik.pl

"Magdalena Knedler po raz kolejny zabiera nas w podróż po meandrach ludzkiej psychiki i wrażliwości. To powieść pełna literackiego oddechu. Dajcie się jej uwieść." - Katarzyna Denisiuk, naczytniku.blogspot.com


"Tylko oddech to książka tysiąca pytań, wątpliwości oraz dramatycznych dylematów. I to tych najbardziej niewygodnych – drażniących sumienie, kłujących prosto w serce. Genialna Knedler napisała kolejną wielką powieść!" - Kinga Młynarska, szuflada.net

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (62 oceny)
23
21
12
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DZIEŃ I

Balkon

Ernest siedzi w fotelu na balkonie. Przygląda się wróblom, które odfruwają, kiedy słychać nadjeżdżający pociąg. Nina myśli, że to zabawne, do jakiego stopnia przestały im przeszkadzać pociągi. Wcześniej przeszkadzały bardzo, choć przecież wiedzieli, na co się piszą. „Mieszkanie ładne, duże, tylko ten nasyp. Musisz mieć świadomość, że tamtędy zawsze będą jeździły pociągi”. Wszyscy to powtarzali, a najczęściej – jej ojciec. Człowiek z centrum, przeżarty na wskroś dźwiękami miasta. Nie reagował na tramwaje, samochody, plenerowe imprezy i pijanych imprezowiczów, którzy w weekendy o czwartej nad ranem prowadzili pod jego oknami dysputy filozoficzne o tym, że „życie jest do dupy”, śpiewali, wymiotowali, a nawet całowali się i obściskiwali. Coś za coś. Centrum to centrum. Blisko do Rynku, na Ostrów Tumski i Wzgórze Partyzantów. Ojciec niczego innego do szczęścia nie potrzebował, jeśli miał swoją kawę w termosie i szeleszczącą gazetę, którą mógł czytać w plenerze. „A ty, Ninuś? Nie dość, że wyniosłaś się na Robotniczą, to jeszcze mieszkasz koło nasypu” – mawiał takim tonem, jak gdyby to był koniec świata, w dodatku ulokowany nie w pobliżu dworca kolejowego, ale co najmniej więzienia o zaostrzonym rygorze. Ninie wydaje się, że ojciec w ogóle nie zna Wrocławia, poza kilkoma miejscami, które odwiedza regularnie.

Co do nasypu jednak miał rację – długo nie mogli się przyzwyczaić. Ani ona, ani Ernest, ani nawet Janka, która wiecznie nosiła na uszach wielkie słuchawki. Dopiero dwa lata temu przestali zwracać uwagę na pociągi. Janka ma piętnaście lat i stara się jak najdłużej przebywać poza domem, a teraz wyjechała na obóz letni i na pewno czuje ulgę. Obiecała przysłać SMS-a, kiedy już dotrą na miejsce, ale Nina wie, że sama będzie musiała do niej napisać. Córka zapomni. Zawsze zapomina.

Ernest wychodzi z domu rzadko i tylko wieczorami. Bardzo polubił balkon. Pije na nim codziennie kawę, je chleb z masłem i połyka dwie pastylki przeciwbólowe, a później zabiera się do pracy. Nina – również codziennie – obserwuje sekwencję tych czynności, zanim sama wyjdzie do przychodni. Myśli, że mogło być gorzej. Ernest ma przynajmniej jakieś zajęcie, robi strony internetowe, dobrze mu idzie. Może pracować zdalnie, z nikim nie musi rozmawiać, chodzić na imprezy firmowe, omawiać swoich spraw z szefem i zespołem, dostosowywać się do ogólnie panujących reguł. Wcześniej to lubił, ale teraz wszystko wygląda inaczej. Nina wpatruje się w tył jego głowy, w krótko ścięte, ciemne włosy, w których znika biegnący od skroni gruby szew. Przymyka oczy. Tkwi teraz zamknięta w pędzącym samochodzie i widzi dwie głowy. Głowę Ernesta przed sobą i głowę Szymona, który siedzi na fotelu pasażera. Szymon odwraca się na moment i zerka na nią, to tylko jednosekundowa wymiana spojrzeń, ale ważna, bo ostatnia. Z naprzeciwka nadjeżdża inny pojazd.

Nina wzdryga się i otwiera oczy. Pociąg przejeżdża, na balkonie znowu pojawiają się wróble, które skaczą po uschniętych pelargoniach. Nina wie, że już za chwilę z nerwów zdrętwieją jej ręce, ale postanawia trwać przy swojej decyzji. Zdecydowanym krokiem wychodzi na balkon i pod stopami czuje rozgrzane od słońca kafle. Ernest nie podnosi na nią wzroku.

– Janka wraca dopiero za dwa tygodnie – mówi Nina, siadając na drugim fotelu. Wiklina trzeszczy. – Wzięłam urlop, siedem dni. Pojadę do mamy.

Ernest stawia kubek z kawą na parapecie.

– Do mamy – powtarza. – Iza nadal tam jest?

– Przecież wiesz.

– Skąd mam wiedzieć? Nic mi nie mówisz.

– Ani ty mnie. A jednak, jeśli chodzi o Izkę, powiedziałabym ci, gdyby coś się zmieniło.

– Bo Izka to co innego, prawda? – pyta, uśmiechając się. Chyba kpiąco.

– Bo Izka to co innego – zgadza się Nina i na chwilę wystawia twarz do słońca. – Poradzisz sobie, prawda?

W gruncie rzeczy nie interesuje jej odpowiedź, bo przecież i tak już podjęła decyzję. Ciuchy zapakowała do małej torby, nie potrzebowała wiele, kilka bawełnianych koszulek, dżinsowe szorty, jakaś sukienka z krótkim rękawem, do tego kosmetyczka i ręcznik, sandały i kalosze, które zawsze przydawały się w lesie. Przygotowała się do wyjazdu w niecałą godzinę. Teraz widzi kpiący uśmiech Ernesta, który wciąż nie znika z jego twarzy, i myśli o tym, że wszystko mogłoby się tak po prostu skończyć, ale jakimś cudem się nie kończy. Dlaczego? Wie przecież. Oboje wiedzą.

– Chcesz jej powiedzieć, prawda? – odzywa się ponownie Ernest i spogląda na nią nagle. Jego wzrok jest świdrujący, natarczywy, ale Nina zdaje sobie sprawę z tego, że wyraża również strach. – To takie symboliczne. Minęły dwa lata od…

Urywa. Patrzą na siebie w milczeniu i Nina nie wie, czy go nienawidzi, czy raczej mu współczuje, ani też, co dokładnie on czuje do niej. Dwa lata temu również nie wiedziała, co ją bardziej zniszczy – rozpacz czy poczucie winy. Ernest był w tej samej sytuacji i dlatego uznała, że razem zniosą ją łatwiej. Poza tym chciała się nim zająć albo też miała dziwne wrażenie, że powinna. Teraz jednak nie jest przekonana. Nie była już od jakiegoś czasu, ale wczorajszego poranka, tuż po przebudzeniu, ta myśl stała się nie do zniesienia. Towarzyszyła jej przez cały dzień, noc, aż do dziś, kiedy o świcie odwiozła córkę na Dworzec Główny, gdzie miała zbiórkę przed wyjazdem na obóz. Janka pojechała w Tatry, będzie chodziła po górach, które kocha, i zastanawiała się nad sensem swojego piętnastoletniego życia, bo to właśnie ten wiek. Nina obserwuje córkę od dawna i szuka sposobu, by wejść w jej świat, a jednocześnie go sobą nadmiernie nie wypełnić. Jak dotąd niewypełnianie było znacznie łatwiejsze. Janka nie jest głupia i musi mieć świadomość, że z matką i ojcem nie należy rozmawiać o sensie życia, nie należy w ogóle poruszać takich kwestii. Całej trójce łatwiej po prostu istnieć osobno.

Ernest wciąż się Ninie przygląda, a ona powoli podnosi się z fotela. Myśl, że nie wie, co robić – tak ogólnie, nie tylko teraz – staje się nagle potężna. Bardziej już nie urośnie. I dlatego to jest właśnie ten moment, kiedy należy zrobić jakiś krok, w przód lub w tył, nieważne. Ale nie wolno stać w miejscu.

– Chcesz jej powiedzieć? – pyta znowu Ernest, ciszej.

– Nie wiem – odpowiada Nina, zgodnie z prawdą.

– Nie wiesz?

– Nie widziałam Izki od dwóch lat. Mama była u nas w tym czasie kilka razy, ale z nią też właściwie mało wtedy rozmawiałam. Ja… po prostu zobaczę, co będzie.

– Rozumiem – mówi Ernest i wreszcie odrywa od niej wzrok.

– Chyba nie. Podobnie jak ja nie rozumiem.

– Nino…

– Poradzisz sobie, prawda? – Znowu te same słowa, każda ich rozmowa prędzej czy później zatacza koło. – Masz receptę w szufladzie, w razie gdyby skończyły ci się tabletki. Ale powinno ich wystarczyć. Jeśli nie zwiększysz dawki. Ernest?

– Tak?

– Nie zwiększaj dawki.

Nie odpowiada. Nina wie, że Ernest tego nie zrobi, ale na wszelki wypadek go prosi, może nawet w jej głosie pobrzmiewa ostrzeżenie. Po prostu nie powinien pójść na łatwiznę. Tkwią w tym razem.

– Nie zwiększam.

– Ale nie możesz także odstawić leku. Choć powinieneś.

– Boli mnie głowa.

– Tak. Boli cię.

Nina odwraca się i idzie do sypialni, z której wynosi torbę podróżną. Nie pyta, czy może wziąć auto, bo Ernest od dwóch lat nie usiadł za kierownicą i pewnie już nigdy nie usiądzie. Ją też boli głowa, ale poradzi sobie z tym, wypije mocną kawę na stacji benzynowej, zje coś słodkiego, włączy jakąś spokojną muzykę. Nie będzie myślała o drodze, asfalcie, białych pasach. Po prostu spojrzy przed siebie, na pola i łąki, gdzieniegdzie kwitną jeszcze maki, może rzepak. Będzie pięknie. I będzie sama, wreszcie. Sama ze swoją niewiedzą, która uwiera, ale też okazuje się na swój sposób oczyszczająca.

Ernest stoi przy drzwiach. Jest zakłopotany i nagle budzi współczucie. Znika gdzieś jego hardość, oschłość i kpiący uśmiech.

– Pomóc ci z tą torbą?

– Dam radę.

– Odprowadzę cię do samochodu.

– Nie trzeba.

– Nina, przepraszam.

– Przepraszasz, bo nie chcesz, żebym opowiedziała o wszystkim Izie?

– Nie…

– Już mnie przepraszałeś. A może chodzi ci o to, co dzieje się teraz? Z tobą i z nami? Nie jestem ślepa, tak jak ty nie byłeś kiedyś. Bez obaw. Ja na pewno nie zrobiłabym tego, co ty – mówi Nina. – Nie zrobię – poprawia się.

– Poczekaj…

Nie słucha go już. Wie, że nie zamierza nic dodać, że jest zaskoczony tym, co właśnie powiedziała, ale przecież wszystko dało się przewidzieć. Mogłaby poczuć satysfakcję. Zachowuje się rozsądniej niż on. Reaguje na sytuację inaczej, jest lepszym, bardziej cywilizowanym człowiekiem, który potrafi powściągnąć złe emocje. Ale tak naprawdę wie, że dopiero teraz, po tym, co ich jednocześnie rozdzieliło i połączyło na zawsze, stać ją na chłód i dystans. Najgorsze już się stało. Żadne kłamstwo i żadna zdrada nie mogą tego zmienić.

Burza

Nina zaczyna coraz łatwiej akceptować fakt, że wielu rzeczy nie wie i nie jest pewna, co będzie dalej, ale przez chwilę pozwala sobie podumać nad dużym kubkiem kawy, którą zawsze kupuje na tej samej stacji i która za każdym razem smakuje inaczej. Teraz jest dobra, mocna i słodka, być może nieco za gorąca na lipcowy upał, ale stawia na nogi. Nina postanawia zagryźć ją deserem z McDonalda i kieruje się w stronę McDrive’a, a później parkuje blisko stacji, podkręca klimatyzację i spogląda na ciastka z brzoskwiniami. Ma do nich słabość. Uśmiecha się na myśl, że odjechała od domu niecały kilometr – gdy patrzy w bok, widzi nasyp i wiadukt, za którym stoi jej blok – a już poczuła się swobodniej. Wgryza się w ciastko i włącza arię z opery Wesele Figara, Voi che sapete w interpretacji Cecilii Bartoli. W domu nie słucha takiej muzyki, jeśli nie jest sama. Kiedyś próbowała zarazić nią rodzinę, ale Janka demonstracyjnie nakładała na uszy słuchawki, a Ernest przełączał kanał, kiedy tylko miał możliwość. A to właśnie z ariami wiązały się wspomnienia Niny z dzieciństwa.

Matka, przez wiele lat zatrudniona we wrocławskiej operze w pracowni krawieckiej, fascynowała się nie tylko strojami, które szyła, ale też samymi śpiewaczkami. I oczywiście repertuarem. Po pracy zawsze śpiewała podczas sprzątania, gotowania czy szycia, bo w domu również ciągle coś dziergała po kątach. Głos miała całkiem przyjemny, choć fałszowała i piszczała przy wyższych nutach. Nina śmiała się z niej, ale lubiła, kiedy matka wypełniała swoim śpiewem przestrzeń ich mieszkania na Włodkowica. Młodsza o dziesięć lat Iza cieszyła się jeszcze bardziej i również próbowała śpiewać, a ojciec – do bólu stereotypowy urzędnik w beżowych swetrach i spodniach w kant – po prostu tego nie komentował. Nie znał się na operze, na ubraniach ani na biżuterii z drutów i filcu, której projektowaniem matka zajęła się hobbystycznie, a później na szerszą skalę. Musiał codziennie pójść do pracy, kupić sobie gazetę, obejrzeć wiadomości, skomentować decyzję jakiegoś polityka, wypić dwie kawy i zjeść obiad z dwóch dań. Kiedy matka się zbuntowała, sam się nauczył gotować zupę. Oboje byli dobrymi ludźmi, ale lepiej funkcjonowali osobno. Po tym jak Iza poszła na studia, matka wyniosła się z Wrocławia na Mazury, do małego, drewnianego domku po swoich rodzicach, tego samego, do którego wcześniej całą rodziną jeździli na wakacje. Nie było w nim bieżącej wody, nie mówiąc o centralnym ogrzewaniu, ale ona od razu wszystkim się zajęła. Mieszkała w lesie już od jedenastu lat, produkowała swoją drucianą biżuterię i szyła ciuchy, sprzedawała to wszystko przez internet, na okolicznych bazarkach i odpustach, a także wśród lokalnych, jak sama je nazywała, „bab”, i radziła sobie zaskakująco dobrze. Ojciec został na miejscu i nadal czytał gazetę na Wzgórzu Partyzantów. Oboje byli teraz szczęśliwsi.

Nina kończy ciastko i wysiada z auta, by wyrzucić puste opakowanie. Po raz ostatni zerka w stronę nasypu kolejowego, za którym jest ich dom. Czy Ernest wciąż tkwi na balkonie? Czy zastanawia go jej zachowanie, słowa? A może po prostu wziął się do pracy i już o tym nie myśli? Nie, na pewno myśli. Cały czas myśli, nawet wtedy, kiedy mu się wydaje, że nie.

Nina wraca do auta i rusza. Ma jeszcze kilka godzin, by ułożyć sobie wszystko w głowie. Przyjedzie z niezapowiedzianą wizytą, ale tak właśnie jest bezpieczniej. Izka się nie spłoszy, a matka będzie zadowolona. Rozmawiają co drugi dzień przez telefon, wracają do tej sytuacji, ale jednocześnie ją omijają. Niczego nie nazywają wprost. Mówią na przykład, że Izka „wciąż kiepsko sobie radzi po tamtym”, „nie może się otrząsnąć”, „nie zamierza na razie wrócić do Wrocławia”, „nie chce podjąć pracy”, „pomaga matce w jej zajęciach, ale przecież tak nie można w nieskończoność”. Po tamtym. Nigdy nie mówią: „Po wypadku, w którym zginął jej mąż i ucierpiał Ernest”; „Po wypadku, w którym Nina została ranna w szyję, miała uszkodzoną krtań, musiała przejść operację i przez kilka miesięcy uczyć się mówić”. Po wypadku, który…

Który wszystko zmienił.

Nina puszcza od początku Voi che sapete, tym razem głośniej. Muzyka czasem zagłusza myśli albo przynajmniej bardzo je zakłóca. Nie jest dobrze wspominać wypadek, kiedy się siedzi za kółkiem. A jednak los Izki leży Ninie na sercu. Dziewczyna ma dopiero trzydzieści lat i jest inteligentna, wykształcona, choć głupia i naiwna też. Dobrze wystartowała w tym swoim banku. Przyszłość stała przed nią otworem. A teraz? A teraz siedzi w lesie na Mazurach, robi naszyjniki z filcu i proste ściegi na maszynie, bo matka na więcej jej nie pozwoli. Jeszcze by zepsuła jakiś ważny projekt. Izka nigdy nie wykazywała zdolności manualnych, jest typowym ścisłym umysłem, bez artystycznej wyobraźni. Kiedy przynosiła do domu zadanie domowe z plastyki, matka i Nina odrabiały je za nią i zawsze miały przy tym ubaw. Iza, zwierzę miejskie, dziewczyna w dopasowanym kostiumie, z poranną kawą na wynos, modną fryzurą i starannym makijażem, w drogich szpilkach, manikiurze, dyskretnej biżuterii, obrączce z platyny… Mistrzyni ciętej riposty, oczytana, elokwentna, obeznana z pięciogwiazdkowymi hotelami na włoskiej, hiszpańskiej i francuskiej riwierze, z ofertami all-inclusive, spa & wellness, nowymi trendami w odżywianiu i pracą z personalnym trenerem. Teraz siedzi na wsi w dresie, z przetłuszczonymi włosami, pije kwaśne mleko, je ziemniaki w mundurkach i udaje, że pracuje z matką. Od prawie dwóch lat. Mądra Iza, głupia, głupia Iza! Nina lubi myśleć, że na jej miejscu zachowałaby się inaczej, i to dużo wcześniej, zanim doszło do wypadku. Być może sprawy miałyby zupełnie inny finał. Z drugiej jednak strony – prawie nic nie zależało od Izy. A może Nina się myli? Nie wie. Od dwóch lat niemal codziennie analizuje całą sytuację, wypadek, to, co go poprzedziło, swoją postawę, błędy, które popełniła, postawę Ernesta, błędy, które on popełnił, postawę Szymona, błędy… I tak dalej. Nic to nie daje. Koleżanki z pracy sugerowały terapię – jej i Ernestowi, którego powinna „zaciągnąć” do psychologa – ale terapia ma sens wtedy, kiedy mówi się prawdę. A do tego by nie doszło.

Nina wsłuchuje się w kolejne arie z Wesela Figara i stara się nie zastanawiać nad trasą, którą pokonuje, ani nad tym, że dystans dzielący ją i Izkę maleje. Nie chce sobie wyobrażać tego spotkania. Woli myśleć o domu, który po remoncie widziała tylko na zdjęciach. Matka pomalowała go na czerwono, położyła nowy dach, zachowała na podwórku starą studnię i ogrodziła posesję płotem z szerokich desek. Mówiła, że jest jej tam wygodnie nawet w zimie, ale Ninie trudno było w to uwierzyć. W okolicy, między Zieluniem a Lidzbarkiem, coraz więcej ludzi spędzało wprawdzie urlopy, kupowało ziemię, stawiało małe domki lub po prostu przyczepy kempingowe i namioty, jednak lato – nawet to polskie, nieprzewidywalne – sprzyjało mieszkaniu w takich warunkach. Ale zima? Matka tłumaczyła, że dom jest przecież stary i jej rodzice, a wcześniej dziadkowie, jakoś przeżyli w nim wiele lat, niezależnie od pór roku, wojen i kilku zmieniających się ustrojów politycznych, i dawali sobie świetnie radę. Bez prądu, na dodatek, i elektrycznego pieca. Nie myliła się. A jednak Ninę ogarnia przerażenie na myśl o matce samej w lesie. Blisko stamtąd do wsi i do miasteczka nad jeziorem, ale mimo wszystko.

Nina dochodzi do wniosku, że analizowanie sytuacji matki mieszkającej, na własne życzenie, w mazurskim lesie, również nie sprzyja prowadzeniu auta. Przez kolejne godziny skupia się więc tylko na podziwianiu mijanych okolic i na drodze. I jeszcze na ariach. Skręca w leśną ścieżkę akurat wtedy, kiedy z głośnika płyną pierwsze słowa duetu Crudel! Perché finora… – „Okrutnico! Dlaczego / Kazałaś mi tak długo cierpieć?”. Nina przekręca gałkę i zapada cisza. Słychać jeszcze tylko szum silnika, ale i on wkrótce milknie. Wyciąga kluczyk ze stacyjki i wysiada z auta. Brama jest otwarta, być może matka i Izka pojechały na zakupy albo nad jezioro. Nina rozgląda się po pustym podwórku i ociera pot z czoła. Jest duszno, a na niebie zbierają się ciężkie, granatowe chmury. Będzie burza, myśli. Puka do drzwi, ale wie, że nikt jej nie otworzy, bo wokół panuje niczym niezmącona cisza, poza tym nigdzie nie widać żadnego auta.

Obchodzi dom i przypomina sobie, jak kiedyś witała ją tu babcia. I jak później zawsze robiła pierogi z jagodami, które razem z Izką zbierały w lesie. Nina za każdym razem denerwowała się, że musi Izki – kilkuletniej smarkuli – pilnować, choć chętnie wzięłaby rower dziadka i pojechała do wsi, przeszła się kawałek, zajrzała do sklepu, przespacerowała przed oczami miejscowych chłopaków, wpatrzonych w dziewczynę z miasta jak w obrazek. We Wrocławiu ginęła w tłumie, ale tutaj robiła wrażenie. Lubiła to uczucie.

Nina przez chwilę patrzy na mały zagajnik i uświadamia sobie, że kiedyś nie było tu drzew, tylko udeptana trawa, na której rozbijała namiot dla siebie i siostry. Rodzice spali w domu, ale jej wydawało się to nudne. Obok namiotu stała prowizoryczna „łazienka” zbita z kilku desek i przesłonięta starymi prześcieradłami, a w niej miska i wiadra z wodą zaczerpniętą ze studni, w woreczku mydło, szampon i pasta do zębów. Tuż obok była wygódka, po której nie został ślad. Nina obejmuje dłońmi szyję, ma wrażenie, że coś ją dusi.

Wraca na ganek i siada na ławeczce. Podnosi książkę, którą ktoś tu zostawił. Są to OpowiadaniaEdgara Allana Poego, wydanie z pięćdziesiątego szóstego roku. Nina podarowała je Izce na pocieszenie, kiedy tamta oblała egzamin na pierwszym roku finansów i bankowości. Nina, która studiowała medycynę, również czytała Poego, kiedy po raz pierwszy poległa na egzaminie. I teraz także ma wrażenie, że czegoś nie zaliczyła. Że oblewa coś nieustannie od dwóch lat.

Unosi głowę i spogląda w ciemne chmury. Po raz pierwszy grzmi na chwilę przed tym, jak w bramie pojawia się skoda matki.

***

Ninie wydaje się, że wszystko dzieje się wolniej niż powinno, ale to tylko złudzenie. Pierwsze krople deszczu spadają jeszcze zanim matka i Iza wysiadają z samochodu. Srebrzysta ściana wody jest jak kurtyna zasłaniająca twarze kobiet za szybą. Wciąż nie ruszają się z miejsc, a przecież niemożliwe, by bały się zmoknąć. Nina jest wściekła, że deszcz przeszkodził jej zaobserwować ich reakcje, dał im czas na przygotowanie się, omówienie najważniejszych kwestii, uspokojenie oddechów i rozeznanie się we własnych emocjach. Matka na pewno się uśmiechnęła, ucieszyła, zawołała: „Ninuś przyjechał!”, zanim zdążyła się pohamować. Matka to matka, kocha je obie, zawsze tak samo, i próbuje udawać, że wszyscy ze wszystkim sobie radzą. Z problemami wychowawczymi musiała się zmierzyć dopiero niedawno. Wcześniej zarówno Nina, jak i Iza, były wzorowymi córkami, odpowiedzialnymi i godnymi zaufania. A przynajmniej takie właśnie sprawiały wrażenie. Nina nadal nie wie, jak bardzo Iza dała się im wszystkim poznać i ile ze swojego wewnętrznego świata zdołała ukryć. A może nie ukrywała nic? Może nie wszyscy prowadzili, jak Nina, potrójne życie – to oficjalne, nieoficjalne, i to, które toczyło się tylko w wyobraźni? I może dlatego Iza tak bardzo przeżywa całą sytuację? Bo straciła wszystko, a na sumieniu nie miała nic?

Przez zasłonę deszczu widać zarys czerwonej skody. Drzwi po stronie kierowcy otwierają się, z auta wysiada matka i zarzuca na głowę kaptur. Jej sylwetka z sekundy na sekundę robi się coraz większa. Wreszcie wbiega na ganek i staje przed Niną. Tego dnia włożyła bawełnianą bluzę, która teraz jest zupełnie przemoczona. Ale matka się uśmiecha. I, tak jak Nina się spodziewała, wykrzykuje:

– Ninuś! Przyjechałaś! Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłaś?

Obejmują się i stoją tak przez chwilę. Ninie nie przeszkadza fakt, że sama również jest już mokra. Dobrze być blisko matki – dobrze być blisko kogoś, w kogo głosie pobrzmiewa szczerość. Ninę rzadko ktoś przytula, więc teraz czuje się błogo. To dziwne, jak bardzo człowiek potrzebuje czyjegoś dotyku i jak mocno odczuwa jego brak. Mogłaby nawet zapłakać, bo ma wrażenie, że w jej gardle ulokowało się ciało obce, z rodzaju tych, które rozpuszczają tylko łzy, ale nie chce, powstrzymuje się. Nie musi od razu zdradzać, że przyjechała tu z poczuciem całkowitej porażki. Nie wie, czy w ogóle powinna zdradzać cokolwiek. Co do tego właśnie chciałaby się upewnić.

Matka odsuwa ją delikatnie, gładzi po policzku, znowu się uśmiecha. Jest trochę spięta, bo przecież nie spodziewała się Niny tutaj i jakoś będzie trzeba poradzić sobie z Izą, ale też cieszy się, tak bardzo, że zaczyna lekko drżeć, a jej oczy robią się szkliste. Zawsze była sentymentalna i wrażliwa, to pewnie przez pracę w operze i obcowanie z neurotycznymi artystami.

– Jesteś sama? – pyta, choć przecież nie musi, bo wszystko widać jak na dłoni.

– Tak, Ernest ma sporo pracy, kilka nowych, dużych zleceń, a Janka…

– Racja, pojechała na obóz. Mówiła mi przez telefon. Dojechali już?

Nina kiwa głową i krzywi się.

– Tak. Dwie godziny temu. Musiałam sama do niej zadzwonić, bo ona oczywiście zapomniała.

– Jak wy jeździłyście na obozy, nie było komórek i ja to dopiero musiałam długo czekać, aż zadzwonicie z budki albo wyślecie kartkę.

– To prawda. Człowiek za bardzo się przyzwyczaja do zdobyczy cywilizacji.

– Tylko ty możesz wygłosić taką uwagę w środku lasu, na dodatek w deszczu. – Matka wybucha śmiechem. – Stęskniłam się.

Nina również na chwilę się uśmiecha i własna twarz wydaje się jej nagle obca. Odwykła od podobnych grymasów. Oczywiście uśmiecha się także w pracy, do pacjentów, którzy przychodzą poskarżyć się na ból gardła, głowy i serca albo proszą o skierowanie do specjalisty. Uśmiecha się do czerwonych od kataru nosów, podkrążonych oczu i bladych policzków, do drżących rąk i przyspieszonych pulsów. Uśmiecha, przejmując wirusy grypy i bakterie paciorkowca, wypisując recepty i uspokajając hipochondryków. Ale to zupełnie inny uśmiech.

– Byłyście na zakupach? – pyta.

Sytuacja staje się dziwna. Ona i matka tkwią na ganku, pogrążone w niby to beztroskiej rozmowie, a Iza siedzi nadal w aucie, nie wychyla się, nie próbuje zaznaczyć swojej obecności.

Matka kiwa głową.

– Kupiłyśmy coś do jedzenia i jeszcze odwiedziłyśmy dwie klientki. Szyły sobie kostiumy na ślub jakiejś kuzynki. Chciałyśmy dzisiaj z… Izką zrobić pizzę na kolację. Może być czy wolałabyś zjeść coś innego?

– Daj spokój, mamo, chyba nie będziesz teraz pode mnie układać menu! – Nina macha niecierpliwie dłonią i spogląda w stronę samochodu. – Myślisz, że powinnam tam pójść? Bo ona pierwsza nie wyjdzie, prawda?

– Raczej nie. Ale bądź dla niej wyrozumiała, za chwilę otrząśnie się z pierwszego szoku i wszystko będzie normalnie. Przecież rozmawiacie czasem przez telefon.

Nina ściąga z nosa okulary i zaczyna je powoli czyścić. „Wszystko będzie normalnie”. Matka nie ma pojęcia, o czym mówi. Nawet jeśli Nina nie zdecyduje się powiedzieć Izie prawdy, dla niektórych nic nigdy już nie będzie normalnie.

– Tak, rozmawiamy – odzywa się, by nie zatopić się na powrót w myślach. – Ale zawsze o jakichś pierdołach.

– O! Jeżeli ci się wydaje, że my tu codziennie prowadzimy debaty o fundamentalnym znaczeniu dla świata i ludzi, to się mylisz. Po prostu sobie żyjemy. Pracujemy, czytamy książki i oglądamy telewizję. Internet też mamy, ale jak mocno lunie albo spadnie śnieg, to mogą z nim być kłopoty. Więc widzisz. Tak tu trochę oldskulowo jest. Ale lepiej niż kiedyś. Dawniej to internet łapałam tylko na cmentarzu pod lasem. Pamiętasz zresztą.

– Pamiętam, sama czasem szłam na cmentarz, żeby załadować pocztę. Wesoło było – mruczy Nina i nie odrywa wzroku od czerwonej skody, która tonie w strugach deszczu. – Mamo… Czy jest jej choć trochę lepiej?

Na odpowiedź trzeba chwilę poczekać. Matka marszczy brwi i poważnieje. Zawsze zdawała się odsuwać od siebie trudne tematy, żyła w kolorowej bańce, którą wypełniały równie kolorowe materiały i nici, znane arie i stare romanse. Oczywiście wiedziała, że poza tą bańką istnieje prawdziwy świat, który bywa brzydki i brudny i który zamieszkują równie brzydcy i brudni ludzie. Ale starała się o tym nie myśleć. Nina uważa, że matka miała w życiu tylko dwa zmartwienia – rozwód z ojcem, nawet jeśli dla obu stron przeprowadzony bez traumy, i żałoba Izy. Można by nawet użyć słowa „depresja”, ale każdy się go bał. Brzmiało jak wyrok.

– Chyba jest jej lepiej. Już nie płacze po nocach i nie miewa takich dni, kiedy tylko siedzi i patrzy w ścianę. Angażuje się w swoje zajęcia, jeździ na zakupy, nie chowa się przed ludźmi, zagląda do internetu, czyta książki i rozmawia ze mną w sposób, który by chyba można określić normalnym.

– Ale nie jest szczęśliwa – dopowiada Nina.

– Nie wydaje mi się. Nie rozumiem tego, wiesz? A raczej nie… Źle to ujęłam. Rozumiem, że bardzo przeżyła śmierć Szymka, byli dwa lata po ślubie, kochali się, planowali przyszłość, dzieci… Ale przecież takie rzeczy się ludziom zdarzają, jakkolwiek makabrycznie to brzmi. Zdarzają się, non stop. A nawet gorsze. To było całkiem normalne, że rozpaczała tuż po wypadku, kilka miesięcy po nim, nawet rok. Ale minęły dwa lata. Powinna wrócić do życia. Ma trzydzieści lat. Wszystko dopiero się powinno dla niej zaczynać, a nie kończyć.

Teraz już obie wpatrują się w skodę. Nina nie pyta o terapię, psychologów i antydepresanty, bo sama nie lubi takich rozmów. Oni wszyscy powinni się udać na terapię – Nina, Iza i Ernest – najlepiej grupową, bo każdy każdemu miałby coś do powiedzenia. A jednak nikt nic nie mówi.

– Pójdę do niej – mówi, a matka lekko ściska jej ramię.

***

To dziwne spotkanie. Nina i Iza siedzą obok siebie, w dusznym aucie, zamknięte pomiędzy zaparowanymi szybami, o które wciąż dzwoni deszcz. Maleńkie krople przykleiły się także do okularów Niny. Iza patrzy przed siebie, włosy ma związane w koński ogon, włożyła dziś dżinsy i biały podkoszulek, który podkreśla opaleniznę. Dopiero skończył się upalny czerwiec, a ona mieszka na wsi. Musi być opalona i Nina nie powinna się temu dziwić. Nie ma pojęcia, dlaczego spodziewała się chorobliwie bladej cery i podkrążonych oczu. Iza oddycha czystym powietrzem, czerpie energię z lasu, zdrowo się odżywia, o co na pewno dba matka, i nie zrywa się o piątej trzydzieści rano na dźwięk budzika, nie musi prasować ubrań, parzyć kawy na tyle wcześnie, by przed wyjściem zdążyć ją wypić, budzić córki, którą trzeba odwieźć do szkoły, budzić męża, by podtrzymać iluzję, że są normalną rodziną, ani przygotowywać kanapek i – często także – obiadu, jeśli jest akurat wtorek i czwartek, bo wtedy zawsze wychodzi z przychodni po dziewiętnastej. Nina zerka z ukosa na siostrę i przez chwilę myśli, że to nie jej ułożyło się najgorzej. Skóra na twarzy Izy jest nie tylko opalona na brąz, ale i gładka, bez śladu napięcia. A może to dlatego, że ogarnęło ją zobojętnienie?

– Hej, doktorku.

Głos Izy jest lekko zachrypnięty. Matka wspominała przez telefon, że znowu zaczęła palić, czyli teoria o oddychaniu świeżym wiejskim powietrzem może nie być do końca słuszna. „Doktorku” – tak właśnie nazywała ją dawniej, kiedy Nina studiowała, a Izka chodziła do podstawówki. Ich drogi najbardziej się chyba wtedy rozeszły, a różnica wieku – cała dekada – wydawała się przepaścią nie do przeskoczenia. Później dystans między nimi się skrócił i znalazły płaszczyznę porozumienia, ale jako dwudziestolatka i dziesięciolatka żyły w dwóch różnych światach. Nina była „doktorkiem”, a Izka „kurduplem”.

– Hej.

Patrzą na siebie równocześnie i przyglądają sobie z taką ciekawością, jaką odczuwa się zawsze wobec obcych, ale z jakiegoś powodu intrygujących, osób.

– Wychudłaś jak pies – mówi Iza i chwyta Ninę za nadgarstek, tak cienki, że można go zamknąć między kciukiem i palcem wskazującym.

– Ty za to wyglądasz całkiem nieźle.

Iza jest smukła, ale jednocześnie gibka i sprężysta. Od dwóch lat nie odwiedza siłowni i osobistych trenerów, na pewno jednak sporo czasu spędza na powietrzu, spaceruje po lesie, jeżdżą z matką nad jezioro w Lidzbarku i pływają. Może wypożyczają czasem kajak.

– Szefowa pilnuje, żebym się nie zagłodziła.

Nina wspomina swój ostatni posiłek – ciastko w McDonaldzie. Niczego więcej nie miała dzisiaj w ustach. Od dawna nikt nie przejmuje się tym, co jadła i czy jadła. Podtrzymywanie iluzji normalnego życia wiele ją kosztuje. Janka przynajmniej sprząta i od czasu do czasu wynosi śmieci, ale Ernest, poza pracą, nie zajmuje się zupełnie niczym. Nina zastanawia się, co by było, gdyby nagle się poddała. Czy w ogóle by to zauważył.

– Jak tam? – odzywa się znowu Iza i Nina jest zdziwiona, że to właśnie ona podtrzymuje rozmowę.

– Ale o co pytasz?

– Przecież wiesz. Co z Ernestem? Radzi sobie?

– Radzi – odpowiada Nina i wbija wzrok w szybę.

– Coraz lepiej czy stoi w miejscu?

– Coraz lepiej – kłamie dalej Nina. Deszcz nie ustaje i zdaje się, że dopiero teraz zwróciła uwagę na jego szum.

– Jak się wam układa? W porządku?

– W porządku.

– Kłamiesz, co? Ernest nadal trochę świruje? – Iza lekko szturcha Ninę łokciem.

– Już mniej.

– Ale ciągle uważa, że to była jego wina?

Nina zastanawia się, co odpowiedzieć. Już wcześniej zdarzały się takie sytuacje, kiedy mogła właściwie wyjawić prawdę i wszystko zakończyć lub dopiero rozpocząć, w zależności od punktu widzenia. Siedziała przecież tam, w samochodzie, kiedy to się stało. I pamiętała, co dokładnie się wydarzyło. Czy rzeczywiście byłoby jej łatwiej? Wiedziała, że nie takie pytanie powinna sobie zadać, bo przecież ona sama zamieniłaby tylko jeden ciężar na drugi. A tutaj nie chodziło wyłącznie o nią, lecz także o Ernesta i Izę. O Izę nawet w dużo większym stopniu. I o odwieczny dylemat – czy prawda nie skrzywdzi jej bardziej niż kłamstwo? I jeszcze – jaka miałaby być ta prawda. Całkowita czy tylko częściowa?

Iza mocniej ściska nadgarstek Niny.

– Uważa tak, prawda? – nie ustępuje.

Nina delikatnie oswabadza dłoń.

– To była jego wina – akcentuje wyraźnie słowo „była” i robi to automatycznie, bez ukrytej intencji. – Mówił ci przecież. Zagapił się na wiatraki i zjechał z pasa. Wcześniej padał deszcz, było ślisko, z naprzeciwka jechał…

– Przestań.

– Przepraszam.

– Nie o to chodzi, że masz mnie przepraszać. Ciągle to powtarzasz. Za co? Za co ty mnie przepraszasz?

Grzmoty cichną, a deszcz nie siecze już o szyby tak gwałtownie. Nina nie odpowiada. Wsuwa dłonie pod uda i zaciska w pięści. Zęby również zaciska, aż zaczyna ją boleć głowa.

– Siedziałam za nim, paplałam coś o tych wiatrakach… Nie pamiętam już co, ale…

Milknie, żeby nie stracić resztek szacunku do siebie. Już jej to kiedyś mówiła, ale wtedy była roztrzęsiona i przestraszona, a kłamstwo, które wypowiedziała, brzmiało wiarygodnie. Teraz, z dystansu i na chłodno, mogłoby już zabrzmieć inaczej. I – tak po prostu – nie chce jej przejść przez gardło. Jest zaskoczona obrotem spraw, spokojem Izy, kierunkiem, w którym zmierza rozmowa.

– Daj już spokój z tymi wiatrakami. Cieszę się, że przyjechałaś.

– Naprawdę?

– Tak. Myślałam o tobie, o was… Od dawna chciałam z tobą porozmawiać, więc pewnie prędzej czy później sama bym się odezwała. Powinnam wam to powiedzieć.

– Co?

– To nie była wina Ernesta. On na pewno w głębi serca sam o tym wie. Ale pomyślałam, że jeśli mu powiem, będzie potrafił ruszyć z miejsca. Uwierzy w to. I wtedy może jeszcze wszystko się między wami ułoży. Szymkowi już nie pomożemy, ale…

Nina obraca się tak, by Iza nie widziała jej twarzy. Mruga, żeby się nie rozpłakać. Oddycha głęboko i porusza żuchwą.

– To była jego wina. Nasza – mówi cicho.

– Nina, przestań. Nie rozumiesz, że mnie też to utrudniasz?

– To była…

– A może tobie tak jest łatwiej? Poczucie winy stało się treścią twojego życia. Nina! Spójrz na mnie! Ty płaczesz?

– Przepraszam.

– Przestań mnie przepraszać! Nie pada już, muszę zapalić. Chodź!

Powietrze jest chłodne i rześkie. Zapach mokrej trawy, igliwia i żywicy tak bardzo przypomina Ninie szczęśliwe dzieciństwo, że przez chwilę ponownie ściska ją w gardle. Tenisówki i nogawki spodni szybko nasiąkają wodą, ale nic sobie z tego nie robi, tkwi w miejscu, czeka, aż Iza obejdzie samochód i wyciągnie w jej stronę paczkę papierosów. Wie też, że zapali, choć przecież jest lekarzem, a palenie zabija. Matka weszła do domu, drzwi jednak zostawiła otwarte – może wietrzy, może ma nadzieję, że usłyszy fragment ich rozmowy. Izka zaciąga się dymem i opiera o mokry samochód. Na nogach ma podniszczone adidasy, których w poprzednim życiu nigdy by nie włożyła. Nina spogląda na rozżarzony koniec papierosa. Zapaliła i może teraz udawać, że to dlatego oczy zachodzą jej łzami. Usiłuje się uspokoić, bo inaczej wszystko zepsuje. Chciała zobaczyć Izę i zastanowić się nad tym, ile warta jest prawda i czy komukolwiek przyniesie ulgę, a nie wyłożyć ją od razu, na dzień dobry, bez żadnej zapowiedzi. Siostra pokazała siłę i pewność siebie. Być może wciąż jest wrakiem, ale zaczyna sobie radzić. Jeśli nie czuje już wściekłości na Ernesta, to znaczy, że ma szansę wyjść na prostą.

Palą w milczeniu. Nina nie odmawia drugiego papierosa, choć kaszle i piecze ją gardło. Przypomina sobie dwa zdarzenia – jedno z dalszej, drugie z bliższej przeszłości. To z dalszej dotyczy Szymona. Tutaj właśnie zobaczyła go po raz pierwszy, sześć lat temu. Przyjechała do matki z Janką i Ernestem, tylko na tydzień, bo później planowali jeszcze wyskoczyć za granicę. Izka również się zapowiedziała, ale nikt nie przypuszczał, że przywiezie ze sobą nowego chłopaka. Rozbili namiot tam, gdzie teraz rośnie zagajnik. Szymon od razu spodobał się matce i nieźle się dogadywał z Ernestem, grali nawet razem w badmintona i wybrali się o świcie na ryby nad rzekę. Nina mało z nim wtedy rozmawiała. Wiedziała tyle, że był w wieku Izy, skończył ekonomię i pracował w tym samym banku co ona. Wydawał się sympatyczny i prostolinijny – i pewnie dlatego w tak niewielkim stopniu zainteresował Ninę. Zawsze ciągnęło ją do neurotycznych, skomplikowanych osobowości. Natomiast do Izy wydawał się pasować doskonale.

Drugie wspomnienie dotyczyło wydarzeń sprzed prawie dwóch lat, kiedy Nina, Ernest i Iza spotkali się w szpitalu, kilka tygodni po wypadku. Ernest odniósł ciężkie obrażenia głowy i dopiero zaczął wstawać z łóżka, a Nina odwiedzała go regularnie, mimo że sama nie odzyskała jeszcze pełnej sprawności. Pewnego dnia pojawiła się także Iza. Powiedziała, że wyjeżdża do matki na Mazury, porzuca pracę i sprzedaje mieszkanie, w którym mieszkała z Szymonem. I jeszcze, że Ernest zabił jej męża i ona nigdy mu tego nie wybaczy. Nina nie odezwała się słowem, sam Ernest również milczał. I tak im już zostało. Bo przecież nawet jeśli rozmawiali, to tak naprawdę milczeli. Nauczyli się omijać prawdę, jak gdyby nigdy nie istniała.

Przy trzecim papierosie Iza odkleja plecy od samochodu. Bluzka i fragment dżinsów są mokre. Patrzy w stronę zagajnika i zaczyna się śmiać.

– Pamiętasz, jak go tu po raz pierwszy przywiozłam? Szymka?

Nina tylko kiwa głową. Co ma jej powiedzieć? Że właśnie pomyślała o tym samym wydarzeniu? O tamtym lecie, kiedy Szymon wydał jej się taki prostolinijny i mało interesujący?

– Tutaj zrobiliśmy to po raz pierwszy. W namiocie. Szymon okropnie się stresował, że wszyscy nas usłyszą. I do tego jeszcze namiot stał blisko okna pokoju, w którym spałaś ty z Ernestem. Zawsze zostawialiście je uchylone. Szymon powiedział, że na pewno zgorszymy przykładne małżeństwo z dziesięcioletnim stażem. Podobno wydałaś mu się bardzo zasadnicza.

– Naprawdę? – mamrocze Nina. Schyla się i gasi trzeciego papierosa na mokrej trawie, zbiera pozostałe niedopałki i układa je sobie na dłoni. – Mam nadzieję, że jednak moja zasadniczość nie pokrzyżowała wam za bardzo planów – dodaje, unikając wzroku siostry.

– Pewnie, że nie! – Iza ponownie wybucha śmiechem, który, o dziwo, nie jest ani trochę wymuszony.

Nina bardzo jej w tej chwili zazdrości. Tego śmiechu, zdrowego wyglądu i dobrych wspomnień. Obchodzi auto i otwiera bagażnik.

– Szefowa na pewno nie chce nam przeszkadzać, ale powinnyśmy chyba wypakować stąd zakupy. Słyszałam, że dzisiaj na kolację pizza.

– Masz rację. Czekaj, zbiorę swoje pety. Okej, daj mi tę torbę. Nin?

– Tak?

– Naprawdę się cieszę, że przyjechałaś.

Nie mówią już nic więcej, kiedy idą w stronę domu. Na ganku stoi matka, uśmiecha się szeroko, choć na pewno chce jej się płakać, bo ma swoje córeczki przy sobie, znowu razem, znowu się do siebie odzywają, znowu wszystkie trzy będą jeść razem kolację, jak za dawnych lat. Ninę martwi w tej chwili tylko to, że dopiero za kilka godzin, późnym wieczorem, będzie mogła wreszcie zostać sama, wcisnąć głowę w poduszkę i wstrzymać oddech. Za każdym razem udawało jej się wstrzymać go na dłużej.

Noc

Pizza jest dobra, choć Nina się nią nie delektuje. Po prostu żuje i przełyka, zabija głód, który czuje mimo ściskania w żołądku, a każdy kęs popija piwem. Dobrze, że matka i Iza o nim pomyślały, sama nie miałaby śmiałości zaproponować alkoholu tak od razu po przyjeździe. Wprawdzie to tylko piwo, ale wypite na prawie pusty żołądek, po kilkugodzinnej podróży, bezsennej nocy i stresie, który już jej spowszedniał, przyjemnie otumania i wprowadza w stan lekkiego zobojętnienia. Nina pije co drugi dzień, wieczorami, niedużo – dwa drinki, dwa kieliszki wina lub właśnie dwie szklanki piwa. W wyjątkowo trudnych chwilach czystą wódkę lub whisky, setkę, rzadko więcej. Nie musi się upijać, ale lubi czuć ciepło w przełyku, ciężkość w rękach i nogach, nagłe rozluźnienie mięśni, szum w uszach i senność. Rano nie miewa kaca, nigdy też nie pije przed dwudziestą. Stara się jakoś sobie to wszystko zracjonalizować i wpisać w szeroko pojętą „normalność”. Nie ma problemu, nie jest alkoholiczką. Włosi piją codziennie, Francuzi także, do obiadu, do kolacji, nikt się temu nie dziwi. Nikt tam nie jest alkoholikiem tylko dlatego, że wypija te cholerne dwa kieliszki wina. Ona także nie jest. A poza tym pije co drugi dzień – rzadziej niż przeciętny Włoch i Francuz. Wszystko z nią w porządku.

Z każdym kolejnym łykiem piwa czuje się spokojniejsza, lżejsza. Pizzy ubywa, kończy się także sałatka z kapusty pekińskiej, fety i czarnych oliwek. Matka stawia na stole deser – owoce i zbożowe ciasteczka. Bardzo zdrowo, chociaż owoce powinno się jeść przed posiłkiem, a nie po nim, bo fermentują w żołądku. Nina dobrze o tym wie, ale się nie odzywa, sięga po zbożowe ciastko i je też żuje, wolno i dokładnie, jak wcześniej pizzę. Nie jest już głodna, ale z pełnymi ustami nie może się odzywać, a w tej chwili nie ma nic do powiedzenia. Nie rozumie, co się dzieje. Matka mówiła, że Iza nie jest szczęśliwa, choć radzi sobie lepiej. Ale teraz siostra wydaje się rozluźniona, siedzi na krześle po turecku, skończyła jeść i pociąga prosto z butelki łyk piwa, tylko ona nie przelała go sobie do szklanki. Odrzuca na plecy koński ogon i słucha, jak matka opowiada Ninie o swojej pracy, kilku ostatnich zleceniach i o tym, jak kiedyś na odpuście w Żurominie sprzedawały torby i plecaki w kształcie worków, czemu się nie mogły nadziwić dwie starsze miejscowe „baby”, które zgodnie twierdziły, że z czymś takim to poszłyby tylko na pole zbierać kartofle. Ale młodsze dziewczęta chętnie je kupowały i towar zszedł szybko. Nawet lokalny ksiądz nabył u nich dwa takie plecaki – jeden dla swojej młodszej siostry, a drugi dla pani gospodyni, chyba w ramach dowcipu, żeby zobaczyć jej minę. Nina była pewna, że matce się to spodobało, bo lubiła ludzi ze specyficznym poczuciem humoru. Podobnie jak ceniła sobie duchownych, którzy nie usiłowali kropić jej na dzień dobry wodą święconą. Na szyi, odkąd Nina pamięta, nosiła łańcuszek z krzyżykiem, gwiazdą Dawida i wisiorkiem w kształcie koła Dharmy, zawsze na bluzce, tak by wszystkie symbole były dobrze widoczne. Jeśli ktoś pytał ją, który uważa za najważniejszy, odpowiadała, że nie wie. W rodzinie miała i Żydów, i katolików, i jednego wujka Mietka, który wyjechał do Indii, zaczął medytować i stał się całkiem fajnym gościem, choć wcześniej był dość nieciekawy, czyli „coś chyba jest w tym buddyzmie”. Matka nigdy nie zagłębiała się w szczegóły. Uważała, że dobrze jest wierzyć w jakiś inny, doskonalszy byt, w siłę nad nami, która nadaje wszelkim, nawet z pozoru bezsensownym, okrutnym i przypadkowym zdarzeniom sens. Ninę i Izę prowadzała do kościoła katolickiego – bo tak było chyba najprościej – ale żadna z nich nie pamięta, by były przymuszane do przyjęcia jakiegoś konkretnego światopoglądu. Tolerancyjność matki przekładała się na jej pokojowe nastawienie do świata i ludzi. Nigdy nie krzyczała, rzadko się denerwowała, a kiedy rzeczywistość zaczynała jej dokuczać, uciekała do swojej kolorowej bańki. Do wielobarwnych materiałów, nici i operowych arii. Ninie wydaje się, że teraz wreszcie matka znalazła się blisko jedynego boga, którego od zawsze ceniła najwyżej. A raczej bogini. Natury.