Twarz Grety di Biase - Magdalena Knedler - ebook + książka

Twarz Grety di Biase ebook

Magdalena Knedler

4,0

Opis

Opowieść o miłości, pasji i sztuce.
I o zagadce zaszyfrowanej w kilku obrazach.

Adam Dancer, właściciel niewielkiej galerii na wrocławskim Rynku, kupuje od tajemniczej włoskiej malarki dwa portrety. Twarz na nich ukazana wydaje się nie tylko piękna, ale przede wszystkim zagadkowa. Obrazy przedstawiają tę samą osobę, ale w skrajnie odmienny sposób. Dlaczego?

Zagadki nie rozwiązuje coraz bardziej intymna korespondencja, jaka zawiązuje się między Adamem a Gretą di Biase – autorką obydwu portretów. Wreszcie Adam, zdeterminowany, by poznać prawdę, i coraz bardziej zaangażowany w relację z Gretą, wyrusza do Włoch, aby ją odnaleźć. Podróż ta zmusi go do stawienia czoła własnym ograniczeniom – silnej nerwicy i stanom lękowym, których doświadcza od lat. Czy mimo licznych przeciwności uda mu się odnaleźć Gretę? I czy będzie to Greta, którą zna z listów?

Ta książka sprawiła, że wstrzymałam oddech i na tym jednym wdechu przeczytałam całość. Autorka posiada niezwykłą umiejętność przedstawienia trudnych tematów w sposób wzruszający, a jednocześnie tak normalny, że człowiekowi wydaje się, że wszystko dzieje się tuż obok. Książka na światowym poziomie, obok której nie można przejść obojętnie.
Marta Kraszewska, rudymspojrzeniem.pl

Twarz Grety di Biase to jedna z tych powieści, przy których pragnie się znać zakończenie i jednocześnie nie chce się ujrzeć ostatniego zdania. Historia, której treść nie tyle wciąga, co potrząsa ludzką duszą i każe burzliwie przeżywać każdą ze scen. Książka jedyna w swoim rodzaju, sensoryczna, hipnotyzująca i niezapomniana. Prawdopodobnie najlepsza w dorobku polskiej pisarki.
Miłka Kołakowska, www.mozaikaliteracka.pl

Magdalena Knedler znów zachwyca! „Twarz Grety di Biase” to fascynująca lekcja włoskiego malarstwa wpleciona w niezwykłą opowieść o poszukiwaniu bliskości i akceptacji oraz o wielkiej odwadze, na którą muszą się zdobyć bohaterowie, by móc… żyć. Znakomity styl autorki sprawia, że tę powieść nie tyle czytamy, co przede wszystkim przeżywamy.
Kinga Młynarska, szuflada.net

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
14
7
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Ok!
00

Popularność




CZĘŚĆ I

1. Dwie ‌Grety

Od: Greta di ‌Biase

Do: Adam Dancer

Temat: ‌Dwie Grety

 

Szanowny ‌Panie!

Zdecydowałam się napisać ‌do Pana ‌osobiście, kiedy Roberto Savio ‌przesłał ‌mi Pana ostatnią wiadomość. ‌We ‌wcześniejszej korespondencji często pytał ‌Pan ‌o moje obrazy ‌i wykazywał ‌duże zainteresowanie nimi, ale ‌Roberto ‌twierdzi, że jeszcze nigdy ‌aż tak szczegółowo ‌i w takim tonie. Podobno porównał ‌Pan nawet „Gretę ‌w srebrnym ‌welonie” do dzieła ‌„La ‌Donna ‌Velata” ‌Rafaela! Panie Adamie, ‌bardzo dziękuję ‌i jestem zaszczycona, ale to ‌chyba ‌komplement na wyrost. ‌Inna technika, inne ‌płótno i pędzle, ‌nowoczesne farby, a przede wszystkim ‌– talent zdecydowanie ‌nie ten. ‌Pisze Pan o niezwykłej ‌subtelności, świetnej kompozycji, ‌świetle, barwach, realistycznie ‌oddanych detalach, o wrażliwości artystki, ‌wreszcie o głównej bohaterce – ‌postaci z krwi ‌i kości, żywej, oddychającej, ‌takiej, która ‌zdaje się ‌patrzeć ‌wprost na oglądającego. Ponownie bardzo dziękuję i ponownie uważam, że pochwały są na wyrost. Byłoby z mojej strony fałszywą skromnością twierdzić, że nie mam talentu i nie potrafię posługiwać się pędzlem. Oczywiście potrafię. Jestem jednak malarką zaledwie dobrą i to, co robię, wolę określać mianem rzemiosła niż sztuki. Być może właśnie fakt, że tak wiele wiem o malarstwie i tak wiele jeszcze nie wiem – a muszę tutaj zaznaczyć, że wszystkiego uczyłam się zupełnie sama – każe mi myśleć o sobie w ten sposób. „La Velata” Rafaela znajduje się w Gallerii Palatina we Florencji. Był Pan tam? Jeśli nie, koniecznie musi Pan pojechać. Mnie i Rafaela dzieli przepaść. Wiem to, choć sama nigdy do Florencji nie dotarłam…

Dalej pisze Pan o „Grecie nad jeziorem Iseo”, że jest jak z obrazów najlepszych impresjonistów. Wcześniej wspominał Pan o podobieństwie jednego z moich malowideł do dzieł Maxa Ernsta i chwalił mnie za wszechstronność i umiejętność posługiwania się różnymi technikami. Czy nie widzi Pan, że właśnie w tym tkwi problem? Że dlatego moje obrazy, jak Pan to ujął, „nie zdobią ścian najświetniejszych światowych galerii”, a są sprzedawane jedynie w takich miejscach, jak Pańskie? Proszę mnie źle nie zrozumieć. Uwielbiam małe galerie, które nie mają wielkich pretensji, a w których można znaleźć prawdziwe perełki. To Pan źle mówi o swojej pracy. I o miejscu, w urządzenie którego włożył Pan na pewno wiele wysiłku. Może zacytuję? „Niewielka, średniej klasy galeryjka, do której prawdziwi znawcy zaglądają nieczęsto, a jeszcze rzadziej zwracają na coś uwagę. Gdzie niedouczeni i pozbawieni wrażliwości, ale za to dość bogaci, pracownicy korporacji, adwokaci, lekarze, właściciele salonów fryzjerskich i kosmetycznych, gabinetów masażu i odnowy biologicznej oraz dobrze prosperujących restauracji zaopatrują się w obrazy, dobierając je pod kolor ścian i kafelków”. To Pana słowa. Niesprawiedliwe i uogólniające. Naprawdę takie właśnie ma Pan zdanie o własnej galerii i klientach? Zdjęcia, które dla zilustrowania problemu przesłał Pan do Roberta, rzeczywiście nie ukazują wybitnych dzieł, ale są to obrazy bardzo dobre, dobre i dość dobre, a na pewno trzyma Pan u siebie jeszcze lepsze rzeczy. Chciałabym odwiedzić kiedyś Pana we Wrocławiu, zobaczyć galerię, wypić z Panem kawę i może zjeść jakieś dobre ciastko. Ale przede wszystkim – porozmawiać. Niestety, to niemożliwe.

Jeszcze jedno – wydaje mi się, że ci naprawdę dobrzy i naprawdę bogaci właściciele firm i restauracji, którzy starają się pozyskać naprawdę dobrych i naprawdę bogatych klientów, wieszają jednak na swoich ścianach niezłe obrazy. Czasami wynika to z faktu, że rzeczywiście kochają sztukę i wreszcie ich na nią stać. A czasami ze zwykłego snobizmu.

Miałam zamiar do Pana napisać już po pierwszej wiadomości, którą przesłał Pan Robertowi. Było to przed kilkoma miesiącami, dopiero zaczęliśmy ze sobą współpracować. Kupił Pan ode mnie dwa obrazy – „Dies Irae” i „Il Braghettone”. Był Pan zaskoczony, już wtedy, że chcemy je sprzedać do małej galerii, zamiast szukać rozgłosu. Moje obrazy trafiają do nabywców od kilku lat, ale po raz pierwszy ktoś napisał do nas w takim tonie. Zdarzały się oczywiście zachwyty, nie przeczę. Wie Pan jednak, jak to jest. Ktoś, kto kieruje się jedynie swoim gustem – nawet świetnym – a nie specjalistyczną wiedzą, odbiera obraz na poziomie emocjonalnym, mówi o „pięknie”, „niezwykłości”, „kolorach”, „głębi”. Ale póki ktoś mu nie powie wprost: „To jest arcydzieło”, ograniczy się do powieszenia płótna na ścianie i cieszenia nim oczu. I tak po prostu wyszło, że przez kilka lat (prawie siedem), odkąd moje obrazy pojawiają się w małych galeryjkach i szukają kupców w internecie, nie znalazł się nikt, kto powiedziałby: „To jest arcydzieło”. Sami też nie szukamy takich ludzi. Dlatego Pana wiadomość nas zaskoczyła. Tamta pierwsza, potem kolejne, i wreszcie – ostatnia. Ale skoro już do Pana napisałam, wróćmy do tych dwóch pierwszych transakcji. Pytał Pan o nie Roberta i chyba nie uzyskał satysfakcjonujących wyjaśnień. Postaram się to teraz naprawić.

Najpierw „Majtkarz”. Przekaz wydaje się bardzo czytelny, prawda? „Il Braghettone” po włosku znaczy „majtkarz”, a każdy, kto choć trochę orientuje się w historii sztuki, będzie wiedział, kim jest główny bohater obrazu i co robi. Ma Pan rację. Człowiek obrócony plecami do patrzącego to Daniele da Volterra, malarz, uczeń Michała Anioła. W dłoni trzyma pędzel, a jego gest wyraża wahanie. Ma przed sobą „Sąd Ostateczny” Michała Anioła, niedawno sformułowano postanowienia Soboru Trydenckiego, i teraz należy tylko… zamalować intymne części ciała nagich postaci stworzonych przez Mistrza. Nagość jest przecież czymś złym, ciało to źródło grzechu, fizyczność musi ustąpić miejsca duchowości. W miejscu świętym nie przystoi pokazywać genitaliów. Michał Anioł przedstawił prawdziwych ludzi, którzy nie tylko się modlą, ale po prostu żyją. Są zbudowani z pulsujących tkanek, a ich ciała odbierają bodźce i na nie reagują. Czy można było lepiej ukazać „Sąd Ostateczny”? W końcu za co człowiek jest rozliczany po śmierci? Za to, jak reaguje na bodźce. Jak balansuje pomiędzy duchem i ciałem, na ile sobie pozwala, w jakich sytuacjach daje się ponieść emocjom, a w jakich dopuszcza do głosu zdrowy rozsądek. Za słabość i siłę. Ale postanowienia Soboru były takie, a nie inne. Trzeba zamalować penisy i waginy. Udawać, że nie istnieją. I tak to się działo przez wieki. Na pewno widział Pan setki kamiennych, seksownych młodzieńców, kipiących od sił witalnych, z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, pięknych – i przerobionych na eunuchów. Mnóstwo mężczyzn z odłupanym przyrodzeniem, które ktoś uznał za źródło grzechu. Antyczni mistrzowie przewracają się w grobach. Ale wróćmy do obrazu „Il Braghettone”. Daniele da Volterra musi domalować przepaski i listki figowe, choć moim zdaniem wcale tego nie chce. Stąd wahanie, uniesiona dłoń z pędzlem, nieruchoma poza. Przecież on wie, że za chwilę zniszczy arcydzieło! Co musi czuć człowiek postawiony w takiej sytuacji? Głęboko mu współczuję. Dlatego właśnie namalowałam go zgarbionego, w pozie, jaką przyjąłby ktoś złamany i zrezygnowany. Za moment dotknie pędzlem dzieła Michała Anioła, dorobi jego postaciom niefortunne majtki i na wieki – adekwatnie do okoliczności – otrzyma przydomek Majtkarza. Panie Adamie, niech Pan wpisze w Google’a hasło „majtkarz” – po włosku, a później w swoim języku. I co się pojawia jako pierwsze? Notka biograficzna Daniele da Volterry w Wikipedii. Biedny człowiek.

Mówi Pan, że doskonale odtworzyłam fragment „Sądu Ostatecznego” w pomniejszeniu. Dziękuję. Miło mi, że Pan tak uważa. Przyznaję – nigdy nie byłam w kaplicy Sykstyńskiej i nie widziałam fresku na żywo. Korzystałam z katalogów. Poza tym pokazałam tylko trochę powierzchni „Sądu”, zaledwie kilkanaście centymetrów. I ma Pan rację. Starałam się namalować to w miarę realistycznie, z dbałością o detale. Mój Majtkarz jest już ukazany nieco inną techniką, bardziej impresjonistycznie. To dlatego, że wszyscy tak dobrze znamy „Sąd”. Fresk należy do całej ludzkości, każdy uważa go za swój. Jest dobrem wspólnym. A Daniele na tym obrazie należy tylko do mnie. To moje wyobrażenie postaci, która miała się wymykać konkretnym czasom. Z jednej strony Daniele jest człowiekiem swojej epoki, a z drugiej – po prostu jednostką postawioną w sytuacji bez wyjścia. Która musi zrobić coś wbrew sobie, bo nie zawsze można powiedzieć „nie”. Uważam, że wielu ludzi na świecie przynajmniej raz w życiu czuło się tak jak on, kiedy malował te nieszczęsne majtki.

A teraz „Dies Irae”. I tutaj rzeczywiście interpretacja jest trudniejsza. Myślę, że niełatwo odgadnąć, czym się inspirowałam, i szczerze mówiąc – nie spodziewałam się, że ktokolwiek sobie z tą zagadką poradzi. Ale Pan sobie poradził. Bardzo mnie korciło, by napisać już wtedy, kilka miesięcy temu, kiedy zadał Pan Robertowi to pytanie. „Czy chodzi o sacco di Roma?”. Jak Pan na to wpadł? Tak, chodzi o sacco di Roma, ten tragiczny moment w historii Rzymu, kiedy na miasto najechały niemiecko-hiszpańskie wojska Karola V i doszczętnie je złupiły i zniszczyły. To był prawdziwy koniec. Rzymu, pewnej epoki, mnóstwa dzieł sztuki, kultury, dobrobytu, i wreszcie życia wielu ludzi. Można powiedzieć, że miasto zostało zmasakrowane, mieszkańcy zdziesiątkowani, obrazy, rzeźby i freski – na zawsze unicestwione. To właśnie wtedy skończył się rzymski renesans. A ja zawsze myślałam o ludziach, zwykłych kobietach i mężczyznach, którzy każdego dnia uczciwie pracowali, zajmowali się bliskimi, przyrządzali posiłki, chorowali i zdrowieli, kochali i nienawidzili, modlili się i grzeszyli. Byli podobni do nas. Nic ich nie obchodziła wielka polityka, a i tak zostali w nią wciągnięci. Każdy mógł paść ofiarą – jak bohaterka mojego obrazu. Ma Pan rację, to szesnastowieczny Rzym, co daje się poznać po stroju, meblach i tle. Ale pierwszy plan jest prozaiczny, bardzo plebejski, należy w całości do sfery profanum. Taki temat nie znalazłby uznania wśród włoskich mistrzów, którzy mało się zajmowali zwykłym życiem. Co widzimy? Kobietę przy stole, na którym stoją jeszcze talerze po dopiero zakończonej kolacji. Blat pokrywają okruchy chleba i plamy po winie. Sztućce są brudne, przy dzbanku leży zmięta serweta. Kobieta leniwym gestem rozpuszcza włosy, suknię zsunęła już z ramion, oczy ma przymknięte ze zmęczenia. To zwykły wieczór, przeżyła już dziesiątki podobnych. Ale w tle widnieje otwarte na oścież okno, przez które do pomieszczenia już za chwilę wleje się tłum rozwścieczonych mężczyzn, uzbrojonych w pochodnie i noże, zdolnych do wszystkiego. I każdy wie, co się stanie z tą kobietą. Nawet jeśli jakimś cudem przeżyje, podniesie się, zbierze strzępy zakrwawionej sukni i zdoła się ukryć, nigdy się nie otrząśnie. Widok stołu i resztek po kolacji, okruchów i plam po winie nie będzie już przyjemnie znajomy i związany z oswojoną przestrzenią. A ona nie przestanie czuć wstydu, nawet jeśli w niczym nie zawiniła.

Nie, nie myli się Pan. Kobieta na obrazie to Greta. Ta sama Greta, której portrety właśnie Pan kupił.

I tu przechodzę do dwóch ostatnich kwestii. Nie zabiegam o to, by mnie zauważyli w dużych galeriach i muzeach, ponieważ uważam, że brak mi talentu i celu. Nie potrafię się określić, próbuję różnych środków wyrazu, maluję w rozmaitych stylistykach. Pan uważa to za zaletę, ja za wadę. Jestem niedookreślona. A przecież jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, prawda? Człowiek powinien spojrzeć na obraz i od razu widzieć w nim cechy charakterystyczne dla konkretnego artysty, wyraziste, nie do podrobienia. A ja? Nie mam swojego stylu. Byłaby ze mnie może dobra kopistka, ale zdecydowałam się realizować autorskie pomysły. Takie są efekty. Dlatego zostańmy przy tym, co jest. Proszę mnie do niczego nie namawiać. Mam nadzieję, że Pan nie straci zainteresowania moją twórczością. Ani Pan, ani pozostali nabywcy, również właściciele niewielkich galeryjek, w których sprzedaje się dzieła dobre i w rozsądnych cenach, a nie arcydzieła warte miliony. Powiedziałam prawdę – nikt jeszcze nie zainteresował się moimi malowidłami w takim stopniu jak Pan.

Na koniec nawiążę do Pańskich pytań o Gretę z obrazów i moją anonimowość. Przyznaję, że właśnie te pytania ostatecznie skłoniły mnie, by napisać osobiście. Pyta Pan, dlaczego się nie ujawniam i nie pokazuję, a sprzedażą obrazów zajmuje się Roberto Savio. To proste. Po pierwsze – nie sądzę, by moje „bywanie w świecie” i „pokazywanie się” miało jakiekolwiek znaczenie. Gdybym była wielką artystką – może by miało. Po drugie – nie znam się na dystrybucji, a Roberto znajduje mi zawsze dobrych nabywców. Jestem zadowolona ze współpracy z nim i nie planuję zmian. Wszystko zostaje po staremu i to z Robertem proszę się kontaktować w sprawie kupna obrazów. Poprosiłam go, by ofertę wysyłał zawsze najpierw do Pana, a dopiero później do pozostałych nabywców. Cieszę się, że to właśnie Pan kupił obie Grety! Bardzo mnie Pan ujął swoją opinią o mojej pracy.

I wreszcie – Greta. Pyta Pan, czy „piękna Greta o mlecznobiałej cerze i wielkich ciemnych oczach, której włosy skrywa ciężki welon i której sylwetka odcina się na tle wód jeziora Iseo” to ja. Panie Adamie! Czy naprawdę uważa Pan, że mogłabym odpowiedzieć na to pytanie? Uśmiecham się, kiedy to piszę, i mówię: Proszę się domyślić! I uszanować moją anonimowość.

Wiem od Roberta, że dobrze Pan zna język włoski, dlatego pozwoliłam sobie na tak długi e-mail. Jeśli nadużyłam Pana cierpliwości – przepraszam.

Łączę pozdrowienia

Greta di Biase

*

Adam wydrukował list od Grety di Biase, starannie złożył i wsunął do przegródki w portfelu. Zamknął laptopa i pozbierał swoje rzeczy z biurka. Każdego dnia kusiło go, by zostawić bałagan, ale nigdy tego nie zrobił. Nie miał wprawdzie nad sobą żadnej kontroli, bo galeria, którą nazwał z włoska Chiara, należała tylko do niego. Był tu więc panem i władcą, mógł ustawić na zapleczu piramidę z brudnych kubków i drugą – z równie brudnych talerzy. Mało tego, mógł nawet przenieść wszystko na wystawę i udawać, że to sztuka współczesna. Niewielu by się zorientowało. Dziewczyna, która od poniedziałku do piątku sprzątała w Chiarze, nigdy niczego nie komentowała, ale Adam widział, jak raz przejechała palcem po blacie biurka i uniosła brwi ze zdziwienia. Na pewno nie zapracowywała się tutaj na śmierć.

Ostatni raz obrzucił krytycznym spojrzeniem pomieszczenie, sprawdził, czy alarm jest włączony – choć przecież zawsze był – i sięgnął po pęk kluczy. Upewnił się, czy zamknął drzwi do galerii, a następnie wyszedł od strony podwórka. Zerknął na tabliczkę przy domofonie, tak jak to robił każdego dnia. Wpatrywał się przez chwilę w wypisane na niej dwa słowa: „Galeria Chiara”. Pomyślał to samo, co zawsze – że nazwa mu się nie udała, choć przecież imię Chiara, po włosku „jasna”, jest piękne. Prawie wszyscy wymawiali je jednak źle, z inicjalnym „ch” zamiast „k”, jak powinno brzmieć. A to już, zdaniem Adama, nie dawało dobrego efektu. I wiedział też, że prawdopodobnie on jeden przejmował się tutaj takimi sprawami.

Przymknął na chwilę oczy, po czym odwrócił się i ruszył w stronę parkingu. Nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie w stanie zdobyć się na trwałe zmiany. Nie posprzątać w biurze, nie pozmywać naczyń, zjeść częściej obiad w Rynku lub coś zamówić, zamiast przygotowywać w domu kanapki i zawsze taką samą sałatkę, nie przejrzeć przed wyjściem wszystkich papierów, nie sprawdzić alarmu, nie upewnić się, czy zamknął drzwi, nie przeczytać słów na tabliczce przy domofonie i nie zastanawiać się nad spolszczoną wymową imienia Chiara. Od kilku lat wszystkie jego działania miały określony porządek, którego prawie nigdy nic nie zakłócało. Po opuszczeniu Chiary jechał na Jezierskiego, parkował na końcu uliczki, pod drzewami, zawsze w tym samym miejscu, jeśli to było możliwe, zamykał auto i sprawdzał, czy na pewno jest zamknięte, czy wyłączył światła i zaciągnął ręczny, szedł do swojego mieszkania w starej, niskiej kamieniczce, otwierał drzwi, zaczynając od górnego zamka, zrzucał buty i marynarkę, nigdy nie zdejmował najpierw marynarki, wyciągał laptopa z torby i kładł go na stole, mył ręce i nastawiał wodę na herbatę. Siadał na kanapie i wpatrywał się w ścianę z odsłoniętych czerwonych cegieł. I tak prawie dzień w dzień – prawie, bo przecież czasem musiał zrobić jakieś zakupy, spotkać się z klientem lub pójść na piwo z Zygmuntem, malarzem, od którego kupował obrazy i z którym się zaprzyjaźnił, czego zupełnie nie planował. Te właśnie małe odstępstwa od normy utwierdzały go w przekonaniu, że jeszcze nie cierpi na silną nerwicę natręctw, tylko jest po prostu dziwakiem. Za każdym razem jednak, kiedy coś zakłócało rytm dnia, czuł się niekomfortowo. Jak gdyby włożył na siebie dopasowaną i wygodną koszulę z uwierającym kołnierzykiem.

Tego dnia również tak się czuł. A wszystko za sprawą e-maila od Grety di Biase. Adam wrócił do domu, oddał się swoim małym, irytującym rytuałom, nastawił wodę na herbatę i usiadł na kanapie z wydrukowanym listem, tylko zerknąwszy na czerwone cegły. Od rana zdążył go już przeczytać wielokrotnie, a kilku zdań nauczył się na pamięć. To był właśnie element, który się nie zgadzał, zaburzał rutynę i uwierał jak ten kołnierzyk. Z drugiej strony – sam był sobie winien. To on sprowokował Gretę di Biase. Kiedy wysyłał do Roberta Savia długą wiadomość, w której wyraził swój zachwyt nad dwoma nowymi obrazami przedstawiającymi tajemniczą i piękną Gretę, nie przypuszczał jeszcze, że wywoła do odpowiedzi samą autorkę. Przyszło mu to do głowy dopiero później. Jeśli di Biase miała bezpośredni kontakt z Saviem i on przekazywał jej całą korespondencję z nabywcami – lub ją o niej informował – musiała zabrać głos. Adam odniósł się do kwestii, których nie mogła pozostawić bez odpowiedzi, a zrobił to w sposób świadczący chyba o… zaangażowaniu. Zastanawiał się przez chwilę nad tym słowem i uznał, że jest odpowiednie. Rzeczywiście w wiadomości do Savia, pisząc o obrazach przedstawiających Gretę, dał wyraz swojemu zaangażowaniu. Już wcześniej zachwycał się umiejętnościami di Biase, ale kiedy dotarły do niego Greta w srebrnym welonie i Greta nad jeziorem Iseo, przez kilka dni chodził jak struty, nie potrafił zebrać myśli. Oczywiście widział je już na dobrej jakości zdjęciach i właśnie dlatego kupił, a jednak to nie było to samo. Na żywo wywierały inne wrażenie, wyczuwał w nich coś niezwykłego i nieuchwytnego, czego nie potrafiłby opisać w kilku prostych zdaniach ani tym bardziej zamknąć w fachowych, podręcznikowych określeniach. Adam szukał podobieństw i przyszedł mu do głowy Rafael, a później impresjoniści. Jednak szukał dalej, po czym spróbował swoje refleksje ubrać w słowa. Jego e-mail do Savia był nieporadny, niemal szkolny. Tak uważał. Nie mógł się zmusić do powiedzenia niczego ambitnego, mądrego, świadczącego o erudycji. Właśnie dlatego, że to coś, czym się zachwycał, patrząc na obie Grety, nie dawało się opisać. Toteż wolał opowiedzieć o samym zachwycie. O sobie patrzącym na obrazy. I o tym, że zafascynował go nie tylko talent malarki, ale też kobieta z portretów. Bo to była ta sama modelka. Jej twarz wydawała się piękna i zarazem osobliwa, a Adam nie potrafił określić źródła owej osobliwości. W twarzy i oczach Grety czaiła się po prostu jakaś tajemnica. Dostrzegł ją już wcześniej, na płótnie Dies Irae, na temat którego tak się rozwodziła. Wtedy jednak nie mógł przypisać modelce żadnego imienia, nie wiedział nawet, czy jej twarz nie została w całości wymyślona przez autorkę.

Dlatego właśnie zadał to pytanie. Czy Greta z obrazów jest jednocześnie Gretą di Biase? Musiała się do tego odnieść, bo milczenie wiązałoby się z ryzykiem. Była artystką anonimową, a wszystkie sprawy załatwiał za nią Roberto Savio. Z pewnością niewielu nabywców interesowało się jej tożsamością, bo przecież w galeriach takich jak Chiara osoba malarza stojącego za dziełem nie miała większego znaczenia. Obrazy trafiały na ściany w biurach i nad kominki w podmiejskich willach. A przynajmniej Adam tak to sobie wyobrażał. Ci, którzy znali się trochę na sztuce i mieli odpowiednie fundusze, zadawali szczegółowe pytania i rzadko coś u niego kupowali, szli tam, gdzie sprzedawano rzeczy droższe i lepsze. U Adama można było znaleźć głównie obrazki poprawne, grzeczne i „ładne”, od początku do końca oczywiste, bo takie cieszyły się największym zainteresowaniem. Rzeczy trudniejsze, niepoddające się łatwym interpretacjom i stworzone przy użyciu nietypowych środków wyrazu wisiały w galerii miesiącami albo i dłużej, czekając na klientów, którzy mieli nie tylko odpowiednio wyposażony portfel, ale także wrażliwość i inteligencję. A tacy owszem, czasem się trafiali, lecz zbyt rzadko, by mogli stanowić jedyną grupę klientów Chiary. Zawsze więc starał się balansować między kiczem a sztuką, natomiast z każdym dniem wyraźniej widział, co się lepiej sprzedaje. Neutralne i poprawne pejzaże, panoramy miejskie, portrety, martwe natury i sceny marynistyczne. Awangarda rzadziej. Inwestował jednak również w obrazy, które uważał za bardzo dobre i na które jednocześnie było go stać. Pracował na swoim, niejednokrotnie szedł z samym sobą na kompromisy i rezygnował z nieopłacalnych finansowo ambitniejszych projektów. Ale miewał także powody do dumy.

Twórczość Grety di Biase wydawała się wyjątkowa. Wiedział, że to nie są obrazy nad kominek ani do biura, a jednak były w stanie przykuć uwagę zarówno odbiorców obytych ze sztuką, jak i tych poszukujących „czegoś ładnego”. Tak mu się przynajmniej wydawało. On sam nie potrafił im się oprzeć. W tej chwili miał u siebie kilka jej obrazów, a przed paroma miesiącami sprzedał Dies Irae i Il Braghettone, za które wziął całkiem niezłe pieniądze. Wszystkie płótna były wyjątkowe i pokazywały ogromny talent di Biase, ale dopiero twarze Grety uznał za rzeczy ponadprzeciętne. Uważał, że powinny się znaleźć w innym miejscu, gdzieś, gdzie zostaną naprawdę docenione – i odpowiednio wycenione – a jednocześnie z trudem wyobrażał sobie rozstanie z nimi. Kiedy przeglądał katalogi aukcyjne, nie bez zaskoczenia odkrywał, że Grety w niczym nie ustępują choćby Modelce Weissa, Dziewczynie Fałata, a nawet Portretowi Zosi Wyspiańskiego, który w sierpniu na aukcji w Rempexie pójdzie pewnie za ponad osiemdziesiąt tysięcy. Wcześniej myślał już podobnie o Dies Irae, Il Braghettone, Genueńczyku, Pożarze w Voltri, Z głębi, przedstawiającym nurkujące łabędzie, i o Wyspie. Było coś nieuchwytnego w jej stylu, czego nie potrafił nazwać. Rzeczywiście nie wydawał się on do końca ukształtowany, a di Biase wciąż próbowała ustalić, kim jest jako malarka. Ale Adam nie uważał również, by patrząc na obrazy, nie dało się w nich dostrzec pewnych cech charakterystycznych tylko dla niej. Nie wiedział, czy chodzi o pociągnięcia pędzla, dobór kolorów, tematy i sposób ich przedstawienia, czy raczej o aurę tajemnicy, której źródła nie dało się ustalić. Był jednak pewien, że zasługiwała na sukces. Po tym, jak ujrzał „Grety”, nie miał już żadnych wątpliwości.

Greta di Biase jednak nie szukała rozgłosu. Prosiła, by do niczego jej nie namawiać i uszanować jej anonimowość. Nie planowała zmian. Adam był w stanie to zrozumieć, ale nie krył zdziwienia i uważał, że marnowała wielki talent. Ostatecznie jednak nie miał prawa się wtrącać. Napisała mu o tym, by zawczasu zdusić w zarodku wszelkie pomysły na ewentualną „reklamę”, którą mógłby jej zrobić. Prosiła, a może raczej zażądała przez Roberta, by „nie polecać Grety di Biase na szerszą skalę, bo to, co jest, w zupełności wystarczy”. Doskonale rozumiał, co próbowała powiedzieć, nawet jeśli wyrażała się w sposób elegancki i powściągliwy. Jej styl był nieco staroświecki, zdania rozbudowane, każde słowo użyte świadomie, cała wypowiedź w uprzejmym tonie, żadnych skrótów i emotikonów. Jak gdyby pisała tradycyjny list. Ile miała lat? Kim była? Dlaczego nigdzie nie natrafił na żadną fotografię? Na żadną dłuższą wzmiankę o niej, poza kilkoma zdaniami o obrazach Grety di Biase, które można kupić w jakieś podrzędnej galeryjce, gdzieś w Czechach, Niemczech, Austrii i we Włoszech?

Czy to właśnie ona była Gretą z obrazów? Powiedziała, żeby się domyślił. I domyślił się, uważał, że z płócien patrzyły na niego jej oczy. Że widział jej twarz, odtworzoną dzięki sprawnym pociągnięciom pędzla. Dlaczego jednak tylko w taki sposób pokazywała się światu?

*

Adam nie wypił herbaty, nie zjadł kolacji, nie czytał przed snem, nie sprawdził pogody na następny dzień i nie wyprasował sobie ubrań, których później nie powiesił na wieszaku przy łóżku. Wrócił do Chiary i nie podnosząc rolet, długo siedział przed obrazami przedstawiającymi Gretę. Czuł przyspieszone bicie serca, ucisk w gardle i suchość w ustach. Wiedział, czym to grozi, bo kilka razy w życiu miał już wątpliwą przyjemność doświadczyć ataku paniki, więc starał się zapanować nad oddechem i zająć myśli czymś innym. Codzienna rutyna legła w gruzach i Adam sam się sobie dziwił, że tak długo zachował względny spokój. List od Grety stał się jednak jego nową obsesją, a obrazów nie potrafił wyrzucić z pamięci.

Teraz wpatrywał się w Gretę w srebrnym welonie, próbując dociec, dlaczego płótno od razu skojarzyło mu się z La Velatą. Dzieło Rafaela było sztandarowym przykładem malarstwa renesansowego, portretem emanującej spokojem, elegancko odzianej i gładko uczesanej damy o klasycznej, dostojnej urodzie, z odsłoniętym dekoltem i długą łabędzią szyją, przyozdobioną oprawnymi w złoto bursztynami. Greta natomiast ukazywała współczesną dziewczynę w ciemnym golfie, z burzą czarnych nieujarzmionych loków i umalowanymi na czerwono ustami, która rzuca odbiorcy wyzywające spojrzenie, jak gdyby chciała zwrócić jego uwagę na coś innego niż przepiękna twarz modelki. Na coś, co tkwi we wnętrzu tej kobiety. Na ból, który w sobie nosi. Adamowi wydało się, że wreszcie coś zrozumiał. Greta na tym portrecie nie była szczęśliwa. Co więc łączyło ją z damą Rafaela? Z początku uznał, że chodzi właśnie o welon, ale to nie było tylko to. Welon kobiety Rafaela idealnie wpisywał się w całą kompozycję, a srebrny na głowie Grety zdawał się na obrazie elementem z innego świata, niemal surrealistycznym. Gęsty, marszczony, bogaty, nie pasował ani do ciemnego golfu, ani do czerwonej pomadki. Podobieństwo polegało raczej na tym, że di Biase również zastosowała technikę sfumato, dzięki której postać wyłania się jakby zza mgły, a kontury są rozmyte. Być może chodziło także o historię spoza ram obrazu. Modelce Rafaela przypisuje się przecież tożsamość Margherity Luti, ale przez całe stulecia nikt tego nie potwierdził w stu procentach. A zatem z tym obrazem, podobnie jak z Gretą w srebrnym welonie, wiązała się tajemnica.

Adam przeniósł wzrok na Gretę nad jeziorem Iseo. Tutaj ta sama czarnowłosa kobieta z burzą loków przedstawiona była z profilu, na tle szmaragdowej wody i błękitnego nieba. W oddali jawiły się kolorowe prostokąty lombardzkich domków, zbudowanych ciasno jeden przy drugim i przyklejonych do górskiego zbocza, a na jeziorze bieliły się trójkątne puszyste żagle. Tym razem nosiła jasną bluzkę z odkrytymi ramionami, nie rzucała wyzywających spojrzeń, a ust nie miała pomalowanych na krzykliwy kolor. Uśmiechała się. Była szczęśliwa. Kontrast między obrazami wydawał się bardzo wyraźny. Adam miał jednak pewność, że nawet za tym optymistycznym portretem ukazującym Gretę nad jeziorem kryje się szczególna historia. Czy di Biase chciała, by ją poznał? Igrała z nim, zwodziła go lub na swój sposób kokietowała? Robiła to, bo była znudzona i chciała zapewnić sobie rozrywkę? Szukała nowych doznań? A może naprawdę chciała pozostać anonimowa i nie spodziewała się, że będzie tak dociekliwy? Może kontakty z nim zamierzała ograniczyć do tej jednej, długiej, ale uprzejmie powściągliwej wiadomości? I nie planowała odezwać się ponownie nawet słowem?

Adama zaskoczyła nagle myśl, że nie chce na to pozwolić. I jeszcze jedna – że od dawna niczego nie czuł tak mocno. W ogóle niczego nie czuł. W nic się nie angażował, wszystko robił na pół gwizdka, stracił zapał do pracy, pasję, zainteresowanie światem i ludźmi i – tak po prostu – chęć do działania. A przecież, jak na absolwenta historii sztuki, studiów, które nie dają konkretnego fachu i pod względem finansowym słabo rokują na przyszłość, mógł powiedzieć, że mu się w życiu udało. Sprzedał mieszkanie odziedziczone po babce akurat wtedy, kiedy sytuacja na rynku była bardzo sprzyjająca, i wszystkie pieniądze zainwestował w galerię. Wynajął nieduży lokal na wrocławskim Rynku, kupił na początek kilka przyzwoitych, poprawnie „ładnych” landszaftów – góry, morze, jakieś łąki – i dość szybko znalazł nabywców. Chiara funkcjonowała od prawie dziesięciu lat, czasy bywały lepsze lub gorsze, ale nigdy nawet nie otarł się o bankructwo. Powinien czuć się w miarę spełniony i usatysfakcjonowany. A jednak wcale się tak nie czuł. Zrutynizował swoje życie, poddał je ścisłej kontroli, myśląc chyba, że jeśli zaplanuje każdy krok, nic go nie zaskoczy i nie przerazi. Nie wiedział, skąd brał się osobliwy lęk przed tym, co nieznane. Ale wiedział co innego – że właśnie teraz na powrót budzi się w nim chęć do życia. Do konkretnego działania, które nie byłoby zwykłym czekaniem, aż rzeczy tak po prostu wydarzą się same.

Z trudem oderwał wzrok od Grety nad jeziorem Iseo i sięgnął do kieszeni po smartfona. Nie wziął ze sobą laptopa, musiał więc pisać z telefonu. Tylko kilka słów, krótka, konkretna wiadomość. Powinien zdobyć się na to teraz, zanim impuls minie i ponownie górę weźmie irracjonalny lęk przed tym, co niezaplanowane, niezrutynizowane i skłaniające do podejmowania nowych wyzwań. Ręce miał wilgotne od potu, kiedy wystukał ostanie zdanie. Dostosował się do konwencji Grety i pisał tak, jak gdyby był to tradycyjny list. Przeczytał cały tekst dwa razy i wcisnął „wyślij”, a później, kiedy niczego nie mógł już zmienić, długo wpatrywał się w ekran telefonu. Odpowiedź nie nadchodziła.

*

Od: Adam Dancer

Do: Greta di Biase

Temat: Czy jedna z nich jest szczęśliwa?

 

Szanowna Pani,

bardzo mnie ucieszył Pani list. Zapewniam, że komplementy nie są ani trochę przesadzone. Nadal uważam, że marnuje Pani talent, ale szanuję Pani decyzję i nie będę już o tym wspominał. Dużo myślałem o obu Gretach. Także o Pani odpowiedzi na moje pytanie – a raczej o jej braku. Czy Greta na obrazach to Pani? Miałem się domyślić. A zatem mówię: Tak, to Pani. Kobieta z burzą ciemnych włosów, na jednym płótnie nieszczęśliwa, wyzywająca, usiłująca jakoś zamanifestować swój ból, który pozostaje głęboko ukryty i nie może znaleźć ujścia. Nie daje mi spokoju srebrzysty welon. Dlaczego Greta go nosi? Czy tego również mam się domyślić?

Technikę sfumato opanowała Pani do perfekcji. Greta jest nie tylko za mgłą – ona jest za mgłą własnego cierpienia. Ale nad jeziorem Iseo sytuacja się zmienia. Widzę nos Grety, jeden policzek, fragment czoła, włosów i szyi. Nie patrzy na mnie, lecz przed siebie. Na coś, co wywołuje uśmiech na jej ustach. Nie widzę połowy twarzy Grety, ale wiem, że tutaj jest już szczęśliwa.

Jedno mnie martwi – wpisała Pani ten sam rok na obu płótnach. Nie wiem, który obraz powstał jako pierwszy. Czy Greta najpierw była nieszczęśliwą kobietą w srebrnym welonie, a później nastąpił okres błogości nad Iseo? Czy może odwrotnie – jej szczęście zostało czymś brutalnie przerwane? Czuję, że nie odzyskam spokoju, jeśli się tego nie dowiem. Piękna Greta stała się czymś w rodzaju mojej obsesji. Chciałbym ją bliżej poznać.

Nawiązując jeszcze do Rafaela – mówi Pani, że wiele jej do niego brakuje. A ja zaczynam się zastanawiać, czy moje porównanie było słuszne. Może chodzi o tajemnicę – nie do końca ustaloną tożsamość Margherity Luti, która najpewniej pozowała do „La Velaty”. Na kilku innych obrazach Rafela także można zobaczyć tę samą twarz. Interesujące jest takie tropienie modelek. Kiedy zobaczyłem Pani nowe portrety, od razu pomyślałem o „Dies Irae” – to było prawie jak dostrzeżenie w tłumie twarzy przyjaciela. Chciałbym zobaczyć jeszcze Gretę, obserwować ją w różnych sytuacjach. I nabieram pewności, że pospieszyłem się z tym Rafaelem. A to dlatego, że on próbował tworzyć ideały. Poprawiał naturę, dawał ludziom na płótnach coś, czego nie otrzymali w rzeczywistości. Wierzył, że tkwi w nich dobro, które powinno się uzewnętrznić w pięknych rysach. On sam był – podobno – bardzo dobrym, miłym człowiekiem. Tylko wtedy, gdy ktoś zamawiał u niego portret, stawał się malarzem realistą. Jestem bardzo ciekawy, czy robił to z przyjemnością, czy raczej w poczuciu wewnętrznego przymusu. Gdzie wtedy podziewała się ta jego chęć tworzenia ideału? Zawsze zastanawiałem się nad charakterem malarzy i jego uzewnętrznianiem się w obrazach. Uprzejmy, miły, dobry Rafael i jego piękne, doskonałe, spokojne madonny o nieskazitelnych rysach. Złośliwy, pyskaty, wredny Michał Anioł i jego pełne pasji, skręcone, muskularne sylwetki, w których krew zdaje się wrzeć. Co Pani o tym myśli? Jaka Pani jest? Na razie wiem tyle, że sylwetki na Pani płótnach żyją. Jest w nich niepokój, nawet Greta nad jeziorem, teraz wyciszona, musiała przeżyć coś silnego, zanim udało jej się tak złagodnieć. Bo tego typu ukojenie zawsze przychodzi po czymś, nie bierze się znikąd. Mam rację?

Proszę mi wybaczyć śmiałość.

Adam

2. Dni ciszy

Greta di Biase milczała. Adam powrócił do dawnej rutyny, która nie dawała mu już jednak iluzji bezpieczeństwa. Kilka razy z rzędu zapomniał o kanapkach i sałatce, raz nie sprawdził alarmu i dwa razy tego, czy wyłączył światła w samochodzie. O ile przed wysłaniem wiadomości do Grety przez chwilę czuł, że znowu żyje, o tyle teraz wszelki entuzjazm opadł w nim na dobre. Z całych sił starał się wtłoczyć w dawne ramy, by odzyskać przynajmniej szczątkowe poczucie komfortu.

Dwudziestego trzeciego maja musiał ponownie odstąpić od rutyny, i to w sposób znaczący, bo zepsuło mu się auto. Na myśl o tym, że konieczna będzie wizyta u mechanika, a wcześniej – jazda tramwajem, oblał go zimny pot. Jak zawsze w podobnych chwilach. Takie sytuacje boleśnie przypominały mu o tym, że jednak jest inny, wyróżnia się na tle pozostałych, „normalnych” ludzi, u których niespodziewane wypadki i wizyty u mechanika nie wywołują dreszczy, mdłości i zawrotów głowy. Usiłował zracjonalizować sobie całą tę sprawę, przetrawić w wyobraźni, potraktować jak coś, co po prostu trzeba załatwić. Wiedział przecież, że nie wiąże się to z żadnym zagrożeniem. W takich momentach sam sobie wydawał się śmieszny i tragiczny zarazem. Po kilku nieudanych próbach skontaktowania się z najbliższym warsztatem odsunął myśl o mechaniku i postanowił zadzwonić do warsztatu później. Świadomość, że prawie każdą taką sytuację podsumowywał słowem „później”, wzbudzała w nim złość. Mógłby oczywiście pójść do pracy piechotą, długi spacer w piękny majowy poranek nie wydawał się złą perspektywą, ale nie miał już na to czasu. Powinien otworzyć galerię za pół godziny, a przedtem zamierzał jeszcze porządnie wywietrzyć pomieszczenie oraz tu i ówdzie zetrzeć kurz. Jak co dzień. Poza tym obiecał sobie, że właśnie dziś zawiesi wreszcie na ścianach dwie Grety, które dotąd trzymał na zapleczu, bojąc się wystawić je na widok publiczny. Zawłaszczył dla siebie te obrazy, karmił się i zadręczał ich widokiem, pogłębiał swoją obsesję na punkcie ciemnowłosej kobiety, przeżywającej na płótnach skrajnie różne emocje, i nie potrafił przestać. Pomyślał, że jeśli sprzeda Grety, być może choć częściowo odzyska spokój. Nawet za cenę paraliżującej zazdrości o tych, którzy przyozdobią nimi swoje domy, nieświadomi historii Grety di Biase i tajemnicy ukrytej w ciemnych oczach, srebrnym welonie, czerwonej pomadce i łagodnym profilu na tle wody.

Adam uśmiechnął się sam do siebie i ruszył na przystanek. Próbował się oszukać. Wiedział, że jeśli pozbędzie się Gret, nie odzyska spokoju, a raczej straci go już na zawsze. Nigdy nie zapomni o płótnach i ukazanej na nich twarzy, będzie o nich myślał każdego dnia, zadręczał się pytaniami o ich los i o ludzi, którzy weszli w ich posiadanie. Czuł się tak, jakby miał komuś oddać najcenniejszą pamiątkę, na zawsze, bez prawa do cofnięcia swojej decyzji. Czy mógł dokonać innego wyboru? Nie powinien przecież zatrzymywać dla siebie obrazów, bo wtedy byłby stratny, musiałby, tak czy inaczej, w jakiś sposób zapełnić dziurę w firmowym budżecie. „Jakiś sposób”. „Jakiś inny sposób”. Jaki? Istniały sytuacje, w których mało konkretne sformułowania wydawały się szczególnie irytujące. Spojrzał w okno, na przesuwające się za szybą drzewa parku Szczytnickiego. Para siedząca przed nim rozmawiała właśnie o wybuchu bomby na koncercie Ariany Grande w Manchesterze, chłopak stojący nieopodal dołączył do dyskusji, a już po chwili wywiązała się kłótnia między zwolennikami i przeciwnikami przyjmowania do Polski uchodźców z Syrii. Jak gdyby jedno z drugim miało coś wspólnego. Ktoś argumentował, że szczegóły tego zdarzenia nie są znane i że nie należy z góry posądzać muzułmanów, ktoś inny krzyczał, że zawsze winni są muzułmanie, jeszcze ktoś, że nie wszyscy muzułmanie są źli i trzeba się po prostu nauczyć odróżniać złych od dobrych. Tak, wokół działy się różne rzeczy. Wszędzie zachodziły zmiany. Dotyczyły ludzkości w ogóle, a zatem także jego. Powinien wykazać zainteresowanie. Powinien… coś myśleć, czegoś doświadczać. Istniał przecież świat, w którym należało jakoś żyć.

Adam poczuł dławienie w gardle, a koszula przylepiła mu się do pleców. Gdyby postanowił zabrać głos, powiedziałby, że tu nie chodzi o muzułmanów, ale ogólnie o ludzi, wśród których trzeba nauczyć się odróżniać dobrych od złych, zaraz jednak pomyślał, że nie istnieją jasne podziały, a postrzeganie dobra i zła mocno zależy od kontekstu i punktu widzenia. Dlatego nie powiedział nic. Takie tematy pogłębiały jego wewnętrzny lęk przed nieznanym. Przerażały go rzeczy, na które nie miał wpływu, które tak po prostu się działy i powodowały mniejsze lub większe katastrofy. Ktoś wsiada do samolotu i już z niego nie wysiada, ktoś jedzie samochodem na konferencję naukową i nigdy nie dociera do celu, ktoś udaje się na rutynowe badania i dowiaduje się o śmiertelnej chorobie. Dzieciaki idą na koncert modnej wokalistki i już nie wracają. Mężczyzna patrzy na wymalowaną na obrazie twarz kobiety i ma wrażenie, że przegrał życie. Dlaczego? Czy można było zrobić cokolwiek, by temu zapobiec? Czy fakt, że w plastikowym pudełku Adam wiózł do pracy taką samą jak zawsze sałatkę i kanapkę z takim samym jak zawsze białym serem, przed czymkolwiek chronił? To był tylko jego prywatny sposób na zaklinanie rzeczywistości. Uzależniający, ale nic niewart.

Kiedy wysiadł z tramwaju, koszulę miał mokrą, a włosy wilgotne na skroniach. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień, więc pogoda zupełnie nie pasowała do jego stanu ducha. Starał się zatem ignorować światło i skupić na tym, co zawsze. Tabliczka, domofon, klucze, zaplecze, małe biuro, laptop, który trzeba wyjąć z torby, prowiant, który trzeba umieścić w lodówce, woda, którą trzeba nastawić, okna, które trzeba otworzyć, kurz… Adam otworzył szafkę i sięgnął po puszkę z kawą. Została najwyżej jedna łyżeczka. Za mało. Ten widok zupełnie wytrącił go z równowagi. Popsuty samochód i podsłuchana rozmowa o wybuchu w Manchesterze były oczywiście ważniejsze, ale brak kawy przybił Adama w momencie, kiedy czuł, że brakuje mu już siły. Za dużo tego wszystkiego, za dużo naraz, pomyślał. Patrzył bezradnie na parujący czajnik i prawie pustą puszkę. Powoli przeszedł do biura i zatrzymał wzrok na dwóch płótnach ustawionych pod ścianą.

Mokra koszula przylepiła mu się do pleców, a żołądek podszedł do gardła, kiedy ciszę przeszył dźwięk domofonu. Łapczywie zassał powietrze i na miękkich nogach ruszył z powrotem na zaplecze. Po chwili stał już przed Zygmuntem. Malarz ubrał się dziś w coś, co przypominało lekarski kitel, na szyi miał srebrny wisior, a na nosie lenonki. Adam nie znał się na modzie.

– Miałeś do mnie zadzwonić – oznajmił tamten na powitanie. – Przez ciebie musiałem wziąć dzisiaj urlop na żądanie, a powinienem skończyć projekt. Na wczoraj.

– I nie skończysz go właśnie przeze mnie?

– Tak, bo mnie denerwujesz.

Zygmunt Markiewicz. Przede wszystkim malarz, ale także grafik, bo przecież stałe źródło dochodu to pożądana rzecz. Bardzo go uwierała świadomość, że jeszcze nie może żyć tak, jak wyobrażał sobie życie prawdziwych artystów. Biuro zabija moją kreatywność, powtarzał jak mantrę. Adam przesunął się w progu i niechętnie wpuścił Zygmunta do środka.

– Zaraz muszę otwierać, nie mam czasu…

– No to otworzysz, w czym ci przeszkadzam? I tak nikt na razie nie przyjdzie – przerwał mu bezlitośnie malarz. – Dostanę kawę?

– Właśnie się skończyła.

Dopiero w tym momencie naprawdę zainteresował się Adamem. Zlustrował go od stóp do głów i spoważniał.

– Pójdę kupić kawę i jakąś koszulkę, żebyś mógł się przebrać.

– Koszulkę?

– Widziałeś się w lustrze? Jeśli nie, to zerknij. Zaraz wracam. Oczywiście nawet nie spojrzałeś na wizytówkę, którą ci ostatnio dałem?

Nie czekał na odpowiedź. Adam został w galerii sam. Zerknął na zegarek i – nadal niepewnie stawiając kroki – powlókł się otworzyć Chiarę. Wiedział, że Zygmunt się nie myli. Nikt tu na razie nie zajrzy, a już na pewno nie pojawią się tłumy. Podniósł rolety, otworzył drzwi, po czym wpatrzył się w zalany słońcem Rynek i grupkę turystów zbitych przed budynkiem ratusza. Przewodnik wskazał właśnie zegar słoneczny i wszystkie głowy uniosły się jak na komendę. Wyglądało to całkiem zabawnie. Adama od zawsze fascynował widok turystów łapczywie chłonących widoki, które jemu całkiem spowszedniały. Odetchnął porannym powietrzem. Przez chwilę świat wydawał mu się nieco piękniejszy i lepszy, a on sam sobie – mniej niewydarzony. Zrobił dwa kroki do przodu i uśmiechnął się na widok staruszki o włosach koloru mleka. Szła powoli, zgarbiona i drżąca, a w dłoni ściskała siatkę ze świeżym pieczywem. Nie proponował pomocy, bo wiedział, że tego nie lubiła. Mieszkała w sąsiedniej kamienicy i mimo postępującego reumatyzmu wciąż wchodziła na trzecie piętro o własnych siłach. Powiedziała, że z Rynku kiedyś na pewno się wyprowadzi i zamieszka gdzieś, gdzie będzie jej wygodniej. Po śmierci.

– Dzień dobry, Adasiu!

Skinął głową.

– Sprzedałem już prawie wszystko – powiedział, mrużąc oczy od słońca. – Cieszyły się dużym wzięciem.

– Wpadnij po pracy, to coś sobie znowu wybierzesz.

– Bardzo chętnie – zapewnił i wycofał się do wnętrza galerii.

Joanna Rogucka, kobieta o mlecznych włosach, pokazała mu pewnego dnia swoje hafty, a on kupił kilka na próbę i później całkiem nieźle sprzedał. Miała niezwykły, naturalny talent, dużo wolnego czasu i zapał do pracy. A także to, co najważniejsze – pasję. Kiedy na nią patrzył, odnosił wrażenie, że tak naprawdę jest od niego młodsza.

Stanął na środku Chiary i rozejrzał się. Nie starł kurzu, jak zamierzał, nie przewiesił kilku nowych płócien w inne miejsca, by je lepiej wyeksponować, i przede wszystkim – pozostawił obie Gretyw biurze. Kręciło mu się w głowie, szczęka zaczęła lekko drętwieć, a dłonie drżeć. Po chwilowym spokoju, który odczuł, kiedy rozmawiał z Rogucką, nie został nawet ślad. Chyba rzeczywiście przestawał sobie z tym radzić. Pomyślał o wizytówce, którą wspomniał Zygmunt i na której wypisane było nazwisko terapeuty. Adam oczywiście podarł ją i wyrzucił. Był dziwakiem, nie świrem. Wciąż to sobie powtarzał.

Usiadł na wysokim krześle za kontuarem i ułożył kilka długopisów w równym rządku, pod nimi umieścił notes, a obok terminal. Terminalu używał codziennie, notesu – rzadko. Miał przecież laptopa, elektroniczny terminarz i wszystkie ważne kontakty zapisane w telefonie. Zerknął do komórki, do komputera i do tego nieszczęsnego notesu, żeby sprawdzić, czy nic stamtąd jakimś cudem nie zniknęło. Wiedział, jakie to wszystko jest beznadziejne i bezcelowe – i że po prostu nie musi tego robić. Chwilami brakowało mu już sił. Do zwykłych, codziennych obsesji dołączyła jeszcze uporczywa myśl o Gretach. Albo o Grecie, która wciąż milczała. Czuł niepokój, kiedy przypominał sobie jej smutną twarz na obrazie z welonem i przymknięte ze zmęczenia powieki na tle sacco di Roma. Idący tłum wściekłych mężczyzn i niczego nieświadoma kobieta, która właśnie zjadła kolację. Żaden człowiek nie zna swojej przyszłości… Czy właśnie to tak naprawdę chciała powiedzieć?

– No, jestem! – rozległ się głos Zygmunta, który zdawał się wypełniać swoją osobą całą przestrzeń galerii. – Lavazza, tak jak lubisz. Z koszulki to nie wiem, czy będziesz zadowolony, ale nie miałem czasu chodzić i się zastanawiać, więc wziąłem coś najbardziej neutralnego. Proszę.

Zygmunt wcisnął Adamowi do rąk dużą papierową torbę. Lenonki, które wetknął teraz na czubek głowy, zginęły pod burzą blond loków, bynajmniej nie naturalnych. Zygmunt doskonale znał się na wałkach i lokówkach, o czym wiedziało niewiele osób. Swój wizerunek artysty z blond grzywą – takiego trochę barokowego kupidynka – lansował bardzo konsekwentnie i dobrze na tym wychodził. Był wyrazisty i rzucał się w oczy, zwyczajnie nie dało się nie zwrócić na niego uwagi. Oczywiście miał też talent. Właśnie przygotowywał się do całkiem sensownej wystawy w Muzeum Współczesnym i Adam wiedział, że niebawem nie będzie go już stać na obrazy Zygmunta. W tej chwili w Chiarze został tylko jeden – zapewne ostatni.

– Dancer, ja rozumiem, naprawdę. Jestem bardzo przystojny, to jasne, ale nie gap się, tylko idź się przebrać, bo wyglądasz, jakbyś włożył na siebie mokrą ścierkę. – Nazwisko Adama wymawiał z angielska, w znaczeniu „tancerz”, czym zawsze bardzo go denerwował. – Aha, i miałem rację co do wizytówki? Nawet na nią nie spojrzałeś?

Adam nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył na zaplecze. Zaniósł kawę do kuchni, po czym z koszulką pod pachą zamknął się w biurze. Łyknął dwie ziołowe tabletki na uspokojenie, dostępne bez recepty i zupełnie nieskuteczne, po czym przebrał się w biały T-shirt. Był zaskoczony, że Zygmunt faktycznie wybrał rzecz tak neutralną, zamiast wcisnąć mu jakąś tunikę vintage z lumpeksu. Pewnie chciał, ale nie znalazł. Zawsze uważał, że właściciel galerii z dużego miasta powinien nosić się inaczej niż prowincjonalny księgowy.

Portretystały nieruchomo pod ścianą. Adam był dumny z tego, że zerknął na nie zaledwie dwa razy. Kiedy skierował się do drzwi, zatrzymał się jednak przy Grecie w srebrnym welonie i… delikatnie położył palec na czerwonych ustach. Zaklął w duchu. Pewnie źle zrobił, drąc tę wizytówkę. Może jednak wcale nie był zwykłym dziwakiem, tylko naprawdę mieszało mu się w głowie?

Przestrzeń galerii wypełniały teraz dźwięki Wiosny Vivaldiego, a Zygmunt poruszał dłońmi, jak gdyby dyrygował.

– Dlaczego nigdy nie puszczasz tu muzyki? Zwłaszcza takiej? Dałem ci płytę, nawet nie rozpakowałeś z folii. Nie dostaniesz już ode mnie żadnego prezentu. A jeśli nie lubisz klasyki, to może coś alternatywnego? Gdybyś zmienił styl ubierania…

– Ile mam ci oddać za koszulkę? – Adam poczuł się nagle bardzo zmęczony. Tymczasem dochodziła dopiero dziesiąta i miał jeszcze przed sobą cały dzień, a nade wszystko powrót do domu, piechotą lub ponownie tramwajem.

Zygmunt przestał dyrygować i nadąsał się.

– Niech będzie, że ta koszulka to już naprawdę ostatni prezent ode mnie. Wolałbym zapomnieć, że ją kupiłem. I że tak ci w niej do twarzy, co nie świadczy dobrze ani o tobie, ani o koszulce. Posłuchaj tylko tego pieprzonego Vivaldiego, chociaż przez cholerną chwilę! Muzyka klasyczna też całkiem korzystnie wpływa na takich… jak ty.

O Vivaldim faktycznie można to było powiedzieć, ale na przykład o takim Marszu żałobnym Chopina już nie do końca. Adam ulokował się na powrót za kontuarem. Musiał przyznać, że Wiosna mu nie przeszkadzała – wręcz przeciwnie – choć płyty rzeczywiście nie odpakował.

– Może wróćmy do celu mojej wizyty – kontynuował Zygmunt. – Miałeś zadzwonić.

Adam przypomniał sobie o tym, kiedy się przebierał. Miał do niego zadzwonić w sprawie pewnego obrazu, co do którego tamten nie był pewien, czy powinien się znaleźć na planowanej wystawie w Muzeum Współczesnym. Adam obiecał, że się zastanowi. Znał ten obraz, widział go wielokrotnie i uważał za bardzo dobry, choć najmniej awangardowy w dorobku przyjaciela. A cała wystawa miała, zdaje się, dotyczyć nowych środków wyrazu w jego twórczości. Prawda była taka, że Adam nie wiedział, co mu doradzić.

– Przepraszam, zapomniałem – powiedział tylko i zajął się przekładaniem długopisów, które następnie ustawiał od nowa w rządku.

– Zapomniałeś? Dancer. Spójrz na mnie.

– Patrzę.

– Tak, na długopisy.

Niechętnie uniósł głowę.

Zygmunt splótł ramiona.

W tle nadal grał Vivaldi.

– Ty o niczym nie zapominasz, bo wszystko masz pozapisywanie w osiemnastu miejscach i jeszcze poprzyklejane na lodówkę, a do tego każdą rzecz sprawdzasz sto razy.

– Musiałem gdzieś zawieruszyć notatkę.

– Powiedziałbym, że to dobry znak, że może normalniejesz i zaczynasz być roztargniony jak inni zwykli ludzie, ale widzę, co się dzieje. Jeszcze chwila i będziesz mógł się zaangażować do roli zombie w jakimś serialu na Netflixie, i to wcale nie dlatego, że masz talent aktorski.

– Nigdy nie rozumiałem twojego poczucia humoru.

– Niczyjego nie rozumiesz. Co się dzieje? Oprócz tego, co zawsze.

Adam zacisnął powieki i przyłożył dłoń do czoła. Ręce miał lodowate. Pod kopułą czaszki ulokował się ból, który zdawał się zwiększać z każdym kolejnym dźwiękiem Wiosny. A jednak Vivaldi sprawił, że poczuł nagle dziwną tęsknotę za czymś nieuchwytnym, jak cierpienie Grety w srebrnym welonie. Zanim się zastanowił, co właściwie robi, machnął ręką w stronę zaplecza.

– Zaparz kawę, dla mnie też, skoro już kupiłeś – powiedział. – A później idź do mojego biura i obejrzyj obrazy. Dwa, stoją pod ścianą. To powinno ci sporo wyjaśnić.

– Czyje obrazy? Znam?

– Grety di Biase.

– Tej od Dies Irae i Majtkarza? Faktycznie jest dobra. Aż żal było sprzedawać tamte dwa. Niemniej di Biase nie namalowała chyba nagle czegoś, co sprawiło, że wyglądasz… tak jak wyglądasz?

– Po prostu rusz się i tam idź.

Zygmunt przewrócił oczami i ruszył we wskazanym kierunku, wciąż z nadąsaną miną. Po drodze mruczał coś jeszcze pod nosem, ale Adam już go nie słuchał. Otworzył laptopa z zamiarem sprawdzenia w Google’u okolicy, w której mieszkał Roberto Savio, reprezentant Grety di Biase. Przesyłki i korespondencja przychodziły zawsze z Bergamo, niedużego miasta w pobliżu Mediolanu. Ale czy właśnie tam mieszkała Greta? Mogła się przecież znajdować w każdym innym miejscu na świecie, Adam podejrzewał jednak, że jej relacja z Saviem była dość bliska i że kontaktowali się często. Czy łączyło ich coś więcej niż interesy? Byli partnerami, kochankami, przyjaciółmi? Poczuł ukłucie zazdrości. Zawsze je czuł, kiedy wyobrażał ich sobie razem. Bo przecież Greta ufała temu człowiekowi, oddała w jego ręce wszystko, co miała najcenniejszego. Swój wielki talent. Nie powierzyłaby tego byle komu.

Roberto Savio… Adam wpisał nazwisko w Google’a i natychmiast wyświetliły mu się wyniki. Zerknął na otwarte drzwi galerii. Jakaś kobieta stanęła przed wystawą i przez chwilę patrzyła na obrazy, po czym oddaliła się wolnym krokiem. Poczuł ulgę i ponownie przeniósł wzrok na ekran. Przejrzał parę stron, fotografii i wpisów kilku osób o tym samym nazwisku, zamieszczonych na różnych portalach społecznościowych, po czym natrafił na witrynę niewielkiego butiku w Bergamo, który mieścił się przy skrzyżowaniu via San Lorenzo z via Gambito, na parterze starej trzypiętrowej kamieniczki. Nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie fakt, że to właśnie pod tym adresem mieszkał znany mu Roberto Savio. Adam otworzył kilka zakładek i przez chwilę czytał informacje o butiku, który nosił nazwę Signorina Savio. Nie mogło być mowy o pomyłce. Wcześniej nie sprawdzał tego adresu, bo zwyczajnie nie czuł takiej potrzeby. Podczas spisywania umowy Roberto przysłał mu wszystkie potrzebne dane, numer dowodu, PESEL i adres zameldowania – jakie to miało znaczenie, co jeszcze mieściło się w kamienicy, w której mieszkał? Adam kliknął w zakładkę „Galeria” i obejrzał zdjęcia butiku, a później w ostatni link – „O mnie”. Właścicielką sklepu była Valentina Savio, kobieta mniej więcej w jego wieku, czyli koło czterdziestki, bardzo atrakcyjna i zupełnie nie w typie włoskim. Miała brązowe półdługie włosy, jasną cerę usianą piegami, co akurat bardzo jej pasowało, i zielone oczy. Na zdjęciu została uwieczniona w dużych czerwonych okularach retro i jasnej sukience z haftowanym dekoltem. Zajmowała się krawiectwem i ubrania, które sprzedawała w butiku, były jej projektu, a niektóre także przez nią wykonane. Interes prowadziła od pięciu lat.

Adam zamierzał dokładniej zgłębić temat, ale w Chiarze pojawili się potencjalni klienci, kobieta i mężczyzna, a z zaplecza wysunął się blady jak ściana Zygmunt. Grety musiały wywrzeć na nim spore wrażenie. Adam uśmiechnął się pod nosem i zeskoczył z krzesła. Tego się właśnie spodziewał. Kiedy podchodził do klientów, ze zdumieniem zauważył, że oddycha głęboko i spokojnie, a ręce przestały mu drżeć. Nawet ból głowy odrobinę ustąpił. Kto mu pomógł? Greta? Czy Valentina Savio? A może Vivaldi?

– Dzień dobry – przywitała się kobieta. – Na wystawie zauważyliśmy taki ładny zachód słońca nad morzem. Chcieliśmy zapytać o cenę. To akwarela?

Patrzył na nią przez chwilę bez słowa. Musiał na moment zapomnieć o Gretach, skupić się na pracy i wysilić na uprzejmość, zwłaszcza wobec osoby, która zadała sensowne pytanie. Skinął głową.

– Tak, akwarela. A ten widok to Półwysep Helski…

Kątem oka dostrzegł, że Zygmunt wychodzi na zewnątrz i w pośpiechu zapala papierosa.

*

Zdarzały się takie dni, kiedy do galerii nie przychodził nikt. Adam przeglądał wtedy rachunki i faktury, wysyłał zaległe e-maile, aranżował wystawę, przewieszał obrazy, zamawiał nowe katalogi, czytał oferty, a później książki, artykuły w internecie i posty znajomych na Facebooku. Facebook wydawał mu się bardzo bezpieczny, ograniczał kontakt z drugim człowiekiem do „lajkowania” wpisów i zdjęć, komentowania, udostępniania i od czasu do czasu wrzucania czegoś od siebie, by zaznaczyć swoją obecność. Żadnej rozmowy twarzą w twarz, która wymusza spontaniczną – a więc niezaplanowaną – akcję i reakcję, umawiania się na kawę i piwo, uścisków i całusów w policzki, chodzenia do kina i teatru, w ogóle żadnego zakłócania rutyny. Facebook był w komórce, tablecie, laptopie. Niczego nie zaburzał, a stanowił jakie takie okno na świat, w pewnym sensie poszerzał horyzonty i pozwalał pozostawać w różnych kwestiach doinformowanym. Adam wiedział, że jego życie towarzyskie nie istniało, ale bał się zmian. Tak jak każdy człowiek potrzebował czasem czyjegoś dotyku i znalazł na to sposób, który dał się wpasować w przyjęte przez niego ramy. Podobnie było z rozmową, tą „prawdziwą”. Spotykał się po prostu z Zygmuntem, od czasu do czasu także z Joanną Rogucką, i to mu wystarczało. Kontakty z klientami, uśmiechanie się, silenie na uprzejmość, niekiedy długie objaśnianie wielu kwestii związanych z obrazami, i tak zanadto go wyczerpywały. Ale nawet to wpisywało się w ramy. Jak dziś.

Ponieważ dziś klienci dopisali i w galerii panował duży ruch. Po tym, jak sprzedał akwarelę, Adam nie zajrzał do internetu nawet na chwilę, nie zerknął, czy Roberto i Valentina Savio mają konta na Facebooku ani – co gorsza – przez kilka godzin nie zamienił słowa z Zygmuntem, który pod Chiarą wypalił chyba ze dwie paczki papierosów. Sprzedał za to pięć nie najtańszych obrazów, kilka niedużych grafik, ostatnie dwa hafty Roguckiej i ręcznie wykonane karty pocztowe. Połowę kupujących stanowili niemieccy turyści. Był zadowolony z utargu.

Ostatni klient opuścił galerię pół godziny przed zamknięciem. Zygmunt wbiegł nerwowo do środka, ciągnąc za sobą chmurę papierosowego dymu. Adam skrzywił się i demonstracyjnie przestawił bliżej siebie odświeżacz powietrza.

– Rozumiem, że postanowiłeś pozostałych potencjalnych klientów odstraszyć tym smrodem? – zapytał, przecierając załzawione oczy. – Mam alergię na dym.

– Na ludzi też masz alergię, a jakoś musisz się z nimi czasem dogadywać.

– I też to zawsze odchorowuję.

Zygmunt niecierpliwie machnął ręką i wetknął sobie do ust miętową gumę do żucia.

– Myślałem, że rzuciłeś palenie – odezwał się znowu Adam.

– Rzuciłem.

– Oczywiście.

– Skończmy już to głupie gadanie, bo nie mam czasu.

– I dlatego siedzisz tu cały dzień.

– Są sprawy ważne i ważniejsze. Chcesz? – Wyciągnął w stronę Adama piersiówkę, w której na pewno była czysta wódka. Zygmunt niczego innego nie pił, prawdopodobnie nawet wody. Chyba że kawę po turecku, z ośmioma łyżeczkami cukru. – Nie widziałem nigdzie twojego auta, więc możesz sobie chlapnąć, i moim zdaniem powinieneś. Tylko wtedy jesteś do życia.

Adam wahał się przez chwilę, po czym skapitulował i pociągnął duży łyk. Przełknął, zakasłał i poczuł palenie w przełyku. Pociągnął kolejne dwa. Bardziej by się sobie przysłużył, idąc do jakiegoś terapeuty i robiąc porządek w swoim życiu, ale wódka smakowała lepiej i działała szybciej. Poza tym nie pił znowu aż tak często. Dziś jego nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie i sam siebie miał już dosyć.

Zygmunt wydawał się zadowolony.

– Dobrze, to teraz pogadajmy.

– Nie wiem, czy powinieneś wystawić ten obraz w Muzeum Współczesnym. Naprawdę, przepraszam, że ci nie doradzę, ale nie mam zielonego pojęcia. Jest dobry, tylko… – Adam urwał. Nie wiedział, co powinien właściwie powiedzieć po „tylko”.

– Pieprzyć obraz, jakieś tam, kurwa, chabry, maki i inne bzdety, przecież wiadomo, że im tego nie dam! To ma być prezentacja nowych środków wyrazu, wielki pokaz mojej pieprzonej indywidualności, a nie obrazów, które można by zbiorowo zatytułować: Zapłacili mi za kwiatki, to je namalowałem, bo kwiatki są zawsze ładne.

– W takim razie po co tu przyszedłeś?!

– Ktoś cię musi od czasu do czasu przypilnować, żebyś za bardzo nie świrował. Zadzwoniłeś do ojca? Tak myślałem, że nie. A minął już prawie rok. Rok, Dancer! Jutro to zrobisz i prześlesz mi screen historii połączeń, żebym widział, ile rozmawialiście. Kiedy widziałeś się z Nitą?

– Miesiąc temu. I nie będziesz mi mówił…

– Równo?

– Nie. W piątek…

– Aha. I nie ma szansy, żebyś odstąpił od swojego posranego planu i zapytał, czy możesz wpaść dzisiaj? Już się napiłeś, więc będzie ci łatwiej.

– No…

– Świetnie, zrób to teraz. Szybko, bo trzeba jeszcze porozmawiać o jednej sprawie.

Zygmunt wetknął Adamowi do rąk komórkę i splótł ramiona. Adam upił jeszcze dwa łyki wódki, chrząknął i wybrał numer. Zdziwiła go autentyczna chęć, by odebrała. Poczuł się dziwnie pobudzony.

– Nita? – odezwał się, kiedy usłyszał w słuchawce niski kobiecy głos. – Znajdziesz dla mnie chwilę? Tak, dzisiaj. Tak, wiem, że byliśmy umówieni na piątek. Ale… piątek też może zostać. Nie, nie żartuję. Dobrze, będę za trzy godziny.

Wetknął telefon do kieszeni i spojrzał wyzywająco na Zygmunta.

– Zadowolony?

– Ja? To ty masz być zadowolony, ja tam z tobą nie pójdę. Chociaż trochę szkoda i w razie czego jestem otwarty na propozycję. A teraz do rzeczy. Skąd, do kurwy nędzy, wziąłeś te obrazy?

– Greta di Biase je namalowała. Pamiętasz?

Adam miał słabą głowę i jeszcze słabsze nerwy, więc po kilku łykach czystej wódki poczuł się trochę pijany. Być może dlatego mu powiedział. Oczywiście nie wszystko, bo nie chodziło o to, by pozbywać się każdej tajemnicy czy próbować ubrać w słowa coś, czego chyba się w nie ubrać nie dało. Ograniczył się do faktów. Że nawiązał korespondencję z Gretą, co sądził o rzeczywistej wartości obrazów, i jeszcze o tym, że ona nie chciała rozgłosu. Dla siebie zachował całą resztę. Przede wszystkim – zachował dla siebie Gretę. Tę z obrazów i e-maili, tę, przez którą od kilku nocy nie mógł spać. Osobę – miał nadzieję – z krwi i kości. Ani słowem nie wspomniał o swoich emocjach, zupełnie nowych, z którymi przestawał sobie radzić. I o ich porozumieniu, które mogło być urojone. Miał mu powiedzieć, że Greta wykazała się oryginalnym poczuciem humoru, kiedy wspomniała o Majtkarzu, i wielką wrażliwością, kiedy pisała o cierpieniu zwykłych ludzi podczas sacco di Roma? Nie powiedział.

Zygmunt dokończył wódkę i spojrzał tęsknie na paczkę papierosów.

– Czyli ona tak po prostu sama ci te obrazy zaproponowała? Akurat tobie?

– Nie ona, tylko Savio. Wtedy, kilka miesięcy temu, to na pewno był przypadek. Rozsyłał oferty do małych galeryjek, takich jak moja, i akurat ja się odezwałem. Zaczęliśmy współpracować. A później ja wykazałem większe zainteresowanie obrazami Grety niż inni, i dlatego dostaję ofertę jako pierwszy. Szczerze mówiąc – mam nadzieję, że w tej chwili tylko ja dostaję od nich oferty. I tak biorę wszystko, co mi proponują. Dlatego mam też Grety.

– Dobrze, teraz je masz. I dostajesz oferty jako pierwszy. A jednak wcześniej sprzedawała swoje obrazy także innym i przecież ktoś na pewno się zorientował, że ma wielki talent. Musiał. Nie uważasz?

– Niektórzy się pewnie nie zorientowali, a niektórzy może tak. Nie wiem. Może nie mają interesu w tym, by reklamować obrazy kogoś, kogo w ogóle nie znają, skoro jej samej na tym nie zależy. Zresztą ona mówi, że sprzedaje swoje obrazy od kilku lat, czyli nie jest w tej branży długo. Może jeszcze nie przyszedł jej czas. Albo te wcześniejsze płótna nie są takie dobre. Nie widziałem wszystkich.

– Pewnie sporo ich wisi nad jakimiś kominkami.