Nowojorska fantasmagoria - Zebb Sander - ebook

Nowojorska fantasmagoria ebook

Zebb Sander

0,0

Opis

To książka dla skorych do wybaczania

Ta opowieść zrodziła się z fascynacji jej bohatera, żydowsko-południowoafrykańsko-amerykańskiego milionera, urodą poznanej w USA pięknej polskiej aktorki. To właśnie dla niej, enigmatycznie zwanej Dżiej Π, Zebb Sander nauczył się języka polskiego, by móc oddać jej hołd. Dżiej Π nie jest jego jedyną miłością. Przeciwnie: bohater nałogowo wikła się w kolejne miłostki i coraz bardziej ryzykowne przygody erotyczne. Kobiece wdzięki są mu bliższe niż mądrość wersetów Tory, a jego życie osobiste to moralne pole minowe, po którym stąpa emocjonalnie i psychicznie rozchwiany i niepewny siebie.

Po uporczywych walkach oraz wewnętrznych sporach o własną tożsamość, Zebb Sander w końcu staje przed próbą rozliczenia się ze swą obfitującą w barwne fantasmagorie dotychczasową egzystencją, a liczne rozterki religijne, filozoficzne, polityczne i uwarunkowania historyczne tylko pogłębiają dylematy towarzyszące mu w ustalaniu jego prawdziwego „ja”. Czy zatem wyobrażenia o sobie, w których tkwił przez długie dekady, pozwolą mu na szczery i ostateczny rachunek sumienia?

Nie ma już Manhattanu, żadnego drapacza chmur, parku ani rzeki. Nie ma ludzi. Jest już tylko stężała i głucha lodowa pustka bez śladów życia. Martwa natura. Poza horyzont odleciała, po skwitowaniu zagłady, Heglowska sowa Minerwy, która „wylatuje z głowy Jowisza o zmierzchu”.
A wiszący w salonie za moimi plecami Święty Hieronim piszący Caravaggia puszcza do mnie oko, jak gdyby dając znać, że już wtedy wszystko to wiedział i uśmiecha się dobrotliwie: „A nie mówiłem?”. Musiał chyba akurat ślęczeć nad przekładem na łacinę objawienia św. Jana. Też lubię tę Janową, tak malowniczo oddaną, odnowicielską Apokalipsę. Przy jej czytaniu czuję mobilizujący mnie do niemal religijnych uniesień, przypływ energii. W atawistycznej formie dającego życie męsko-damskiego splecenia ciał. Afrodyzjak od „Pana”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 824

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



zclim – ainezdeiwop od śoc zsam ilśej

(eibos o) zsip – zsam ein ilśej

O Autorze

Zebb Sander to urodzony w Republice Południowej Afryki, a mieszkający w Nowym Jorku naturalizowany Amerykanin, ekscentryk i późny (bardzo) debiutant literacki, który dzięki napisaniu dwóch bardzo dobrze przyjętych przez amerykańską krytykę powieści zajął na polu tamtejszej literatury całkiem niepoślednie miejsce. Pochodzi z żydowskiej rodziny, od pokoleń właścicieli i udziałowców w południowoafrykańskich kopalniach diamentów, złota i węgla. W USA osiadł na stałe w wieku czterdziestu sześciu lat, po uzyskaniu amerykańskiego obywatelstwa.

Za młodu dandys i bon vivant, bywalec nowojorskiej socjety i bohemy, zyskał Sander – stanowczo niepochopnie w tym środowisku przyznawaną – opinię „równego pomiędzy równymi”. Zapracował na nią nie swym bogactwem, gdyż tam akurat mało komu ono imponuje, lecz tym, iż nie udawał nikogo, kim nie był, generalnie okazywał ludziom szacunek, o niczyje względy nie zabiegał, był dyskretny, taktowny i zdystansowany. Ciche uznanie zaś tą egzotyczną – nawet jak na jego środowisko – „przypadłością”, iż włada pięcioma językami.

Sander znany jest z ciepłego, acz nie jowialnego poczucia humoru, niekaleczącego nikogo dowcipu i skłonności do kpin, z dużej dozy autoironii, zamiłowania do muzyki, malarstwa i filozofii, do szachów i tenisa, z tego, że jest fanem samochodu pewnej marki, smakoszem cenionej i mocnej amerykańskiej whiskey o sześciowyrazowej nazwie i z łagodnego usposobienia. Co do tej ostatniej cechy poczynić należy wszakże istotne zastrzeżenie: nie znosi mianowicie, gdy ktoś z nieupoważnionych, bo niespoufalonych, ale skądinąd znających jego przydomek Diamant – nim się właśnie do niego zwraca, na dodatek używając go w zniekształconej formie Dajmond. Etnicznie pokrewnym Sander pozwala, lecz wcale nie wszystkim, by nazywali go Zas.

Pod naciskiem ojca i dla świętego spokoju podejmował studia na uniwersytetach w RPA i w Anglii, jednak – wskutek nikłego zainteresowania ich przedmiotem – na żadnym z nich nie przetrwał drugiego roku. Ale ta jego ukochana kosmologia! Mówił o sobie, że gdyby miał tak wybitne zdolności, jakie są konieczne do jej uprawiania, to zajmowałby się nią profesjonalnie przez całe życie. Lecz nie miał. Czytał za to wszystko, co się na ten temat ukazywało na rynku wydawniczym, książki popularnonaukowe z tej dziedziny wręcz pochłaniał, starannie wybierając tylko napisane przez uznane autorytety akademickie, żadne science fiction, bo tych wyjątkowo nie cierpiał. Można sobie wyobrazić, że zapytany o dowolny tytuł z zakresu popularyzacji wiedzy o kosmosie z jednoczesną informacją, iż od dziś jest on dostępny w księgarniach, Sander odpowie, że właśnie wczoraj tę książkę przeczytał. I to dwa razy.

*

Powieść, którą Czytelnik właśnie dostaje do rąk, powstała w okolicznościach niepospolitych. Otóż napisana została ona przez mającego wówczas sześćdziesiąt dziewięć lat Sandera w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym po… polsku, po dwóch latach od czasu, gdy ujrzał Dżiej Π, wzorzec jej bohaterki, na bankiecie z okazji wręczania pewnych nagród artystycznych. Książka ta powinna była w sposób naturalny stanowić jego debiut pisarski, jako że to pierwsza przezeń napisana, lecz tak się nie stało, Sander bowiem nie zdecydował się wówczas na jej opublikowanie, toteż był to klasyczny literacki debiut do szuflady. Maszynopis tej książki zaległ w niej na ponad dwadzieścia lat. Sander nigdy nie wyjawił powodu, dla którego wstrzymał się z jej wydaniem. To zaleganie wcale nie było jednak totalne, ponieważ tekst, który ostatecznie trafił do polskiego wydawnictwa, miejscami odbiega od tego z roku dziewięćdziesiątego dziewiątego. Dwa z końcowych trzech rozdziałów dodane zostały o przysłowiowej za pięć dwunasta przed wysyłką maszynopisu do wydawnictwa w roku dwa tysiące dwudziestym drugim.

Miała czterdzieści lat, kiedy ją zobaczył. On sześćdziesiąt siedem.

Jej widok wygenerował u niego impuls twórczy, o istnienie którego sam się wcześniej nie posądzał. Z tego to impulsu estetycznego, gdyż na tle jej urody, narodziła się prezentowana tu książka. Tak to przedstawiał. Po tej – wówczas jeszcze in spe – książce, będąc tuż przed osiemdziesiątką i tuż po niej, Sander opublikował dwie inne, znacznie obszerniejsze powieści, ale już po angielsku. Pierwsza z nich, zatytułowana Far From Mind, ostro rozprawia się z zakłamaniem amerykańskiego mitu pucybuta, druga zaś, pod tytułem Love In Need Is Love Indeed, to coś w rodzaju długiego, prozatorskiego trenu o gorzkiej i niespełnionej miłości. Obie zostały przełożone na hiszpański, afrikaans, jidysz i hebrajski. Zapowiadana jest trzecia jego książka, pisana w afrikaans z przeznaczeniem głównie na rynek południowoafrykański, lecz mająca się ukazać również w Stanach Zjednoczonych pod angielskim tytułem Out Of The Jacaranda City, o mieście, w którym się urodził. Amerykańskie wydawnictwo anonsuje tę książkę jako „tęsknotę Sandera za własnym »ja« poprzez poszukiwanie wspólnego mianownika dla jego żydowsko-południowoafrykańsko-amerykańskiej tożsamości”.

Wracając do powieści, która jest tu przedstawiana: napisana została ona, jako się rzekło, po polsku. Sander na wszelki wypadek śpieszył się z pisaniem, mimo że wedle pewnej wróżby z czasów młodości – w którą trochę wierzył, a trochę nie wierzył – pozostawało mu jeszcze dwadzieścia pięć lat życia, usłyszał bowiem, iż umrze w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. W styczniu. Przepowiedziała mu to kwalifikowana cyganolożka z fakultetu kulturoznawstwa i antropologii na pewnym przyzwoitym uniwersytecie angielskim, gdzie zmagał się z kolejną próbą zaspokojenia oczekiwań ojca. Uczona ta nie podała tylko dokładnego dnia miesiąca, w którym to niefortunne zdarzenie nastąpi.

Kiedy trzeba, można polegać na życiowej sprawności Sandera.

Jeszcze podczas wspomnianego bankietu wywiedział się o Dżiej Π, że pochodzi z Polski, do Stanów zaś przyjechała na początku lat osiemdziesiątych z nadzieją na porządną karierę aktorską – i już tam pozostała. Sander słyszał o Polsce jedynie to, co wiązało się z wojennymi losami Żydów na tych ziemiach. Ale się dokształcił. I dowiedział się, że urodziła się na wschodzie tego kraju, w miasteczku zdominowanym przed drugą wojną światową przez ludność żydowską. Postanowił zatem, że pojedzie do Polski, obejrzy ten dawny sztetl, żeby nasiąknąć chociaż trochę – już ułomną, gdyż po wojnie zredukowaną wyłącznie do polskości – tamecznością, nauczy się polskiego i napisze w tym języku książkę o niej albo jeżeli się to nie uda, bo zbyt mało będzie o niej wiedział, to przynajmniej dla niej.

Tego nie mógł się spodziewać w najgorszych snach.

Zwierzył się podczas jednego z wywiadów – jakiego udzielił, będąc już wówczas w Ameryce uznanym pisarzem i uchylając w nim rąbka tajemnicy o zalegającym „od wieków” polskim maszynopisie jego pierwszej próby pisarskiej, czym wzbudził spore zainteresowanie recenzentów z periodyków literackich, niezaspokojone zresztą przez Sandera – że pojęcia nie miał, iż może istnieć taki język, którego poza Polakami nikt nie potrafi opanować, i że wtedy zrozumiał Niemców, od których wielokrotnie słyszał, iż zaprzeczeniem tezy, że nie ma na Ziemi niczego niemożliwego, jest niemożliwość nauczenia się polszczyzny. A wszak znał wyniesione z domu i z nauki w szkole oraz poza nią: angielski, hebrajski i afrikaans. Ponadto już w Nowym Jorku z konieczności posiadł także jidysz.

Ale Sander nie zwykł był się łatwo poddawać: jak sobie obiecał, tak i uczynił. Poleciał więc do Polski i tam zlecił swemu concierge z jednej z agencji w branży quintessential life, by skontaktował go z najlepszym nauczycielem polskiego, który zarazem biegle włada angielskim, w celu zawarcia umowy na naukę tego języka, w Stanach, od razu, na rok, cena nie grała roli. Po miesiącu przyleciał do Nowego Jorku ów nauczyciel, czterdziestosześcioletni uniwersytecki profesor polonistyki, który wziął roczny, bezpłatny urlop na swej uczelni i po pięć godzin dziennie, z wyłączeniem piątków i sobót, udzielał Sanderowi regularnych lekcji polskiego w mowie i piśmie.

Sander wspominał, że w owym czasie po raz pierwszy w życiu był bliski załamania i poniechania wcześniej powziętego zamiaru, gdyż uznał, że chyba się przeliczył ze swoimi możliwościami. Ale poddać się – to jednak nie było w jego stylu. Toteż zawziął się i po wyjeździe profesora kolejny ponad rok ślęczał nad pisaniem w języku, który serdecznie przeklinał. Kiedy wreszcie dobił do końca pisaniny, nie miał ochoty przeczytać tego, co mu skapnęło z pióra. Ostatecznie postanowił jednak napisać do profesora, aby go ponownie zaprosić do Nowego Jorku, iżby ten ocenił tekst i dokonał koniecznych poprawek językowych. Przez ponad miesiąc, od rana do wieczora (z wyjątkiem piątków i sobót), profesor naprzemiennie czytał tekst lub słuchał go, kiedy czytał go na głos Sander, od czasu do czasu coś korygując i proponując rozszerzenia bądź skreślenia. Zalecał również Autorowi ograniczenie liczby przymiotników i przysłówków, strasząc go, iż w Polsce za ich nadużywanie grożą pisarzom wysokie kary pieniężne, a w skrajnych przypadkach odsądzenie od czci i wiary oraz niechybna śmierć literacka w najnikczemniejszym dla pisarza, gdyż grafomańskim, upodleniu.

*

Teraz wreszcie, po długich dwudziestu kilku latach, oto ją mamy: powieść amerykańskiego milionera, w jej ogólnym wydźwięku emocjonalnie mocną, często wręcz brutalną, ale też i miejscami sentymentalną, tam poważną i owam ironiczną, ze sporą dawką erotycznej ekspresji, z barwnymi i soczyście dosadnymi opisami zdarzeń i osób, okraszoną opartym na paradoksie surrealistycznym humorem, a niekiedy zamierzonym absurdem, po który Autor chętnie sięga. Książkę na cześć pięknej polskiej aktorki, dla której ten, nie dbając o reklamiarski rozgłos, poświęcił niegdyś ponad dwa lata życia.

Nie mamy wiedzy, czy realna Dżiej Π domyślała się, że posłużyła za pierwowzór bohaterki tej powieści, skądinąd będącej protagonistką nie wprost, lecz swoistym i oszczędnym odniesieniem do podstawowej narracji. Dżiej Π: tym bardziej obecna, gdy nieobecna? A może cząstkowo obecna w przedstawieniach każdej z kobiet przewijających się w tej opowieści, które w sumie składają się na wyobrażoną przez Autora Dżiej Π? Nie wiemy też, czy w ogóle był jakiś odzew lub domysł z jej strony, ponieważ Sander żadną wypowiedzią nie zdradził się, czy wysłał jej egzemplarz, czy nie.

Jedno nie ulega wątpliwości: niniejsza książka, już przez to, iż napisana została po polsku, stanowi hołd złożony przez Autora rzeczywistej Dżiej Π. A to, że jest ona w istocie bardziej dla niej i na jej cześć niźli o niej, w żadnym razie nie dyskwalifikuje jej jako hołdu. Nawet jeśli – jak tutaj – pokłon to nieco przewrotny…

I jeszcze o Autorze. Nie da się zaprzeczyć, że Zebb Sander jest rzadkim przypadkiem pisarskim: na przełomie siódmej i ósmej dekady życia napisać książkę w języku, którego się dopiero co nauczyło – i to jako pierwszą – a również w ósmej i potem jeszcze dziewiątej trzy inne książki w dwóch różnych językach, to wyczyn doprawdy nie lada.

Opracował: Prof. Z.S. (C.R.L. – Certyfikowany Rzeczoznawca Literacki)

Warszawa, sierpień 2022

Podziękowania

Dla Dżiej Π – za to, że istnieje.

*

Wypada mi tu z wdzięcznością wspomnieć doktor Lucy K., kulturoznawczynio-antropolożkę z pewnego uniwersytetu angielskiego. To ona bowiem poprzez wyprorokowanie mi dziewięćdziesięciu dwóch lat życia podarowała mi dość czasu, żebym zdążył poznać Dżiej Π i przez wszystkie te lata od jej poznania aż po dzień dzisiejszy mógł myśleć o niej setki razy. A przecież Lucy mogła nie być tak szczodra w tej cygańskiej wróżbie. A ja nawet przebiłem jej przepowiednię, gdyż miałem umrzeć w Shevat 5782 roku[1] albo już nawet 1 lub 2 Tevet[2] tego samego roku, a jesteśmy już dalej w kalendarzu. Schlebię sobie, że ja też – choć pod innym względem – byłem dla niej hojny. I to na długo przed „epoką rozpasania”, sprzed pigułki. Rewolucja seksualna jeszcze się wtedy nawet nie rysowała na horyzoncie, mocno trzymały się w Anglii rządy moralnie obłudnego purytanizmu.

Musiałem być wydajny, ponieważ mimo że była o prawie trzydzieści lat ode mnie starsza, to popędem obdzielić by mogła jak nic ze trzy swoje studentki. Jeśli Angielki, bo jeśli innej narodowości, to dwie. Wymagająca była z niej mentorka. Pamiętasz, Lucy, te nasze spotkania… Głównie w twoim gabinecie, w czasach, kiedy jeszcze nie było tego durnego obowiązku spotykania się wykładowców ze swoimi studentami wyłącznie przy otwartych drzwiach profesorskich pokoi. Zapadła mi w pamięć ta polska piosenka – chociaż jej słowa były nieco inne – którą wiele lat później usłyszałem podczas mojego krótkiego pobytu w Polsce i która od razu wpadła mi w ucho. Ale tu jakoś pasuje mi ta melodia do Lucy, stąd moja trawestacja oryginalnego tekstu. Co też ty potrafiłaś, Lucy, tymi długaśnymi nogami wyprawiać na tym wiktoriańskim biurku i w tych przepastnych, klubowych fotelach! A ja w żadnym razie nie uchylałem się w tym akurat przedmiocie od moich studenckich obowiązków, trzeba tylko było uważać na te bezcenne inkunabuły porozkładane na meblach i dywanie. Ale co tam inkunabuły! Jeszcze dzisiaj na wspomnienie tych twoich sterczących w górę nóg, Lucy, trzęsą mi się łydki. Chociaż głównie to pewnie ze starości.

Doktor Lucy K. wyłożyła mi zasady zachowań, przećwiczyła je ze mną metodycznie, punkt po punkcie, figura za figurą, udzielając mi uzupełniających korepetycji w dziedzinie wszystkich znanych kulturoznawstwu i antropologii religijnych rytuałów seksualnych, praktykowanych na przestrzeni dziejów zarówno przez plemiona prymitywne, jak i społeczeństwa wysoko rozwiniętego kapitalizmu, w tym – rzadko wprawdzie i bez szczególnego entuzjazmu, zapewne z powodu paskudnego klimatu – nawet w Anglii. Współpracowaliśmy naukowo aż do pełnego przerobienia programu, który ułożyła dla mojego kursu pod nazwą Rytuały seksualne: humanizacja czy opresja? Orgiastycznie stymulująca religia czy kulturowe poskramianie instynktu: odwrócenie ról? Pierwiastek mistyczny vs parcie popędowe. Była akademiczką odpowiedzialną i zależało jej na moim rozwoju umysłowym. Hołdowała amerykańskiej filozoficznej tradycji utylitaryzmu, odrzucającej jałowość czysto spekulatywnych dociekań i abstrakcyjnych sporów i w to miejsce nakazującej poszukiwanie praktycznie użytecznych rozwiązań istotnych zagadnień oraz problemów społecznych, toteż zawsze poprzez solenne powtórki odbywało się utrwalanie zdobytej przeze mnie wiedzy. Przyjmując na siebie rolę pomocy naukowej i takąż wyznaczając mi, zademonstrowała wszelkie konieczne tajniki postępowania z obiektem poddawanym obróbce doświadczalnej w celu osiągnięcia satysfakcji poznawczej i później w szczerym zapamiętaniu pedagogicznym egzekwowała opanowanie materiału, z poświęceniem oddając się swej pracy. Kierowała się historycznie ugruntowaną na najlepszych uczelniach tego podupadłego już wonczas imperium – wysoce rygorystyczną etyką zawodową. „If I ask there is no tomorrow”[3] – mawiała. A ja? Ach, było się kiedyś młodym! To się nie migałem… Nie raz i nie dwa, gdy jakoś nieszczególnie chciało mi się rozprawiać o religiach i kulturach, to ja prosiłem ją: „Lucy, daj spokój, ściągaj majtki, kładź się na biurku, rozłóż nogi i dawaj w górę jak zakonnice w katolickim klasztorze na przywitanie księdza wizytatora podczas przeglądu personelu, i zacznijmy ćwiczenia. Stanął mi już w bibliotece, a ty tu z tym wykładem…”. Lucy nie dawała się długo prosić: najczęściej nie zdążyłem jeszcze skończyć zdania, a ona już leżała na biurku albo na plecach z nogami w górze, albo pół stojąc, pół leżąc na brzuchu – nadstawiała mi wypięty tył. O tych majtkach mówiłem w zasadzie niepotrzebnie, ponieważ na nasze zajęcia naukowe prawie nigdy ich nie zakładała. Też nie lubiła tracić czasu. Przed, bo w trakcie zdawała się zatrzymywać zegar. Z sadystyczną nieśpiesznością znęcała się nade mną aż do opróżnienia mnie z ostatniego plemnika, raz po raz ciasno i nieruchomo jak w imadle przetrzymując mnie w sobie – wydawało mi się, że w nieskończoność, żeby się wszystko we mnie gotowało – a ja wtedy wyłem z żądzy, by się z nią ożenić, natychmiast, bez żadnych warunków wstępnych, zaraz, tu, jeszcze na tym rzeźbionym biurku. Nie przeszkadzałoby mi w takich momentach, że jej teściowa byłaby o dobre dziesięć lat od niej młodsza. Żebym popadł w ostateczną zależność od niej, niekiedy przed ćwiczeniami robiła mi niesfinalizowane fellatio, przez całe ćwiczenia nie pozwalając mi się nawet dotknąć i dopiero na zakończenie zajęć, w nagrodę za niecierpliwą cierpliwość, wpuszczała mnie w siebie. Czy ktokolwiek na moim miejscu byłby się w stanie w takiej sytuacji skupić i słuchać o – jakby na ironię – rozpasanych rytuałach seksualnych dzikich plemion z jakichś mikroskopijnych wysepek na Pacyfiku?[4] Niekiedy bywało wręcz odwrotnie: z wściekłą nienawiścią rozpinała mi rozporek, bez pytania pchała mnie na fotel, dosiadała mnie jak swego niewolnika i po minucie było po wszystkim. Przez cały rok jej seminarium świata poza nią nie widziałem. Stałem się nawet o nią idiotycznie zazdrosny, zastanawiając się, czy poza mną miała jeszcze jakichś innych seminarzystów, ponieważ ze mną odbywała seminaria tylko raz w tygodniu. A co z pozostałymi dniami nauki? Wytrzymywała tydzień? Spytałem ją kiedyś o to i w odpowiedzi otrzymałem wyjaśnienie, iż grafik prowadzonych przez nią seminariów wisi na tablicy ogłoszeń w hallu wydziału, można więc sobie sprawdzić. Próbowałem się z nią umawiać na weekendy, ale nie chciała o tym nawet słyszeć, argumentując, że te zawsze z mężem i synami, mimo że synowie już dorośli, spędza na wsi. To nienaruszalna tradycja. Zapoznawszy się z grafikiem jej zajęć, w którym od poniedziałku do piątku, łącznie z moimi, widniało po jednym seminarium dziennie, z samymi facetami, poprzysiągłem sobie, że na każdym naszym seminarium zwyonaczę ją tak, że przez tydzień nie będzie się mogła ruszać aż do następnych ćwiczeń ze mną. Bardzo jeszcze wtedy, z racji młodego wieku, lubowałem się w złudzeniach. Naprawdę ciągnęło mnie do mojej mentorki. I myślałem o niej wyłącznie z serdecznie gorącą pożądliwością, a w dniach pomiędzy naszymi seminariami czułem paskudne obolenie wołających o ulgę, odseparowanych od niej, mych narządów poznawczych.

Ile byś miała lat dzisiaj, Lucy? Sto dwadzieścia, sto dwadzieścia jeden? Niemożliwe, żebyś jeszcze żyła, nikt nie żyje tak długo. Nawet teściowe.

Doktor Lucy K. – jako pedagog z krwi i kości oraz na zawołanie mokrej pochwy – tchnęła we mnie szczerą i trwałą wiarę w życiowe pożytki, płynące ze stosowania czynnika hedonizującego stosunki międzyludzkie, opartego na wzajemnym zaspokajaniu potrzeb.

A co do nauk wpajanych mi przez nią, to tylko „międlenie frazesów, pustosłowie, bałamutna gadanina, stek pobożnych życzeń” – jak mówiła. To bajanie, jakoby kultura „uczłowieczała” jednostki ludzkie (co to w ogóle miałoby znaczyć?; trafniej już byłoby powiedzieć: „chwilowo i częściowo odzwierzęcała”), jest zwykłym mydleniem oczu i fałszem. Ogłupianiem służącym jedynie temu, by okiełznać prostaczków, których należy ogładzić i temperować właśnie kulturą albo jakąś religią, aby nie stali się groźni. Utrzymywać ich w ryzach za pomocą tych wszystkich zinstytucjonalizowanych struktur cywilizacyjnych jak: państwo, prawo, sądownictwo oraz aparat przymusu i mentalnej oraz finansowej opresji, czyli kler, szkolnictwo, policja, więziennictwo, banki i komornicy. Po ich rozpadzie – co nieuchronnie kiedyś nastąpi, albowiem żadne cywilizacje nie trwają wiecznie – do głosu dojdzie prawdziwe człowieczeństwo. Ergo: chaos, przemoc, ogólne rozprzężenie i zdziczenie obyczajów, zanik moralnych skrupułów, wszechobecne okrucieństwo i pierwotna walka każdego z każdym o byt na jego najbardziej podstawowym, biologicznym poziomie. Liczyć się będzie tylko fizyczna siła oraz gotowość do stosowania wszelkiej przemocy i bestialstwa. Wygrany będzie nie ten, kto ma rolls-royce’a, ino ten, co ma jaką szkapę i furmankę. A jeszcze lepiej, żeby zamiast tego miał jaki wózek i sam go ciągał, bo chabetę by trzeba było jakoś wyżywić, a furmankę i tak by ukradli, a przedtem może i zabili. Przetrwają tylko ci, którzy potrafią poprzestać na zaspokajaniu wyłącznie prymitywnych potrzeb fizjologicznych i nie będą lamentować po braku centralnego ogrzewania, niemożliwości oglądania telewizji, jeżdżenia samochodami, chodzenia do kina lub niedostępności traktatów filozoficznych, zwłaszcza autorstwa mędrców francuskich. Życie będzie należało do krępych i przysadzistych, umiejących porządnie grubą pałą przyłożyć albo ciężkimi kamieniami obrzucić.

„Lucy – pytałem – a co z dostępem do kobiet?”. „Wyłącznie dla samców alfa. Wszystkie samice w stadzie będą tylko jego. Pozostałe osobniki rodzaju męskiego pod groźbą śmierci będą się musiały obejść smakiem. Trudno, o swoje trzeba będzie walczyć: uknuć spisek, pozyskać sojuszników, zorganizować bunt, zabić aktualnego samca alfa, podporządkować się przywódcy buntu jako nowemu samcowi alfa i potem zbuntować się przeciwko temu nowemu i z kolei zabić jego – i tak w kółko. Proste. A samice same będą się podkładać władcom stada i tylko im. Ot, co!” …Kultury, religie i normy moralne zostaną zdmuchnięte jak domek z kart. O tym, kto ma rację, rozstrzygać będzie wyłącznie brutalna mięśniacka krzepa nieoglądająca się na cherlakowate błagania o litość. Wszystkie te tak zwane umowy społeczne pójdą w kąt. Ludzie są urodzonymi mordercami, sadystami, gwałcicielami, złodziejami, kłamcami i oszustami. Nie będzie żadnej „ochrony słabszych”, żadnych „praw człowieka”. Będzie prawo silniejszego. Ecce homo! A ewolucyjnym zwieńczeniem tej żądnej krwi odmiany zwierząt, bo do nich wszak należymy, są przywódcy religijni i politycy, albowiem to oni właśnie w imię ich wizji, misji, chorych ambicji oraz patologicznych posłannictw czy zgoła chciwości, skłócając poszczególne hordy ludzkie i napuszczając jedne na drugie, wiodą je na te wszystkie niszczycielskie wojny. To są jak najbardziej typowo „ludzcy” w swym człowieczeństwie przedstawiciele gatunku. Tacy sami jak my. Ty i ja. Chwilowo tylko i w sposób niepełny wyciszani przez kulturę. A i to przecież nie wszyscy.

„A ty? Nigdy nie miałeś ochoty zgwałcić kobiety? Mnie, na przykład? Wyglądasz na takiego, co miał, i to nie raz. I kto wie, czy przypadkiem nie raz tego nie zrobiłeś… Przyznaj się. Na pewno nie masz w tej sprawie niczego na sumieniu? I nigdy nie zgrzytałeś zębami na samą myśl, że to robisz? Chociaż mnie to akurat nie musisz. Ja też zgrzytam zębami… Zaraz zrobimy przerwę i pokażę ci jak”. …Prawdziwą naturą człowieka jest barbarzyństwo, które zawsze dojdzie do głosu w sytuacjach skrajnych zarówno pomiędzy jednostkami, jak i podczas katastrof na skalę globalną. W obliczu zagrożenia własnej egzystencji szybko opadnie z ludzi oszukańcza, dziurawa i wymagająca ciągłego łatania szata kultury. Ta jakoś przydaje się w dobrych czasach, w złych – niepodzielnie rządzić będą instynkty. „A, i zapomniałam ci powiedzieć, że nie zdążyłam założyć majtek…” …Człowieczeństwo ukaże się w postaci jego prawdziwej, bo naturalnej, zwierzęcości. Dokona się zaprogramowany i przypisany mu od zarania powrót „cywilizowanego człowieka” do pierwotnego stanu natury. „W wolnej chwili – drogi Zebbie – zajrzyj do Hobbesa. Czytanie Lewiatana to jak odprężające zwiedzanie ogrodu zoologicznego. Zrelaksujesz się. By the way… jak to będzie po hebrajsku: homo homini lupus (est)? Dziękuję. I jeszcze w jidysz, poproszę. A, za słabo znasz? W ogóle?! A w afrikaans to jak by to brzmiało? O Dżiiizas!! Gardło cię rozbolało?”

Często w sytuacjach takiego niby-naukowego słowotoku w milczeniu podchodziłem do niej i żeby ją uciszyć, bez ceregieli zadzierałem jej spódnicę, kilkoma szarpnięciami zdzierałem z niej majtki, jeśli akurat miała je na sobie, pchałem ją na biurko albo ciągnąłem na dywan i bez żadnych gier wstępnych jednym sztosem wchodziłem w nią do samego końca.

Lubiłem w Lucy to niekonwencjonalne, bo pod różnymi kątami, naświetlanie problemów oraz ukazywanie w ten sposób ich nieoczywistości. A na moje powątpiewania – z nietrudną do odgadnięcia nadzieją, że w nurtujących mnie kwestiach przedstawi mi rozstrzygający argument – Lucy z udawanym politowaniem, ale i rozumiejąco kiwając głową i zdając się mówić: „Na każdą odpowiedź znajdujesz właściwe pytanie”, tylko podnosiła spódnicę i rozkładała nogi. Co koń wyskoczy, ze spodniami opuszczonymi do kostek, zagłębiałem się wtedy bez reszty moim instrumentem badawczym w tę tak nęcąco mi okazywaną i wciągającą tematykę. I gruntownie eksplorowałem przedłożone mi zagadnienie.

Jak ja uwielbiałem te jej seminaria! Pod stałym i tak wymagającym kierownictwem naukowym jak u doktor Lucy K. może mógłbym co nieco osiągnąć jako badacz, lecz inni moi mentorzy, sami mężczyźni, nie dysponowali takimi jak ona pomocami naukowymi i nie mieli równego jej zacięcia pedagogicznego, co spowodowało, że przedwcześnie zakończyłem studia na tym uniwersytecie, ponieważ paru z nich nie zaliczyło mi prowadzonych przez nich przedmiotów objętych moim sylabusem.

Wybacz, Lucy, gdziekolwiek błądzi Twoja dusza, to przydługie i nieklasyczne wspomnienio-podziękowanie, ale nie mogłem nie okazać Ci wdzięczności za tę tak trafnie dobraną do mojego zapotrzebowania na wiedzę metodę dydaktyczną.

*

Doktorowi Keglowi zaś za to, że wyposażył kobiety w te tak miłe mężczyźnie mięśnie, dziękuję ze szczerą serdecznością wdzięcznego członka.

*

Składam podziękowanie pragnącemu zachować incognito, lecz nie nazbyt rygorystycznie, Profesorowi Z.S. (C.R.L.): za jego „aniołową” cierpliwość w przywracaniu językowi polskiemu powagi podczas naszej współpracy nad moją książką, a także za wyrozumiałość dla częstego stosowania w niej anglicyzmów jako mojego znaku firmowego. Dziękuję Profesorowi, że zadbał, iżbym nie zasłużył się językowi polskiemu w stopniu, w jakim Szekspir uczynił to angielszczyźnie, wzbogacając ją o około trzy tysiące nowych słów.

Nade wszystko jednak dziękuję Profesorowi za przekonanie mnie do aplikowania sobie najbardziej efektywnego w rozwiązywaniu dylematów pisarsko-egzystencjalnych antydepresanta o nazwie obecnej w ogólnosłowiańskim westchnieniu o rosyjskim rodowodzie, które od pierwszej chwili, kiedy je od Profesora usłyszałem, stało się bezapelacyjnie moim ulubionym: „Ni chuja! Biez wodki nie razbieriosz…”.

*

Nie mogę też nie złożyć rewerencji mojej polskiej dobrej znajomej – dla niepoznaki nazwę ją tu „Yvonne”, nie mam bowiem pewności, czy pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem życzyłaby sobie wystąpić w roli adresatki mych podziękowań – krytycznie dociekliwej, ale życzliwej recenzentce niniejszej książki jeszcze w fazie maszynopisu, za jej kreatywne sugestie mające na celu nadanie większej dynamiki opisom moich relacji ze wspominanymi w książce kobietami. Pomimo wrodzonej nieśmiałości przyjąłem jej taktowne podpowiedzi, dzięki czemu opisy te, daleko bardziej teraz plastyczne i odważne w nieukrywaniu doznań, zyskały – chcę wierzyć – na wyrazistości w stosunku do moich nazbyt powściągliwych odmalowań pierwotnych, erotycznie mdłych bohomazów nieledwie. Że też sam nie pomyślałem o jakże dla tych opisów istotnej potrzebie ekspresji! Do tego jednak nieodzowne są: kobieca wyobraźnia i takaż wrażliwość – zwłaszcza gdy o generację późniejsze – oraz inteligencja emocjonalna, niezbicie dowodzące wyższości płci żeńskiej nad męską.

To Yvonne zwolniła mnie z autocenzury – zarazem wszelako przestrzegając przed obsunięciem się w „dosłowność biologizmu”, jak się eufemistycznie wyraziła – uzmysławiając mi, że pisarskie fantazje nie powinny znać barier, a wiekowych to już wcale. Dzięki niej tuszę więc, iż należy się wciąż rozwijać i do ostatnich dni zaciekle trzepotać skrzydłami imaginacji, nawet jeśli dotąd artretycznie zastałymi – dla należytego spożytkowania nabieranego z wiekiem impetu i brawury – a przyjdzie nagroda.

Słuchając jej i patrząc na nią, zastanawiałem się tylko: od niej i czy TA…?

*

I jeszcze raz dla Dżiej Π: Ach, Dżiej Π, mógłbym Ci – za to, że jesteś – tak dziękować i dziękować bez końca!

Z.S.

Nowy Jork, Tammuz 5782[5]

[1] Shevat 5782 roku – w kalendarzu żydowskim miesiąc i rok odpowiadające w kalendarzu gregoriańskim okresowi od 3 stycznia do 1 lutego 2022 roku.

[2] Tevet (5781 i 5782 roku) – w datowaniu żydowskim okres od 5 grudnia 2021 roku do 2 stycznia 2022 roku. 1 i 2 Tevet 5782 roku oznaczają 1 i 2 stycznia 2022 roku.

[3] If I ask there is no tomorrow (ang.) – „Jeśli ja proszę, nie ma żadnego jutro”.

[4] Od Wydawcy: zapewne odniesienie do pracy Bronisława Malinowskiego, polskiego antropologa, który w roku 1929 opublikował książkę pt. Życie seksualne dzikich (wydanie angielskie) na podstawie badań prowadzonych na Wyspach Trobriandzkich (wydanie polskie w 1938 roku).

[5] Lipiec 2022.

Rozdział I

Jeszcze żyję…

Naprawdę nazywam się Zebb Sander, najbardziej zaś naprawdę Zoar Aharon Sofer, zależnie od okoliczności. Z tym że taki ze mnie Żyd, jak z Arafata rabin albo z Harpagona filantrop. Bo synagogę to ja ostatni raz w Teheranie widziałem. I to jeszcze za wczesnego szacha. No, trochę przesadziłem, bo później też widziałem. I nie tylko w Teheranie.

Najwcześniej umrę 29 Tevet 5782 roku[6]. 29 Tevet, tuż po żydowskiej północy, a nie 28 Tevet, na wypadek gdyby jakiś złośliwie dociekliwy badacz dziejów literatury doszukał się dokładnej godziny moich narodzin, 1 Tevet 5690[7], i porównawszy ją z godziną mojej śmierci 28 Tevet 5782, dowiódł, że jednak nie dożyłem pełnych dziewięćdziesięciu dwóch lat, albowiem zabrakło mi kilku godzin albo zgoła minut. Nie mogłem dopuścić do tego, by mówiono, iż dożyłem prawie dziewięćdziesięciu dwóch lat. Nie ma jednak tego dobrego, co by na złe nie wyszło, ponieważ – z drugiej strony – miałbym wszak prawo pożyć aż do 7 Tevet 5783[8]. Wciąż byłyby to przecież tylko dziewięćdziesiąt dwa lata, a nie dziewięćdziesiąt trzy. Chociaż nie, bo Lucy mówiła o January, więc najdalej mogłem żyć do 29 Shevat 5782[9].

*

Widzę Cię. Ciebie, Dżiej Π, widzę. Dokładnie w dniu Twoich sześćdziesiątych piątych urodzin. Wciąż piękną, a nawet jeszcze piękniejszą, niż gdy miałaś lat czterdzieści. Szlachetnie dojrzałą, dystyngowaną. Magia lat, magia dat: moja śmierć w Twoje urodziny, jeden dzień po moich…

Tak to będę widział i przeżywał za dwadzieścia trzy lata, w owym ostatnim, eschatologicznie przełomowym ułamku sekundy, przed odlotem mej świadomości do… Kto to wie, dokąd?

A może wcale nie doczekam tej daty? Albo może będę żył dłużej?[10]

Tak czy owak: na razie jeszcze żyję. Gdy piszę te słowa, masz czterdzieści dwa lata, ja sześćdziesiąt dziewięć.

[6] 2 stycznia 2022.

[7] 1 stycznia 1930.

[8] 31 grudnia 2022.

[9] 31 stycznia 2022.

[10] Od Wydawcy: szczęśliwie nie sprawdziła się przepowiednia doktor Lucy K. co do końcowej daty życia Autora (styczeń 2022 roku), na co wskazują zarówno datowania pod Podziękowaniami Autora i pod ostatnim rozdziałem książki, jak i Jego wcześniejsza wzmianka o „przebiciu” owej przepowiedni zawarta w drugim akapicie Podziękowań.

Rozdział II

„Narzeczona” weterana

Poznałem ją na trybunie kortu centralnego podczas tenisowego US Open 1970, rozgrywanego wówczas jeszcze na trawiastych kortach Forest Hills, nie jak dzisiaj na Flushing Meadows na kortach twardych. Miałem wtedy czterdzieści lat, ona – jak się później dowiedziałem – osiemnaście. Nie pamiętam już, kto tam akurat tego dnia męczył się na tej trawie, zresztą od chwili, kiedy ją zauważyłem, straciłem zainteresowanie meczem, a niemal całą uwagę skupiłem na niej. Do finału turnieju zostawał jeszcze tydzień, spokojnie więc mogłem odpuścić sobie tę czwartą rundę.

Za młody wówczas byłem na Orkiestrę Glenna Millera albo Mantovaniego. I za stary na Janis Joplin lub Jimiego Hendrixa – według obowiązującego zawołania dogorywających już wtedy hipisów: „Nie wierz nikomu po trzydziestce”. Szczęśliwie ćpunów oraz ich fobie miałem głęboko w końcówce przewodu pokarmowego, gdyż poglądy i opinie ludzi, którzy poza dawaniem sobie w żyłę i zachlewaniem się na śmierć niczego w życiu nie dokonali, niespecjalnie mnie obchodziły. JJ z tym jej papierosem na scenie i butelką whiskey pod mikrofonem uwielbiałem i uwielbiam do dziś, podobnie jak JH, a z Brytoli dałbym się pokroić za Led Zeppelin, a wówczas nawet i za „grzecznych” Bitelsów. Za liverpoolczyków to tak po wierzchu, naskórkowo i niegroźnie, ale za „elzedów” – do kości. Pasowali mi Bill Haley i całe te pokolenia fiftiesów i sixtiesów z Fatsem Domino, The Platters, Jerrym Lee Lewisem, Buddym Hollym, Chuckiem Berrym, Royem Orbisonem i całą masą innych, których nie dam rady tu wymienić. Zasłuchiwałem się w Louisie Armstrongu, Rayu Charlesie, lecz i przeplatałem ich Frankiem Sinatrą. A i Elvis był dla mnie „ciągle żywy”, chociażby dlatego, lecz bynajmniej nie tylko, że faktycznie wtedy jeszcze żył, a nie wyłącznie w chorych rojeniach jego pośmiertnych fanów.

Jeszcze z Afryki natomiast zawdzięczam ojcu osłuchanie w Beethovenie, Brahmsie, Haendlu, Mahlerze, Mendelssohnie, Bachu, Czajkowskim, Chopinie, znajomość Lehara, Mozarta, Straussów, Vivaldiego, Gershwina, Ravela, Szostakowicza i wielu jeszcze innych gigantów muzyki klasycznej. Pasł nasze uszy, zwłaszcza moje, tymi Niemcami i Żydo-Niemco-innymi i jedynie Wagner, skądinąd niezaprzeczalnie monumentalny, był w naszym domu surowo zabroniony jako piewca starogermańskiego kultu siły i dziejowego posłannictwa mitycznej Germanii oraz fanatyczny antysemita i propagator „z natury rzeczy należnego Niemcom” panowania nad światem za pomocą szeroko rozumianego teutońskiego miecza – to jest nauki, kultury, porannej gimnastyki na świeżym powietrzu i kąpieli w lodowatej wodzie, bawarskiego piwa oraz po zęby uzbrojonej armii – dzięki czemu stał się ulubieńcem Hitlera. Tych ostatnich dwóch nazwisk nie wolno było w naszym domu wymawiać nawet w formie obelgi.

W amerykańskim kinie wciąż oglądano Marylin Monroe, choć królowała już schyłkowo, bo z zaświatów, kochana przez infantylną Amerykę bardziej może niż banknoty jednodolarowe, a nawet te o nieco większych nominałach. Chociaż chyba nie, aż tak to chyba nie. Amerykanie są jednak dość stali w uczuciach i łatwo nie porzucają takich obiektów miłości jak Jerzy Waszyngton czy inni Ojcowie Założyciele. Nie na darmo zielony to kolor nadziei. Na więcej ich podobizn w portfelach. Uosobieniem amerykańskiej męskości był John Wayne, westernowy – i nie tylko – twardziel, zaś w dyscyplinie „życiowy nonkonformizm” nadal wysoko dzierżył sztandar „buntownik bez powodu” – James Dean. Spornym pozostaje, czy z powodu, czy pomimo jego niejednokierunkowej orientacji seksualnej. Powiewał nim jednak tylko symbolicznie, albowiem od ponad dekady już nie żył.

Tishri 5731 roku[11] to był czas powrotu na ring Cassiusa Claya, bardziej znanego jako Muhammad Ali, po uchyleniu nałożonego nań wyroku trzech lat więzienia w zawieszeniu i odebraniu mu tytułu mistrza świata oraz licencji bokserskiej za odmowę służby wojskowej w Wietnamie. W tamtym zakątku świata toczyła się gotująca się jeszcze całkiem piekielnie wojna amerykańsko-wietnamska pod ówczesnym przewodnictwem ze strony USA prezydenta Richarda Nixona, a wcześniej Lyndona B. Johnsona, prowadzona w obronie „ideałów wolnego świata” przed zagrażającą mu komunistyczną nawałą. Wojnie tej świat zawdzięczał malownicze i zapierające dech w piersiach oraz opiewające poświęcenie Ameryki dla sprawy globalnego pokoju oraz amerykański patriotyzm relacje telewizyjne z wietnamskiej dżungli płonącej od bohatersko zrzucanego przez „naszych chłopców” napalmu, a także napawające amerykańską publikę dumą ujęcia palących się od niego żywcem w bambusowych wioskach starców, kobiet i dzieci, którzy dzięki napalmowi przestawali być czerwonymi „żółtkami” i stawali się „czarnuchami” z obłażącą z nich całymi płatami spaloną skórą. Na południu Stanów segregacja rasowa trzymała się krzepko.

W tym czasie prezentowałem się podobno nie najgorzej. Przy wzroście sześciu stóp i trzech cali oraz wadze stu dziewięćdziesięciu pięciu funtów[12], z ciemnymi, falującymi i gęstymi włosami, orlim, nie garbatym nosem i surowymi, nierozmytymi od jakby lekkiej otyłości na semicko pucułowatą modłę rysami twarzy liczyć mogłem na całkiem spore zainteresowanie wolnych i nie oraz dojrzałych, przejrzałych lub wręcz odwrotnie kobitek. Musiałem się tylko dwa razy dziennie golić, zarost bowiem miałem czarny, odrastający tak, że prawie śledzić można było jego rośnięcie, z gatunku „włos z włosa” i przeraźliwie szczeciniasty jak u dzika, niemal spod oczu aż do poniżej jabłka Adama. Moja zmora do dzisiaj. Wysportowany, regularnie grający w tenisa i często korzystający z pływalni ulokowanej na ostatnim piętrze mojego apartamentowca – trzymałem się fizycznie dobrze. Ponadto dałem się solidnie przeszkolić z krav magi w „kanonicznej” wersji Imiego Lichtenfelda przez ludzi już emerytowanych z tej powszechnie w świecie znanej, chociaż tylko z nazwy, izraelskiej służby. Tej, co to jej nie ma, a jest. W razie konieczności potrafiłbym zabić człowieka jednym uderzeniem gołej ręki.

Byłem wówczas jeszcze obywatelem tylko Republiki Południowej Afryki, lecz większość czasu spędzałem w Stanach i niespecjalnie miałem ochotę na zwiedzanie tak zwanych ciekawych miejsc, rozsianych po całym świecie, wychodząc z założenia, że Stany są wystarczająco duże z ich dwoma – albo i trzema, jak chcą niektórzy – oceanami, olbrzymimi górami, imponującymi rzekami i wielkimi jeziorami, ciepłym i gorącym klimatem, lodowatym też, z niekończącymi się preriami, rozległymi lasami i pustyniami, bym poznać mógł wszystko, co oferuje świat, a do tego urządzone są lepiej niż jego reszta. Jahwe zaiste kochać musi Amerykę. Wiele z tego zresztą poznałem w Afryce jako takiej, nie tylko w ojczystej Południowej. Zabytki mnie nie nęciły, wolałem nowoczesność, ten ich zapierający dech w piersiach rozmach i to typowo amerykańskie szastanie przestrzenią, wskutek czego wszystko musiało być tam „naj”. Wyjątek czyniłem dla Izraela, do którego podróżowałem co dwa, trzy lata, chociaż pobyt tam zawsze wprawiał mnie w irytację z powodu natłoku i wszechobecności w nim Żydów. Wszędzie Żydzi. Gdziekolwiek by się obejrzeć: Żydzi. Gorzej niż w Nowym Jorku, mimo że tutaj tego żywiołu dwukrotnie więcej niż w Tel Awiwie.

Nieco częściej latałem też do RPA, lecz Pretorię odwiedzałem wyłącznie pod presją okoliczności, których nie dawało się uniknąć. Żył jeszcze wtedy mój ojciec Amnon, któremu jako pierwszemu w klanie udało się przełamać rodową klątwę, powodującą, iż chłopcy rodzili się w nim dopiero, gdy ich ojcowie byli już po sześćdziesiątce. Gdyby nie to, musiałby teraz mieć co najmniej sto lat, a miał ledwie osiemdziesiąt cztery. Byłem zupełnie do niego niepodobny, ponieważ ojciec był niski, chudy, o wielkim i porządnie garbatym, klasycznie starotestamentowym nochalu i miał rude włosy. Matka, Ester, na którą wszyscy, nie wiedzieć czemu, wołali Lea, nie żyła już od pięciu lat. Zmarła, mając zaledwie pięćdziesiąt cztery lata, czyniąc mnie trzydziestopięcioletnim półsierotą. Młodsza od ojca o dwadzieścia pięć lat, pochodząca z szanowanej i zamożnej kupieckiej rodziny Nusbaumów z Kapsztadu oraz uważana za uderzająco piękną i delikatną, stanowiła przed zamążpójściem obiekt pożądania dla całych zgraj adoratorów, w większości gojskich gołodupców, którzy sądzili, że zaszczycą ją propozycjami małżeństwa ze stojącym najwyżej w etnicznej hierarchii wtedy jeszcze Związku, nie Republiki, Południowej Afryki rasowo „czystym” Afrykanerem. Urodziła mnie, mając niespełna dziewiętnaście lat.

*

Zatem ta z kortu…

Siedziała o kilka miejsc na prawo ode mnie, pomiędzy jakimiś dwoma przerośniętymi i spoconymi redneckami. Myślałem, że być może są jej bodyguardami, ale raczej nie wydawało mi się to prawdopodobne, gdyż po pierwsze: oni byli na to za tłuści, a po drugie: ona nie wyglądała na wymagającą pilnowania „panienkę z dobrego domu” z racji tej choćby, iż odziana była w krańcowo kusą spódniczkę, a ta moda była w owym czasie w Nowym Jorku już zdecydowanie passé i mogła co najwyżej obowiązywać jeszcze na Środkowym Zachodzie, gdzie się już spada z Ziemi. Ja siedziałem z Jeremym Zuckerem, producentem telewizyjnym, który przyprowadził dla siebie i dla mnie dwie „aspirujące”: jedną do teatru, drugą do telewizji. Nie podobała mi się ani jedna, ani druga, toteż zerkałem ciągle w prawo, wcale się z tym nie kryjąc. Kiedy mecz się zakończył i ogłoszono półgodzinną przerwę na przeczesanie trawy, nachyliłem się do Jerry’ego, prosząc, by poszedł z obiema do baru, a ja dołączę za chwilę, bo muszę coś załatwić, a do tego potrzebuję telefonu. Wstając, dodałem jeszcze:

– W razie gdybym nie wrócił na trybuny, to bez obrazy, OK?

– Ma się rozumieć, Zas! – odparł Jerry i puścił do mnie oko.

Zacząłem przeciskać się do wyjścia w stronę jej miejsca, mimo że w lewo miałbym dużo bliżej. Ale przecież chodziło o kibickę, nie o wyjście. Jeszcze siedząc, oceniłem z daleka, że twarz może ma i nie piękną, acz całkiem niebrzydką i o sympatycznym wyrazie, za to figurę może mieć naprawdę zgrabną, bo nogi miała długie i szczupłe, sylwetkę też szczupłą, ale nie dało się jej zgrabności stwierdzić na pewno, gdy siedziała. Do tego musiałaby wstać i zrobić parę kroków. To właśnie chciałem spowodować.

Przeciskając się przodem przy jej krzesełku, zatrzymałem się na chwilę, obserwując reakcję obu rednecków, ale ci ani drgnęli, więc uspokojony, że nie mają z nią nic wspólnego, niby żartem spytałem ją, czy nie miałaby ochoty na garść popcornu i jakąś colę. Po siedzeniu w takim upale należy się jak damie rycerz. Osłaniając dłonią oczy przed słońcem, spojrzała na mnie w górę i po dwóch, trzech sekundach odpowiedziała, że owszem, dlaczego nie.

– Więc zapraszam!

Wstała, a ja idąc przodem, by torować jej drogę, wciąż nie wiedziałem: zgrabna czy nie? Dopiero na schodach prowadzących do wyjścia przepuściłem ją, żeby niezauważenie przyjrzeć się i ocenić jej figurę oraz nogi. Była zgrabna, wysoka, mogła mieć jakieś pięć stóp i osiem, dziewięć cali wzrostu i ważyć gdzieś tak sto dwadzieścia funtów[13], o biuście wyraźnie zarysowanym, ale nie obfitym, jeszcze dziewczęco-kobieco zwiewna, nogi szczuplutkie, lecz kształtne, milusie. Już wiedziałem, co – jeśli chodzi o mnie – będzie dalej…

Na schodach zapytałem, czy ma zamiar po przerwie wracać na kort. Odpowiedziała, że właściwie jest tu przez przypadek, niezbyt się zna na tenisie, nigdy bliżej się nim nie interesowała, a to, że tu jest, to taka sobie historyjka, nie będzie mnie przecież zanudzać jakimiś błahostkami. Powiedziałem, że ja też chyba nie wrócę – chociaż ona wcale tego nie powiedziała – więc może zainstalujemy się w jakimś barze nieopodal stadionu, niekoniecznie na jego błoniach. Zgodziła się. Musieliśmy pójść na parking, gdzie w samochodzie czekał na mnie Bobby, mój kierowca, żeby mnie po meczu odwieźć do domu. Kiedy podchodziliśmy do samochodu, Bobby wyskoczył z niego, by otworzyć i przytrzymać drzwiczki auta: najpierw mojej towarzyszce, a potem mi. Kątem oka widziałem, że i samochód, i maniery Bobby’ego zrobiły na niej wrażenie. Jechaliśmy arcydziełem sztuki marki Rolls-Royce Silver Cloud III, rocznik 1963. Wbrew temu, że w nazwie miał silver, był czarny: left hand drive. Dla zachowania pozorów i zamaskowania moich prawdziwych intencji kazałem Bobby’emu podjechać pod jakiś pierwszy lepszy bar, ale taki, który byłby po drodze do mojej chałupy. Tego ostatniego nie trzeba było nawet Bobby’emu podpowiadać, ponieważ nie pierwszy raz wiózł mnie z jakąś panienką. Wybrał chyba najtańszy w całej okolicy, zapuszczony, odrapany, ciasny i pełen jakiegoś drelichowego towarzystwa. Bobby miał klasę i wiedział, co robi, mówiąc: „Jesteśmy zwykłymi, normalnymi Amerykanami”. Mimo że ja nim wtedy jeszcze nie byłem.

W samochodzie w końcu przedstawiłem się jej, prosząc, by zwracała się do mnie per Zebb. W rewanżu dowiedziałem się, że ma na imię Fanny.

*

W barze poprosiła o duży kubek coli i stek wołowy („Rare, please!”), a ja zamówiłem dla siebie mały kubek tego samego oraz cheeseburgera. W oczekiwaniu na podanie jedzenia spytałem ją, co to za przypadek sprawił, że znalazła się na US Open, mimo że nie interesuje się tenisem.

Otóż dostała ten bilet od swojego chłopaka, Roda, który nie mógł z niego skorzystać, ponieważ rano dopadły go tak potworne bóle, że musieli po niego przyjechać ludzie z ośrodka i z powrotem zabrać go do nich, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje. Ten ośrodek to medyczne centrum dla weteranów-inwalidów wojennych, prowadzone przez armię, w którym leczony jest już od paru miesięcy. Rod pochodzi z tego samego miasteczka w Idaho, co ona (Rany! Tamtejsi dżentelmeni – nie wiem, czy kobiety też – słyną z tego, że ich umysłowe horyzonty rzadko są szersze niż ronda ich kapeluszy). Planowali się pobrać, gdy Rod wróci z tej wojny, a ona skończy szkołę. A teraz nie wiadomo, jak to będzie. Dwa lata temu został wysłany do Wietnamu, a pół roku temu armia odesłała go do kraju. Bez jednej nogi i z częściowo sparaliżowaną ręką. Do tego pechowo lewą, bo był… to znaczy nadal jest mańkutem. A ma dopiero dwadzieścia dwa lata. Wpadł w zastawione w dżungli przez jakiegoś żółtka sidła, które na dodatek były ostro zębate i zatrute. Chłopaki z jego plutonu nie mogły mu pomóc, bo był rozkaz, żeby nacierać dalej i nie oglądać się na zabitych i rannych, bo zwiozą ich później łapiduchy, jak wietnamski ogień się skończy albo przynajmniej osłabnie. Wietnamcy przestali strzelać po dwóch dniach i wtedy nasi znaleźli Roda w tym dole pełnym błota i krwi. Nie wiadomo, czy był wtedy przytomny, czy nie, ale okazało się, że oprócz tej zakleszczonej nogi był jeszcze ranny w rękę. Ten ośrodek to taki bardziej psychiatryk, bo nogę amputowali mu jeszcze w Wietnamie, rękę jakoś zaleczyli, gdyż rana nie zagrażała życiu, ale co z tego, jak praktycznie i tak do niczego się nie nadawała. Nogę musieli mu obciąć, bo zakażenie było już tak rozległe, że cuchnęła jakby jakąś gangreną i nic się już nie dało zrobić. Roda zabrali z Idaho do Nowego Jorku, ponieważ tu prowadzą taki specjalny program dla weteranów, którzy cierpią na objawy stresu bojowego czy tam pourazowego. To się chyba nazywa „syndrom pola walki” czy jakoś tak. A oprócz tego, że rano bolała go ta obcięta noga, oni mówią na to „bóle fantomowe”, to Rod dostał jeszcze ataku paniki, co podobno też należy do tego zespołu chorobowego. Takie coś dopada żołnierzy przeważnie wtedy, kiedy są już w domu. Więc wojsko opracowało program przywracania weteranów do normalnego życia, on też się jakoś tak mądrze nazywa, żeby się czuli jak normalni ludzie. Dają im na przykład darmowe bilety do kin, teatrów, siłowni, na koncerty, imprezy sportowe i tak dalej, żeby się trochę rozerwali i zapomnieli o tym Wietnamie. I dlatego Rod, który przed wojną interesował się tenisem i sam w niego grał, dostał bilet na ten turniej. Żeby się nie zmarnował, to jeszcze zdążył jej go dać, zanim został odwieziony do tego zbawczego centrum. Nie wiadomo, jak długo będą go tam trzymać.

Podano jedzenie.

Po chwili milczenia:

– Przykro mi, Fanny… Ale powiedziałaś, że „z powrotem go zabrali”. To skąd go zabrali?

– Z hotelu. Wczoraj przyleciałam i Rod już tam na mnie czekał. To też część tego ich programu.

– A kto płaci za hotel?

– Armia. Raz na jakiś czas, nie wiem na jaki, bo to dopiero pierwszy taki nasz raz, ten ośrodek opłaca tygodniowy pobyt kogoś wskazanego przez pensjonariusza, to znaczy weterana, w wybranym przez centrum hotelu, takim zwykłym, dla normalnych ludzi. To może być na przykład żona, ojciec albo matka czy rodzeństwo. Albo narzeczona, jeśli jest pełnoletnia. I przelot do i z Nowego Jorku też opłacają. A Rod powiedział, żebym to była ja.

– A ty… jesteś pełnoletnia?

– Im chodzi o to, żeby narzeczona miała przynajmniej osiemnaście lat. Sprawy z alkoholem ich nie interesują. Każdy wie, co robi.

– No tak… Rozumiem, że bilet dali tylko na jeden mecz, bo przecież chyba nie na cały turniej? Długo już tu jesteś?

– Pewnie, że na jeden. I tylko dla jednej osoby. Dlatego wcale mi nie żal. Co ja bym tam miała robić bez Roda? A to mój drugi dzień w Nowym Jorku. Za sześć dni, a właściwie za pięć, bo dzisiejszego już nie wliczam, muszę opuścić hotel.

– Uhm… Dobry ten stek?

– Trochę za bardzo go wysmażyli, ale da się zjeść.

Zupełnie zapomniałem podczas tego posiłku zapytać, dlaczego Rodowi dali tylko jeden bilet na ten mecz, skoro wiadomo było, że w tym czasie będzie miał gościa, ale w gruncie rzeczy niewiele mnie to obchodziło. A wojsko ma w końcu ważniejsze sprawy na głowie niż liczenie biletów na turnieje tenisowe, nawet o takiej randze jak US Open. No i Fanny zapewne również by tego nie wiedziała. A jeśli mówi prawdę, to „narzeczoną” Roda musiała już być, mając najwyżej szesnaście lat. I mimo że bez Roda, to jednak przyszła na kort.

Doprawdy zaimponowała mi ta wojacka, szorstka i kapralska „empatia”: zafundować bilet na mecz tenisowy weteranowi bez nogi, z jedną niesprawną ręką i bez osoby towarzyszącej, no, no! Chyba nawet koń by się nie za bardzo uśmiał…

Po barze usiedliśmy na okolicznym murku („Jesteśmy zwykłymi, normalnymi Amerykanami”). Bobby dyskretnie usunął się z pola widzenia.

– A ty, Zebb, czym się zajmujesz? Widziałam ten samochód. Jesteś z jakiejś telewizji albo menadżerem jakiegoś klubu sportowego, albo coś? Na jakiegoś mafiosa nie wyglądasz. Zresztą wtedy tobyś jeździł w trzy samochody, a nie jednym. I byś nosił kapelusz do tego garniaka i w zębach trzymał wykałaczkę. A ten twój Bobby to maniery ma jak lokaj jakiegoś angielskiego lorda. Oglądałam kiedyś taki film o jednym takim zamku w Anglii. Albo w Szkocji. U nas w Idaho toby go szybko oduczyli takiego nadskakiwania.

– Bobby wcale mi nie nadskakuje, Fanny, on wykonuje swoją pracę. A ja? Ja zajmuję się… kamieniami.

– Jakimi kamieniami?

– Szlachetnymi.

– Jesteś jubilerem?! Masz jakiś salon z brylantami albo ze złotem?

– Można tak powiedzieć…

– Rety! Ja nie mogę! I siedzisz tu na takim wyszczerbionym murku?! Na parkingu przed takim barem?! Zupełnie jakbyś czekał, żeby ci wynieśli coś do jedzenia. Albo się dopraszał, żeby dostać w dziób od któregoś z tych w środku.

– Tak jakoś wyszło, Fanny, jak widzisz. A w dziób nie boję się dostać.

Przyjrzała mi się uważnie.

– Ale w razie czego Bobby przyleci ci na pomoc?

– Spróbuję dać sobie radę sam. Ale tak, Fanny, rzeczywiście: w razie czego Bobby przyleci mi na pomoc.

– Nie chciałam powiedzieć niczego złego, Zebb. Ale jak powiedziałam coś nie tak, to sorry.

– Nie powiedziałaś niczego złego, Fanny. Ja tylko odpowiedziałem na twoje pytanie. Nawet mi do głowy nie przyszło, że mogłoby być coś złego w twoim pytaniu.

– Mimo wszystko przepraszam cię, Zebb. Głupio się tak jakoś zapytałam. Bo wcale nie wyglądasz na takiego, co pęka. Oj… i znowu coś chlapnęłam! Nie to miałam na myśli, sorry, Zebb…

– Już dobrze, Fanny. Jest OK. Naprawdę.

– Zebb, a czy mogę mieć do ciebie prośbę?

– Jaką?

– Żeby Bobby odwiózł mnie do hotelu, jak ci już nie będzie potrzebny. Muszę stamtąd zadzwonić do ośrodka do Roda i dowiedzieć się, co z nim, albo czekać na telefon od nich, żeby mi powiedzieli.

– W porządku. Ale najpierw pojedziemy do mnie, bo to już niedaleko stąd. Ja pójdę do siebie, a Bobby cię odwiezie.

– Dzięki, Zebb. I za bar też.

– Welcome. No to chodźmy po Bobby’ego.

Bobby siedział na ławeczce pod boczną ścianą baru, żeby go łatwo było znaleźć, a jednocześnie, aby widać było, że nie podgląda.

W samochodzie siedzieliśmy obok siebie, nie na wprost jak w barze, toteż mogłem się do woli gapić na jej nogi, odsłonięte – z racji krótkości jej spódniczki i siedzącej pozycji – niemal do trójkącika. Zaczęło mnie już ostro ponosić.

*

Pojechaliśmy na Manhattan, pod budynek, w którym wynajmowałem apartament przy 7th Ave, na trzydziestym dziewiątym piętrze, z widokiem na Central Park i Hudson. Zaproponowałem, żeby wjechała ze mną na górę i ode mnie zadzwoniła do Roda, a nie dopiero, gdy Bobby odwiezie ją do hotelu. Im szybciej się czegoś dowie, tym lepiej. Zgodziła się z tym tokiem rozumowania. Im argument mniej logiczny, tym bardziej skuteczny. Dobra moja!

Do mojego apartamentu wjeżdżało się osobną windą, bezpośrednio do przedpokoju. Zatrzymywała się ona tylko w razie potrzeby na kilku specjalnie oznaczonych piętrach, trzech czy czterech, z których prowadziły wyjścia ewakuacyjne na wypadek pożaru, i jeszcze na jednym, gdzie znajdowała się pływalnia. Nie był to największy apartament w całym budynku, miał około trzech tysięcy dwustu stóp kwadratowych[14] – chociaż tu się tego tak nie liczy, wiem to od projektanta wnętrz, który na moje zlecenie przygotowywał go, zanim się do niego wprowadziłem – ale większego nie potrzebowałem, za to składał się między innymi z pokoju kąpielowego i własnego minispa. Bobby pozostał na dole przy recepcji, by czekać na dalsze dyspozycje. Wjechałem z nią na górę.

Zatkało ją już w rozchodzącym się na boki i do przodu przedpokoju. Na wprost wyjścia z windy znajdowało się bowiem ogromne okno od podłogi do sufitu, o szerokości siedemdziesięciu stóp i wysokości piętnastu stóp[15], załamujące się pod kątami półprostymi w dwóch miejscach, tworząc trójstronną szklaną ścianę. Rozpościerał się z niego TEN widok. Zzuła trampki i prawie na palcach, stąpając nabożnie, jak gdyby szła po świętych obrazach – podeszła do okna i stanęła tam jak skamieniała.

– Manhattan, Central Park, Hudson… – szepnęła. „Cały Nowy Jork pode mną”, zdawała się mówić. Naprawdę zaś, półgłosem wydobyła z siebie: – Zebb, ja chcę tu mieszkać… W Nowym Jorku znaczy…

*

Zadzwoniła do tego armijnego ośrodka, prosząc o rozmowę z Rodem. Odpowiedzieli jej, że to niemożliwe, ponieważ Rod śpi i nie mogą go budzić. Zapytała więc, jak on się czuje, jakie przeszedł badania czy ewentualnie zabiegi i kiedy można się spodziewać jego wyjścia z ośrodka. W odpowiedzi usłyszała, że takich informacji przez telefon nie udzielają. Może przyjechać do nich i jeśli ma pisemne upoważnienie do otrzymywania informacji o stanie jego zdrowia, to je otrzyma. Przez telefon to wykluczone. Może co najwyżej dopytywać się o dzień i godzinę jego wyjścia. Niech dzwoni, można każdego dnia od dziewiątej do dwudziestej pierwszej. Nawet w niedziele.

Pisemnym upoważnieniem Fanny nie dysponowała.

*

– Zebb, to ja już pojadę.

– OK, ale może chciałabyś się czegoś napić? Nie mówię o alkoholu.

– Chętnie bym się napiła, ale na dole czeka Bobby.

– Nie szkodzi, jakoś to z nim załatwię, Fanny, nie martw się.

– Na pewno?

– Pewne jak to, że Bóg błogosławi Ameryce.

– Na wieki wieków… – Fanny potrafiła wykazać się refleksem. – A czy w takim razie mogłabym się trochę odświeżyć po tym upale na korcie?

– Jasne. Chodź, pokażę ci gdzie.

Zatkało ją po raz drugi. W łazience – czy jak chce deweloper: w pokoju kąpielowym – rozglądała się jakby trwożnie, dotykała luster, nie dotykając ich, pogłaskiwała krany z centymetrowych odległości, obejrzała wszystkie urządzenia, wannę o rozmiarach jakby się miał w niej wylegiwać hipopotam, kabinę prysznicową z wysuwanym ze ściany fotelem, sedes, bidet, włączyła wentylację, z której dochodził wdmuchiwany przez nią łagodny, kwiatowy zapach, i wieżę hi-fi, skąd poprzez wmontowane w ściany głośniki sączył się cichy muzak. Przyjrzała się mozaikowemu sufitowi, z którego zwisał ciężki, kryształowy żyrandol, gasiła i zapalała światła, górne, dolne i boczne, i gołymi stopami, lekko pocierając podłogę, badała jej fakturę. Uzyskawszy moje pozwolenie, zajrzała do wszystkich szaf na ręczniki i szlafroki, na męskie piżamy i damskie koszule nocne, do szafek na kosmetyki i zlustrowała półki na przybory do golenia, strzyżenia, obcinania, przycinania, piłowania i malowania paznokci, na specjalne nożyczki do wycinania włosów z nosa i uszu, różności do depilowania, kręcenia loków, prostowania włosów i ich farbowania, lakiery, szczotki i grzebienie. Pokazałem jej, gdzie leżą spinki do upinania koków czy tam czegoś, podpaski, czepki na głowę i kapcie do i po kąpieli, czyli wszystkie te uwielbiane przez kobiety narzędzia tortur, które przemysł kosmetyczno-fryzjerski, depilatorzy, masażyści, mani – i pedikiurzyści, wizażyści oraz inni sztukmistrze wymyślili, żeby uprzykrzyć życie mającym za dużo pieniędzy. Powiedziałem jej, że może z tego wszystkiego korzystać, jak chce i ile potrzebuje, i nie musi mnie o nic pytać. Udzieliłem jej jeszcze tylko krótkiego instruktażu obsługi urządzeń do kąpieli, co było nie bez znaczenia, ponieważ jest tyle rozmaitych systemów, że co łazienka, to obyczaj – i wcale niełatwo się w tym wszystkim połapać. Potem zostawiłem ją samą, poszedłem do garderoby zdjąć garnitur i przebrać się w domowe ciuchy, po czym podążyłem do salonu. Rychło pożałowałem tego zezwolenia. Pławiła się w łazience tak długo, iż miałem wrażenie, że mógłbym w tym czasie obsłużyć z połowę haremu jakiegoś gościnnego sułtana.

Wreszcie wyszła. Owinięta w jeden z tych grubych, miękkich i pachnących ręczników o wielkości niemal prześcieradła. Boso. Zarumieniona jeszcze od kąpieli i rozanielona.

– Zebb, ja takie rzeczy tylko na filmach widziałam! – wyznała prostodusznie. – Mogę trochę posiedzieć w tym ręczniku, zanim się z powrotem ubiorę? – zapytała, tuląc policzki do puszystego materiału i ciasno się nim okręcając. – O, a ty się już przebrałeś!

Prawie mnie rozczuliła tym wyznaniem, pytaniem i tym gestem przytulenia. Usiadła koło mnie na kanapie, podwijając nogi. Zarejestrowałem, że stopy też ma ładne, proporcjonalne do figury, prawidłowo i mocno – jak przykład z atlasu anatomicznego – wysklepione, wąskie i z drobnymi, delikatnymi palcami.

– Możesz. A! Miałem zrobić coś do picia… Masz ochotę na zimny sok ze świeżych owoców?

– Pewnie!

Poszedłem do kuchni, trochę zły z powodu tego czekania, za to znacznie więcej niż trochę podniecony; zrobiłem napój i wróciłem do salonu z dwiema pełnymi szklankami. Fanny upiła nieco soku, odstawiła szklankę i znów podeszła do okna.

*

– Boże, Zebb, jaki ten Nowy Jork piękny! Jaki olbrzymi! Zrobiłabym wszystko, żeby tu mieszkać.

– Fanny, to trudne miasto. Niełatwo tu sobie poradzić. To nie jest miasto dla ludzi o słabych nerwach, by tak rzec.

– Co masz na myśli?

– Wszystko, Fanny, wszystko.

Zasępiła się. A po chwili dodała:

– Bym spróbowała…

Wstałem i też podszedłem do okna. Stanąłem za nią i przez moment również patrzyłem na ten raj i piekło zarazem, rozciągające się pod nami na trzy strony świata.

*

Wiele razy stałem sam przy tym oknie i spoglądałem w dół. Nowy Jork… „Miasto”… Bezlitośnie perfekcyjna maszyna do windowania jednych na same szczyty, drugich – do strącania w nicość. Zastanawiałem się, czy, kiedy i jak się to wszystko skończy, ta gorączkowość wielkiego miasta, „które nigdy nie śpi”, i to leniwe smakowanie wygód. Ta beztroska, niechby i pozorna, ta chełpliwa radość życia, to błogie wylegiwanie się na trawnikach Parku, pod jego rozłożystymi i zadbanymi drzewami, w otoczeniu przyjaciół, rodzin, w słońcu lub w przynoszącym ulgę cieniu. Widziałem sylwetki ludzi – ich twarzy nie dało się z tej wysokości dostrzec – zabawy w serso, hula-hoop, rzucanie frisbee. Zdawało mi się, że słyszę tu na górze ludzkie śmiechy i wzajemne wesołe nawoływania dzieci i dorosłych oraz te hałaśliwe, czynione z przesadną egzaltacją przywitania ze znajomymi. Hudson przydawała temu widokowi ponadczasowego majestatu, a widoczne po horyzont wieżowce prezentowały się niczym imponujący dowód ludzkiej siły, odwagi tworzenia i zdolności trwania. Po bożemu i po ludzku dopuszczalne w swej praktycznej idei zapewniania sobie miejsca do zamieszkania, niemające nic z zamysłu konkurowania z fundowaną na ludzkiej pysze grzeszną aspiracją dosięgnięcia nieba za pomocą wieży Babel. Powietrze tam na dole wydawało się przesycone ludzką szczęśliwością z poczucia wygranego losu na loterii życia. Zadowoleni z siebie, pobrzękujący obwieszającą kieszenie mamoną, dumni z tego, co osiągnęli, albo z tego, co zostało im dane: istoty Bogu podobne. Napawający się swym naiwnym, krótkowzrocznym i niepomiarkowanym optymizmem. Który „ma obowiązek” trwać wiecznie. Z tej perspektywy wszyscy sobie przyjaźni, różni, lecz jakby tacy sami, co do jednego zasługujący na to, co tak szczodrze manifestują swym rozszczęśliwionym zachowaniem. Nobilitowani i upiększeni przez ten zatykający dech entourage, utwierdzający ich – święcie przekonanych, że sprawiedliwie – w egocentrycznym poczuciu własnej wartości. Syci, pławiący się w dostatku, żądający coraz więcej i więcej konsumenci przerośniętej i chytrze im podsuwanej, łatwej i fałszywej oferty powszechnego hedonizmu. Radośni uczestnicy nieustającego festiwalu życia. Oglądacze feerii wiecznego światła. Osiedleńcy w raju dla oddychających pełnymi portfelami.

Niedługo jednak, bo oto widzę inny obraz, nakładający się na ten przed chwilą.

Zrywają się z trawników, ławek i spod drzew. Rozglądają się trwożnie. I twarze wykrzywiają się im z przerażenia. Bo słońce gaśnie, zapada ciężki i smrodliwy mrok. Nadciągnął gwałtowny, wyjący, przenikliwy i mroźny wiatr. Z oddali zaczął dobiegać głuchy, miażdżący dusze i zatrzymujący serca odgłos czegoś jeszcze niewidocznego, lecz zwiastującego swe nieuchronne nadejście. Jakaś nagła i niespodziewana zapowiedź rychłej i niechybnej zguby. Biegają w kółko oszalali ze strachu, niewiedzący, co się dzieje. Ręce ich już powyginane, palce rozcapierzone, nogi im się plączą, twarze pokrywają się cuchnącymi wrzodami, z policzków płatami odpada strędowaciała skóra. Otwierają usta jak w niemym Krzyku Muncha, odsłaniając bezzębne i krwawiące dziąsła. Z czarnych czeluści ich przegniłych gardeł wytryskują gejzery trujących wymiocin. Nic już nie widzą. Oczy ich zaropiałe, powywracane do wnętrza czaszek. Ci, co jeszcze mogą się poruszać, tratują się nawzajem w próbach bezładnej i skazanej na fiasko ucieczki. Nie ma dokąd uciekać. Nadchodzi nieuniknione. Z okna widzę galopujących w dzikim natarciu na ogromnych koniach Jeźdźców Apokalipsy, siekących wokół mieczami po głowach skamieniałych ze strachu, będących jeszcze przed chwilą ludźmi, odrażająco pokracznych istot, niepotrafiących wydobyć z siebie nawet skomlenia o łaskę. Której i tak by nie było.

Nadszedł KONIEC. Jeźdźcy rozrzucają wokół płonące żagwie, zapalane przy pyskach zionących żywym ogniem koni, by spopielić przeżartą pychą, ludzką mierzwę. Konie wdeptują w maź z krwi, jelit i kości resztki tych, którzy nie spłonęli. Podnoszę rękę: konie stają dęba, z uniesionych w górę kopyt spływają w tę maź pozostałości zadufanego w sobie, już odartego z duszy człowieczeństwa. Mięsne ochłapy ludziny. Opuszczam rękę i wtedy wzmaga się ten porażający mięśnie i luzujący zwieracze przeciągły i uporczywy grzmot: zza horyzontu powoli, jard po jardzie, wyłania się szeroka jak okiem sięgnąć i wysoka na milę ściana lodowej kry, poprzedzana spowijającą ją burą, cuchnącą siarkowodorem i wściekle kłębiącą się lodowatą mgłą. Niczym kamienie spadają zlodowaciałe ptaki. Widzę, jak pod tą nieubłaganie posuwającą się lodową pokrywą łamią się jak zapałki, miniaturowe w porównaniu z nią, wieżowce Manhattanu i jak starte na proch razem z ich mieszkańcami znikają pod nią ku radości i sławie archeologów z następnego – jeśli takie zaistnieje za setki tysięcy lat – wcielenia ludzkości. Czerwona od krwi Hudson nieruchomieje zmrożona przez tę ścianę lodu, a następnie z hukiem roztrzaskuje się pod jej naporem, uwięziona w środku zamarzniętej rzeki, upiornie rozdziawiona, monstrualna głowa meduzy jak z Caravaggia.

Nie ma już Manhattanu, żadnego drapacza chmur, parku ani rzeki. Nie ma ludzi. Jest już tylko stężała i głucha lodowa pustka bez śladów życia. Martwa natura. Poza horyzont odleciała, po skwitowaniu zagłady, Heglowska sowa Minerwy, która „wylatuje z głowy Jowisza o zmierzchu”. Jeźdźcy po wykonaniu zadania powrócili do miejsca, skąd przybyli. Tam poczekają do następnego r(ozk)azu…

A wiszący w salonie za moimi plecami Święty Hieronim piszący, też pędzla tego od Głowy Meduzy, puszcza do mnie oko, jak gdyby dając znać, że już wtedy wszystko to wiedział, i uśmiecha się dobrotliwie: „A nie mówiłem?”. Musiał chyba akurat ślęczeć nad przekładem na łacinę Objawienia św. Jana. Też lubię tę Janową, tak malowniczo oddaną, odnowicielską Apokalipsę. Przy jej czytaniu za każdym razem czuję mobilizujący mnie do niemal religijnych uniesień przypływ energii, w atawistycznej formie dającego życie męsko-damskiego splecenia ciał. Afrodyzjak od „Pana”. Za pośrednictwem jego świętego sługi. Lektura tej apoteozy destrukcji dostarcza mojej psychosomatycznej jedni koniecznego dla mej radości życia i poczucia jego sensu – pierwiastka mistycznego. Prędzej uwierzę w „słuszny gniew Baranka” niźli w mannę z nieba, gdyż nie lubię, jak się mnie oszukuje. Litościwie zbawienne okrucieństwo dla oczyszczenia ze Zła to wszak u naszych „młodszych braci w wierze” nagminny przepis na przebłagiwanie i udobruchanie Boga. Ustanowiony i egzekwowany przez samego „Pana”. Czyli przez ludzi, którzy go wymyślili.

Cóż to byłby za widok, ta apokalipsa! Co za rozmach! Jakaż to byłaby ekspresja! Ileż to juchy człowieczej utoczyć trzeba, żeby mu okazać Bożą łaskę i miłosierdzie!

I potem to gładkie i lśniące, emanujące niezmąconą ciszą i spokojem lodowe piekło. Skrzące się radością zwycięstwa nad tymi, którzy uzurpatorsko mienili się włodarzami Ziemi. Spod powierzchni lodu przezierać zaczyna makabryczny Saturn pożerający jedno ze swoich dzieci, jak gdyby Goya odgadł w nim upiornego sprawcę tej zagłady, sycącego się krwią, czyhającego w jego mniemaniu na jego ziemską władzę swego potomstwa: mieszkańców Manhattanu. „Czyńcie sobie Ziemię poddaną” – głosi marketingowy slogan chrześcijan. To ten wymyślony przez nich zły „Pan Bóg” – nieakceptowalny moralnie twór wykreowany na ich własne podobieństwo – wepchnął ich w to zimne piekło. Ergo: sami się wepchnęli. Popisowe, klasyczne samounicestwienie. Nie ma żadnego osobowego Boga, chrześcijańskiego czy innego. (Ciebie, Jahwe, również to dotyczy, sam wiesz, że jako desygnat nie istniejesz, ale i tak, na wszelki wypadek, będę Cię przechowywał na obrzeżach mej świadomości. Wszak muszę się jakoś, niechby i złudnie, życiowo asekurować…). To zwykła semantyka, figury retoryczne, abstrakty i byty urojone. Istnieje tylko Natura. Jeśli już koniecznie musi istnieć jakiś Bóg, to tylko Natura. A tu nastąpiło przywrócenie chwilowo zakłóconego odwiecznego ładu, uporządkowanie chaosu spowodowanego przez karnie już wyeliminowanych z przyrody przypadkowych ludzi. Na ich własne życzenie. Źle ulokowali swe oczekiwanie roztoczenia nad sobą „Boskiej” opieki. Bo w istocie umieścili je w samych sobie, choć w końcu, z umysłowego pogubienia się i niezborności oraz logicznego poplątania, absurdalnie zaczęli wierzyć w mitycznego, nadprzyrodzonego opiekuna ich własnej przecież roboty, który zwolni ich z odpowiedzialności za to, jak żyją. Czysta, niby chytra, a mało sprytna, hipokryzja.

Tak bym chciał z jakiegoś bezpiecznego oddalenia zobaczyć to na własne oczy! Nie to zmyślone biblijno-bajkowe przywidzenie narko-oniryczno-pomroczne, ale rzeczywiste apokaliptyczne czyszczenie świata z ewolucyjnie chybionej odmiany zwierząt – klasyfikowanej jako homo, fuj!, erectus et sapiens, czyli człowiek z erekcją, do tego, jak na ironię, myślący – i to wyrzucanie jej, być może też za karę za ten plugawy rzeczownik w łacińskiej nazwie gatunku, na śmietnik Natury. Byłoby o czym pisać!

Lecz tu akurat, pod moim oknem, to właściwie za co ta mściwa kara? Za to, że się cieszyli życiem?

Goj z tego św. Jana, apikojres ci on, już nie nasz on jest, gdyż porzucił Synagogę i przeflancował się do jej wypaczonej formy: „Kościoła”. Wychrzta. Zaprzaniec. Wiary ojców się zaparł. Wyrzutek. Chociaż w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, do której sekty się przeniósł. Niemal każda konfesja wynowotworzyła własne zinstytucjonalizowane kłamstwo, aby przy pomocy swych samozwańczych kapłanów trzymać w posłuchu pokornie zbaraniałych maluczkich.

Ale głowa…! Nadal nasza. A mimo to Jan chyba jednak przekombinował: Manhattan martwy?! Niemożliwe. To przecież nie byłoby dobre dla Żydów. Tyle się tam zainwestowało, że zanim tak się stanie, to niech się przynajmniej zdąży zwrócić. A potem to już wszystko jedno.

I ten drugi: „Marność nad marnościami, wszystko marność”. Okraszone Salomonowym pono: „Co jest, było; co było, będzie”. Takim Koheletem to każdy może zostać. Wtórnym w aforyzmach na dodatek, by nie powiedzieć – plagiatorem. Wysilił się! Tak jakby nie tylko dawno przed nim, ale i przed Salomonem już Chińczyk nie był obwieścił: „Wszystkie rzeczy stare będą kiedyś nowe”. I pomyśleć, że tak oczywisty bełkot, nie Chińczyka, stał się częścią tego, propagującego święte okrucieństwo, bezlitosne mordy, obcinanie członków, błagającego o śmiercionośne plagi dla nie swoich, modlitewnie podżegającego do rzezi całych plemion, ludobójstwa po prostu, by dłużej nie wymieniać – opasłego i ociekającego krwią bestselleru wszech czasów! A już myślałem, że przed literatami stawia się wyższe wymagania…

Tak czy owak, jestem „przypadkowy” czy też nie, żyć trzeba. Póki jeszcze czas. Bo nie mogę być pewny, czy i kiedy ona znów tu będzie.

*

Wybrałem raj.

Położyłem ręce na ramionach Fanny i przysunąłem się do niej bliżej. Drgnęła, lecz się nie odwróciła. Oplotłem ją ramionami i przylgnąłem do niej całym ciałem. Teraz już próbowała się odwrócić, ale jej nie pozwoliłem. Wsunąłem dłonie pod ten ręcznik i mocno – lecz nie po wieśniaczemu jak w miłosnym zapamiętaniu spocony farmer międlący krowie cyce – chwyciłem ją oburącz za piersi. Wyrwała mi się jednak i udało jej się odwrócić.

– Zebb, ale ja jestem jeszcze…

– Ćśśś… – Położyłem dłoń na jej ustach, a do siebie w myślach powiedziałem: „Tym lepiej… To zaraz »nie będziesz«, pora najwyższa, żebyś »nie była«. Pomogę ci…”.

– Zeebb, ale ja przyjechałam…

– Ćśśś… wiem… wszystko wiem…

– I Bobby na dole…

Zagryzłem jej wargi zębami, wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i delikatnie położyłem na łóżku.

– Zebb, ale ja naprawdę jestem jeszcze… Zeebb…

Teraz już twardo zakryłem jej usta dłonią, drugą ręką rozwinąłem ją z ręcznika, ściągnąłem z siebie szorty, bokserki i T-shirt, przygniotłem ją całym ciężarem ciała, kolanami siłą rozsunąłem jej nogi i upewniwszy się, że u wejścia do pochwy pojawił się już śluz – wszedłem w nią bez pardonu. Naprawdę była „jeszcze…”.