O chirurgii inaczej - Paweł Kabata - ebook + audiobook + książka

O chirurgii inaczej ebook i audiobook

Kabata Paweł

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Chirurg Paweł - o sekretach polskich lekarzy " POSŁUCHAJ

Pióro ostre niczym skalpel

Najlepszy chirurg wśród pisarzy czy najlepszy pisarz wśród chirurgów? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Mimo że nie zamierzał zostać ani jednym, ani drugim, to zarówno słowem, jak i skalpelem Paweł Kabata - swoim fanom z mediów społecznościowych znany jako Chirurg Paweł - włada sprawnie i precyzyjnie. Równie pewną ręką operuje, jak pisze historie z życia medyków i pacjentów. Tym ciekawsze, że prawdziwe. A przynajmniej oparte na prawdziwych zdarzeniach. To nie jest serial, żaden scenarzysta nie pocił się przy wymyślaniu tych historii. Tu mamy samo życie, jak pisze autor - "ociekające emocjami, nerwami, śmiechem, strachem i całą masą innych, nierzadko skrajnych doznań". Studia medyczne, staż zawodowy, szpitalna, daleka od rutyny codzienność - dla dobrego obserwatora wszystko to może być kopalnią anegdot, a Chirurg Paweł jest obserwatorem doskonałym. Przy tym dowcipnym, bo podczas lektury równie często płacze się ze śmiechu i ze wzruszenia. Czego Czytelnikom wraz z autorem serdecznie życzymy. Oraz dużo zdrowia, oczywiście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 37 min

Oceny
4,1 (12 ocen)
7
1
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chmuraanna

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, napisana z dużą swadą. Podziwiam ludzi, którzy wybrali ten zawód. Szkoda, że dla mnie nieosiągalny (nie toleruję widoku krwi:). Dobrze byłoby robić coś, co w życiu ma prawdziwe znaczenie. Pozdrawiam autora i życzę dalszej satysfakcji z wykonywanej pracy chirurga.
00

Popularność




Paweł Kabata

O chirurgii inaczej

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Redaktor prowadzący: Justyna Wydra 

Zdjęcie na okładce oraz zdjęcia w książce pochodzą z archiwum autora 

Projekt typograficzny i skład: Adrian Partyka

Projekt okładki: Jan Paluch

Helion S.A.ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! 

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres: http://editio.pl/user/opinie/ochiru_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-8308-1

Copyright © Helion S.A. 2021

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Rozdział pierwszy. Nierówna walka

Słabe szarpnięcie oznajmiło, że winda zjechała na poziom minus jeden. To już tutaj. Otwierając drzwi, wkroczyli do świata do tej pory całkowicie nierealnego. Do świata, który w opowiadaniach starszych kolegów trochę straszył, ale jednocześnie — w jakiś niezwykły sposób — rozpalał młodzieńczą wyobraźnię. Sunąc przez przedsionek Zakładu Anatomii, zastanawiał się, ile w tych wszystkich opowieściach było prawdy, a ile popisów i przechwałek młodych ludzi dumnych z faktu przekroczenia progów tej dziwnej krainy. Bo większość z tych historii już na wstępie była podejrzanie absurdalna, jak na przykład ta o nauce specjalnego chwytu, by wyciągnąć obciętą głowę ze słoika przez wsadzenie palców w oczodoły i w nos. Ale na razie zgadzało się prawie wszystko — okropne bladożółte, popękane kafelki na podłodze i ścianach, rozpadające się drewniane szafki, drzwi skrzypiące na wygiętych zawiasach, niczym w tanim horrorze, i ten specyficzny, znajomy już zapach formaliny.

— Poczekajcie tutaj — powiedział przygarbiony technik prosektoryjny, zanim pchając przykryty starym prześcieradłem metalowy wózek, zniknął za drewnianymi drzwiami. Stłoczony w przedsionku tłum studentów zaczął żywo dyskutować i przerzucać się pomysłami, co mogło być ukryte pod materiałem, że dawało tak nieregularny obrys. Karkołomne próby ukazania, jak może leżeć ciało, by odpowiadać widzianym kształtom, przerwał wspomniany technik, który pojawił się znikąd i kiwnięciem dłoni zaprosił podniecony tłum do sal prosektoryjnych.

— To się raczej panu tu nie przyda — powiedział drwiąco do niskiego studenta, który w przypływie nadgorliwości zabrał na zajęcia stetoskop. — A pani, proszę, dokończy bułeczkę przed drzwiami — pouczył inną studentkę, która wpadła w ostatniej chwili, dojadając spóźnione śniadanie.

Ściśnięty przed stołem prosektoryjnym tłumek, słuchając wstępu i podstawowych informacji przekazywanych przez asystenta, co rusz nerwowo zerkał w kierunku leżących na stole fragmentów ludzkiego ciała, ciągle ukrytych pod poszarzałym prześcieradłem. Po chwili serca zaczęły szybciej bić, a ślina w gardłach zasychać, bo oto asystent zaczął odkrywać szmacianą zasłonę, ukazując to, co było pod nią.

— Pokaż, co tam jest… — emocjonowali się stojący w tylnym rzędzie studenci, próbując dostać się do stołu.

— O nie… — pisnęła drobna studentka, po czym pobladła osunęła się na podłogę.

Zajęcia z anatomii to było fascynujące zjawisko, dzięki któremu badacze ludzkich zachowań z pewnością mogliby, jeśli jeszcze tego nie zrobili, napisać wiele ciekawych prac naukowych. Bardzo młodzi studenci, zaledwie kilka miesięcy po ukończeniu liceum, zostają nagle rzuceni w świat ludzi zmarłych, których poświęcone nauce ciała zostają pozbawione integralności, stając się pomocami naukowymi mającymi na celu zobrazować niezwykle skomplikowaną, a jednocześnie do bólu logiczną budowę ludzkiego ciała. Świat, do funkcjonowania w którym nie zostali nijak przygotowani. Bo nie wystarczy wydać nakazu założenia białego fartucha i przyniesienia na zajęcia pęsety, a potem wygłosić za każdym razem tej samej, pozbawionej emocji przemowy o szacunku, by można było to uznać za właściwy wstęp do obcowania z ludzkimi zwłokami.

Dlatego każdy na swój sposób uczył się, jak się w tym świecie poruszać i jak sobie radzić w niecodziennych sytuacjach, gdy na przykład trzeba wyciągnąć ze słoika z formaliną odciętą ludzką głowę. Tylko nieliczni nigdy nie posiedli tej niełatwej sztuki pracowania z zakonserwowanymi ludzkimi mięśniami — i to właśnie oni przedwcześnie porzucili marzenia o medycznym życiu. Ci, którzy zostali, często wypracowywali system oswajania się z przygotowanymi wcześniej preparatami, co po pewnym czasie wprowadzało do nauki względną, pozbawioną emocji normalność, która mimo wszystko dla ludzi z zewnątrz mogłaby wyglądać dość niepokojąco.

— O, zobacz, co znalazłem — powiedział student, z dumą napinając niewielkiej grubości żółtą, tkankową nitkę, która była poszukiwanym od dłuższego czasu nerwem. Zdarzało się, że na kilkudziesięcioletnich preparatach takie znaleziska stanowiły nie lada gratkę dla poszukiwaczy anatomicznych przygód.

— Ale ekstra — powiedział drugi, z fascynacją przyglądając się, jak nitka uchodzi z szerszego pasma, które musiało być splotem nerwowym. Z zainteresowaniem poszukiwał pozostałych elementów tego układu, o którego skomplikowanym przebiegu czytał przez większą część poprzedniego wieczora.

— Słuchaj — powiedział pierwszy z uczestników tej osobliwej scenki — to może chcesz się teraz zamienić? — W jego dłoni pojawił się skrywany do tej pory preparat. — Ja wezmę dłoń, a ty przedramię…

— To proszę mi, panie kolego, powiedzieć… — rozpoczął profesor nieco uniesionym, drżącym głosem zza biurka. — Co może mi pan powiedzieć o tomografii komputerowej?

To był jeden z tych momentów, o których wszyscy starsi koledzy opowiadali jako o przeżyciu niezwykłym. Czymś na pograniczu przygody i zgoła metafizycznego doznania, do którego wraca się w momentach wspominania czasów przeszłych.

— A czy życzy sobie pan profesor, żebym skupił się na jakimś szczególnym zagadnieniu? — zapytał z udawaną o jakość swej wypowiedzi troską.

— No, proszę pana, proszę pana… Co to za pytanie? Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan wie na ten temat.

No tak — pomyślał kpiąco — to bardzo precyzuje oczekiwania. Na głos zaś zaczął: — Więc… ykhm, panie profesorze, tomografia komputerowa to metoda badań radiologicznych, w której wykorzystywane jest pochłanianie promieniowania rentgenowskiego…

— Ale jakieeego? — przerwał profesor, przeciągając słowa, jakby miało to nadać im specjalnego znaczenia.

— No, rentgenowskiego — powtórzył, myśląc, że może zapomniał tego jednak powiedzieć.

— Ale jakieeego, człowieeeku? — raz jeszcze zapytał poirytowany profesor.

Czując, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, w pośpiechu przeszukiwał zakamarki studenckiej pamięci w nadziei odnalezienia jakiegoś tajnego podziału promieniowania, który mógłby uratować sytuację. Jakiejś alfy, gammy czy innej bety. Nieważne zresztą czego, ważne, by było, i to szybko.

— Promieniowania x? — spytał cicho, z nadzieją, że tak bzdurna odpowiedź jednak jakkolwiek zaspokoi pobudzone oczekiwania egzaminatora.

— Człowieku… człoo-wiee-ku… — Twarz profesora pomału zmieniała kolory na kolejne odcienie czerwieni. — To ja panu dam małą podpowiedź. To pytanie jest z gatunku żołnierskich.

O cholera — pomyślał, czując, że resztki gruntu usuwają się spod stóp. — Jakie znowu wojsko? O co mu chodzi? Co może mieć tomograf wspólnego z żołnierzem?

— Człowieeeku… — przerwał ciszę profesor. — A co robi żołnierz na rozkaz? Żołnierz na rozkaz pada. — Czuł, jak oczy rosną mu ze zdziwienia. — To promieniowanie paa-daa-jąące. Stawiam panu tróję.

Skrupulatność, dociekliwość i dbałość o szczegóły to były te cechy, które nauczyciele podstawowych umiejętności klinicznych wtłaczali jak mantrę do studenckich głów przy każdej możliwej okazji. Przypominali, by kontrolować bieg rozmowy przy zbieraniu wywiadu chorobowego, pilnować, by pacjent w tym czasie nie zbaczał z głównego tematu, i nie dać się wciągnąć w dyskusję o wątkach kompletnie nieistotnych. Ale najważniejsza z tego wszystkiego miała być czujność, by niczym indiański zwiadowca w promieniach zachodzącego słońca wyłapywać najmniejsze ślady i szczególiki mogące doprowadzić do rozpoznania. I tak przejęci studenci w tym detektywistyczno-wywiadowczym duchu zaczynali stawiać swoje pierwsze pokraczne kroki w kierunku medycznej dorosłości.

Trafiło na starszą panią. Przemiłą, kulturalną i radosną siwą babuleńkę, która gdyby mogła, każdego z nich zaczęłaby przytulać. Niestety z pewnymi istotnymi zaburzeniami pamięci i koncentracji, co momentami utrudniało działania.

— A czy w pani rodzinie ktoś chorował na serce? — zapytali, gdy wypełnili treścią kilkanaście wcześniejszych rubryczek w formularzu mającym im uporządkować metodykę badania.

— U mnie? Na serce? — powtórzyła pani, jakby musiała ustawić słowa w logicznym szyku. — Chyba tak… to znaczy… tak, tak… mamusia chorowała…

— Na serce? — dopytywali tak, jak ich uczono.

— No tak… bo i serce miała, i ciśnienie miała, i jeszcze…

— Ale co z tym sercem? — uprzedzili kontynuację odpowiedzi, czując, jak zbliża się objazd przez boczny tor tej rozmowy.

— No miała, miała. Chore miała serce. Oj, bardzo chore. Bo i zastawkę miała, i ciśnienie miała, i ten, no, zawał miała. Ale to bardzo wtedy chorowała. To było, jak Niemcy przyszli. To wtedy i ten zawał, i Niemcy. I tak wzięła, bidulka, umarła. Tak nagle umarła. Zawał, Niemcy, wszystko naraz, to po prostu umarła…

— No dobrze, proszę pani. — W tej chwili starali się już ze wszystkich sił wrócić na właściwy tor, czując, jak miękkie podłoże tej rozmowy powoli zaczyna się rozmywać pod nogami. — To teraz proszę nam dokładnie powiedzieć: mama umarła przez zawał czy przez Niemców?

— No dobrze, mili państwo. To czego się dowiedzieliście? — zapytał asystent. — Jakie odchylenia u pacjenta wybadaliście? — Jego ton i dociekliwość, a przy tym duża dawka wrodzonej złośliwości dla większości studentów stanowiły pewien rodzaj utrudnienia w funkcjonowaniu na zajęciach. A że były to zajęcia z psychiatrii, to sytuacja się jeszcze bardziej komplikowała.

Psychiatria to ta dziedzina medycyny, z którą było mu zdecydowanie nie po drodze. Nigdy jej nie lubił, nie rozumiał, miał trudności z opanowaniem symptomatologii. Co więcej, nie umiał z tymi pacjentami rozmawiać i miał niejasne wrażenie, że po takim spotkaniu ich stan się pogarszał. Jak się później okazało, tym razem nie było lepiej, choć początkowo wydawało mu się, że dojdzie do pewnego przełomu.

— Pacjent osiemnastoletni, leczony ze względu na schizofrenię, od pięciu tygodni hospitalizowany z powodu zaostrzenia — zaczął referować w imieniu grupy.

— No dobrze. A jakie nieprawidłowości stwierdzili państwo u pacjenta? — zapytał asystent, nie spuszczając przenikliwego spojrzenia, które powodowało, że po grzbiecie z niepokoju przechodziły ciarki.

— Pacjent dość dobrze zorientowany w czasie i miejscu, ale stwierdziliśmy urojenia.

— Urojenia?? — Asystent podniósł brwi w geście zdziwienia.

— Tak, pacjent miał urojenia.

— Aha… A co takiego mówił, że mają państwo wątpliwości? — Drążył dalej temat, co zaczęło budzić niepewność w zakresie jakości zebranego wywiadu.

— No, pacjent twierdził, że jest uczulony na fenol.

— Rozumiem… — stwierdził sucho. — A jak państwo weryfikowali te informacje?

— Tak, jak byliśmy uczeni. Dopytywaliśmy o ten fenol z różnych stron, pytaliśmy, czy aby na pewno na fenol. Nigdy o takim uczuleniu nie słyszeliśmy, więc próbowaliśmy udowadniać, że to mało prawdopodobne, ale pacjent uparcie twierdził, że tak, pomimo kolejnych naszych argumentów. To chyba potwierdza urojenia, prawda? — spytał, niepewnie zerkając na asystenta w poszukiwaniu potwierdzenia swoich słów.

— Hm, no niby tak… — Popatrzył tamten, po czym odwrócił się na chwilę do biurka, sięgając po gruby stos potarganych kartek, wyglądający jak historia choroby. — Ale proszę zerknąć do historii pacjenta. O, tutaj, w tej rubryczce. Co napisał mój kolega przyjmujący pacjenta?

— O kurczę — jęknął głucho, czując, jak ślina staje mu w gardle.

— To co tam jest napisane? — dopytywał asystent.

— Pacjent zgłasza alergię na fenol…

To miał być zwykły dzień. Taki jak wszystkie inne w tym bloku. Trzeci tydzień zajęć z kardiologii. Dzień jak co dzień — asystent, historia choroby, wywiad, przerwa, kawa, próba odczytania depeszy z Libanu, którą jakaś mądra głowa dawno temu nazwała elektrokardiogramem i nawet nadała znaczenie diagnostyczne. Zawały, niedomykalności i bloki przedsionkowo-komorowe. Wszystko to okraszone subtelnościami w różnicowaniu beta- i alfablokerów z inhibitorami czegośtam. Jednym słowem — typowo. I w tej całej typowości i powtarzalności zdarzeń niewiele zapowiadało, że wkrótce wydarzy się coś, co na stałe wpisze się do kanonu wspomnień całego rocznika. Coś, co po wielu latach będzie powtarzane przy nielicznych spotkaniach jako jedna z najlepszych anegdot, a grupy studenckie będą ją opowiadały swoim asystentom — uczestnikom tych zajść.

— Dzień dobry, co panią sprowadza do szpitala? — zapytała koleżanka, która zwykle zajmowała się w tej grupie zbieraniem wywiadu.

— Mam chore serce — odpowiedziała pacjentka, jakby nie było oczywiste, że najczęściej to właśnie tacy chorzy leżą na oddziale kardiologicznym. — Przyszłam na planowe wszczepienie wibratora…

Cisza. Sekunda, dwie, może trzy. Po pierwszym momencie osłupienia usłyszaną odpowiedzią zdumiona świadomość zaczęła wracać do siebie.

— Przepraszam, czego...? — zapytał kolega lekko już drżącym głosem.

— No, wibratora. W serce. Żeby lepiej pracowało…

A oni stali. Cała trójka. Oczy nieruchome. Łzy same napływały. Delikatne do tej pory drżenie kącików ust zaczęło przybierać na sile. Czuli, że ta nierówna walka o utrzymanie resztek powagi się kończy. Kolega jeszcze o coś pytał. Próbował walczyć. Było coraz ciężej.

— Przepraszam bardzo — rzuciła resztką tchu ta ładniejsza z całej trójki, po czym zniknęła za drzwiami. Pięć sekund później wyszedł drugi. Ale trzeci został. Wytrzymał. Król opanowania. Ostoja spokoju. Ratująca honor grupy oaza przyzwoitości.

— Coś się stało? — spytał asystent, widząc na wpół zgiętych ze śmiechu studentów opartych o ścianę.

— Nie, nie. Takie tam śmiesznostki…

Wychodzi ten trzeci, bohater kolektywu, i rzuca: — Ej, ale tej pani chodziło o defibrylator.

Kończyła się właśnie pierwsza godzina seminarium. Choć te- mat nie należał do nudnych i nawet dało się słuchać z zainteresowaniem, to nie można było pominąć faktu, że czasoprzestrzenne okoliczności tego wydarzenia z pewnością tego nie ułatwiały. Bo akurat był to czwartek w godzinach późnopopołudniowych. Zgodnie z panującą wtedy, a wynikającą z rozkładu zajęć, studencką zasadą, że tydzień uznawany jest za praktycznie domknięty w środowy wieczór, te zajęcia powinny minąć niezauważone. I zwykle tak było, lecz tym razem trafił się grubszy temat. Co więcej, wyjątkowy klimat starej sali wykładowej wcale nie ułatwiał koncentracji. Kaskadowy, niczym w greckim amfiteatrze, półokrągły układ ławek sięgający w najwyższym punkcie prawie dziesięciu metrów wysokości sprawiał, że osoba szukająca odosobnienia i bezpiecznej przestrzeni chroniącej przed wygłodniałym wzrokiem asystenta miała bardzo duże możliwości wyboru. Z kolei powietrze przesiąknięte kilkudziesięcioletnim zapachem intensywnie zakonserwowanego pastą drewna, z którego zbudowana była większość sali, bardziej pasowało do otwarcia piwka i odpoczynku przy rozpalonym kominku niż wykładu o złożonych mechanizmach krzepnięcia krwi.

Mimo że razem z bratem usiedli w górnych partiach, gdzie marzyli o tym, by wtopić się w kilkudziesięcioosobowy tłum i w spokoju dotrwać do końca zajęć, to jednak asystent, którego nazwisko brzmiało bardzo nieobco, szybko zidentyfikował ich na liście obecności. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywało, on także nie zapomniał przywołać swej wieloletniej znajomości z seniorem rodu, z którym lata wcześniej pracował, co spowodowało przejście po sali cichego pomruku poruszenia wśród pozostałych studentów.

— No dobrze, mili państwo — powiedział, gdy skończył omawiać kolejne zagadnienie. — To kto mi powie, na czym polega ten mechanizm działania? To może któryś z panów braci?

— Yyy… to znaczy… to jest tak… — zaczął się błąkać w zeznaniach zaskoczony pierwszy z nich.

— No dobrze — asystent przerwał ten dźwiękonaśladowczy ciąg. — To może drugi z panów pomoże?

— Obawiam się, że nie pomogę — powiedział drugi, który słynął z bardziej bezpośredniego podejścia do odpowiedzi.

— Niedobrze, panowie. — Skrzywił się asystent. — Wasz ojciec na pewno by wiedział.

A co mi tam — pomyślał, przeglądając po raz chyba setny biuletyn informacyjny opisujący całą procedurę kwalifikacyjną — spróbuję. To był ten moment, w którym powtarzalność życia studenckiego zaczynała niezwykle uwierać. Kiedy utrwalona rutyna czwartego roku nadawała życiu specyficzny rytm, w którym pierwszy tydzień bloku z przedmiotu był oswajaniem, a drugi szykowaniem się do egzaminu. Potem jeszcze zaliczyć, odsapnąć i od nowa, zaczynając w kolejny poniedziałek. Jeden blok po drugim. Przedmiot po przedmiocie, katedra po katedrze. Jedyne, co się czasem zmieniało, to szpitale, w których prowadzone były zajęcia, więc odrobiny rozrywki dostarczało poznawanie topografii nowego miejsca. I właśnie wtedy, gdy wiosenna bryza przyniosła zieloną świeżość, skutecznie wietrząc zastałe przez zimę śródczasze, do głowy przyszedł mu pomysł, że może warto by wyjechać. Na cały rok. Gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie pozna nową kulturę, nowych ludzi i inną rzeczywistość.

Odhaczając kolejne punkty dołączonej do biuletynu checklisty, odkładał dokumenty i zaświadczenia na osobną kupkę, jednocześnie próbując się zorientować, czy dokonania dotychczasowego, mało zaangażowanego życia studenckiego są w stanie zagwarantować otrzymanie stypendium i upragniony wyjazd. Choć nigdy nie narzekał na niedobór aktywności, to jednak większość z nich miała charakter pozauczelniany. Gdy skończył, zerknął na swój skromny stosik dowodów osiągnięć oraz jeszcze skromniejszy i nieporywający arkusz z ocenami.

— Jak coś z tego będzie, to będzie cud — powiedział sam do siebie, sprawdzając w komunikacji, co i jakiej jakości złożyli inni. — No, ale przynajmniej nie będziesz żałował, że nie próbowałeś.

Idąc na rozmowę kwalifikacyjną, był dziwnie spokojny i pewny swego. Liczył, że to, co może go uratować i przekonać komisję do jego kandydatury, to duża sprawność w posługiwaniu się angielskim i mimo wszystko nietuzinkowe portfolio. I rzeczywiście, chyba coś zadziałało, bo wszystko poszło gładko. Komisja pytała, rozmawiała i dużo słuchała.

— Co czytasz? — spytała Matula, gdy zamyślony wpatrywał się w monitor.

— Wyjeżdżam — powiedział krótko, nie odwracając wzroku.

— Dokąd? — spytała zaskoczona.

— Na Słowację. — Odwrócił się z szerokim uśmiechem.

— Na długo? — spytała ponownie.

— Na rok…

Do Bratysławy jechał z błędnym przekonaniem, że to taka śmieszniejsza Polska. Choć cała wiedza o tym kraju pochodziła z doświadczeń w kupowaniu piwa na przejściu granicznym na Łysej Polanie i zjadaniu na koloniach pracowniczych ton wyprażanego sera, to jednak czuł, że niewiele będzie się to różniło od tego, co było w kraju. A jako że najbliższy rok miał spędzić na stypendium w słowackiej stolicy, to przyszłość rysowała się nadzwyczaj prosto.