Nowele - Karol Irzykowski - ebook

Nowele ebook

Karol Irzykowski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Karol Franciszek Irzykowski herbu Ostoja (1873-1944) – polski krytyk literacki i filmowy, poeta, prozaik, dramaturg, teoretyk filmu, tłumacz, szachista. Tom zawiera następujące Nowele: Wycieczka w świat daleki. Diurnista. Wielki Jeździec. Pogrzeb. Wróg i nieprzyjaciel. Czym jest Horla? Małżeństwo Maran. Okno. Metamorfozy Mojskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Karol Irzykowski

 

Nowele

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Karol Irzykowski

Nowele

Wyd. Albin Staudacher, Jan Fiszer

Stanisławów-Warszawa 1906

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-871-6

 

WYCIECZKA W ŚWIAT DALEKI.

 

 Wycieczkę te odbył emerytowany dyrektor gimnazyum w R., pan Zygmunt Zalipski.

 Był on jednem z głównych świateł na kandelabrze inteligencyi powiatowej, wykształceniem swojem imponował nietylko panu burmistrzowi, ale nawet panu c. k. staroście, a zażywał rozgłosu takiej zacności, że nawet studenci nazywali go »dobrym chłopem«. Za czasów swego dyrektorstwa udzielał w gimnazyum matematyki i fizyki i starał się zawsze o wykład popularny i zajmujący. Naukę fizyki odbywał zwykle w gabinecie fizykalnym, puszczając w ruch przed oczyma zdumionych uczniów machiny elektryczne i parowe lub rozkładając wodę na wód i tlen. Wprawdzie nie każde doświadczenie się udawało, ale dyrektor umiał się wtedy zawsze zręcznie wykręcić, zwalając winę na powietrze, temperaturę lub na niedokładność przyrządów. Jednak uczoność nie była u niego drugą skórą jak u tych zardzewiałych pedantów, którzy wynudzają od przyrody jej tajemnice, — była raczej bluzą robotnika, którą zrzucał bardzo chętnie, pokazując pod nią człowieka światowego i bywalca. Poza szkołą był sobie taki panie dobrodzieju naturalny, jowialny, prawie wieśniaczy. Raz spotkał się u Linka z jakimś nieznajomym hreczkosiejem, który zachwycony dyrektorem, sądził, że ma z drugim hreczkosiejem do czynienia, i zagadnął go:

 — Jakże tam zbiory?

 Dyrektorowi pochlebiła ta pomyłka, lubił o niej opowiadać, a po złożeniu berła dyrektorskiego, kupił sobie folwark w pobliżu miasta i gospodarował już na nim od dwóch lat. W pewnych odstępach czasu uznawał za stosowne pożałować siebie:

 — Już dosyć się naharowałeś dyrektorze, odpocznij sobie!...

 Mył wtedy ręce powalane ziemią, wołał do siebie ekonoma, wyciągał z niego rady gospodarcze i zamieniwszy je na rozkazy, wyjeżdżał do R., gdzie zamieszkiwał u swojej zamężnej córki i oddawał się życiu towarzyskiemu: odwiedzał znajomych, odbierał ukłony od uczniów gimnazyalnych, prostował omyłki opinii politycznej miasteczka, dowcipkował na temat »prowincyi«, swatał suplentów i grał »preferka« w kasynie. Uchodził także za doświadczonego znawcę wina, to też nie brakło go na żadnej uroczystości familijnej u znaczniejszych obywateli miasta R., a każdy z nich nie posiadał się z radości, gdy dyrektor ze słowami: »Paradne winko!« stawiał wypróżniony kieliszek na stole i klepał się po brzuszku, patrząc, rychło mu drugi naleją.

 W królestwie Bożem więcej jest radości z nawrócenia jednego grzesznika niż z 99 sprawiedliwych. Dla dyrektora królestwem takiem był wspomniany już powyżej handel korzenny Linka, czyli krótko Link, a grzesznikiem, na którego nawrócenie czyhał, był pan Grimmer, profesor tamecznego gimnazyum. Ale człowiek ten, dziewiczy pod względem picia, nie łatwo dał się uwieść. Był zamknięty w sobie, trzymał się zdaleka od reszty profesorów, traktując ich ironicznie, oni zaś mieli respekt nie tyle może przed nim samym, co przed erudycyą, której się w nim domyślali. Każdy z nich rozmawiał z Grimmerem bardzo ostrożnie, unikając tematów naukowych, podobnie jak dandys w towarzystwie damskiem stara się według przepisów salonowych o ile możności jak najrzadziej pokazywać tę stronę swojej postaci, która niestety nie może już być także częścią frontową.

 Możnaby nazwać Grimmera poważnym, gdyby postać szczupła, wysoka, nieco zgarbiona, twarz zwiędła, zgryźliwa, usta wciąż zaciśnięte, jakby wstrzymywały słowo sceptyczne, i kapelusz angielski (Grimmer był anglomanem) nie dodawały istocie tego człowieka oprócz odcienia milczącej opozycyi także odcienia jakiejś oryginalności. Oryginalność ta wywoływała zdziwienie, chwilę zastanowienia, a potem wzruszenie ramionami, wobec czego szacunek, który zwykle nie bywa przywilejem wyjątków, obudzić się nie mógł. Wszyscy prawie zachowywali się wobec niego obojętnie lub nawet wymijali go: był to rodzaj nieumówionego sojuszu przeciw wspólnemu wrogowi.

 Tylko jeden pan dyrektor nie miał predyspozycyi do tej, jak ją nazywał, Grimmerofobii. Był dawnym kolegą szkolnym Grimmera; z koleżeństwa tego zostało się jeszcze tylko poufałe »ty«, na podstawie którego dyrektor zmuszał ciągle Grimmera do rozmowy, prawiąc mu morały. Profesor potakiwał, patrzył w bok, szukając sposobu ucieczki, wreszcie zniecierpliwiony, rzucał od czasu do czasu cierpkie przycinki, a gdy to nie wystarczało, uciekał się nawet do słów gburowatych i prostackich. Dyrektor jednak przyjmował te słowa z tak lekceważącym uśmiechu wyższości, jak Gulliwer strzały Liliputów, mrugał do swoich przyjaciół oczyma, udając w ten sposób, że uważa Gimmera za kawałek waryata, na którego wybryki trzeba być wyrozumiałym; roztaczał wreszcie nad nim rodzaj kurateli, co mu tem łatwiej przychodziło, że Grimmer nie starał się nigdy imponować swoją inteligencyą, prostactwa zaś jego stawały się nieraz tak niezgrabnemi i przesadnemi, że przekraczały granice rozmyślnej obrazy, i dyrektor mógł zachowywać się wobec nich, jak król wobec żartów nadwornego błazna. Grimmer korzystał ze swego przywileju, który mu dawał swobodny modus vivendi z dyrektorem, zresztą jego potrzeba szczerości, objawiająca się dotąd w ironii, znajdowała w ten sposób nowe ujście. Obaj grali komedyę: dyrektor starał się upokorzyć Grimmera pobłażaniem; Grimmer, któremu zresztą niewiele chodziło o moralne zgnębienie dyrektora, miał nadzieję, ze ludzie zaliczywszy go wreszcie do gburów lub waryatów, przejdą nad nim do porządku dziennego i dadzą mu spokój.

 W ten sposób wywiązała się dziwna komitywa między dwoma sprzecznymi charakterami. Wnet jednak zasmakował Grimmer w swojej roli i nie unikał już towarzystwa dyrektora. Jego ironia wyrodziła się w złośliwość i dyrektor znajdował się nieraz w położeniu tego pogromcy zwierząt, który drapany do krwi przez nibyto łaszące się lwy, musi zacisnąć zęby i udawać, że uważa to za niewinną swawolę. Dla Grimmera, który nie posiadał ambicyi w zwykłem znaczeniu tego wyrazu i dawał się poniżać, jak się komu podobało, nie przynosił ten stosunek żadnego rozchodu w honorze, ale dyrektor czuł, że stał się niewolnikiem wytworzonej przez siebie samego sytuacyi.

 W mieście nikt nie wiedział, że Grimmer pisywał i drukował rozprawy filozoficzne. Razu pewnego zdarzyło się, że zamężna córka dyrektora, przeglądając jeden z tygodników literackich, znalazła w nim krytykę ostatniego dzieła Grimmera i pokazała ją dyrektorowi. Krytyka była dosyć szczegółowa, wykrywała nielitościwie i subtelnie braki w książce Grimmera i nazywała ją wkońcu: »dzieciństwem i stratą czasu«. Dyrektor przeczytawszy to, uczuł pewną ulgę, przekonał się, że Grimmer nie jest taką powagą, jak się zdawało i postanowił mu się za to odwdzięczyć.

 Idąc do Linka spotyka go, chwyta za rękaw i wita:

 — Dobry wieczór, panie profesorze, a gdzież to Pan Bóg prowadzi?

 — Pan Bóg tylko pijaków do domu prowadzi, porządni ludzie sami chodzą. Bądź zdrów dyrektorze!

 — Ha, ha! alluzya do mnie, ale za karę musisz pójść ze mną do Linka. Wszakże to dziś twoje imieniny, panie Romanie?

 — Aha! Zapaliłem już w piecu wszystkiemi gratulacyami.

 — No, to chodź! obiecałeś mi raz zadebiutować u Linka, dziś musisz dotrzymać.

 Ujął Grimmera pod ramię i wabił syrenim głosem:

 — Chodź, chodź, na maleńką konferencyę piwną. Cóżto? nieposłuszeństwo? Zasuspenduję!

 W tej chwili nadszedł inny »stammgast« Linka, pan Sąsiadzki, którego dyrektor wezwał zaraz do pomocy. Grimmer nie opierał się już, rzekł tylko:

 — Nie mam nic przeciwko temu, jeżeli się znalazł ktoś taki głupi, że chce mnie upoić.

 — Ej, ej, co też ty wygadujesz Grimmerku — rzekł dyrektor, mrugając do Sąsiadzkiego.

 Weszli.

 — Ksawery, trzy koniaki!...

 Podano.

 Grimer pił powoli, zakrztusił się, oczy zaszły mu łzami. Chwycił łapczywie zakąskę.

 — Anfänger! Anfänger! trzeba golnąć od razu!

 — Już to pan dyrektor mógłbyś pod tym względem dawać koncerta.

 — Za dużo sobie pozwalasz, Grimmerku!

 Grimmer nie odpowiadając, przysunął sobie krzesło, wziął dziennik leżący na stole i zaczął czytać. Gdyby papier był przeźroczystym, dojrzałby Grimmer litościwy uśmiech na twarzy dyrektora, połączony z kiwaniem głowy.

 Postawiono przed nimi piwo. Dyrektor ujął spód szklanki w końce trzech palców i sposobem przekazanym przez innych sławnych biboszów miejscowych krążył nią zrazu w dół, potem »wyczyniał« w górę do słońca, przyczem piwo mieniło się kolorem złota, nabierało cudnego blasku, wdzięczyło się, uśmiechało do swych przyjaciół i stawało się — piwciem.

 — Jakto dyrektor tak jakoś umie... jakby czarował piwo... zaraz potem człowiekowi lepiej smakuje — podziwiał Sąsiadzki.

 Dyrektor uśmiechał się z zadowoleniem.

 — Dyrektorze!

 — Co?

 — Jakże tam zbiory?...

 Grimmer robił alluzyę do ulubionego opowiadania dyrektora.

 — Dobre. A u was?

 — Przy maturze? Sama słoma. Posiani jeszcze za czasów twego dyrektorstwa.

 Sąsiadzki tymczasem przystąpił do kosza z laskami, zaczął wybierać i wyjąwszy kilka laseczek, próbował ich giętkości.

 — Cóż to pan robisz? kupujesz pan laseczki? — pyta dyrektor.

 — To dla mojego syna. Czy taka będzie dobra?...

 — Dawniej kupowałeś pan na niego. Ale słyszałem, że zdał maturę. Musiałeś się pan bardzo ucieszyć.

 — Lazł, co prawda, lazł, ale wylazł i jest z mniejszą fatygą tam, gdzie każdy inny, który się lepiej uczył. A z tego mu zrobię jutro prezencik. Rano, gdy będzie jeszcze spał, położę mu to na krzesło.

 — Spóźniona niespodzianka! — odezwał się Grimmer.

 — Dlaczego?

 — Gdym dziś pytał pańskiego syna z historyi, dziwiłem się, dlaczego trzyma nogę pod stołem tak sztywnie wyprostowaną. Upuścił ołówek, ale nie schylił się by go podnieść. Wtedy domyśliłem się czegoś. Po ogłoszeniu rezultatu matury przekonałem się o słuszności mego domysłu. Zaledwie przebrzmiało słowo: »Zostali uznani za dojrzałych«, a tu jeden dojrzały wyciąga schowaną w spodniach laseczkę i zapala sobie cygaro, zapewne, aby zamanifestować w ten sposób swoją dojrzałość.

 — A to wisus! — rzekł dyrektor, śmiejąc się.

 — To mnie wcale nie cieszy, doprawdy wstyd mi — mówił zakłopotany Sąsiadzki.

 — Niema czego — uspokajał go Grimmer. — Dlatego, że nosił przy sobie laskę? Hm, nosił ją może jako talizman, albo zadatek przyszłości i krzepił w ten sposób odwagę. Szkoda tylko, że tak niewygodnie, bo biedak chodził przez cały czas, jakby miał nogę sparaliżowaną...

 Dyrektor przerywając z lekceważeniem wywody Grimmera, zapytał Sąsiadzkiego:

 — No, a gdzież teraz pański syn idzie, jeżeli wolno zapytać?

 — Do Grünberga, na komersik — odpowiedział Grimmer.

 — Oto się ciebie nikt nie pyta.

 Grimmer zagłębił się znowu w gazecie. Nagle zobaczył, że między jego nos a papier ktoś wsuwa jakiś biały przedmiot. To Sąsiadzki podawał mu papierosa. Grimmer nie palił i miał już podziękować, ale spojrzawszy na dyrektora, zapragnął zabawić się jego zdziwieniem, przyjął tedy papierosa i dodał:

 — Daj mi pan jeszcze ognia.

 Sąsiadzki rzekł: »służę«, potarł zapałkę i służył.

 Dyrektor bawił się znowu kaszlem Grimmera, a potem prowadził dalej rozmowę z Sąsiadzkim. Dowiedział się od niego, że jego syn idzie na medycynę. Pochwalił bardzo ten zamiar i wnet zeszedł na ulubiony swój temat rozmowy o zawodach i ich popłatności, o pensyach i rangach urzędniczych.

 Dyskurs był już dość daleko posunięty, gdy Grimmer skończywszy czytać, złożył gazetę i oparłszy na niej łokcie, przypatrywał się rozmawiającym.

 — Tak to, tak — mówił dyrektor. — W dzisiejszych czasach tylko praktyczne zajęcia popłacają. Ale ludzie się marnują. Naprzykład ja, miałem od dziecka ogromne zdolności do matematyki, potrafiłem nawet niegdyś mnożyć w pamięci kilkucyfrowe liczby. Gdybym był tych zdolności odpowiednio użył, byłbym może teraz milionerem. Mogłem był także zostać inżynierem i budowałbym teraz w Ameryce kamienice wysokie na 20 piątr, a dla siebie willę szwajcarską.

 — A gdyby tak kto spadł z 20 piętra! — zauważy Sąsiadzki i wzdrygnął się.

 — Zwłaszcza, gdy tyle kolei się buduje.

 — A perpetuum mobile jeszcze nie wynalezione — dodał Grimmer.

 — I ty masz głos nieboraku? Czytaj no sobie tam gazetę i bądź cisio. Tam masz numer — rzekł dyrektor, klepiąc go po ramieniu z udaną poufałością.

 Grimmer obrócił się do nich tyłem i poszedł do drugiego pokoju, gdzie stał bilard, wziął w ręce zwykłą laseczkę i zaczął posuwać kule. Dyrektor spostrzegł to, odebrał mu laseczkę z ręki i upomniał:

 — Cóż to? zachciało ci się bawuńciać? Jeszcze co popsujesz!

 Usiedli znowu.

 — Ale, ale, czy pan wiesz, że Link wyjeżdża z R. i chciałby swój sklep odsprzedać? — spytał Sąsiadzki.

 Wtedy Grimmerowi przemknęła przez głowę myśl całkiem pospolitej, niewybrednej zaczepki, którąby w każdym innym razie odepchnął, ale teraz będąc nieco rozdrażnionym poprzedniem lekceważeniem dyrektora, wypowiedział ją:

 — Aha! słuchaj no ty przedsiębiorczy człowieku! Zaproponuję ci jedno przedsiębiorstwo. Kupmy sobie po Linku tę knajpę. Twoje nazwisko na szyldzie byłoby doskonałym magnesem, a twój portret jeszcze większym. Już i tak powinien ci Link płacić pensyę za twoją atrakcyę.

 — No, ciebie tobym nawet na kelnera nie wziął.

 Przyjaciele zaczęli się traktować grzecznościami. Obecność trzeciego zaostrzała ich spór, który w innym razie byłby się zakończył pogardliwem machnięciem ręki u jednego lub drugiego. W celu obniżenia temperatury sporu rzucił Sąsiadzki słowo:

 — No, no, panie dyrektorze! ręczę, żebyś zbankrutował. Jesteś pan zanadto gościnnym, zacząłbyś fundować całemu światu.

 — Nie rozumiem, jak sobie ty śledzienniku pozwalasz drwić z przedsiębiorców — mówił do Grimmera dyrektor, któremu słowa Sąsiadzkiego wróciły protekcyonalny ton. — Ty maszyno, ty fonografie do uczenia dzieci, pozwalasz sobie na jakieś ironijki i wypowiadasz je takim tonem, jakby te wasze uczoności były jakiemś misteryum, od Boga wam poruczonem, wyższem od wszystkich innych rzeczy na świecie.

 — Hm! Wasze! Czujesz w życiu jakiegoś niewidzialnego wroga, który ci się z rąk wyślizguje i chciałbyś go raz do muru przycisnąć. Dobrze, w zastępstwie tego wroga i ja stanę do walki. Chociaż może i ja się znajduję w podobnem jak ty położeniu... To wy, którzy stawiacie grube mury i przekopujecie kanały, kładziecie szyny i rzucacie na nie wozy żelazne — czego sobie oni nie uroili! Dlatego, że ich materyał jest gruby — i nieprzeźroczysty, ciężki — i trudno go podnieść, ostry — i może zranić, dlatego myślą, że i oni są takimi. Materya ich przygniatała; nanieśli tedy materyał na materyał, zczepili go z sobą, zrobili nową mieszaninę, klasnęli w dłonie i zaimponowali sami sobie. Ale potrzeba się było odwdzięczyć temu, co ich tak wyniosło: postawili tedy materyę w świątyni swojej, ogłosili ją bogiem i bronili jej. Nie dziwne to, bo z upadkiem tego boga bankrutują sami.

 Grimmer był oszołomiony cygarami i otaczającą go atmosferą trunków, i ta ściana, którą sztucznie wybudował między tem, co istotnie myślał, a tem, co mówił, nie podparta teraz wolą, rozsunęła się; i myśli rwały się na zewnątrz, jak dzieci wypuszczone ze szkoły, splądrowały magazyn słów, przybierały się w nie jak w sukienki i rozbiegały.

 — I to wszystko odbywa się z takiem głębokiem przekonaniem, wiarą i powagą — mówił dalej Grimmer raczej do siebie, niż do obecnych. — O szczęśliwcy! o szlachetni! o... idealiści!

 — Mówiąc po prostu, nie rozumiem pana — rzekł Sąsiadzki.

 — Niema co rozumieć! To właśnie mój kolega Grimmer, jest zawsze starym, niepraktycznym idealistą. To, to właśnie nas zgubiło — tu dyrektor stuknął kilka razy palcem w stół. — To tylko, co można widzieć, zmierzyć, zważyć, usłyszeć, dotknąć, co nam daje wrażenie ciepła lub wychyla igiełkę magnetyczną — to tylko powinno być dla nas miarodajnem. Reszta jest złudzeniem, mrzonką, poezyą. Wszystkie rozprawy filozoficzne, pisane przez pewnych profesorów, sprzedałbym na masło. Dzieciństwo i strata czasu. Albo literatura. To dobre dla bab te kłamstwa. Czas doprawdy zrzucić z głowy tę błazeńską czapkę, owieszoną dzwonkami i zacząć porządnie myśleć, a bajki zostawić niańkom. Już i tak pozostaliśmy w tyle za resztą Europy. Tak!...

 Dyrektor zwracał się z tą całą perorą niby do Sąsiadzkiego, zachowując w ten sposób dalej pozór lekceważenia sobie Grimmera. Sąsiadzki zawsze pojednawczo usposobiony słuchał z namaszczeniem i potakiwał słowom dyrektora, był jednak w kłopocie, jak się zachowa, gdy Grimmer przemówi.

 Jak zwykle w takich razach nie była to porządna dysputa, w której jeden przeciwnik zbija argumenty drugiego nawiązując do jego twierdzeń, ale wymiana gotowych już frazesów przeciwko frazesom, bez porządku, jakby chodziło nie o zwyciężenie przeciwnika, ale o wystrzelenie wszystkich naboi. Grimmer odpowiedział na zaczepkę dyrektora preparatem filozoficznym, który jednak był rezultatem własnych rozmyślań, dyrektor wywzajemniał się pospolitymi komunałami nie tyle materyalizmu, co materyalistów.

 Naraz przypomniał sobie Grimmer, że dyrektor przechodząc wczoraj koło kościoła, zdjął kapelusz z głowy. Zapytał więc:

 — A, czy jest w twoim systemie jaki kącik dla Boga?

 — A to inna kwestya. Tego się tykać nie powinno.

 — No, a ja zawsze myślałem, że materyalizm idzie w parze z ateizmem.

 — Przepraszam, protestuję. Nie jestem wcale materyalistą, to ty nim jesteś niedowiarku. Ja tam w zbytnią pobożność się nie bawię, ale nie cierpię materyalistów. Bronię tylko zdrowego, realnego poglądu na życie. Nie należy gnuśnieć, należy żyć! Po co filozofii, wszystko jest jasne jak na dłoni. Należy tylko czytać w otwartej księdze natury. Wszystkie inne książki spaliłbym. Wyjąwszy przyrodniczych, to się samo przez się rozumie.

 Tu ujrzał położone na stole Kikeriki, otwarte przypadkowo na stronie, gdzie był rysunek, przedstawiający w karykaturalny sposób książki zaopatrzone w ludzkie głowy, rączki i nóżki. Wszystko