O chłopcu, który szukał siebie - Paweł Malicki - ebook

O chłopcu, który szukał siebie ebook

Paweł Malicki

0,0

Opis

Przypadkowe spotkania mają moc zmieniania życia

Pasażerów pociągu jadącego do Polski z Berlina tuż po przekroczeniu granicy spotyka niemiła niespodzianka: na skutek awarii lokomotywy są zmuszeni spędzić całą noc w okolicach remontowanego mostu. Jeden z nich, ksiądz Cyryl, proponuje szóstce swoich towarzyszy podróży, by każdy opowiedział najbardziej niesamowitą historię ze swojego życia.

Gdy pasażerowie zaczynają się zwierzać, dowiadują się, że łączy ich więcej niż mogliby się spodziewać. Nie każdy okazuje się też taki, jakim się wydawał – nawet ksiądz nie jest do końca święty… Szczere rozmowy mocno wpływają na światopogląd pasażerów. Jak skończy się dla nich ta wyjątkowa noc?

Po korytarzu zaczęli kręcić się ludzie. Po kilku minutach wsłuchiwania się w prowadzone tam rozmowy sami zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego stoimy. Już cały wagon szumiał od rozmów. Byliśmy w ostatnim z nich, dwa ostatnie za nami przedziały zajmowała młodzież niemiecka. Ktoś otworzył drzwi wagonu i zeskoczył na kamienie. Chłopiec wyjrzał przez okno. Po kilku minutach usiadł i szepnął coś mamie do ucha.
– Jak ruszymy – odpowiedziała półgłosem.
– Ale my nie ruszymy.
– Siedź spokojnie, pociąg ruszy, wtedy pójdziemy.
Chłopak z dziewczyną wyszli na korytarz na papierosa. Nie minęła minuta, gdy dziewczyna otworzyła drzwi do przedziału i z uśmiechem pełnym zdziwienia oznajmiła:
– Nie ma lokomotywy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1044

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paweł Malicki

O chłopcu, który szukał siebie

Dziękuję Panu Pawłowi Pomiankowi i Pani Annie Grabarczyk za ogrom pracy i uwagi oraz zawodowstwo i ogromną znajomość języka polskiego.

Dziękuję czytelnikom rękopisu za uwagi i mobilizację.

Wiersze Rafałek i Gwiazdka – autorstwa mojej mamy Anny.

– Haloo, halo… proszę księdza. Proszę się obudzić.

– Uu, a czemu?

– Jesteśmy na granicy.

– No?… No właśnie. Dziękuję za pobudkę. – Przetarłem oczy, ziewnąłem i wstałem, by wyjąć z plecaka paszport.

Pociąg stał na granicy.

Od przekroczenia granicy w przedziale trwała wesoła rozmowa. Wszyscy wsiedliśmy w Berlinie i początkowa sztywność atmosfery związana z obecnością osoby w sutannie już minęła.

– Pan tak zawsze w ubraniu roboczym? – zapytał chłopak siedzący przy drzwiach.

– Taak. – Uśmiechnąłem się. – Chcę, by ludzie od początku wiedzieli, z kim mają do czynienia.

– Nie wystarczyłaby księdzu koloratka? Są wakacje, gorąco – wtrąciła kobieta, której synek zajadał już drugą paczkę chipsów, w międzyczasie popijając je colą.

– Nie. Nie uznaję mimikry.

– Czego??? – z autentycznym zdziwieniem odezwał się czipsojad.

– Widziałeś kiedyś bzyka polnego?

Dzieciak przerwał chrupanie i tak na mnie popatrzył, że wszyscy wybuchli śmiechem.

– No właśnie. Nie widziałeś, bo bzyk stosuje mimikrę, czyli udaje, że jest tym, czym nie jest. To malutki owad. Cudowne, najmilsze i całkowicie bezbronne stworzenie, które mieszka sobie w lasach i na łąkach. W bezwietrzne, ciepłe popołudnia bzyczy, szybko machając skrzydełkami, wisząc nieruchomo w powietrzu, by po chwili błyskawicznie, jakby jednym skokiem, zmienić miejsce, w którym bzyczy. Porusza się naprawdę szybko i jest podobne do osy.

– Tak, wiem! A ja je zabijam! – krzyknął radośnie chłopiec.

– Dlaczego? – spytałem smutno.

– Bo myślałem, że to osy. I jak jestem z mamą nad wodą, to je zabijam, bo mama boi się os.

Spojrzałem na mamę, która była już czerwona ze wstydu. Aż uśmiechnąłem się na ten widok, tak że zaczęła się śmiać z samej siebie.

– A co im to daje, że udają osy, bo nie wiem? – Chłopiec odłożył chipsy.

– Osa ma żądło i jad. Wszystkie stworzenia schodzą jej z drogi, ponieważ o swoich możliwościach informuje kolorem żółtym i czarnym na odwłoku.

– Żółty to jad, a czarny śmierć.

– Nie… Chyba nie. Te dwa kolory kontrastują ze sobą tak, by nikt nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia. – Nastąpił moment ciszy, w którym chłopiec coś sobie układał w głowie – Wiesz, jak wygląda osa? – przerwałem milczenie.

– Tak…

– To jak to się stało, że zabijałeś bezbronne stworzonka?

– Bo mama się bała. I co, mam grzech? – Jego odpowiedź była tak szczera, a pytanie zabrzmiało tak prawdziwie, że wzrok mój w tym samym momencie spotkał się ze spojrzeniem jego mamy.

Kilka sekund patrzyliśmy na siebie. Kobieta była całkowicie zaskoczona i było jej wyraźnie przykro z powodu tych wszystkich uśmierconych bzyków, a jednocześnie było widać, że kompletnie nie zdawała sobie sprawy z istnienia czegoś takiego jak bzyk i mimikra.

– Nie. Nie masz… do teraz.

– Czemu?

– Bo już wiesz, jak wygląda osa.

– A jak wygląda bzyk?

– No właśnie, wygląda jak osa – podsumowała w zamyśleniu mama chłopca. – Ten bzyk za dobrze udaje… Całkiem jak ty, kiedy mówisz, że nic do domu nie zadali. Sam pan z matematyki by ci uwierzył, że nie dał ci do odrobienia lekcji, tak masz opanowaną mimikrę. – I tu zaczęła się śmiać głośno i szczerze.

– Wie ksiądz, co to jest? – wtrącił się niespodziewanie Grześ.

Pani Celina zaczyna się śmiać. Grześ pokazuje nam jakiś koralik.

– Kiedyś, jak byłem z mamą w górach, spotkaliśmy takich ludzi, którzy młotkami obstukują skały. I się im zacząłem przyglądać…

– To byli geolodzy, synku.

– No, i był taki najstarszy geolog i on widział, jak się przyglądam, i podszedł do mnie. I dał mi to. A to jest Górska Perła. I powiedział on, że to jest właśnie Górska Perła i kto taką zobaczy, to ma wielkie szczęście, bo to rzadki okaz. Mam ją i mi przyniosła bardzo wielkie szczęście.

– A jakie to szczęście, dziecko?

– Mamo, szczęście, że tu jesteśmy.

Kiedy kończymy się śmiać, mówię do Grzesia:

– Jak znajdę Górską Perłę, to będę miał jeszcze więcej szczęścia. Popatrz, ile radości dała nam twoja.

Pociąg zaczął zwalniać. Zatrzymał się. Po prawej stronie, patrząc w kierunku jazdy, mieliśmy wielkie łąki. Gdzieś tam ograniczał je las. Trawa była wykoszona i siano musiało być niedawno zebrane. Gdzieniegdzie pojawiały się grupki drzew, po kilka sztuk. Przy nich trawa była wysoka, pełna polnych kwiatów. Po lewej las. Żadnej stacji. Chłopak pytający mnie o sutannę podszedł do okna i je otworzył. Ciepły lipcowy powiew przyniósł zapach ziół, siana i granie świerszczy. Ptaszki sobie śpiewały i nie bały się szybującego jastrzębia. Za małe były dla niego i zbyt szybkie.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie, o co chodzi z tą mimikrą – spytał, siadając.

– Wolę, by ludzie wiedzieli, z kim mają do czynienia. – Zdawało mi się, jakby zabrzmiało to zbyt patetycznie. – Po prostu ludzie inaczej się zachowują, inaczej wyglądają rozmowy – dodałem szybko. – Pewne tematy nie są poruszane. Czasem mógłbym czuć się niezręcznie, a czasem inni mogliby poczuć się nieswojo, gdyby niespodziewanie okazało się, że jestem księdzem.

– Ale w taki dzień… – zaznaczyła jeszcze raz dziewczyna. Była razem z chłopakiem.

– Bywa gorąco, ale znośnie. Nie mam na sobie kożucha.

Po korytarzu zaczęli kręcić się ludzie. Po kilku minutach wsłuchiwania się w prowadzone tam rozmowy sami zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego stoimy. Już cały wagon szumiał od rozmów. Byliśmy w ostatnim z nich, dwa ostatnie przedziały (za nami) zajmowała młodzież niemiecka. Ktoś otworzył drzwi wagonu i zeskoczył na kamienie. Chłopiec wyjrzał przez okno. Po kilku minutach usiadł i szepnął coś mamie do ucha.

– Jak ruszymy – odpowiedziała półgłosem.

– Ale my nie ruszymy. Wyjdę i potem pobiegam. Mamusiu, mogę?

– Siedź spokojnie, pociąg ruszy, wtedy pójdziemy.

Chłopak z dziewczyną wyszli na korytarz na papierosa. Nie minęła minuta, gdy dziewczyna otworzyła drzwi do przedziału i z uśmiechem pełnym zdziwienia oznajmiła.

– Nie ma lokomotywy.

Jej zdziwienie przeniosło się na mnie i mamę chłopca.

– Nie ma – powiedziałem cicho, bardziej do siebie.

– Jak może nie być? Przecież jakoś tu dojechaliśmy… Naprawdę nie ma??? – Kompletnie zaskoczona kobieta jakby zagłębiła się w siedzeniu.

– Słyszy pani, ludzie na korytarzu już o tym mówią. Sławek poszedł się czegoś dowiedzieć.

– No ale jak to możliwe?! – głośno myślała mama chłopca.

– A mówiłem, że nie ruszymy. Mogłem pobiegać. – Chłopiec się naburmuszył.

– Co?… Nno, mówiłeś. A skąd wiedziałeś?

– Mamo, przecież pociąg nie pojedzie bez lokomotywy.

– To dlaczego nic nie powiedziałeś?!

– Przecież mówiłem, że nie pojedziemy.

– Ale czemu nie dałeś znać, że nie ma lokomotywy? Wiesz przecież, że bez niej nie pojedziemy.

– Może będzie jak w Poznaniu. Tam też nie było lokomotywy.

– Synku, ale tam był dworzec i było to normalne. Wymienili lokomotywę, zmienił się konduktor. A tu szczere pole, to nie jest normalne. Bo stoimy już ponad dziesięć minut.

Chłopiec wzruszył tylko ramionami i popatrzył wymownie na mamę.

– Cóż. Chodź do lasu.

Wyszliśmy razem na powietrze. Dziewczyna została w przedziale sama. Byliśmy po stronie lasu, kilka osób już z niego wracało, inni wychylali się tylko z okien. Niektórzy usiedli na nasypie i palili papierosy.

Jakieś dwadzieścia minut po naszym powrocie z przodu składu po stronie łąki dało się słyszeć krzyki.

– Co! Coo!!! Cooo!!!? Co to, kurwa, jest!!! Co to, kurwa, za pierdolony kraj?! – Głos się zbliżał. – Tylu, kurrwa, wybili i widać jeszcze mało. Ja pierdolę!

Wyjrzałem przez okno. Z każdego okna ktoś już się wychylał. Kilkanaście głosów wołało do idącego wzdłuż nasypu mężczyzny. Był pochylony, jakby coś za sobą ciągnął. Ludzie krzyczeli, pytali, a on tylko klął. Przy pierwszym wagonie zebrała się duża grupa pasażerów, szedł stamtąd.

Z jednego z przedziałów doleciał głos kobiety:

– Panie! Może trzymałby pan język na wodzy, tu są dzieci!

Lecz on nie zareagował, dalej plótł swoją litanię. Zauważyłem, jak w grupie ludzi na początku składu ktoś się szamocze, jakieś krzyki, gestykulacje. Byli też konduktorzy i sokiści. Mężczyzna już nie klął, ale szedł dalej; zamroczony złością nie odpowiadał na pytania ludzi.

– Szczęść Boże – zagadnąłem cicho, gdy przechodził poniżej.

– Aaa – zatrzymał się, spojrzał na mnie – no. Szczęść Boże, jak komu. Kurwa, kurwa.

– Dokąd pan idzie? To już ostatni wagon.

Mężczyzna jakby się obudził. Młodzi Niemcy także z ciekawością wyglądali przez okna.

– No tak.

– Zapraszam do nas.

Kiedy wszedł do przedziału, mama chłopca poczęstowała go jabłecznikiem, on jednak wolał się czegoś napić; podała mu kompot. Wziął kilka głębokich łyków. Zaczął dyszeć, jakby ukończył męczący bieg, uspokajał się. Teraz dopiero poczęstował się jabłecznikiem. Patrzyliśmy na niego, w drzwiach do przedziału zebrała się grupka ciekawskich, powstał mały tłumek. Przetarł usta i widząc, że wszyscy czekają, by powiedział coś o naszym położeniu, zaczął.

– Miałem ważną sprawę… Remontują jakiś most. – Zamyślił się.

– No i?… Niech pan mówi – niecierpliwie ponaglała go mama chłopca.

– Coś nawaliło w lokomotywie. Nie mogła nas ciągnąć, to ją odczepili i pojechała. Do Czerwieńska… czy gdzieś tam. Po tym, jak tam dojedzie, miał przyjechać do nas sprawny pojazd. A tu chuj w dupę, bo po drodze jest jakiś most czy mostek. Nasz skład miał być dzisiaj ostatni na tej trasie. Wszystkie pociągi po nas były wcześniej odwołane, dlatego jadę tym. No i po naszym przejechaniu przez ten mostek mieli zacząć coś tam robić. I zaczęli. Jak tylko przejechała nasza lokomotywa. Była o czasie, więc wzięli się do roboty i rozebrali tory. – Zaczął się śmiać i śmiechem tym zaczął zarażać nas w przedziale i stojących w drzwiach do niego. Po chwili śmiał się chyba cały wagon.

Sytuacja była tak niewiarygodna, że kiedy ludzie się o tym dowiedzieli, puściły im nerwy, po prostu wybuchnęli śmiechem. Kiedy nasz sprawozdawca jako tako doszedł do siebie, znowu zaczął mówić:

– Najlepsze jest to, że gdzieś tam za nami też zaczęli coś remontować, zaraz jak przejechaliśmy. – Zachichotał zaraźliwie, ale szybko doszedł do siebie, my też. – Konduktorzy mają łączność z dyrekcją. Przepraszają nas i proszą o wyrozumiałość. Ale nie byłem wyrozumiały i sprzedałem parę kopów konduktorowi. – Zamyślił się.

– A nadstawił drugi policzek? – wyrwał się z pytaniem chłopiec.

– Milcz! – krzyknęła mama.

Mężczyzna rozejrzał się.

– Nie. Nie nadstawił. Trzeba będzie go przeprosić… Idę.

Kiedy mężczyzna wychodził, wrócił Sławek. Dziewczyna streściła mu opowieść, skwitował ją krótko:

– Kowal zawinił a Cygana powiesili.

Odwróciłem się w stronę okna. Po łące spacerowało kilka osób. Przy jednej z kęp drzew ktoś się pochylał, jakby coś zbierał.

– Czujecie? – spytałem i zobaczyłem pytające spojrzenia – Poziomki. Mam śpiwór, może wyjdziemy, najemy się poziomek i posiedzimy na trawie. Przedziału chyba nikt nie zajmie.

– Może nie zajmie, ale co z bagażami? – odrzekła dziewczyna.

– Sokiści nam popilnują! – zawołał chłopiec.

– O, to jest myśl. Idę do nich.

Wyszedłem na korytarz i nie musiałem szukać daleko. W naszym wagonie ludzie już dogadywali się z sokistami, że wyjdą, a oni zamkną przedziały. Sokiści i konduktorzy faktycznie obiecali ciągle patrolować pociąg, by nie doszło do kradzieży, ale i ci, którzy nie wychodzili, także przyrzekli mieć oko na zamknięte przedziały. Oczywiście z powodu sytuacji pełno było narzekań i złości. Osobiście nie czułem zdenerwowania. Po kilku minutach wszyscy z naszego przedziału rozprostowywali kości na łące. Tu na zewnątrz wyraźnie słychać było, jak wagony wręcz buczą od dyskusji, narzekań i przekleństw. Każdy dokądś jechał. Jedni tylko na wakacje, inni w naprawdę ważnych sprawach. Niektórzy byli wściekli, kiedy kierownik pociągu poinformował, że linia będzie zamknięta całą dobę. Byliśmy tu uwięzieni. Większość nie dowierzała, że to prawda. Każdy reagował po swojemu.

Nie minęła nawet godzina, a gwar zaczął cichnąć i coraz więcej ludzi wychodziło na łąkę, niektórzy do lasu. Chyba co drugi chodził z telefonem, bo nie było zasięgu. Kluczyli po łące jak pies, który wyczuł bażanta w trawie, ale jeszcze nie wie dokładnie, gdzie on jest. Kręcili się, biegali, odchodzili nawet bardzo daleko od pociągu, lecz na nic to się zdało. Załamanie u kilku osób wyglądało niemal jak panika, szczęśliwie ludzie byli na tyle rozproszeni, że nastrój tych kilku zrozpaczonych osób nie wpływał tak bardzo na innych. Jedni nie pojawiali się na spotkaniach, inni martwili się o bliskich, a jeszcze inni o to, czy bliscy martwią się o nich. W najlepszej sytuacji byli ci, u których początkową złość i bezsilność zastąpiła akceptacja. Jednak byli i tacy, którzy spokojni być nie lubią, tylko zaczepek szukają i słabszych do bicia. Nim się uspokoili, doszło do wyzwisk i szarpaniny, drużynie konduktorskiej naprawdę oberwało się od drani – i to dosłownie. Szkoda ich, bo czemu oni winni? Dlatego sokiści z pistoletami musieli uspokoić sytuację, zdawało się, że mogło być naprawdę ostro. Tego, który skopał konduktora, chcieli zatrzymać, ale poszkodowany prosił, by tego nie robili. Teraz jeszcze kilku najbardziej potrzebujących kręciło się gdzieś tam kilkaset metrów dalej pod lasem na krańcach łąki, szukając zasięgu. Większość stanowili już teraz coraz bardziej spokojni ludzie, pogodzeni z sytuacją, którzy opuścili przedziały. Ci, co wyszli najwcześniej, zachowując spokój od początku, skorzystali najbardziej, bo najedli się poziomek. Rosły one pośród kęp drzew i przy nasypie od strony lasu. Tu na łące chodziło się jak po delikatnym dywanie. Tylko przy drzewach trawa była niewykoszona i momentami wysoka. Tam pod lasem nie całe siano było zebrane i lekki wietrzyk przynosił nam jego aromat.

Już po piętnastej. Postój trwa kilka godzin. Upał byłby nieznośny, gdyby nie powiewy wiatru, czasem dość mocne. Wiatr uniemożliwia działanie bąków, które o tej porze roku potrafią dać się we znaki. Ludzie powolutku zaczynają czuć się jak na wczasach. Niektórzy powyciągali leżaki, inni zalegli na kocach, śpiworach czy rozłożonych ubraniach. Mimo że na łąkę wyległo kilkaset osób, to teraz, kiedy ludzie się uspokoili, było naprawdę cicho. Dookoła toczyły się rozmowy, nawiązywano nowe znajomości. Ktoś w lesie znalazł grzyby i zaraz objawili się amatorzy grzybobrania. Kilka osób wróciło z malinami. W paru miejscach włączano muzykę z telefonów, ale szybko była przyciszana. Pasażerowie naszego przedziału najpierw zjedli poziomki, a potem zajęliśmy najbardziej oddaloną od składu kępę kilkunastu brzóz fantazyjnie powykręcanych wiatrem, oddaloną ze trzysta metrów od najbliższych „wczasowiczów”.

– Maamo, maamo! Mam mimikrę!

– Daj mi spokój, dziecko. Wiesz przecież, że się tego boję.

– Ale to mi nic nie robi. – Chłopiec podniósł dłoń, na której siedział bzyk. Odwrócił się do mamy plecami i zbliżył dłoń do oczu, zaczął przyglądać się stworzonku.

– Co on robi?… Zobacz. – Z powrotem odwrócił się do mamy.

Mama podeszła nieco zalękniona. Oboje zaczęli się przyglądać.

– No, teraz widać, że jest inny od osy. – Patrzyła z uwagą.

– A co on mi robi tą trąbką?

– Chyba coś je.

– Bo czuję, jak mnie nią tak dotyka, to w tym miejscu jest chłodniej.

Leżąc pod brzozą, wsłuchiwałem się w ich rozmowę. Szelest liści, odgłosy łąki jakby mnie do siebie przytuliły. Zapachy… Zacząłem wracać myślami do pewnych ważnych spraw, które po powrocie ze Srebrnej Góry będzie trzeba załatwić. Czy jeszcze będą miały sens? Czy zechcę do nich powracać? Z takim zapałem jak wcześniej? Zacząłem układać sobie scenariusz spotkań i rozmów, gdyby wyjazd ten nie spełnił oczekiwań, ale mając za sobą całe niemal życie i doświadczenie wątpiłem, by mogło być inaczej. I to, co ma się stać w Srebrnej Górze, raczej się stanie. A jeśli się stanie, to nie potrafiłem sobie wyobrazić, co będzie dalej. Poczułem jednak, jak doznania łąki oddalają się ode mnie i pojawiają się samoistnie różne obrazy, usłyszałem swoje pochrapywanie. Coś mną szarpnęło.

– Hej, hej! Proszę księdza. Proszę się obudzić. – Poczułem delikatne szarpnięcie za bark. To dziewczyna. Otworzyłem oczy. – Idziemy na obiad. – Uśmiechnęła się.

– Obiad?

– Tak. Kierownik pociągu ma spore zapasy w wagonach Warsu i kazał przygotować obiad. W pierwszej kolejności rodzice z dziećmi i osoby starsze. Dla młodszych też coś zostanie.

Wstałem, przeciągnąłem się i pokuśtykałem wraz z dziewczyną, chłopcem i jego mamą w stronę wagonu restauracyjnego.

Sytuacja podróżnych nie uległa zmianie. Nie można było liczyć na to, że skład ruszy. Gdyby chcieli nas teraz uwolnić, to przerwanie prac spowodowałoby ciąg bardziej kosztownych utrudnień w ruchu w dniach następnych niż nasz jeden omyłkowy postój. Wszystko stało się przecież na skutek zbiegu okoliczności. Przejeżdżającą samą lokomotywę wzięto za skład; po prostu przejechała o wyznaczonej dla składu godzinie i myślano, że wszystko jest w porządku. Gdyby maszynista pozostawiający skład wiedział, co się szykuje, wszystko potoczyłoby się inaczej. A tak zgłosił awarię i oczywiście pojazd zastępczy się znalazł po dwóch godzinach, bo wcześniej potrzebny był gdzie indziej. Dopiero kiedy zapasowa lokomotywa miała wyruszyć, zdano sobie sprawę, że tory w obu kierunkach są nieczynne. Zorganizowanie komunikacji zastępczej też rodziłoby wiele problemów. Najbliższa nam droga asfaltowa była oddalona o kilka kilometrów. Nie wszyscy, którym się spieszyło, byli w stanie przejść ten odcinek z bagażami, czasem ciężkimi. Jednak z siedemdziesiąt osób skorzystało z autobusów. Cięższe bagaże za darmo miały być przewiezione wagonem pocztowym do stacji docelowych. Całe zamieszanie związane z transportem zastępczym przesiedzieliśmy w Warsie. Kiedy wyszliśmy, dało się gdzieniegdzie słyszeć rozmowy o odszkodowaniu, ale szybko ucichły. Wyraźnie dało się odczuć, że złość i napięcie gdzieś się ulotniły. Kto chciał ruszyć dalej, miał szansę. Zostali ci, którym aż tak bardzo się nie śpieszyło. Śpieszyło im się zaraz po tym, jak dowiedzieli się o całej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Po czasie jednak potrafili znaleźć plusy pobytu na łące. Wszyscy byliśmy w sytuacji bez wyjścia, ale pozostanie w niej niczym nie groziło. Kto chciał, zjadł obiad i podróżni poddali się nastrojowi słonecznego popołudnia. Powietrze stało się nieruchome. Łąka i pobliski las wypoczywały, my z satysfakcją i ulgą pozwoliliśmy wypełnić się temu wyciszeniu.

– Mamo, nudzę się – przerwał po nie wiadomo jak długim czasie ciszy chłopiec.

Leżeliśmy na trawie w kępie drzew, z której przedtem ruszyliśmy na obiad.

– To policz namioty – odpowiedziała mama.

– Trzydzieści dwa.

– Oo. Wakacje, a ty tak szybko liczysz.

– Policzyłem, jak wracaliśmy z obiadu.

– A który jest najładniejszy?

– Niemcy mają duże i ładne… Biegnę.

– Gdzie?

– Tam na koniec. Tam są takie kolorowe.

– To biegnij. Tylko uważaj na siebie.

– Jak mam uważać? Tu nie ma aut.

– Patrz pod nogi, dziecko. I nie wdawaj się w dyskusje z nieznajomymi.

– Ale przecież ksiądz jest tutaj.

Miałem zamknięte oczy, ale czułem, co stało się dookoła po tych słowach chłopca. Usiadłem. Mama była czerwieńsza od buraka, mało powiedziane. Oczy zaszły łzami, usta się zacisnęły. Chciała coś powiedzieć, ale zaczęła się jąkać, gdakać raczej, za moment gulgotać jak indyk. Zacząłem się śmiać. Chłopiec był zaskoczony, ale dziewczyna z chłopakiem już się nie hamowali, rechotaliśmy we troje, a mama chłopca zaczęła zmieniać kolory jak kameleon.

– Dziecko… co ci przyszło do głowy?

– No przecież sama mnie pytasz, co ksiądz mówił na religii, czy kogoś dotykał. Sama mówiłaś, żebym zwrócił uwagę, czy z kimś nie wychodzi na zaplecze sam na sam. A jak ciocia Hanka przyjdzie, to tylko o pedofilach mówicie. O księdzu Jurku ciocia mówi, że taki facet z niego przystojny, że nawet chłopcy się za nim oglądają, a on nic. I mówi, że sama by zgrzeszyła…

– Dość! – Mama niemal się poderwała, ale szybko się uspokoiła.

Nie wiedząc, co robić, zaczęła mnie przepraszać. Starałem się zachować powagę, ale chłopak z dziewczyną ścierali łzy z policzków i nawet chłopiec zaczął się śmiać.

– Proszę księdza, to dziecko. Proszę mu wybaczyć. Ten chłopiec jest momentami ogromnie nadpobudliwy. Czasem zrywa się i biegnie, bo czuje taką potrzebę. Czasem coś powie bez zastanowienia. Ale to naprawdę wrażliwy chłopiec. Naprawdę proszę mu wybaczyć.

– Nie ma mu czego wybaczać. To on powinien wybaczyć pani. Dziecko poza domem reprezentuje rodzinę. Chłopiec nie zrobił nic niewłaściwego. Dorośli „jakoś” się zachowują w zależności od towarzystwa, a dziecko ukazuje prawdziwą twarz rodziny. Teraz już pani wie, jak wygląda pokuta za wciskanie dziecku głupstw.

– Tak, wiem. Jest mi okropnie głupio.

– Nie. Nie musi pani być głupio. Warto zapamiętać to zdarzenie. Chłopiec w dalszym życiu da pani tyle, ile pani w niego włożyła.

– Ale ja naprawdę przepraszam.

– Widzi pani, że nie jestem obrażony.

Kobieta uśmiechnęła się w zamyśleniu. Wstała i zaproponowała chłopcu, że pójdzie z nim na drugi koniec obozowiska poszukać najładniejszego namiotu.

Kilka minut po ich odejściu pojawiło się kilkanaście młodych osób. Byli to znajomi pary z naszego przedziału. Po chwili rozmowy dogadali się, że pójdą do lasu i przyniosą drewno na ognisko. Z nudów policzyłem, że nasza grupka powiększyła się o piętnaście osób. Nie minęło pół godziny, a faktycznie nanieśli naprawdę sporą ilość dobrego drewna na opał. Czterech chłopaków przyniosło cztery bukowe metrówki. Cała grupka ponownie poszła do lasu, ale teraz nie było ich dłużej. Zacząłem przysypiać, a kiedy usłyszałem, że się zbliżają, poznałem powód ich dłuższej nieobecności. Niektórzy byli podchmieleni, a inni na haju. Teraz przynieśli jeszcze więcej drewnianych kawałków, naprawdę było tego sporo.

Obozowisko koczujących pasażerów rozciągało się na przestrzeni dłuższej od składu. Nasza grupka nie była najdalej od pociągu, podobnie jak Niemcy. Kilka osób pichciło coś na kuchenkach gazowych. Nieco dalej było dużo większe zagęszczenie ludzi. Trudno było ich zliczyć, ale tak na oko mogło być nas ponad czterysta osób.

Usiadłem, by przyjrzeć się bliżej nowo przybyłym. Po kilkunastu minutach atmosfera wśród nas stała się tak skisła, że grupka zaczęła się kurczyć. Nie minęło piętnaście minut, a ci, którzy przybyli, w komplecie gdzieś się rozpierzchli. Został tylko chłopak z dziewczyną z naszego przedziału, ale po chwili podeszła do nas para. Małżeństwo po pięćdziesiątce. On Cygan, ona na pewno nie. Spytali, czy mogą się dosiąść, i usiedli pod brzozą.

Kilka minut po siedemnastej przygalopował chłopiec. Po kilku minutach wróciła mama. Przynieśli dużo czereśni, maliny, a mama miała wielki bukiet polnych kwiatów.

– Grzesiu, poczęstuj wszystkich. – Uśmiechnęła się tak, jakby jej największym marzeniem było nakarmienie wszystkich ludzi na ziemi. – Kilometr od ostatnich namiotów jest stary sad. Piękne czereśnie, a gdzie trawa niewykoszona, kwiaty.

Zajadając się czereśniami, zaczęliśmy rozmawiać o starym sadzie i jego dawnych gospodarzach. Mama chłopca powiedziała, że ma na imię Celina. Dodała, że w sadzie, z którego są czereśnie, spośród pokrzyw wystają resztki ścian domu; jest tam też częściowo zasypana studnia. Za moment rozmowa dotyczyła już czegoś całkiem innego. Zastanawialiśmy się, jakie grzyby niosą podróżni wracający z lasu i żartowaliśmy na temat młodzieży wychodzącej z grzybobrania bez reklamówek. Śmialiśmy się z żartów i jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy układać patyki, by rozpalić ognisko. Zaproponowałem, skoro wszyscy mamy siedzieć przy jednym ognisku, byśmy się sobie przedstawili.

– Jak widać jestem księdzem. Nazywam się Cyryl Szkło.

– Ja jestem Jacek, a to moja żona Agata. Zadbamy o ognisko. To znaczy ja będę palił, a Agata ułoży drewno odpowiednio, by mi się je łatwo brało.

– A ja jestem Grześ, a moja mama Celina policzyła ludzi i mówi, że jest na trawie trzysta czterdzieści pechowców.

– Renia.

– Sławek.

Agata zaczęła segregować patyki i układać je na kupki: cienkie, cienkie dłuższe. Cienkie długie łamała na cienkie krótsze i układała kupkę. Dalej były: krótkie grube i grube długie, i grube do siedzenia oraz ewentualnego spalenia na samym końcu. Każdy patyk był oceniony i miał określoną przynależność do odpowiedniej kupki. Widzieliśmy, że z pewnością opału starczy na całą noc.

– Alohomora!

Zaskoczeni spojrzeliśmy na Grzesia. Stał z ręką wyciągniętą w kierunku dziewczyny, która ponad sto metrów od nas chodziła dookoła chłopaka, przy którym stały plecaki. W dłoniach przed sobą trzymała coś, co pobłyskiwało. Zataczała coraz szersze kręgi.

– Miłośnik bajek. – Pani Celina znacząco na nas popatrzyła. – Cóż ta dziewczyna wyprawia?

– Poprawia sobie samopoczucie – odezwała się Renia. – Może będzie wywoływać duchy. Pamiętasz, jak moja siostra na kolonii wywoływała duchy z koleżankami, a potem całą noc się bały – zwróciła się do chłopaka.

– Głupoty – odpowiedział.

Grześ podbiegł do kupki z cienkimi patykami i wyciągnął jeden. Zaczął z nim biegać dokoła nas i machać, udając, że coś czaruje.

– Dziecko, przestań!

Chłopiec spojrzał na poirytowaną mamę i pobiegł w stronę dziewczyny. Pani Celina próbowała go powstrzymać krzykiem, ale to nic nie dało.

– Nie rozumiem tego dziecka. Katecheta tyle się natłumaczył na temat tych durnych bajek, ale to nic nie daje. Harry Potter autorytet, a do lektur za uszy trzeba ciągnąć.

– My też mamy swojego magika – wtrącił Jacek. – Zaczarowany ołówek. Pamiętacie? A ta muzyka.

– Tak, ale tam to co innego. Nikt tych bajek nie reklamował, szumu nie robił – tłumaczyła pani Celina. – A teraz co się dzieje? Dzieciarnia się wygłupia.

– Czy ktoś poniósł przez to jakieś straty? – dołączył się Sławek. – Sami księża znakomicie reklamują te produkty. Bo filmy o Potterze to produkty.

– Mnie najbardziej podobała się część o Księciu Półkrwi – skomentowałem.

Pani Celina spojrzała na mnie, jakbym ją zdradził.

– To ksiądz też??? – Jej zdziwienie było niepomierne.

Widocznie liczyła na to, że przyznam jej rację. A ja, gdy tylko to usłyszałem, wybuchłem niepohamowanym śmiechem, ale natychmiast się powstrzymałem. Trzeba było wytłumaczyć kobiecie, że ten śmiech to nie z niej.

– Popatrzyła pani na mnie z takim wyrzutem, że po prostu coś mi się przypomniało. Wiele lat temu… trzydzieści pięć?… Może. Byłem proboszczem na wsi na Dolnym Śląsku. Nie miałem gosposi, ale panie ze wsi naprawdę dbały o kuchnię i porządki. Jedna, w pani wieku, mieszkała blisko, po sąsiedzku, i ona przychodziła najczęściej. Raz w tygodniu może jej nie było, nawet wyręczała ministrantów w dzwonieniu na mszę. Któregoś razu, to chyba było w piątym roku pobytu na tej parafii, przyjechał do mnie znajomy. Po sumie miałem z nim pojechać, by pokazać mu okolicę. Gdy kolega był już gotowy i wychodził, to mnie zawołał. Krzyknąłem do niego z kuchni, by poczekał, bo jeszcze idę się wysikać. I nagle słyszę za plecami głos tej pani: „To ksiądz też?!”. Tyle zdziwienia było w jej głosie, niemal szok. Naprawdę, doznała lekkiego wstrząsu. Zbudowała sobie obraz księdza jako wysłannika Boga, jako zjawiska, nie osoby. Musiała ciekawie rozumować. Całe lata widziała, jak jem, więc muszę też wydalać. Tylko w swoim wyidealizowanym obrazie księdza jako człowieka nie wzięła tego pod uwagę. Po tym wydarzeniu zacząłem się zastanawiać, jaki obraz Boga sobie zbudowała. Nie śmiałem się z pani. Tyle lat minęło, a pani słowa natychmiast wyciągnęły to zdarzenie z pamięci. Tak samo świeże i zareagowałem identycznie jak wtedy. Jakby nie było tych dziesiątków lat pomiędzy wtedy a dziś. Tyle lat o tym nie myślałem. Pani Celino, ja po prostu o tym zapomniałem.

– Księdza śmiech był miły, nie szyderczy. Myślałam po prostu, że wszyscy księża odnoszą się do tych bajek przynajmniej z rezerwą.

– Tak. Jest tam trochę rzeczy niepotrzebnych, ale jeśli chodzi o film, to ta część podobała mi się najbardziej.

– Tak – zaczął Sławek. – Dołożyli kilka sztampowych sztuczek do serii i się udało. To jest dopiero magia.

– O! Grześ biegnie – zauważyła Agata.

– I jak czary? – żartobliwie zagadnęła go Renia.

– To nie czary. Ona powiedziała, że sprawdza, czy nie ma żył wodnych, bo chcą namiot postawić. Mówi, że na żyłach wodnych źle się śpi i śmiała się z mojej różdżki. Bo ma taką do trzymania w dwóch rękach. A w niektórych miejscach to widziałem, jak jej ta różdżka wyrywa się do ucieczki.

– Może pani być spokojna – zacząłem uspokajać panią Celinę. – Grześ mówi, że to nie czary. A jest ekspertem, jak sama pani twierdzi.

– Dziecko, pomyśl, masz prawie jedenaście lat. Jak kawałek drewna może chcieć się wyrwać komuś z rąk. Jakie żyły wodne?

– Mamo, widziałem.

– No co? Co widziałeś? Pamiętasz, jak babcia pokazywała ci zajączka z chusteczki do nosa, jak wyskakiwał jej z ręki?

– No bo wyskakiwał. Ty też to widziałaś. – Grześ odwrócił się do nas plecami. Podszedł do starannie ułożonych patyków i zaczął w nich czegoś szukać.

Pani Celina zamilkła i nikt z nas się nie odzywał. Znałem tę sztuczkę z zajączkiem zrobionym z chusteczki do nosa. Po chwili Grześ oddalił się w pogoni za konikiem polnym, a ja się zamyśliłem. Słyszałem tylko, jak Agata tłumaczy Reni i Sławkowi, o co chodzi w tej sztuczce, bo jej nie znali.

Minęła dłuższa chwila rozmów o niczym, kiedy pani Celina wróciła do dziewczyny z różdżką. Choć nie powiedziała tego wprost, czułem, jak trudno było jej się pogodzić z tym, że wyraźnie nie skrytykowałem jej postępowania. Za to temat chętnie podchwycił Jacek.

– No wie pani, nie zawsze to, co wzbudza kontrowersje, jest złe. Zauważyłem w przypadku radiestezji – pani Celina drgnęła lekko, słysząc słowo radiestezja – jak wiedza ta pozwala łatwiej żyć ludziom. Trzeba włożyć dość dużo pracy, by ją poznać, chcieć zrozumieć, oraz rozwagi, by ją stosować. Mimo przeczytania kilku książek na ten temat, to sam ograniczyłem się do doboru leków dla siebie i żony. Mając nawet małe wahadełko i nieco wiedzy, znacznie powiększyłem plony na mojej działce i u sąsiadów. Trudno to zrozumieć i wyjaśnić, ale stosuję tę wiedzę. Są pewne siły, których nie widzimy, ale możemy z nich korzystać.

– No właśnie. Nie widzimy. Co to za siły być mogą i czyje to siły, skąd się biorą? Czy pana to nie zastanawia?

– Oczywiście zastanawia. Nawet kilku znanych badaczy radiestezji, twórców wahadeł czy nowych metod albo lekkomyślnych adeptów radiestezji straciło życie lub ciężko zachorowało. Niektórzy trafili do zakładów psychiatrycznych.

– No… widzi pan. Sam pan widzi, że nie kończy się to zbyt dobrze, obcowanie z tymi pana siłami niewidzialnymi.

– I co z tego? Elektryczności też nie widać, a posługując się nią rozsądnie, można dożyć starości.

– Jak to, a błyskawica?

– Pani Celino, my, kiedy na niebie pojawia się błyskawica, nie widzimy prądu. Przepływ prądu jest tak olbrzymi, że to, co widzimy jako błyskawicę, to rozpalone powietrze. Błyskawica to ślad po przepływie prądu przez powietrze. Ślad, jak ślad na piasku po człowieku, którego nigdy nie widzieliśmy.

– No nie wiem. A na świecy w komarku? Brat zrobił mi kawał i sama dostałam po palcach taką błyskawicą, jak pokręcił pedałami.

– Zasada ta sama.

– Jak to?

– Właśnie tak. Tak to. Fizyka. To wszystko to prawa fizyki, pani Celino. Nikt nie widział prądu elektrycznego. Ale każdy człowiek potrafi go odczuć, jednak to za mało. To z Komarkiem było brutalne. Pamięta pani płaskie baterie, wystarczył miernik w postaci języka. Jak poszczypało w język, to bateria dobra. Tylko do olbrzymich urządzeń przemysłowych potrzebne są odpowiednio duże urządzenia, by moc i natężenie zmierzyć i wykorzystać bezpiecznie dla badającego i przemysłu dzięki tym urządzeniom. Możemy mierzyć jego napięcie i natężenie, które udowadnia jego istnienie i działanie.

– Pamiętam, ale to nie o to chodzi.

– Więc o co?

– Jak pan, panie Jacku, nie wie, to proszę spytać księdza.

– Zapytam, oczywiście. Choć wiadomo, jakie Kościół ma na ten temat zdanie.

Nastał moment ciszy, powierciłem się trochę na trawie. Dyskusja tej dwójki mogła zmienić się w kłótnię, a jeśli mieliśmy tu spędzić noc, trzeba było jakoś ich pogodzić. Wcześniej, jako że ciekawie się słuchało, nie chciałem się wtrącać. Postanowiłem nie reagować, dopóki ktoś otwarcie mnie o to nie zapyta.

– Widzi pan, panie Jacku. Ksiądz milczy, a milczenie wyraża aprobatę.

– Aprobatę czego.

– No jak to? Tego, o czym rozmawiamy.

Znowu chwila milczenia, tym razem dłuższa, pozwoliła nam zauważyć, jak życie podróżnych zmieniło się przez ten czas postoju. Już nie było słychać krzyków żałości i zdenerwowania. Teraz z oddali dochodziły rozmowy, śmiechy. Ktoś niezbyt głośno puszczał muzykę, nawet zapłonęło kilka ognisk. Inna osoba grała na gitarze. Na drugim końcu łąki ktoś próbował zrobić dyskotekę, ale szybko zrezygnował, z braku chętnych. W przedziałach zostało niewiele osób, ludzie kręcili się to tu, to tam, doleciał do nas nawet zapach zupy z zebranych w lesie grzybów, gotowanej na kuchence gazowej. Teraz dochodzą do nas odgłosy śmiechów, i to z kilku miejsc. Zdaje się, że w tej chwili mogłaby ona przyjechać z dowolnej strony, a i tak pasażerowie niezbyt chętnie kończyliby swoje koczowanie. Tak jak podczas podróży nikomu nawet nie śniło się, że może dojść do takiej sytuacji, tak teraz dla każdego było to normalne – spędzi tu noc i tyle. Na bardzo rozległej łące rosło kilka grupek drzew, oddalonych od siebie. Były zajmowane przez rozbitków. My byliśmy najdalej z tyłu pociągu. Nasza składała się z dwóch dorodnych świerków i kilku brzóz uszkodzonych szadzią i zimowymi wiatrami, kiedy to szadź bezlitośnie gnie ich szczyty ku ziemi. A wiatr zmienia śnieg miejscami w beton. Teraz leciutki wietrzyk odganiał komary, po prostu ich nie było. Całe niespodziewane życie łąki odbywało się na tle grania świerszczy i terkotania derkacza. Nagle powietrze wypełnił czyjś wściekły rechot i salwa śmiechu grupki ludzi, którzy pewnie opowiadali sobie kawały. Zbliżało się do nas kilka osób. Poznałem, byli tu wcześniej, znajomi Sławka i Reni.

– Przepraszamy, że przerywamy czuwanie. – Zaczęli rechotać.

Byli to młodzi ludzie z puszkami piwa, jeszcze nie pijani, ale już podchmieleni. Chłopak mówił dalej:

– Przepraszamy bardzo oczywiście, ale mamy sprawę. Do tych oto młodych ludzi. – Znowu zarechotali. – Noobo no, no poo oo, prostu chcielibyśmy… – Nie mógł dokończyć, drugi chłopak i dwie dziewczyny starali się zachować powagę, ale wcale im się nie udawało. – By Sławuś ii Renatka dołączyli do nas. Uff.

Sławek i Renia uśmiechali się, Sławek odpowiedział:

– Przyjdziemy, ale chyba później… Dobrze?

– Dobrze, Sławciu. Czekamy – odpowiedziała jedna z dziewcząt. Popatrzyła na nas i zaczęła się śmiać. Odwrócili się i ruszyli tam, skąd przyszli.

– Tee! Młody! Idziesz z nami? – krzyknął drugi chłopak w stronę Grzesia spacerującego po łące.

Grześ podskoczył z wrażenia, oczy zrobiły mu się duże jak spodki, spojrzał na mamę.

– Mogę mamo!? Pobiegnę i przybiegnę zaraz.

– Ja ci dam! Wracaj mi tu natychmiast.

Grześ, udając zainteresowanie owadami w trawie, powoli zbliżał się do mamy.

– Co pani na to, pani Celino? Co dla pani jest celem w wychowaniu dziecka? – wznowił rozmowę Jacek.

– Panie Jacku, dla mnie najważniejsze jest, by wychować Grzesia na porządnego człowieka. Przecież, panie Jacku, podskórnie już czuje się, co sobą reprezentują ci ludzie. Może są uśmiechnięci i wyluzowani, ale skąd ten uśmiech i luz, bo całkiem przytomni to oni nie są – odpowiedziała pani Celina.

– Rozumiemy panią. To bardzo dobrze, że ma pani taki cel. Tylko co to znaczy. Ja rozumiem, co pani mówi, ale Amerykanin, Chińczyk czy Somalijczyk może to zrozumieć po swojemu. Dla nas bywa niezrozumiałe wrogie podejście ludzi do spraw oczywistych.

Ledwie skończył, w pośpiechu odezwała się Renia.

– Żeby nam poprzedni temat nie uciekł – spojrzała na mnie – jakie ksiądz ma zdanie na temat radiestezji?

– Głupio pytasz… – wtrącił się Sławek.

Renata zerknęła na niego wymownie, już nic nie mówił. Zapytano, więc trzeba było odpowiedzieć.

– Widzicie państwo sami, jaki wpływ na postępowanie ludzi ma to, że noszę sutannę. Cała dyskusja i być może towarzystwo byłoby inne, gdybym był ubrany po „ludzku”. Ta grupka młodzieży odłączyła się od nas, bo jest tu ksiądz.

– Tak pan myśli? – Sławek uśmiechnął się.

– Czemu ksiądz kuleje? – wyskoczył Grześ z pytaniem z całkiem innej beczki.

– Synku, nie przeszkadzaj, kiedy dorośli rozmawiają – upomniała chłopca mama.

Grześ zakończył poszukiwania czegoś na łące i już od chwili przysłuchiwał się rozmowie.

– Ale chciałbym wiedzieć.

– Nie – stanowczo go wyhamowała.

– Ale czemu?

– Bo nie.

– Ale czemu nie?

– To nieładnie wtrącać się, kiedy dorośli rozmawiają. I jeszcze pytać o takie rzeczy. Nie każdy lubi opowiadać o swoich problemach.

– Czemu?

– Tak już jest.

– Czemu tak jest?

– Kiedyś już ci mówiłam.

– Mamusiuu, czemu? Powiedz.

– Grzesiu – przerwałem ich dyskusję – odpowiem na twoje pytanie. – Aż podskoczył. – Mam pewną propozycję i jeden warunek dotyczący odpowiedzi.

– Ja się zgadzam – ucieszył się niezmiernie.

– Synku, czekaj, nie wiesz jeszcze, o co chodzi. Co ksiądz proponuje?

– Już mówię. Ale zgodzić się muszą… Chciałbym, by zgodzili się wszyscy. Otóż nie ma jeszcze dwudziestej. Za jakiś czas zacznie zmierzchać. Proponuję, by teraz pójść do przedziału i przynieść sobie cieplejsze ubranie, coś do jedzenia, picia. Noc zapowiada się ciepła.

– Oo! Świetnie. – Renia szybko wstała.

– To jeszcze nie koniec. Teraz ten warunek. – Przyjrzeli mi się. – Moja odpowiedź. O, zrobimy tak. Jak wrócimy, ktoś chyba musi zostać, by nikt nam nie zajął miejsca, rozpalimy ogień i coś przekąsimy, wtedy każdy z nas opowie historię. Ale musi to być coś, co wydarzyło się naprawdę. Coś prawdziwego. Moja opowieść będzie ostatnia.

Towarzysze podróży popatrzyli po sobie i z jako taką aprobatą zgodzili się. Pani Celina nakazała Grzesiowi pilnować obozowiska, a my ruszyliśmy do pociągu. Kilkadziesiąt grupek ludzi wybrało sobie miejsca na łące. Widać było, że niektórzy zakończyli już imprezę, inni od dawna drzemali, byli i tacy, którzy wyglądali na ludzi o czymś rozmyślających. Niektórzy dopiero zaczynali zabawę. Nad łąką unosił się przyciszony gwar rozmów i brzdąkanie gitar, za to na cały głos, nie zwracając uwagi na ludzi, grały świerszcze, w lesie szczekały sarny. Teraz dopiero dało się poczuć atmosferę biwaku, wędrownego obozu. Jak dobrze, że nie ma tu zasięgu.

Cieszyłem się z zachowania Grzesia. Wtrącił się w odpowiednim momencie i nie trzeba już było wracać do kontrowersyjnego tematu. Mieliśmy spędzić wspólnie noc, a momentami zanosiło się na pyskówkę.

Sokista otworzył przedział. Ucieszył się, kiedy dostał od nas trochę słodyczy i kilka puszek piwa. Sławek spytał go, dlaczego nie zatrzymano tego gościa, który skopał konduktora. Okazało się, że konduktor miał jeszcze dwa miesiące do emerytury i nie chciał robić problemów. Tamten po wszystkim przyszedł, przeprosił i poszedł do autobusu. Nawet faceta nie spisali. Tak zagadaliśmy się z tym człowiekiem, że niosąc tobołki pani Celiny, doszedł z nami do naszego koczowiska. Podziękowaliśmy mu i wrócił do pracy.

Jacek z Grzesiem rozpalili ognisko i chłopiec został jego pomocnikiem. Pani Celina miała sporo wyśmienitego ciasta, które pieczołowicie poporcjowała. Sławek rozłożył koc, który posłużył za obrus; lądował na nim nadmiar jedzenia i picia. Kiedy skończyliśmy jeść, każdy zagłębił się w sobie, ale nie trwało to długo. Wietrzyk ucichł. Było bardzo przyjemnie. Ciszę przerwał Jacek.

– Tak sobie myślę, że każdą historię zaczniemy od kieliszeczka. Bo to, co ustaliliśmy wcześniej, jest oczywiście aktualne.

Przytaknęliśmy. Renia rozdała metalowe kieliszki, a Grzesia spytała.

– Ty, Grzesiu, czego się napijesz?

– Piwa, proszę pani.

Wybuchnęliśmy śmiechem, ale pani Celina zrobiła coś, co sprawiło, że nas zatkało. Wyciągnęła butelkę, nalała do szklanki piwa, tak na dwa łyki, i podała chłopcu. Ten wziął i wypił tak naturalnie, jakby pił wodę. Nawet na nas nie spojrzał, za to mama zauważyła nasze zdziwienie i zareagowała.

– Proszę sobie tylko niczego nie wyobrażać. Nauczyła mnie tego moja mama, kiedy byłam dzieckiem. Kiedy myła głowę w piwie, dawała mi łyczek. Ale tylko wtedy, kiedy mieli przyjść goście albo działo się coś ważnego, jakiś mecz. A piwo? Piwo to było kiedyś. Tato nauczył mnie i siostrę robić ten trunek. Bardzo rzadko je piję i czasem robię, ale na wyjazd wzięłam butelkę. Sklepowym nigdy nie myję włosów, a tym bardziej nie daję dziecku.

– Mam! Mam historię. – Renata się poderwała. – Czy może być o czymś, co przydarzyło się komuś innemu?

Pokiwałem głową.

– No właściwie tak. Tylko by było to z życia wzięte.

– Dobrze – ucieszyła się.

– Momencik.

Jacek miał sporą walizkę. Okazało się, że to lodóweczka, w której było kilka butelek wódki i trochę piwa.

– Jest na akumulatorek. Do rana mamy zapewnione zimne napoje. Jeszcze kilka piw wejdzie, proszę włożyć.

Wyjął flaszkę wódki, 700 ml. Otworzył i rozlał do kieliszków. W milczeniu unieśliśmy je w geście toastu. Chłód wódki był niebywale wyraźny i kojący po upalnym dniu. Dopiero za momencik zaczęła grzać. Wszyscy byliśmy rozbawieni.

– Dobrze – zaczęła Renata. – Chyba w moim życiu nie wydarzyło się jeszcze nic tak naprawdę ważnego…

– A ja? – przerwał Sławek.

– Oj, ty. Ciebie wszyscy widzą i nie muszę o tobie opowiadać. Dobrze… Kiedy Grzesiu poprosił o piwo, przypomniało mi się, co przydarzyło się mojej mamie, kiedy miała dwanaście lat. Moja prababcia mieszkała w Bystrzycy Kłodzkiej, a moja mama była u niej na feriach zimowych. Któregoś dnia mama zachorowała. Nie mogła nic jeść. Poszli do lekarza, ale i to nie pomogło. Po czterech dniach głodówki babcia powiedziała, że pojadą do Filipka. Taki jasnowidz. Mieszkał niedaleko Bystrzycy. Mama opowiadała, że babcia jeszcze nie zaczęła dobrze mówić, a Filipek do niej:

„Pójdzie pani do sklepu i kupi butelkę wódki. Powie pani sklepowej, że ode mnie przychodzi. Bo dopiero jest przed dziesiątą, nie będzie trzeba czekać. Powie pani, że to dla dziecka i żeby dała kieliszek, taki dwadzieścia pięć gramów. Dać dziecku do wypicia, tylko tyle, co w kieliszku się zmieści, kupić trzy kajzerki i iść na autobus”.

I tak zrobiła. Sklepowa, jak usłyszała, że od Filipka przychodzi, od razu sprzedała i mama wypiła ten kieliszek. Mówiła, że ją piekło w gardle jak nieszczęście, a w brzuchu zrobiło się gorąco. Babcia kieliszek oddała i kupiła jeszcze te trzy bułki i poszły na przystanek. Na przystanku trochę postały. I mama zaczęła wymiotować. Jak tylko doszła do siebie, poprosiła o bułki. I zanim autobus przyjechał, zjadła je. Ale to jeszcze nie koniec… a właściwie koniec tej historii. Bo mama była jeszcze raz u Filipka, jak zaczęła studia. Załatwiła sobie pracę w Polmosie i tak stała się dostarczycielką wódki na imprezy, na które chodziła.

Były andrzejki. Dziewczyny sobie wróżyły, mama pochwaliła się, że nie potrzebuje wróżb, bo pojedzie sobie do babci i tam wszystkiego się dowie. I tak zrobiła. Już jako dziecko przysłuchiwała się opowieściom kobiet, jak to Filipek mówił to czy tamto, a wszystko się sprawdzało. Podczas ferii zimowych była u babci. I poszła do niego. Kolejka była spora, czekała. Tak jak ludzie, w ciszy i skupieniu. A od Filipka wychodzili jedni uśmiechnięci, inni smutni czy tylko zamyśleni. W pewnej chwili w domu dało się słyszeć krzyki. Drzwi się otworzyły, wybiegł z nich chłopak, a za nim wyszedł Filipek, krzycząc.

„Co ty myślisz! Jak ty matkę traktujesz?! Zapłać jej za mleko, jak nie stać cię na wdzięczność!!! Latających dywanów się zachciewa”.

Powstało poruszenie. Filipek naprawdę widział. Jak? Nikt nie wie, ale czasem potrafił kogoś opieprzyć. A nie mylił się.

Po kilkunastu minutach była kolej mojej mamy. Choć zdarzało się, że prosił poza kolejnością kogoś z oczekujących, wychodząc przed wejście. Ale teraz tak nie było. Po wejściu mama dała mu parę groszy, bo cennika nie było. Opowiem, jak rozmowę z nim przedstawiała mama:

„Weszłam, powiedziałam »dzień dobry«. Filipek spytał:

»Co sprowadza?«

»Chcę wiedzieć, czy skończę studia«.

Filipek spojrzał na mnie i powiedział:

»Jak się nie będziesz uczyła, to na pewno nie skończysz«.

»Aha«”.

To była cała rozmowa. Mama mówiła, że normalnie żadnych więcej pytań nie miała, zrobiła w tył zwrot i wyszła.

Nastąpiło milczenie. Czekaliśmy na ciąg dalszy.

– Czy jest jakaś puenta? – cichutko odezwała się Agata.

– Tak… Tak. Pod koniec pierwszego roku, a właściwie tak… Mama, moja… – Nie powiedziała nic więcej. Patrzyła w ogień, my razem z nią. Zerknęła wymownie na Sławka, wpatrywali się w siebie przez chwilę, wreszcie chłopak zaczął mówić:

– Dobrze, ja dokończę. Wiemy, że mama Reni wynosiła na lewo wódkę z Polmosu. Z początku flaszka czy dwie na tydzień, tak na imprezę. Z czasem były to ilości… jak powiem: hurtowe, to za dużo powiedziane, ale sporo. Starzy pracownicy takimi ilościami nie zawracali sobie głowy, oni prawie wszyscy tak wynosili. Mama Reni na każdej imprezie była mile widziana. No, miała tego tyle, że jeszcze sprzedawała. Ktoś się w pracy dopatrzył i zaczęto ją obserwować. A tymczasem w sprawę wynoszenia tej wódki wmieszana była milicja i nie chodziło o mamę Reni, nią nikt się nie przejmował. Tyle że kogoś z wynoszących pracowników obleciał strach i skierował psy na nią. No ale pracowali tam nie w ciemię bici goście, to od razu doszli do tego, że taka studentka, drobna i sama, nie byłaby w stanie wynieść nawet jednej dwudziestej z tego, co brakowało. Ktoś wpadł w panikę, podpalono zbiorniki ze spirytusem, a trzeba było zrobić to umiejętnie. I było wielkie bum. I tak się szczęśliwie złożyło, że spłonęło tyle spirytusu, ile brakowało. Nikomu nic nie udowodniono, ale mama straciła pracę i dostała laurkę do uczelni, więc ze studiami trzeba było się pożegnać. Kiedy wróciła do domu, miała jeszcze niewielkie zapasy. Zaczęły się imprezy, ale niedługo zapasy się skończyły. Zaczęła nowy rok studiów na innym kierunku, bawić się chciało, a tu finito. Ani wódki, ani kasy. Zaczęli się sponsorzy, jeden, drugi, nasty. I tak, nie wiadomo który, został tatą Reni. Kiedy moja Renia była w drugiej klasie podstawówki, jedna z koleżanek przyniosła informację, że jej mama to złodziejka, a dziecko złodzieja to też złodziej. Było to bolesne, nagonka trwała kilka miesięcy i ucichła. I zostały nam tylko wspomnienia.

Na tym opowieść się zakończyła, a Renia, już spokojna, dodała:

– Nie wiem, dlaczego tak jest. Kiedy opowiadam to rówieśnikom, to jest spoko. A jak jest z nami już ktoś starszy, to przychodzi ten moment i koniec.

Jacek uśmiechnął się szeroko i ogłosił, że czas na następną kolejkę. Kiedy rozlewał wódkę, Grześ podrzucił kilka patyków do ogniska i patrzył w płomienie.

– Zaczyna się piękna noc – zauważyła pani Celina. – Widać pierwsze gwiazdy.

Grześ popatrzył na mamę i spytał wyraźnie zamyślony:

– Czemu nic mi nie powiedziałaś, że mam ci płacić za mleko?

Wszystkich nas tym zaskoczył. Jacek się odezwał.

– To takie powiedzenie. Tu chodzi o wdzięczność wobec rodziców. Trzeba wiedzieć, co jest ważne i co komu się zawdzięcza. Wdzięczność, wdzięczność. O! Jest kolejna opowieść. Będę następny. To było ciekawe. Jak się pani do tego odnosi, pani Celino?

– Do czego?

– No do tego tam… Filipka. Bo pani chyba wierzy w takie rzeczy.

– Zwróciłam uwagę na co innego. Pani mama tak mocno to przeżyła i to się też odbiło na pani – odezwała się do Reni i obie kobiety uśmiechnęły się do siebie.

Jacek uniósł kieliszek i wzniósł toast.

– No to za ten niespodziewany przystanek.

Kiedy wychyliliśmy kieliszki, Renia odpowiedziała.

– Bo to było tak… Poczęstowała pani Grzesia piwem i pomyślałam, by opowiedzieć, że moja mama jako dziecko też piła alkohol. To znaczy: nie upijała się, tylko znała smak alkoholu. Widziałam, że była pani trochę zmieszana naszą reakcją i to opowiadanie też miało trochę panią pocieszyć.

– No to chluśniem, bo uśniem – bezceremonialnie wtrącił Sławek.

Nastawiłem kieliszek, myśląc, że w postępowaniu pani Celiny nie było żadnej deprawacji. Tak jak na początku Grześ poprosił o piwo, tak teraz wcale o tym nie myślał, dla niego nie istniało. Nie myślał o tym, nie walczył z pokusą czy żądzą. Wiedział, gdzie i kiedy o nie prosić, kiedy sytuacja na takie zachowanie pozwala. Nie prezentował żadnego hochsztaplerstwa, wymuszania czy pozowania. Co przyszło mu na myśl, to albo mówił, albo robił. Czasem mogło być to utrapieniem dla mamy czy towarzystwa, które myśli podobnie do niego, ale z drugiej strony zbyt dobre wychowanie nie pozwalało innym zadać pytania na przykład o moją przypadłość, a on zrobił to bez wahania.

– Ejże, proszę księdza. – Pani Celina wyrwała mnie z rozmyślań, śmiała się. – Pan Jacek coś nam opowie.

Uśmiecha się szczerze i radośnie. Widać teraz, jak bardzo lubi słuchać i wczuwać się w opowieści.

– Jeszcze nie! Jeszcze nie! – Grześ zerwał się z miejsca. – Idę siku.

– Nie tam, Grzesiu – zawołała Agata.

– Nie!? A gdzie?

– Nie siusiaj pomiędzy nami a pociągiem. Ktoś może w to wdepnąć, pójdź w tamtą stronę.

– Jak będziesz wracał, weź drewno – zawołał Jacek.

– Też idę. – Sławek wstał i się oddalił.

Czekaliśmy w milczeniu. Przymusowi koczownicy – czuliśmy się teraz jak na wczasach. Niemcy palili ognisko i coś sobie podśpiewywali. W innych miejscach śmiech, ogniska. Nawet akordeon grał, jakaś gitara, śpiewy. Wszystko niby blisko, ale przyciszone, takie oddalone. Czas się zatrzymał. Nie czuliśmy jego upływu. Snop iskier wyrwał mnie z wsłuchiwania się w koczowisko. Jacek rozpoczął opowieść.

– Reniu, widzisz sama, że nawet będąc młodym, można coś ciekawego przeżyć. Coś, o czym da się opowiadać, i nie będzie to nudne… Taak – powiedział jakby do siebie – rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty…

– Przepraszam najmocniej! – zawołała pani Celina. – Naprawdę, proszę mi wybaczyć. – Widząc pełną akceptację Jacka i nasze lekkie zaskoczenie, mówiła dalej: – Dziecko, powiedz, ile to było lat temu.

– Cooo? Mamo, są wakacje.

– Ty wiesz, że od matematyki nie ma wakacji.

– Dwadzieścia siedem – odpowiedział, wzdychając.

– Brawo, Grzesiu – na nowo rozpoczął Jacek. – Byłem wtedy pierwszy raz w Szwajcarii i pierwszy raz widziałem teściów. Był to drugi raz dla Agaty, od kiedy została moją żoną, czyli dziesięć lat po naszym ślubie. Jej ojciec prowadził rozległe interesy i był dość bogaty jak na miejscowe warunki. Na miejscu, tam gdzie mieliśmy zamieszkać, było osiedle domków, tak trochę bardziej rozrzucone niż u nas. Jeden z nich był do naszej dyspozycji, teściowie mieszkali w mieście. Czekali na nas przy domku. Jesień, było już ciemno. Przywitaliśmy się jak to rodzina, która długo się nie widziała. Teściowa z takimi samymi łzami jak córkę przywitała i mnie. Ojciec był bardziej wstrzemięźliwy. W środku, gdy już byliśmy spokojniejsi, zwróciłem uwagę na wyposażenie. Skromne, ale kosztować musiało krocie. Kilka minut po rozgoszczeniu się przez nas teść odebrał telefon przerywający naszą rozmowę. Później Mieczysław jeszcze kilkakrotnie wychodził na rozmowy. Przeszliśmy na piętro, by zapoznać się z rozkładem domu. Oboje z żoną wtedy paliliśmy, więc wyszliśmy na balkon, a Mieczysław do nas dołączył. Tu znowu rozmawialiśmy we czwórkę. Nie trwało to więcej jak dziesięć minut, bo Mieczysław znowu podszedł do telefonu. Skomentowałem to.

„Ta godzina, a Mieczysław prowadzi jakieś interesy. Zrozumiałe, bo żeby tyle posiadać, trzeba dużo pracować. Ale co z odpoczynkiem?”

Lila, teściowa, uśmiechnęła się.

„Oo nie, to nie interesy. Na pewno nie. Mieciu sobie na to nie pozwala”.

„Więc co?” – zdziwiłem się. Tyle lat nie widział córki, a telefony ważniejsze.

Drzwi balkonu otworzyły się, stał w nich Mieczysław. Odciągał na bok zasłonę, stojąc w drzwiach.

„Wejdźcie do środka… Wejdźcie, nie gaście. Podam popielniczkę”.

Kiedy usiedliśmy w fotelach, Lila zwróciła się do męża.

„Jacuś myślał, że te telefony to z pracy”.

„Aa too. Niee. – Zaśmiał się. – To sąsiedzi wydzwaniają. O, znowu muszę odebrać”. I wyszedł z pokoju.

Teraz wyraźnie słyszeliśmy rozmowę. Agata zaczęła tłumaczyć.

Powiem wam, bo może nie byliście w tym kraju, może o tym nie słyszeliście. Ten człowiek, bogaty, przez telefon tłumaczył się sąsiadom, kto do niego przyjechał i dlaczego o tej porze. Ale prawie udławiłem się dymem, kiedy usłyszałem, jak niemal kajał się przed kimś, tłumacząc, że na balkonie nikt nie palił marihuany, że to goście palą papierosy. Uwierzycie w coś takiego? Przez jakiś czas rozmowy siedziałem wyłączony, tak mnie to wybiło z nastroju. Pytany o coś, prosiłem o powtórzenie pytania. Co to za ludzie, jak oni żyją?

– Jak oni żyją to jakiś czas temu przekonał się Polański – wtrąciłem.

– Ano właśnie – zareagowała pani Celina. – I na pewno nie tylko on.

– Takie mają standardy… – włączyła się Renia.

Nie zdołała jednak dokończyć wypowiedzi, bo przerwał jej Jacek.

– Co!? Ja sram na te ich standardy. O! Wysrałem się na to ich piekło. Raj kapusi i enkawudzistów. To więzienie. – Aż wstał. – Banda osłów pod krawatami.

Poszedł pod drzewo i prawie cisnął je w ogień. Usiadł już spokojny i mówił dalej.

– Ci ludzie są jak owce. Stracili całkiem instynkt samozachowawczy. Nie mają już własnego zdania. Matka córkę wyda, i to jest normalne. To są standardy.

– Panie Jacku, niech pan popatrzy, jak Renia się zmieszała. Niepotrzebnie pan tak naskoczył na nią. Pani Agato, niech pani wpłynie na męża – uspokajała pani Celina.

Agata przysunęła się do Jacka i z uśmiechem zaczęła tłumaczyć.

– Nie mogę przerywać mężowi. Nawet gdyby kłamał, tego się nie robi. Ale Jacek mówi prawdę. Nie wszędzie w Szwajcarii tak jest, ale jest. Jak tam żyłam, nie widziałam tego. Aż zobaczyłam, że można żyć inaczej, i to bardzo inaczej. Na początku małżeństwa wspominałam mężowi o takim zachowaniu ludzi, ale nie obchodziło go to.

– Panie Jacku – zacząłem. – Jak długo byliście w Szwajcarii?

– Już po tygodniu miałem dość, chciałem wracać. Fatalnie, podle się czułem. Co z tego, że ludzie uśmiechają się tam do siebie. Mogę was zapewnić, nie jest to kraj dla ludzi wolnych. Dla bogatych, zaradnych, przebiegłych, ale nie dla wolnych.

– To już wiem, gdzie nie pojadę – odezwał się Grześ.

– Tak, jeździ sobie palcem po mapie. Ma taki stary atlas z rokuu… no, przypomnij mi.

– Z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego.

– Żaden inny mu się nie podoba. Nic tylko ten.

Chciałem spytać chłopca, co w tym atlasie tak mu się podoba, ale zrezygnowałem. Dorośli nie potrafią wytłumaczyć fascynacji, a co dopiero dziecko.

– A co ci się w tym atlasie podoba? – wyręczyła mnie Renia.

Grześ położył się na brzuchu i wtulił twarz w sweter, na którym dotąd siedział. Wybawienie przyszło od Jacka.

– Wróciliśmy do teraźniejszości, to może sobie łykniemy.

– Jestem za – szybko zareagował Sławek.

Po rozlaniu Jacek wzniósł toast.

– Za zdrowie Grzesia. Byś w swych podróżach omijał Szwajcarię i spotykał ludzi, którzy jeśli coś mają do ciebie, to mówili to tobie.

Kiedy wypiłem, Grześ leżał na plecach oparty głową na udzie mamy. Jacek kontynuował:

– Jak mówiłem, nie mogłem zaaklimatyzować się w tym kraju. Ojciec, Mieczysław, prosił, bym nie zabierał tak szybko ich córki. Jak się okazało, mieli jeszcze domek wyżej w górach. W piątek Mieczysław zabrał mnie na lotnisko i pilot helikopterem poleciał z nami w góry. Prawdziwie odludne gniazdko.

Kiedy helikopter odleciał, zostaliśmy naprawdę sami. Cudowne, piękne krajobrazy, trudno było oderwać od nich wzrok. Naprawdę nie mogłem się napatrzeć. Moja dusza karmiła się pięknem. Nie pojmowałem, jak w tak pięknym kraju mogą żyć tak nikczemne istoty. Tam na dole nie uśmiechałem się do ludzi, nie mówiłem „dzień dobry”, nie odwzajemniałem życzliwości. Czułem się jak koń ze spętanymi nogami. Tam nie ma miejsca na fantazję, polot, na galop z rozwianymi włosami. Przypomniała mi się bajka „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Ludzie żyjący tu idealnie pasowali do mieszkańców Miasta Złota. Zamiast serca sztabka złota, w oczach dukaty, a w myślach cyferki na koncie. Ludzie tam w moim rozumieniu funkcjonowali: nie żyli, a funkcjonowali, dokładnie jak szwajcarski zegarek. Potrafili zaplanować każde swoje przedsięwzięcie i wykonać je w ściśle określonym czasie. Superdokładnie. Ich zegarki uosabiają ich specyfikę. Bo ci ludzie są tacy jak ich dzieła. Bez zarzutu i bez polotu. Nie ma w ich dziełach ciepła, bo nie ma w nich serca.

Mieczysław i Lila przekonywali mnie, próbowali mnie przekonać, że wyolbrzymiam problem, ale nie umiałem sobie wyobrazić tego, że żona może donieść na męża za to, że jechał po pijanemu. Zajebać kurwę. Tylko człowiek bez honoru może żyć z konfidentem pod jednym dachem. Ufałem Agacie od pierwszego dnia. Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że kierowca może zakapować drugiego tylko za to, że ten jechał szybciej. Oszuści i kapusie. Choć może oszustów tam jest najmniej. Przecież nie można ufać ludziom, którzy kierują się tylko prawem, a kierują się prawem, bo słowo nic tam nie znaczy. Uczciwym nie jest ten, co działa zgodnie z prawem i wykorzystuje je do działań niegodnych, ale niełamiących przepisów. Uczciwym jest ten, co działa po ludzku i nie pogrąży drugiego tylko dlatego, że to zgodne z prawem. Wiem, że to idealistyczne podejście, zrozumie je ten, kto dotknął bezinteresownej zawiści. I tak, stojąc na niewielkim tarasiku, prowadziłem taki wewnętrzny dialog.

Mieczysław przygotował lekką kolację i zaczęliśmy rozmowę.

„Wiesz, Jacku, dobrze cię rozumiem”.

„Uhu. Tak sobie myślałem. Zauważyłem, że jak przekonywaliście mnie do tych zwyczajów, nie robiłeś tego z takim przekonaniem jak Lila”.

Powoli kończyliśmy makaron z brokułami. Po zjedzeniu pozmywaliśmy naczynia, dołożyliśmy do kominka i usiedliśmy nie w fotelach, a na dywanie.

„Tak, moje argumenty nie miały takiej siły. Dlaczego tak jest, wie Lila. Agata nie wie, bo nie było czasu, sam wiesz… Zaczęła się wojna. Całe wakacje i lata do czterdziestego drugiego spędziłem w Krakowie u rodziny. Rodzice zdecydowali, że będzie dla mnie lepiej, jeśli zostanę na te wakacje w mieście. Czas był niepewny. Mieszkaliśmy na Kresach i kiedy Rosjanie zaatakowali z drugiej strony, mój dom rodzinny stał się daleką zagranicą. W domu wiedzieli, że żyję, ja wiedziałem, co tam się dzieje. Choć tak naprawdę rzadko dochodziły wieści, były wyrywkowe. W Krakowie otoczony byłem bardzo życzliwymi ludźmi. Nie byłem głodny, nie angażowałem się w nic, żyłem pod kloszem. Nie wiedziałem, co to wojna. Żołnierzy niemieckich widziałem, ale nigdy nie doświadczyłem od nich niczego złego. Chroniono mnie, obchodzono się ze mną jak z jajkiem. Po rozpoczęciu wojny z Rosjanami wieści na jakiś czas przestały docierać, i o dziwo przypomniałem sobie o rodzicach, że są żywymi ludźmi, a nie postaciami ze wspomnień. Oni żyją – i coś jak nowa tęsknota się we mnieodezwało. Jak szybko się dało, kontakt odnowiono. Okrucieństwo było gdzieś z boku. Z czasem zacząłem odczuwać coraz większą ciasnotę. Czułem, jak coś czarnego i ciężkiego, takiego duszącego, osiada na mnie. Zdałem sobie sprawę, od jak dawna to się dzieje i że dopiero kiedy było tego nieznośnie dużo, uświadomiłem to sobie. Do tego czasu żyłem inaczej niż ludzie dookoła. Była to zasługa tych, którzy na co dzień otaczali mnie ciepłem. Sam też dawałem się lubić. Wzbudzałem zaufanie i wprowadzałem taką luźną atmosferę. W tych czasach było to cenne dla otoczenia. Ale tej ciemnej masy przybywało i kiedyś poczułem obręcz na szyi, a na plecach taki ciężki, szorstki wojłok. Stwierdziłem, że chcę do domu. Do mamy.

Przedsięwzięcie nie było wcale proste. Z Krakowa za Lwów jeszcze tyle kilometrów. Zdecydowano o wyjeździe przed Bożym Narodzeniem. Załatwiono formalności i jak szybko można było, ruszyłem do domu. Im bliżej byłem, tym więcej myśli, wyobrażeń. Czy rodzice się zmienili, ilu znajomych spotkam. Ponownie przez głowę przepływały wspomnienia z dzieciństwa, spacery z rodzicami, zabawy ze znajomymi. Jak to wszystko teraz wygląda?

W domu mamy nie zastałem. Przez kilka lat nieobecności zmieniłem się i ja, i ludzie, którzy wiele przeżyli. Tato wyraźnie się postarzał, ciocia Marysia była smutna. W miejscowości w ogóle było mniej ludzi. Kiedy przywitałem się ze wszystkimi, spytałem o mamę. Tato zaprowadził mnie na cmentarz. Stałem przed mogiłą. Moja mama… moja mamusia. Przypomniałem sobie łąkę i koc, mama i ja. Opowiada mi bajkę i sama się wzrusza. Prowadzi mnie do szkoły… moja mama. Była nauczycielką i lubiłem słuchać jej na lekcjach. Mama z tatą kąpią się w stawie… i owoce w sadzie. I mama prosi tatę, by tej gęsi nie zabijał na obiad i żadnej innej, bo ona je kocha jak mnie i tatę. Na wakacje, zamiast gdzieś wyjechać, to chodzi po łąkach i pasie gęsi. Usiadłem na ławce przy mogile i zapłakałem.

Kiedy spytałem tatę, na co umarła, odpowiedział: „Po prostu umarła”. Ciocia później w domu powiedziała to samo. Nie wysłali wiadomości do Krakowa, by mnie nie martwić.

Do Wigilii zostało kilka dni. Pomagałem w gospodarstwie i odnawiałem znajomości, ale ludzie byli już całkiem inni. Na pytanie o mamę mówili to, co tato i ciocia, i spuszczali głowy. Nikt nie wiedział? Tak działa wojna. Samoloty nie latają, czołgi nie strzelają, ale czuć wojnę.

Oczywiście po przyjeździe wszystkie formalności załatwiono, a przed świętami tak trzeba było zagospodarować inwentarzem, by zostało dla szwabów i dla nas. Kombinowali wszyscy i wszędzie, aż przyszła Wigilia. Po wieczerzy tato zabrał mnie do swojej sypialni. Na stoliku leżała koperta. Podał mi ją.

„To od mamy”.

Wyszedł. Zostałem sam. Za oknem zadymka, w pokoju ciepło i przytulnie. Usiadłem na łóżku. Otworzyłem kopertę. Natychmiast poznałem pismo mamy. Z wrażenia przez kilka minut nie rozkładałem kartek, tylko siedziałem. Z dołu dochodziły głosy ludzi, na zewnątrz dudnił wiatr. Właściwie to przestałem myśleć, gdzieś tam sobie odpłynąłem. Wreszcie zebrałem się w sobie i zacząłem czytać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
O chłopcu, który szukał siebie

Przyjechałaś, pojedziesz… jak zawsze

ISBN: 978-83-8373-290-9

© Paweł Malicki i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Paweł Pomianek JezykoweDylematy.pl

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek