North Harbor. Morderstwo i przemyt - Kennedy Hudner - ebook + audiobook

North Harbor. Morderstwo i przemyt ebook i audiobook

Hudner Kennedy

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szef policji w miasteczku North Harbor na wybrzeżu Maine właśnie został przekupiony.

Bezwzględny pomocnik kartelu gotów jest na wszystko, aby zapewnić zyski swoim mocodawcom. A grupa rybaków i poławiaczy homarów chętnie sobie dorobi.

Lekkomyślny kłusownik źle wybrał sobie pułapki na homary i okradł nieodpowiedniego człowieka. A przez zatokę do miasteczka płynie heroina warta 30 milionów dolarów.

W noc niewiarygodnej grozy i śmierci policjant i jego rodzina będą musieli walczyć – razem zginą lub ocalą życie.

Witaj w naszym małym turystycznym miasteczku!

Usiądź wygodnie, bo gdy tylko zaczniesz czytać, nie oderwiesz się ani na chwilę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 25 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,0 (7 ocen)
3
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kowalew

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka!!!
00
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ❤
00

Popularność




Tytuł oryginału: North Harbor: Murder, Mayhen and Smuggling on the Maine Coast

Copyright © 2019 Kennedy Hudner

All rights reserved.

This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z.O.O.

Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta: Łucja Oś

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Wydawnictwo Czarna Dama

www.czarnadama.com

[email protected]

ISBN EPUB 978-83-67053-47-1

ISBN MOBI 978-83-67053-48-8

Ta powieść jest fikcją literacką. W Maine nie istnieje miasteczko North Harbor, nie ma tam zatem komisariatu policji. Imiona, postacie, miejsca i wydarzenia są produktem wyobraźni autora albo zostały wymyślone na potrzeby fabuły. Jakiekolwiek podobieństwa do osób, wydarzeń lub miejsc są całkowicie przypadkowe.

Jennifer.

Kto by pomyślał, że to już 43 lata?

Nie tak źle jak na dwoje wychudzonych dzieciaków, które zaczynały z dwunastoma dolarami na koncie i wielkimi marzeniami.

W North Harbor wiatr jest zawsze trochę zimniejszy.

– Luc Dumas, rzeźbiarz „Ostatniej szarży wojownika”

Rozdział 1Los kłusownika

Mężczyzna na wpół owinięty łańcuchem kotwicy ocknął się i zaczął krzyczeć. Na śmierć przeraził Ja­cques’a i Guya, którzy gwałtownie odskoczyli. Guy potknął się i upadł na stertę przynęt.

– Jezu, kurwa! – wrzasnął Jacques, co było zabawne, bo przecież to on strzelał do Mitchella z AR-15. Nie było to łatwe, bo musiał mierzyć do oddalonej o dwieście metrów łodzi Mitchella z „Celesty”, na rozkołysanym Atlantyku. Dlatego strzelił cztery razy, ale trafił tylko raz. Kula uderzyła Mitchella w głowę i cisnęła na pokład.

Dobry strzał.

Myśleli, że Mitchell nie żyje.

Najwyraźniej jednak się mylili.

Mitchell jakimś cudem podniósł się, a potem zaczął wrzeszczeć i szarpać łańcuch. Przerażony odwrócił się do człowieka przy kole sterowym.

– Na litość boską, Jean-Philippe! – krzyknął. – Nie pozwól, żeby mnie zabili! To tylko pułapka na homary! Jean-Philippe! To jebana pułapka na homary! Błagam!

Zatoczył się na niski reling i wyciągnął ręce, aby się przytrzymać i nie wypaść za burtę.

Każdy rybak z Maine najbardziej bał się wpaść do mroźnego Atlantyku. Nawet rybak postrzelony w głowę.

Jean-Philippe LeBlanc zawahał się. Mitchell był najgorszym zagrożeniem dla wszystkich żyjących z morza – kłusownikiem. Jednak znali się od podstawówki, razem zostali ministrantami. Gdyby Mitchell wiedział… gdyby tylko wiedział… Ach, jebać to.

Jean-Philippe spojrzał na swoich młodszych braci.

– Nie stójcie tak, kretyni, wyrzućcie go!

Jednak Jacques i Guy ani drgnęli, wstrząśnięci i przerażeni tym, co się rozgrywało na ich oczach.

I wtedy huknęło, a potem jeszcze raz i znowu. Twarz Mitchella rozpadła się w krwawe płaty. Mężczyzna przechylił się za reling i z ostatnim jękiem zniknął w zimnej głębi oceanu. Jego ciało obróciło się jeszcze wśród fal, nim poszło na dno. Łańcuch, wciąż częściowo owinięty wokół Mitchella, wpadł za nim w wodę z cichym pluskiem.

A potem zapadła cisza. Rybacy popatrzyli na siebie, jakby nie mogli uwierzyć, co właśnie zrobili.

Bruno Banderas opuścił pistolet. Popatrzył na Guya i Jacques’a z pogardą, po czym splunął.

– Están pero si bien pendejos! – warknął. „Ale z was pierdoleni głupcy”. Przypominał wyjątkowo brzydkiego buldoga, z baryłkowatym tułowiem, wysuniętą wyzywająco szczęką i wściekłym grymasem na twarzy, jakby wciąż szukał pretekstu, aby komuś przywalić.

Odwrócił się do Jean-Philippe’a.

– Mamy to? – zapytał gniewnie. – Jest tutaj?

Jean-Philippe rozejrzał się po rufie łodzi Mitchella. Na pokładzie walały się pułapki na homary, boje, zwoje lin i wiadra z przynętą. Nieco dalej stała pułapka, w której znajdowała się owinięta wodoodporną folią paczka wielkości worka nawozu sprzedawanego w Home Depot. Jean­-Philippe odetchnął z ulgą. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby paczka stąd zniknęła. On i bracia nieźle sobie radzili podczas bijatyk w barze, ale Banderas… Banderas był zabójcą. Został przysłany tutaj przez kartel Sinaloa, aby dopilnować przemytu narkotyków przez North Harbor na północne obszary Nowej Anglii. Banderas nie był Meksykaninem, lecz przywódcą współpracującego z kartelem gangu Dominikańczyków w Massachusetts. Jego gang zajmował się ostatnim etapem przerzutu produkowanej w Meksyku heroiny do Stanów Zjednoczonych.

Bruno Banderas należał do ludzi, których lepiej nie drażnić. Ani z którymi lepiej nie zadzierać.

– Jest tutaj. – LeBlanc wskazał na klatkę. Starał się, aby jego głos brzmiał spokojnie. – Mówiłem, że ją zatrzyma.

Banderas otworzył pułapkę, wyjął paczkę i naciął ją nożem, żeby sprawdzić zawartość. Potem z ulgą skinął głową. Odwrócił się do Jean-Philippe’a. Spojrzał zimno na rybaka.

– Lepiej, żeby to się nie powtórzyło, LeBlanc – ostrzegł ochryple.

– A co ja mam z tym wspólnego? – zaprotestował Le­Blanc. – Kurde, przecież nic nie zrobiłem! Mitchell ukradł jedną z moich pułapek. Na litość boską, przecież to nie była moja wina.

Banderas ze zdumieniem pokręcił głową. Naprawdę można być tak głupim?

– Pracujesz dla kartelu, człowieku. Nikogo nie obchodzi, czyja to wina. Ważne jest tylko to, czy się udało, czy nie, bo za porażki płaci się wysoką cenę.

– Ale co… – Jean-Philippe urwał, gdy napotkał zimne, groźne spojrzenie Banderasa. I dopiero wtedy, chyba po raz pierwszy, zrozumiał, w co tak naprawdę się wpakował.

Szybko podłożyli ogień w maszynowni i nadbudówce łodzi Mitchella. Potem sprawnie przenieśli paczkę na kuter braci LeBlanc, „Celestę”. Banderas wszedł do niewielkiej sterówki. Rozciął wodoodporną folię i wyjął dwa plastikowe worki, które ułożył obok niedużej wagi. Najpierw zważył większy pakunek, potem mniejszy. W niedużym notesie, wyjętym z kieszeni, zanotował wagę obu. Wreszcie z satysfakcją pokiwał głową. Miał tu trzynaście kilogramów, czyli prawie trzydzieści funtów najczystszej na świecie heroiny. A w mniejszym worku znajdowały się cztery kilogramy fentanylu, trochę mniej niż dziewięć funtów. Zadowolony włączył kompaktowy telefon satelitarny i wybrał numer. Po nawiązaniu połączenia zaczął szybko mówić po hiszpańsku, od czasu do czasu potakując pomrukami. Na chwilę przerwał, przyłożył aparat do piersi i spojrzał na Jean-Philippe’a.

– Chcą wiedzieć, kiedy dotrzemy na miejsce.

LeBlanc pochylił się nad ekranem GPS-u, a potem wpisał kurs, który nie przecinał się ani z obszarem, gdzie zamordowali Mitchella, ani z miejscem, gdzie znajdowała się pułapka z ukrytym ładunkiem. Uniósł do góry dwa palce.

– Dos horas – zameldował Banderas do telefonu satelitarnego. Dwie godziny. Bez pośpiechu spakował aparat, a potem odwrócił się i oparł ręce o stół, na którym leżały dwa pakunki.

– Płacimy dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za dostarczenie tego na wybrzeże. Niezła forsa jak na kilka godzin roboty. – Banderas przeszył LeBlanca zimnym spojrzeniem. – Dlatego lepiej, żebyś tego nie spieprzył, rozumiesz?

„Celesta” skierowała się na zachód, prosto w chylące się nad falami słońce. Za rufą został płonący kuter Mitchella, przechylony już na kilka metrów w górę. Wiatr popychał wrak na otwarte morze.

Nie pozostaną żadne ślady i nikt nie dowie się, kto był na pokładzie ani dlaczego.

***

O milę dalej, trzydzieści metrów pod powierzchnią morza, ciało Henry’ego Mitchella opadło na podwodną skałę. Przechyliło się i zsunęło po stromym głazie, po czym zastygło w pozycji niemal stojącej. Luźno owinięty łańcuch opadł z torsu na stopy zmarłego, jednak ciężar ten wystarczył, aby przytrzymać zwłoki na dnie i zapobiec ich wypłynięciu.

Przynajmniej na razie.

Rozdział 2North HarborCalvin

Calvin Finley cicho zsunął się z łóżka. Po drugiej stronie pokoju jego starszy brat, Jacob, spał owinięty kołdrą po czubek nosa, aby się chronić przed porannym chłodem. Calvin wymacał swój strój pływacki, wciągnął go pośpiesznie i zszedł do ciasnej kuchni.

Do wschodu słońca pozostała jeszcze co najmniej godzina, ale niebo już jaśniało błękitem i ciepłymi smugami złota. Zapowiadał się przepiękny poranek. Calvin nastawił kawiarkę i zaczął grzać mleko na owsiankę, starając się wszystko robić cicho, żeby hałasy nie obudziły rodziców w sypialni nad kuchnią. Wciągnął flanelową koszulę i dresowe spodnie, a potem stanął przy oknie. Od południa rozciągał się widok na ujście zatoki North Harbor, od której nazwę wzięło miasteczko. Zaledwie pół mili na wschód wznosiła się niewielka wysepka, Sheep Island. Na północnym wschodzie mieścił się Park Narodowy Acadia, a dalej miasto Bar Harbor, gdzie latem tłoczyli się turyści, jedząc lody i oglądając foki. Niecałe osiem kilometrów dalej na południowy wschód – choć wydawałoby się, że to na drugim krańcu świata – znajdowało się miasto Stonington, słynne ze swojej floty kutrów rybackich i poławiaczy homarów, eleganckich sklepów i bogatych mieszkańców, z których wielu posiadało tutaj drugi dom.

Calvin prychnął pod nosem. W North Harbor nie było żadnych bogatych mieszkańców. Miasteczko nad zatoką zaliczało się do takich, w których trzeba harować, ale trudno się dorobić. Wszyscy tutaj żyli z morza. Przystań przypominała parking przed supermarketem, stały przy niej różnorodne kutry i łodzie do połowu ryb i homarów, ich urobkiem zajmowała się pobliska przetwórnia rybna Cadot Fishery, a niewielka stocznia North Harbor Ship Yard dokonywała napraw technicznych, a także oferowała remonty prywatnych jachtów, od których roiło się na zatoce. Można tu było również kupić sieci, pułapki, liny oraz części zamienne. W miasteczku znajdowały się dwa kościoły chrześcijańskie – episkopalny i baptystów.

Obu wiodło się bardzo dobrze.

W North Harbor były też cztery bary, trzy nieduże restauracje, zaskakująco dobrze zaopatrzony sklep spożywczy Hannaforda z imponującym działem towarów żywnościowych dla kutrów, dom pogrzebowy, apteka i sklep wielobranżowy, w którym sprzedawano wszystko to, czego nie można było znaleźć w asortymencie pozostałych punktów handlowych.

Kiedy kawa się zaparzyła, Calvin nalał ją do kubka, do­-dał trzy łyżeczki cukru i trochę zagęszczonego mleka. Był wysokim, szczupłym chłopakiem o ciemnych włosach odziedziczonych po matce i wyrobionych treningiem sze­ro­kich ramionach pływaka. Miał uśmiech marzyciela i zawstydzająco dziecinny, głośny śmiech. Gdy popijał kawę, odruchowo mieszał owsiankę i rozmyślał o egzaminie z fizyki, który miał się odbyć po południu. Kończył liceum, ale wciąż nie potrafił zdecydować, co będzie robił w przyszłym roku – łowił homary czy uczył się w college’u, choć rodzice nieustannie naciskali, aby wybrał dalszą edukację i „zadbał o swoją przyszłość”. Calvin jednak wolałby dwudziestosześciostopową Novi, płaskodenną łódź z czterozaworowym silnikiem Suzuki 150. Gdyby dziadek Dumas pożyczył mu trochę pieniędzy i gdyby chłopak sprzedał swoją łódkę, może byłoby go stać na novi. Właściciel żądał trzydziestu tysięcy, ale Calvin przypuszczał, że mógłby utargować trochę niższą cenę. Miał trzy tysiące dolarów z prac dorywczych i z własnych połowów, a przy odrobinie szczęścia mógłby zarobić jeszcze tysiąc. Na pokładzie takiego skiffa jak novi zmieściłby więcej pułapek na homary, a połowy na wodach przybrzeżnych nie stanowiłyby problemu. Oczywiście nie mógłby nawet marzyć, aby wypuszczać się na pełne morze – na płaskodennej, jednoosobowej łodzi byłoby to skrajną głupotą. Kiedy jesienią homary przenosiły się w głąb oceanu, Calvin mógłby dostać pracę jako pomocnik na jednym z dużych kutrów rybackich i całkiem sporo zarobić. A po dwóch, trzech latach mógłby sprzedać novi i kupić coś większego.

O ile połowy okażą się obfite. O ile łódź nie będzie wymagała żadnych większych napraw. O ile cena homarów nie spadnie.

Calvin westchnął. Wychodziło niemało tych „o ile” i „może”.

Owsianka się ugotowała. Odstawił gorący rondel na podstawkę, wsypał trochę rodzynek i brązowego cukru. Na niebie i falach zaczynała już pojawiać się poświata „złotej godziny”, którą tak lubił. Gdyby mama nie spała, stałaby teraz przed domem ze starym nikonem i robiła zdjęcia, które potem oprawiłaby w ramki i sprzedała w niedużych galeriach lub sklepach z pamiątkami w Ells­worth lub Rockland.

Calvin zerknął na zegarek – musiał się pośpieszyć. Dokończył szybko owsiankę, odstawił naczynia do zlewu i sprawdził w aplikacji na komórce temperaturę wody. Niecałe dwanaście stopni. Zimno jak na koniec kwietnia, ale chłopak pływał w niższych temperaturach. Od dwóch lat trenował prawie codziennie i miał odpowiedni strój na takie warunki. Zbiegł do piwnicy, znalazł swój piankowy skafander i zaczął go cierpliwie wciągać. Kombinezon, buty, kaptur, a na końcu rękawice. Zapiął pas ratunkowy i sprawdził lampę błyskową z tyłu kaptura. Jego dziadek zażądał, żeby chłopak jej używał. „Nie pomoże ci, gdy będziesz tonął, ale ułatwi znalezienie ciała. Miło będzie cię pogrzebać po chrześcijańsku, jak należy”.

Na koniec wziął okulary pływackie, ale na razie jeszcze nie zsunął ich z czoła na oczy. Wyszedł tylnymi drzwiami, minął dom dziadka i zaczął schodzić na plażę. W North Harbor nie było piaskowych plaż, strome skały opadały na żwirowe nabrzeże. Calvin ostrożnie zszedł na pomost po stopniach, które zbudował z ojcem i dziadkiem. Schodząc, sprawdzał, czy któryś się nie obluzował.

Zimny północny wiatr unosił fale. Niebo i morze jaśniało złotem, do wschodu słońca nie zostało więcej niż dziesięć minut. W przybrzeżnych wodach kołysały się setki boi od pułapek na homary. Z oddali niósł się warkot silników Diesla na wielkich kutrach i przetwórniach rybackich płynących kursem obok wysepek Grog i Bold oraz mijających skaliste iglice Shivers, aby dotrzeć do zatoki Jericho.

Było tak pięknie. Posmak soli w powietrzu, morska bryza na twarzy, szum żyjącego oceanu i złota poświata wschodzącego słońca. Calvina ogarnęło uniesienie.

Pochylił się, a potem zsunął z pomostu do zimnej, migotliwej wody. Odczekał, aby uspokoić oddech, potem nabrał głęboko powietrza i zaczął płynąć. Sheep Island, samotna, bagnista wysepka, służąca tylko za wylęgarnię niezliczonych chmar moskitów i czarnych much, odcinała się wśród fal i rozzłoconego świtem nieba.

Calvin Finley płynął w jej stronę jak zawsze, zanurzając się w morzu jak kochanek.

***

Frank Finley obudził się dokładnie o wpół do szóstej. Bosymi stopami dotknął zimnej podłogi, a potem naciągnął ciężką koszulę i spodnie, znalazł parę wełnianych skarpet i zabrał je na dół, do kuchni. Światło jak zwykle nie było zgaszone, a w zlewie leżała miska po owsiance, na wpół opróżniony rondel i kubek po kawie.

Finley sięgnął po lornetkę i wyszedł na ganek, skąd rozciągał się doskonały widok na wybrzeże pomiędzy małym pomostem a Sheep Island. Tego ranka nie było mgły i ciemny kształt wysepki odcinał się na tle wschodzącego słońca. Przez lornetkę Frank dostrzegł lampę błyskową Calvina i pomarańczowy odblask kombinezonu, którego syn używał, gdy woda była naprawdę zimna, czyli przez większą część roku. Nic dziwnego, North Harbor znajdowało się dość daleko na północ. Matka Calvina, Da­nielle, pracowała jako pielęgniarka w miejscowej przychodni i lubiła proste, praktyczne rozwiązania, które ułatwiały życie i podnosiły poziom bezpieczeństwa. Dlatego uparła się, żeby kupić Calvinowi bardzo jaskrawy kombinezon. Synowi oczywiście niezbyt przypadło to do gustu, ale dzięki temu nawet wśród fal rzucał się wyraźnie w oczy. I właśnie o to chodziło. Dopływał już do Sheep Island. Czasami ją okrążał, a czasami wracał od razu, gdy tylko dotarł w pobliże błotnistego brzegu. Frank obserwował syna jeszcze przez kilka minut, dopóki chłopak nie odwrócił się i nie pomachał w kierunku domu. Potem Calvin zaczął płynąć z powrotem.

Finley sprawdził, która godzina, i pośpieszył po schodach do sypialni dzieci. Obudził Jacoba szarpnięciem za ramię.

– Lepiej się pośpiesz, bo znowu się spóźnisz – ostrzegł cicho. – Zrobię ci kawę na drogę.

Jacob wymamrotał pod nosem przekleństwo, ale posłusznie się podniósł i przetarł oczy.

– Po jaką cholerę brałem tę pracę? – jęknął.

– Nie wiem, ale skoro już masz pracę, postaraj się wykonywać ją jak należy – odparł ojciec niewzruszenie. – Pośpiesz się.

Kiedy wrócił do kuchni, Danielle już tam była. Długie ciemne włosy opadały jej na plecy, kontrastując z jasną cerą. Żona, tylko w koszuli nocnej, owinęła się szalem, aby nie zmarznąć, i popijała kawę z dużej filiżanki.

Skinieniem głowy wskazała lornetkę, wciąż trzymaną przez Franka.

– Gdzie nasza mała foka?

– Właśnie zawrócił spod Sheep Island. Będzie tu pewnie za kwadrans, o ile prąd go nie zniesie. – Finley uśmiechnął się szeroko. – O wiele łatwiej go wypatrzyć w tym pomarańczowym kombinezonie.

Danielle upiła kawy i westchnęła.

– Wolałabym, żeby nie pływał w tak zimnej wodzie. – Nie dodała, że pamięta chłopaka z liceum, którego zimą zmyło z pokładu kutra i zmarł z wyziębienia. Ocean nie wybaczał.

Finley uśmiechnął się krzywo.

– Ja też, ale skoro już pływa, lepiej, żeby robił to tutaj, niż wymykał się Bóg wie gdzie. Tutaj jest bezpieczniejszy, bo dobrze zna te wody.

– Ale jest taki uparty. – Danielle uniosła brwi. – Ciekawe, po kim to ma?

– Nic mu nie będzie. – Finley puścił zaczepkę żony mimo uszu. – Od tego regularnego pływania już mu się wytworzyła podskórna warstwa tłuszczu, więc ma dobrą izolację. No i oczywiście porządny skafander.

Żona zachichotała cicho.

– Nie powinnam się z tego śmiać, ale nasz syn naprawdę przypomina małą fokę. Jest taki smukły i gładki.

Niedługo później do kuchni przywlókł się Jacob, wciąż na wpół śpiący. Danielle bez słowa podała mu kubek kawy, a Frank posmarował tosta masłem. Matka czule popatrzyła na starszego syna. Zawsze zdumiewało ją, jak wiele cech odziedziczył po ojcu – przysadzistą, silną sylwetkę, mocne rysy twarzy i wewnętrzną czujność, masywny tors oraz zaskakująco szerokie ramiona – wyrobione pewnie podczas poławiania homarów przez ostatnie dwa lata. Jasnobrązowe włosy miał pewnie po jakimś pradziadku ze strony Franka. Jacob nie śmiał się tak spontanicznie jak Calvin i często sprawiał wrażenie, jakby się wahał, bo spodziewał się, że nagle zdarzy się coś nieprzyjemnego. W Danielle zawsze budziło to instynkty opiekuńcze. Westchnęła w duchu. Jak z dwojga tych samych rodziców mogły się urodzić tak różne dzieci?

– Nie rozsiadaj się – ostrzegł Frank starszego syna. – Podwiozę cię do doków, żebyś był na czas.

Jacob mruknął coś niezrozumiale. A zaraz potem do kuchni wszedł Calvin, zostawiając ślady słonej wody na podłodze. Usta miał sine, ale uśmiechał się zawadiacko. Danielle potrząsnęła głową i wręczyła mu duży kubek parującej, gorącej czekolady.

– Igrasz z losem, Calvinie Finley – rzuciła surowo. – Pewnego dnia zmienisz się w bryłę lodu i będzie po tobie.

– A jak do tego dojdzie, mogę wziąć twój laptop? – uśmiechnął się złośliwie Jacob.

Calvin go zignorował.

– Stado fok płynęło ze mną do samej wyspy. Okrążały mnie i szczekały! – Roześmiał się. – Niesamowite, nie? Były takie zabawne!

– Nigdy wcześniej nie widziały szalonego człowieka – zasugerował Jacob.

– Albo jakaś nieszczęsna focza matka szukała swojego zaginionego malca – dodała Danielle.

Frank zerknął na zegarek i pokręcił głową.

– Jacob, pora ruszać. Weź kawę do samochodu. Chodźmy.

Pocałował żonę i wyszedł, aby rozgrzać silnik. Pomimo że był już koniec kwietnia, na trawie nadal pojawiał się szron.

Kiedy odjechali, Calvin usiadł przy kuchennym stole i przygarbił się nad swoim kubkiem czekolady.

– Możecie sobie ze mnie żartować ile dusza zapragnie, ale tutaj jest zupełnie inaczej niż w Filadelfii.

Danielle uśmiechnęła się na te słowa. Chłopcy początkowo narzekali, gdy ojciec zrezygnował z pracy w filadelfijskiej policji i postanowił przenieść się do Maine. Kiedy jednak tutaj zamieszkali, Calvina oczarowało piękno wybrzeża i ocean. Może Filadelfia była jednym z głównych miast portowych, ale tam nigdy nie czuło się więzi z morzem. Tutaj ocean wdzierał się w niemal każdy aspekt ludzkiej egzystencji, każdego dnia i o każdej porze. Chłopcy nauczyli się pływać na jednej z małych żaglówek dziadka, potem poznali tajniki sterowania motorówką, a Calvin zaczął nawet poławiać homary. Danielle martwiła się o szkołę, ale synowie całkiem nieźle radzili sobie z nauką. Jacob skończył liceum z przyzwoitymi, choć może nie wybitnymi wynikami, nie poszedł jednak do college’u, lecz wybrał pracę na kutrze. Danielle była przeciwna tej decyzji i wypominała to synowi przy niejednej okazji. Na próżno. Jacob upierał się, że nie chce się więcej uczyć.

Można przyprowadzić chłopca nad morze, pomyślała, ale istnieje ryzyko, że w nim zostanie.

Calvin okazał się lepszym uczniem, a Duke University zamierzał go przyjąć do swojej drużyny pływackiej, jednak chłopaka równie silnie pociągał ocean. Nic dziwnego, że zastanawiał się, czy nie zrobić sobie przerwy od edukacji i przez rok czy dwa nie zająć się tylko łowieniem homarów. Danielle nie była tym zaskoczona. Oburzona, lecz nie zaskoczona. Czasami miała ochotę chwycić młodszego syna za ramiona i mocno potrząsnąć, żeby wbić mu do głowy odrobinę rozumu.

Chłopcy! – parsknęła w duchu. Zdarzały się chwile, gdy oddałaby wszystko za córkę – rozsądną, praktyczną i myślącą poważnie o przyszłości.

***

Frank Finley zatrzymał samochód tuż przy dokach. Jacob bez słowa podał mu pusty kubek po kawie. Ojciec schował go do brązowej papierowej torby, w której po pracy zabierze naczynie do domu.

– Masz wszystko? – upewnił się.

– Chyba tak – mruknął syn. Otworzył drzwi i podszedł do drewnianej ławki ze stołem, przy której przydzielano załogi do kutrów LeBlanców. Jacob nie był ostatni w kolejce, ale z pewnością nie stawił się jako jeden z pierwszych. Rodzina LeBlanc posiadała sześć jednostek i na każdą codziennie rano wyznaczano inną, przypadkową załogę.

Mężczyzna o twarzy osmaganej wiatrem i szerokich ramionach podniósł na młodzieńca wzrok znad teczki, a potem skinął głową.

– Zastanawiałem się, czy dzisiaj się pojawisz – rzucił.

– Pojawiłem się, jak widać – odparł Jacob.

Starał się mówić nieco wyzywającym tonem, choć przeraźliwie bał się tego człowieka. Z jego postawy biła brutalność i wszyscy rozumieli, że z tym mężczyzną lepiej nie zadzierać, bo nie zawaha się powybijać zębów temu, kto to zrobi. Jacob zachowywał się czujnie w jego obecności. Jednak ten facet kontrolował też zatrudnienie na sześciu kutrach, więc chłopak tylko się uśmiechnął i cierpliwie czekał, żeby dowiedzieć się, czy dzisiaj dostanie zajęcie.

Postawny mężczyzna przejrzał raz jeszcze swoje notatki.

– Dobra, Finley, popłyniesz na „Małej Marie”, będziecie łowić blisko brzegu. Zgłoś się do szypra Marca.

„Mała Marie” była najmniejszą jednostką we flotylli rodziny LeBlanc i jedyną, która poławiała na wodach przybrzeżnych. Nie miała dość mocy, aby wyprawiać się na głębsze akweny, dalej niż dwadzieścia pięć kilometrów od brzegu. Dla załogi oznaczało to mnóstwo przystanków, podczas których trzeba było wydobyć jedną lub dwie pułapki, zamiast wyciągać na linie prowadnicy po dwanaście lub więcej. Zapowiadał się dzień ciężkiej pracy dla jedynego pomocnika na rufie.

– Dziękuję. – Jacob odwrócił się i ruszył po pomoście do miejsca, gdzie cumowała „Mała Marie”.

Jean-Philippe LeBlanc jeszcze długo patrzył za chłopakiem Finleyów. Jacob był synem policjanta. Mężczyzna w zamyśleniu wydął usta. Wiązało się z tym ogromne ryzyko… ale też wiele wspaniałych możliwości.

Rozdział 3Pół roku wcześniejMistrz układanek

Wallace Charles Moore III był niski i otyły, a do tego przedwcześnie łysiał, mocno się pocił i nikt nie nazwałby go duszą towarzystwa.

Chodził jak kaczka.

Miał także pracę, za którą dostawał siedemset tysięcy dolarów, własną hacjendę nad zatoką, lokaja, dwie smuk­łe Meksykanki na każde skinienie, a także BMW M6 z kierowcą. Wallace wiedział, że to również ochroniarz, lecz nie zdawał sobie sprawy, że szofer dostał bezpośredni rozkaz, aby zabić Moore’a, gdyby pojawił się choć cień podejrzenia, że ten trafi do aresztu.

Było to proste zabezpieczenie – Wallace wiedział zbyt wiele o kartelu Sinaloa, dlatego nigdy nie mógł trafić w rę­ce policji.

Jednak w tej chwili Wallace miał inny problem.

Na autostradzie stanowej I-95 transporty jego klienta przewożące heroinę i fentanyl były zatrzymywane i rekwirowane przez władze częściej niż zwykle. O wiele częściej. A Wallace nie wiedział dlaczego.

***

Wallace Charles Moore III wstąpił do kartelu Sinaloa w dość niekonwencjonalny sposób. Nie pochodził z Meksyku ani z Kolumbii, ani nawet z Dominikany, skąd rekrutowała się większość przemytników szmuglujących narkotyki na dużą skalę do Ameryki Północnej. Urodził się i wychował w Stanach Zjednoczonych. Dla chłopca z nadwagą i śmiesznym, kaczkowatym chodem szkoła średnia była koszmarem, od którego pragnął jak najszybciej uciec. Ledwie przeżył liceum i z ulgą wyjechał na studia.

Studiował ekonomię i organizację biznesu. Bardzo szybko zrozumiał, że firma może mieć najlepszy produkt na świecie, ale jeżeli nie potrafi go sprawnie rozprowadzać do punktów sprzedaży, jest skazana na porażkę. Dlatego skupił się na systemach dystrybucji – jak działały, co się w nich nie udawało, kto zrobił to dobrze i jak. Po skończeniu studiów przyjął posadę w FedEx i przepracował tam pięć lat. Była to świetna praca, a Wallace uczył się codziennie czegoś nowego. Zaproponował nawet kilka ulepszeń, z których większość została wdrożona i zadziałała. Zwierzchnicy to zauważyli. Wallace zaczął szybko awansować pomimo braku towarzyskiego obycia i mało pociągającej aparycji. W FedEx szanowano talent, nie wygląd.

Jednak po pięciu latach Wallace wiedział, że w tej firmie więcej się już nie nauczy, więc złożył wypowiedzenie. Porozglądał się po rynku, aby sprawdzić, kto jest niekwestionowanym mistrzem w szybkiej i skutecznej dystrybucji, po czym zadzwonił do Amazona i powiedział, że zna sposób, aby firma zaoszczędziła trzy procent kosztów na przesyłkach.

W Amazonie też ceniono talent. W tydzień Wallace dostał pracę, a po pół roku odebrał pierwszą premię. Chlebodawcy chcieli w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność, bo firma zaoszczędziła dzięki Moore’owi miliony dolarów.

Wydawać by się mogło, że wszystko jest dobrze, jednak Wallace wciąż pozostawał tylko sobą.

I wciąż chodził jak kaczka.

A jego współpracownicy, choć z pozoru uprzejmi, naśmiewali się za jego plecami. Słyszał złośliwe komentarze i żarty. Z nikim się nie zaprzyjaźnił. Kiedy zapraszał kobietę na randkę, zawsze spotykał się z odmową. Była to uprzejma odmowa, ale Wallace nadal musiał płacić za seks. W Seattle nie stanowiło to problemu, największe interesy kręciły się dzięki zaspokajaniu potrzeb pracowników Amazona, jednak nawet prostytutki patrzyły na Wallace’a z obrzydzeniem.

Wszystko wydawało się w porządku, tyle że wcale tak nie było.

Wallace pragnął należeć do grupy. Nigdy jednak nie miał na to szans. A co gorsza, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Dlatego zaczął szukać nowego pracodawcy. Takiego, który by go docenił pod każdym względem. Pracodawcy, który wytwarzałby świetny produkt, ale miał nieustanne problemy z dystrybucją na trudnym rynku. Pewnego dnia, gdy kupił kokainę, powiedział swojemu dilerowi, że ma ważną wiadomość dla jego dostawcy i chciałby się z nim spotkać. Diler zadrżał z przerażenia na samą myśl, że miałby zaprowadzić kogoś obcego do swojego zwierzchnika, zwłaszcza tego tłustego, gburowatego białasa. Kto wie czy to nie podstawiony tajniak z wydziału narkotyków? Lepiej było odmówić.

Wallace jednak wcale się nie zniechęcił, przewidział taki rozwój wydarzeń. Napisał krótką notkę, włożył do koperty i zakleił.

– Daj to swojemu dostawcy – rozkazał dilerowi. – Jeżeli tego nie zrobisz, postaram się, żeby twój szef się dowiedział, a wtedy wpadniesz po uszy w gówno.

Diler nie wiedział, czy Wallace’a sprać, zastrzelić, czy go posłuchać. Prawdę mówiąc, grubas trochę go nastraszył.

Tydzień później diler wręczył dostawcy kopertę z notatką.

Dostawca przeczytał i już miał wyrzucić kartkę, jednak rozmyślił się i przeczytał jeszcze raz.

– Co to za facet? – zapytał dilera.

– Jakiś białas z Amazona. Gruby.

– Bystry? – upewnił się dostawca.

Diler wzruszył ramionami. Niewiele wiedział, ale umiał porównywać wynagrodzenia w korporacjach technologicznych z Seattle.

– Tak mi się zdaje. Zarabia całkiem niezłą kasę.

Dostawca zastanawiał się przez kolejny tydzień, a potem poleciał do Los Angeles i wręczył notatkę swojemu dostawcy. Był to człowiek, który odbierał towar z ciężarówek, samochodów, łodzi i samolotów kursujących z Meksyku do Stanów Zjednoczonych. Człowiek ten kontaktował się bezpośrednio z kartelem Sinaloa. Z grubymi rybami.

Główny dostawca popatrzył na notatkę i zmarszczył brwi. Przeczytał ją kilka razy, w zamyśleniu wydął usta.

– Dobra – powiedział dostawcy z Seattle. – Zajmę się tym.

Pięć tygodni później, gdy Wallace wyszedł z pracy w piątek wieczorem, zatrzymał się przy nim samochód. Tylna szyba zsunęła się, a nieznajomy mężczyzna pokazał notatkę.

– Pan to napisał, panie Moore? – zapytał uprzejmie.

Wallace się zawahał. To mógł być glina. Albo agent federalny. Albo…

Albo właśnie pojawiła się jego życiowa szansa.

Skinął głową.

Nieznajomy otworzył drzwi.

– Proszę wsiadać, panie Moore, zabieram pana na rozmowę kwalifikacyjną.

Wallace wsiadł do samochodu i tak zaczęło się dla niego nowe życie. Trzy godziny później leciał prywatnym odrzutowcem do Meksyku. Po kilku długich rozmowach, trzech przesłuchaniach z użyciem wykrywacza kłamstw i po czterech miesiącach demonstrowania umiejętności do biura Wallace’a wszedł dystyngowany mężczyzna o gęstych ciemnych włosach.

Przyjrzał się Moore’owi z nieskrywaną ciekawością.

– Wie pan, kim jestem? – zapytał cicho.

Wallace pokręcił głową.

– Nie, proszę pana. Bez urazy, ale w ogóle pana nie znam.

Przybysz, jeden z najpotężniejszych bossów mafijnych i budzących największy strach wśród ludzi z Meksyku, z rozbawieniem zmrużył oczy. Raporty mówiły prawdę, ten Amerykanin był szalony. Genialny, ale szalony.

– Zatrudniam pana, panie Moore – powiedział życzliwie. – Myślę, że warunki będą panu odpowiadać. Mamy tylko jedną zasadę, której nie wolno łamać: nigdy, absolutnie nigdy nie wolno rozmawiać o naszych sprawach z nikim spoza firmy. Nieposłuszeństwo jest… karane bardzo surowo. Rozumie pan?

Wallace potwierdził. Oczywiście, że rozumiał. Czy ten facet uważał go za głupca?

– Witam w Sinaloa, panie Moore. – Mężczyzna uścis­nął wilgotną dłoń Wallace’a. – Nie mogę się doczekać naszej owocnej współpracy.

A potem wyszedł. Wallace o wiele później dowiedział się, że był to Ismael Zambada Garcia, ostatni członek pierwotnego kartelu Sinaloa, jedyny, który przeżył, a potem wymykał się policji i służbom zarówno w Ameryce Północnej, jak i Południowej. I właśnie ten człowiek przyjął Wallace’a do pracy.

Meksyk stał się nową ojczyzną Moore’a. Na zawsze. Jednak nie bez rekompensaty za takie wyrzeczenie. Tamtego wieczoru, gdy Wallace’a zabrano do jego nowej hacjendy z widokiem na zatokę, w sypialni czekała smukła, piękna dziewiętnastolatka, Maria Elena.

Wallace nigdy nie żałował przeprowadzki.

***

Przemyt narkotyków tradycyjnie opierał się na transporcie po ukrytych szlakach przez jak największą liczbę kurierów. Niestety, zawsze trzeba było się liczyć ze stratami. Łapówki dla celników i lokalnej policji pomagały, jednak władze i tak rekwirowały od pięciu do siedmiu procent towaru szmuglowanego przez granicę. Takie były po prostu koszty prowadzenia tego biznesu.

Wallace podszedł do tego zagadnienia bardziej systematycznie i analitycznie. Przejrzał dane, wskazał najsłabsze metody w łańcuchu transportu – duże ciężarówki przewożące części maszyn i podobne pojemne przedmioty – po czym je wyeliminował. Na ich miejsce zorganizował setki kurierów przenoszących niewielkie porcje heroiny, a potem także fentanylu. Znaleźli się wśród nich turyści wracający z Meksyku, Amerykanie pochodzenia meksykańskiego odwiedzający swoje rodziny, biznesmeni i praktycznie każdy, kto miał wiarygodny powód, aby podróżować między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Wallace wymyślił nawet dla kartelu sposób, aby uniknąć strat przy przewożeniu samochodów. Zamiast ukrywać towar w nowych autach, chowano go odtąd w oponach przyczep, na których przewożono nowe wozy. W ciągu dziewięciu miesięcy straty spadły z zakładanych pięciu–siedmiu procent do trzech, a to przełożyło się na dziesiątki milionów dolarów spływających do skarbców kartelu.

Pojawiły się jednak problemy. Tak wiele drobnych przesyłów wymagało zatrudnienia setek, a niekiedy nawet tysiąca ludzi. A ludzie popełniają błędy. Stają się chciwi, głupi albo zaczynają się bać. Trafiają do aresztu, czasami w sprawach niezwiązanych z przemytem narkotyków. Jednak kiedy zostają aresztowani, zwykle zawierają umowy z prokuraturą i znikają w programie ochrony świadków. A potem agencje federalne albo policja stanowa śledzą taką siatkę dostaw od punktu odbioru w, powiedzmy, Maine, przez kolejne odcinki aż do meksykańskiej granicy.

I wtedy, gdy agenci mają wszystkie potrzebne informacje, zaczynają się obławy, w których kartel traci setki kilogramów towaru. Przerywają one także sieć dostaw.

Wallace postarał się, aby kartel wyprzedzał federalnych i policję stanową o co najmniej dwa–trzy kroki. Przede wszystkim przekupił mnóstwo ludzi – agentów antynarkotykowych na lotniskach, celników, urzędników od przewozów, pilotów i przedstawicieli lokalnych służb oraz miejscowych policjantów. Bardzo wielu policjantów. Wallace uznał się nawet za dobroczyńcę tych gliniarzy z małych miast. Był przecież dobrym samarytaninem, pomagał słabo opłacanym funkcjonariuszom służb państwowych osiągnąć finansową stabilizację i bezpieczeństwo.

Dodatkowo nieustannie wytyczał nowe trasy. Prze­pro­wadzał nawet próbne transporty. Bardzo często w pierw­­-szym rzucie nie przemycał prawdziwego towaru, lecz – można by rzec – przeprowadzał zwiad. Takie postępowanie pozwalało mu uniknąć wstydu albo i czegoś znacznie gorszego. Kiedy pewnego razu policjanci stanowi zatrzymali próbny transport, odkryli, że skonfisko­wali prawie osiemdziesiąt kilogramów najwyższej jakości… proszku do pieczenia.

Oczywiście Wallace czym prędzej porzucił tę ścieżkę przemytu i zaczął szukać nowej.

Jednak obławy na autostradzie międzystanowej I-95, głównym szlaku, którym kartel Sinaloa przemycał narkotyki do Nowej Anglii, koszmarnie wpływały na interesy. Straty osiągały prawie piętnaście procent i co miesiąc rosły. Dominikańczycy z miast Lawrence i Lowell żą­dali więcej towaru i grozili, że jeżeli Sinaloa nie może go dostarczyć, szybko znajdzie się inny dostawca. Wallace sądził, że w organizacji działa kret, ale bardzo skuteczni i bezwzględni specjaliści kartelu od wykrywania szpiegów i wycieków informacji nie umieli go znaleźć.

Szlak naziemny został spalony. Niestety, nic nie trwa wiecznie.

Jednak, skoro trasa przez międzystanową stała się nieopłacalna, może należało przenieść transport na morze.

Wallace nigdy nie był w Maine, ale umiał odczytywać mapy. Stanął właśnie przy rozłożonej mapie stanu Maine i zamyślił się głęboko. Znajdowały się tam czterdzieści cztery porty, ale tylko w trzech przyjmowano i przenoszono duże ładunki. I tylko tam roiło się od służb celnych i agentów federalnych. Wallace przemycił już sporą paczkę towaru na kanadyjskim frachtowcu, ale potrzebował czegoś innego, aby przeszmuglować narkotyki do Maine. Stukał się palcem w podbródek i myślał. Wreszcie usiadł przy komputerze i włączył Google. Trzy minuty później wyprostował się na krześle. Wybrzeże Maine rozciągało się na trzysta sześćdziesiąt osiem kilometrów, mierząc po prostej od jednego końca do drugiego. Jeżeli jednak sprawdziło się rzeczywistą długość linii brzegowej, z jej zatokami i zatoczkami, półwyspami, przystaniami i portami, wynosiła ona pięć tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt siedem kilometrów.

Innymi słowy – raj dla przemytników.

Wallace Moore uśmiechnął się z satysfakcją. Raz już wykorzystał kutry poławiaczy homarów, aby przerzucić niewielką ilość heroiny i fentanylu do Nowej Anglii, ponieważ chciał sprawdzić, czy to możliwe. Okazało się, że wymaga to zaangażowania zaledwie kilkunastu osób, a Dominikańczycy wydawali się zadowoleni. Wystarczyło zatem tylko zwiększyć skalę.

Przypominało to układankę, w której trzeba dopasować do siebie elementy, a Wallace był bardzo dobry w układaniu puzzli.

Rozdział 4Rumi w oryginale

Frank Finley ledwie zdążył usiąść, gdy komendant wezwał go do siebie. Mężczyzna stłumił westchnienie i ruszył do gabinetu szefa.

Michael Corcoran zmierzył go niechętnym spojrzeniem. Nie chciał zatrudniać Finleya, ale rada miasta się uparła. Filadelfijczyk był na służbie już od dwóch lat, a komendant starał się ze wszystkich sił uprzykrzyć mu życie. Przydzielał nowemu dyżury w weekendy oraz nocne zmiany i w ogóle starał się dawać mu najgorsze zadania, jakie tylko można sobie wyobrazić.

– Dostaliśmy zgłoszenie o zaginionym. Chcę, żebyś się tym zajął – oznajmił bez wstępów komendant, a potem rzucił na biurko cienką teczkę. – A dzisiaj trzeba przewieźć więźnia do Portland. Powinien być gotowy do transportu około trzeciej.

Oznaczało to, że więzień będzie gotów najwcześniej o czwartej, a do Portland jechało się ponad trzy godziny. Finley nie wróci do domu wcześniej niż o jedenastej wieczorem. O ile będzie miał szczęście.

– Kogo eskortuję? – zapytał beznamiętnie.

Po twarzy Corcorana przemknął cień złośliwego uśmiechu.

– Ralpha Harkinsa.

Finley w duchu tylko jęknął. Harkins był wrednym, brutalnym osiłkiem, członkiem jednego z gangów motocyklowych, które sprzedawały heroinę na całym wybrzeżu. Facet robił się przemocowy, gdy sobie wypił, a pijany był przez większość czasu. Był duży – ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu – ale przy tym zaskakująco szybki, i lubił bić się z każdym, kto się napatoczył. Aresztowano go zeszłej nocy po bijatyce w barze, w której poważnie ranił kilku studentów. Finley zmarszczył brwi. Zwykle do eskorty tak niebezpiecznego aresztanta przydzielało się dwóch funkcjonariuszy.

– Kto jedzie ze mną? – zapytał komendanta.

Corcoran popatrzył na niego znad biurka, jakby się dziwił, że Finley jeszcze jest w gabinecie.

– Nikt. Wszyscy są zajęci, Finley. Ale, hej!? Taki świetny gliniarz z Filadelfii chyba sobie poradzi ze skutym osiłkiem, nie?

Finley wstał. Nie było nic więcej do powiedzenia. Ruszył do drzwi.

– I zajmij się sprawą tego zaginionego! Chcę dostać raport jak najszybciej! – wykrzyknął jeszcze Corcoran.

***

Zaginionym okazał się niejaki Henry Mitchell, poławiacz homarów z North Harbor, jeden z kilkunastu członków rodziny Mitchellów utrzymujących się z pracy na morzu. Wyszedł z domu trzy dni temu o czwartej nad ranem i nie wrócił. Zaginięcie zgłosiła żona Mitchella. Dwa dni temu. Finley zmarszczył brwi. Mgliście pamiętał, że chyba słyszał pogłoski o czyimś zaginięciu, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Na wybrzeżu od Portland po Bar Harbor rzadko zdarzał się tydzień, w którym nie znikał jakiś rybak. Większość znajdowała się po kilku dniach, chociaż nie wszyscy.

Do akt dołączono notatkę, że o zaginięciu powiadomiono straż przybrzeżną, ale nie było od niej żadnego raportu. W pobliżu North Harbor działały dwa posterunki straży, w Rockland i Southwest Harbor. Finley wykonał kilka telefonów i szybko ustalił, że sprawą zajmowała się jednostka z Rockland.

– Dwa dni temu zaleźliśmy jakiś wrak, proszę pana – powiedział mu młody chorąży. – Ustaliliśmy, że wypłynął około dwudziestu do trzydziestu kilometrów od brzegu w North Harbor i zdryfował z wiatrem na wschód. Łódź spłonęła do linii wody, została tylko część kadłuba i nadbudówki.

Finley zmarszczył brwi.

– Chwileczkę, to było dwa dni temu?

– Tak jest, proszę pana. Wysłaliśmy komunikat do wszystkich posterunków policji na wybrzeżu, żeby dowiedzieć się, czy nie zgłoszono zaginięcia lub nieobecności jakiegoś rybaka.

– Rozumiem. – Tak naprawdę Frank niewiele rozumiał, ale wolał się nie przyznawać. – Możecie sprawdzić, do kogo w North Harbor wysłaliście wiadomość?

– Oczywiście. – W słuchawce zabrzmiał klekot klawiatury. – O, już mam. Wysłaliśmy e-mail do komendanta Corcorana o szóstej trzynaście rano w czwartek.

Aha, czyli Corcoran przez dwa dni nie kiwnął nawet palcem. Finley nie wiedział, czy to ma jakieś znaczenie, czy nie.

– Sprawdziliście ten spalony wrak?

– Tak, ale po kopię raportu z oględzin musi się pan zgłosić do komandora Mello.

Finley przypomniał sobie, jakie ma plany na ten dzień.

– Proszę posłuchać, chorąży, muszę dziś przewieźć więźnia do Portland. Mógłbym zajrzeć do was po południu? Będzie mi potrzebne zabezpieczone pomieszczenie, żeby zostawić tam aresztanta, gdy będę rozmawiał z komandorem.

Chorąży zaśmiał się cicho.

– Nie ma problemu, proszę pana. Przez kilka minut możemy się zaopiekować więźniem.

– W porządku, ale ostrzegam, że przyjadę nie wcześ­niej niż około piątej albo szóstej. Może tak być?

Tym razem śmiech chorążego zabrzmiał lekkim sarkazmem.

– Komandor Mello pracuje do późna, a dopóki tu jest, ja także.

Kiedy się rozłączyli, Finley pomyślał o swoich zadaniach na ten dzień. Jeżeli na posterunku straży spędzi godzinę, dotrze do Portland około ósmej. Mógł zapomnieć o powrocie do domu przed północą. W zamyśleniu potarł podbródek, a potem wykonał kolejny telefon.

***

Calvin Finley zawrócił do przystani North Harbor i skierował się do doków na tyle szybko, na ile mógł wycisnąć z silnika swojej małej motorówki. Zaraz po szkole zabrał dwadzieścia dwie skrzynki, ponieważ tylko tyle pułapek na homary mieściło się na pokładzie „Mojej Małej”. Teraz zamierzał sprzedać to, co złapał – siedemnaście dużych homarów po pięć dolarów dwadzieścia trzy centy za funt. Przy odrobinie szczęścia zarobi przynajmniej sto trzydzieści trzy dolary. Oczywiście nie zapomniał, że musi z tego zapłacić za śledzie na przynętę, piętnaście centów na każdą pułapkę, a także uwzględnić koszty paliwa. Ale i tak zgarnie sto zielonych. Nie tak źle jak na licealistę szwendającego się między wysepkami przez dwie godziny po szkole. Pogwizdując, skierował motorówkę prosto na dok. Rozgrzany silnik zaryczał.

Kierownik przystani stał niewzruszenie na pomoście z ramionami splecionymi na piersi. Tylko pokręcił głową, gdy Calvin wyczekał do właściwego momentu i zakręcił kołem sterowym w prawo, a potem gwałtownie skontrował w lewo i włączył wsteczny. Nieduży silnik zawył w proteście, ale śruba uparcie przecinała wodę, a motorówka zbliżyła się do grubych drewnianych filarów. Calvin odbił, aby kadłub ustawił się równolegle do doku i zdryfował w prawo… Łódź zatrzymała się ledwie o kilka centymetrów od drabinki.

Kierownik przystani stanął dwa metry nad chłopakiem i popatrzył na niego surowo.

– Młody Finley – stwierdził z powagą. – Pewnego dnia źle ocenisz odległość przy takim podejściu i rozbijesz się w drzazgi na tej małej łódce. A ja mam nadzieję, że będę tu stał i patrzył.

Calvin wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.

– Cześć, wujku! Miałem dziś niezły połów, ale chyba pogoda się psuje. Myślę, że dzisiaj wieczorem albo jutro będzie szkwał. Jak tylko sprzedam towar, wpadnę zobaczyć się z pépé Dumasem.

Paula Dumasa ogarnęło poczucie winy, nie widział się z rodzicami od kilku dni. Powinien do nich zajrzeć po drodze do domu.

– Wiesz co? Dam ci trochę homarów i małży. Powiedz dziadkom, że przyjdę po pracy i razem zjemy kolację.

A potem przypomniał sobie, co powiedział Calvin, i popatrzył w niebo. Było błękitne, ale w oddali, na północnym wschodzie kłębiły się białe chmury. Zza horyzontu nadciągał sztorm.

Calvin popatrzył w tym samym kierunku.

– Fale zaczęły uderzać z dwóch stron, dlatego się zaniepokoiłem. Nieźle rzucało motorówką.

– No tak – zgodził się wuj. – Zdaje się, że masz rację. W North Harbor wiatr jest zawsze silniejszy. Daj te homary, pomogę ci je zanieść do Cadota, dopóki jeszcze trwa skup.

Mówił o hurtowni, która skupowała większość połowów „prosto z pokładu” i sprzedawała mniejszym dostawcom, sklepom i restauracjom. Hurtownia należała do Zakładów Przetwórczych Cadot, przez które przechodziła większość ryb i owoców morza łowionych w tej części wybrzeża Maine.

Calvin chętnie podał mu część swojego urobku, a potem wspiął się na pomost i zacumował „Moją Małą”. Dwadzieścia minut później wrócił ze stoma dolarami w kieszeni, butelką zimnej coli w dłoni oraz z torbą homarów i małży pod pachą. Zeskoczył z pomostu, odcumował motorówkę i skierował się na północny wschód, do przystani przy domu dziadka.

Pomost pépé Dumasa został zbudowany dwa lata temu z ręcznie obrabianych, drewnianych bali i zastąpił dawny, rdzewiejący dok, który należał do posesji. Obecny bardziej pasował artyście – na balustradzie miał wyrzeźbione figurki, na głównych wspornikach siedziały dwa ponure gargulce, a pomiędzy nimi wznosiła się dwuipółmetrowa drewniana podobizna mewiego wojownika z uniesioną włócznią i tarczą, strzegącego rampy prowadzącej do ­morza.

Calvin zacumował motorówkę bardzo starannie i dodał dwa odbijacze, aby ochronić kadłub, gdyby sztorm nadciągnął jeszcze tej nocy. Dopiero potem ruszył do pracowni dziadka.

Luc Dumas siedział w swoim ulubionym fotelu i wbijał wzrok w wysoki na prawie cztery metry blok marmuru, ustawiony na niskiej platformie. Dostarczono go tydzień temu z kamieniołomu w Toskanii. Blok miał pewnie ze sześć metrów długości i zajmował większość pracowni. Na sztalugach i tabliczkach wokół widać było czarno-białe szkice indiańskiego wojownika galopującego na koniu, z włócznią uniesioną do rzutu. Na dużym stole za fotelem spoczywały młoty i młotki, dłuta, odbijaki, wiertarki elektryczne i piły – czekały, gotowe do użycia.

Pépé Dumas wyglądał jak postać żywcem wyjęta ze Starego Testamentu. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, ważył dobrze ponad sto dziesięć kilogramów. Jego twarz okalała grzywa splątanych, siwych włosów, broda sięgała do piersi. Policzki i czoło, wystawiane przez tysiące godzin na wiatr od oceanu, pomarszczyły się i pociemniały, a duży, bulwiasty nos odcinał się od nich czerwonawym połyskiem, dając świadectwo, że dziadek Dumas naprawdę lubił wino. Jego mocne ręce przyciągały wzrok, umięśnione i pobliźnione przez lata trzymania żelaznego dłuta i młotka. Palce były guzowate i poznaczone odciskami oraz białymi szramami, przypominającymi, że ten człowiek nie tworzył sztuki, lecz ją wyszarpywał z żywego kamienia, który niekiedy stawiał zaciekły opór.

Ostro zarysowana szczęka i szerokie ramiona emanowały siłą i podkreślały niedźwiedziowatą posturę Dumasa. Tylko jeden ślad psuł tę harmonię: biała, nierówna szrama, ciągnąca się na ponad dziesięć centymetrów przez grzbiet lewej dłoni. Pamiątka, jak powiedział wnukom, która przypominała mu, żeby nigdy nie rzeźbić po pijaku.

Wszyscy w North Harbor znali Luca Dumasa. Cieszył się międzynarodową sławą rzeźbiarza specjalizującego się w dziełach sztuki dużych rozmiarów. Dla małego rybackiego miasteczka stanowił cenny nabytek, dlatego rozpoznawał go praktycznie każdy, kto skończył dziesięć lat. Słynął tutaj nie tylko z talentu i wielu swoich dzieł, lecz także z pogodnego, niemal dziecinnego stosunku do życia, wesołych pijackich wypadów oraz uprzejmości wobec wszystkich, których spotykał… Powszechnie wierzono również, że Luc Dumas to najbogatszy człowiek w North Harbor.

Jego temperament także był legendarny. Wkurzony Luc Dumas stawał się niebezpieczny. Do dziś opowiadano, jak kiedyś pracował pół roku nad zamówionym dziełem, a trzech nastolatków, upojonych alkoholem, testosteronem i krystaliczną metą, włamało się do pracowni i zniszczyło rzeźbę. Była to na wpół wykończona statua skrzydlatej walkirii przeznaczona do ozdoby stadionu w Szwecji. Młodociani włamywacze oderwali skrzydła, a na tułowiu postaci wymalowali sprayem swastyki, ponieważ wydawało im się, że walkirie pochodzą z mitologii żydowskiej… (Babka Calvina potrząsała głową i mamrotała, że na głupotę nie ma lekarstwa).

Tych trzech chłopaków trzymało się gangu motocyklowego, krążącego po środkowej części wybrzeża Maine. Pépé Dumas wyśledził ich w jakiejś spelunie w Belfaście i przy pomocy dwóch wielkich młotów kamieniarskich zmienił motocykle chuliganów w złom. Kiedy wściekli właściciele maszyn próbowali przerwać tę artystyczną destrukcję, Luc połamał im kolana i obojczyki, a potem zostawił, wijących się z bólu, na trotuarze. Wezwana policja odkryła, że trzej młodzi mężczyźni posiadają nielegalnie broń, a kiedy funkcjonariusze usłyszeli jeszcze o zniszczonej rzeźbie walkirii, uznali od razu, że mają do czynienia z obroną konieczną. Nie postawiono żadnych zarzutów. Gang próbował grozić pépé Dumasowi, ale rzeźbiarz kupił dwie strzelby, jedną do pracowni, drugą do domu, i nic więcej się nie stało.

Miasteczko North Harbor nie mogło być bardziej dumne ze swojego artysty.

Teraz pépé miał siedemdziesiąt trzy lata i nadal pracował. Siedział w fotelu i przyglądał się uważnie ogromnemu blokowi marmuru. Calvin prześlizgnął się za jego plecami, schował homary i małże do lodówki, a potem usiadł obok. Dziadkowi nie należało przeszkadzać, więc wyjął podręcznik do arabskiego i otworzył tam, gdzie skończył. W klasie była dziewczyna, Gabrielle Poulin, która lubiła czytać Rumiego w oryginale, dlatego Calvin postanowił nauczyć się tego języka na tyle, aby recytować w nim wiersze. Na szczęście nauka języków obcych nie stanowiła dla chłopaka wyzwania, więc nie wątpił, że sobie poradzi. Początkowo miał trudności z powodu zupełnie innego alfabetu, ale znalazł pomoc i odpowiednie książki, więc teraz szło mu już o wiele łatwiej.

Po kilku minutach pépé Dumas wstał i przeciągnął się, stękając.

– Calvin, przynieś wino z kontuaru, dobrze?

Kiedy chłopak wrócił, dziadek właśnie przeglądał jego podręcznik do arabskiego.

– I co, pépé? Zobaczyłeś już wojownika? – Chłopak wręczył Dumasowi lampkę wina. Obaj doskonale wiedzieli, o co pytał. Pépé należał do rzeźbiarzy, którzy święcie wierzyli, że dzieło, które zamierzają stworzyć, jest już gotowe, choć na razie ukryte w kamieniu, a kiedy tylko artysta je „zobaczy”, będzie mógł odłupać niepotrzebną skałę. Jeżeli jednak zacznie wcześniej, kiedy jeszcze nie ma pewności, jak ustawiona jest rzeźba, nic mu nie wyjdzie.

Dumas pokręcił głową.

– Jest tam, czuję, jak się porusza w kamieniu, ale jeszcze nie potrafię go zobaczyć. Nie wiem, gdzie zacząć.

– Niedługo się uda, pépé – zapewnił Calvin. – Zawsze się udaje.

Dumas mruknął pod nosem i napił się wina.

– Kasyno nalega, żebym skończył w terminie, więc to nie kwestia, czy mi się uda, lecz czy zacznę rzeźbić odpowiednio wcześnie.

Zanim Calvin wymyślił odpowiedź, drzwi się otworzyły i do pracowni wszedł chudy mężczyzna, utykając i wymachując ramionami, bo jego kolana i biodra były nienaturalnie powykrzywiane. Stanley „Stan” Curtis ominął niepewnie tablice ze szkicami, narzędzia i stołki. Miał czterdzieści lat, ale umysł dziecka, po narodzinach choroba neurologiczna zniszczyła mu zarówno mózg, jak i ciało.

Calvin nie znał szczęśliwszego człowieka.

– Hej, panie Dumas! – zawołał Stan z podnieceniem, a potem obrócił się i popatrzył na Calvina. – Hej, hej, Calvin!

Luc Dumas podszedł i z powagą uścisnął dłoń przybysza.

– Stanley, dzięki Bogu, że już jesteś. Mam strasznie dużo pracy, ale nie mogę zacząć, dopóki pracownia nie będzie porządnie posprzątana.

Stan roześmiał się i przesadnie pokiwał głową.

– Och, mogę panu pomóc, panie Dumas! Zacznę od razu. – Podszedł pośpiesznie do niewielkiej szafki w kącie, wyjął zmiotkę i szufelkę, a potem zaczął starannie zamiatać i odkurzać atelier.

Zawsze odbywało się to tak samo, co do słowa, gdy tylko Stanley wchodził do pracowni.

A przychodził tu codziennie od dwudziestu pięciu lat.

Oczywiście nie mógł prowadzić, a chodzenie go męczyło, dlatego przyjeżdżał trójkołowym rowerem dla dorosłych – Wielkim Łosiem, miłością jego życia – który pomalował na jaskrawoczerwony kolor i polerował przy każdej okazji. Przez ostatnie kilka lat Stanowi towarzyszył brązowo-biały beagle, Huckleberry. Podróżował w koszyku, wystawiając z niego uśmiechnięty po psiemu pysk z wywieszonym ozorem. Jacob kiedyś zażartował, że Huckleberry jest mądrzejszy od swojego pana. Pépé Dumas chwycił wtedy chłopaka i, mimo szarpania się i protestów, zaniósł go na koniec pomostu, a potem wrzucił do oceanu. Kiedy Jacob, krztusząc się, wypłynął na powierzchnię, Dumas powiedział bardzo cicho:

– Stanley oddałby wszystko za połowę darów, z którymi się urodziłeś, Jacob. Czasami lepiej milczeć, jeżeli nie ma się nic miłego do powiedzenia.

Huckleberry właśnie ziewnął, zakręcił się po pracowni, a potem położył i opuścił głowę na łapy, obserwując Stanleya przy pracy.

– Schowałem do lodówki homary i małże od wujka Paula. Powiedział, że postara się wpaść wieczorem – powiedział Calvin. Pépé Dumas obszedł wielki marmurowy blok, po czym wrócił do kontuaru i nalał sobie wina.

– Chcesz trochę? – zapytał wnuka, unosząc butelkę.

– Chętnie, pépé, dziękuję.

Kiedy dziadek proponował wino, zwykle oznaczało to, że chciał porozmawiać. Na różne tematy. Czasami o sztuce, czasami o matce Calvina, gdy była małą dziewczynką dorastającą w North Harbor. Niezależnie, o czym rozmawiali, zawsze było warto… no i Calvin lubił wino. Pépé Dumas wrócił na fotel, a wnuk przysunął bliżej stołek, na którym siedział. Napili się i popatrzyli znowu na blok marmuru, jakby obaj chcieli zmusić go, aby ukazał im postać indiańskiego wojownika.

– Ile znasz języków, Calvin? – zapytał dziadek. Chłopak zmarszczył brwi.

– Przecież wiesz, pépé, że trzy.

Dumas upił trochę trunku. Najbardziej lubił kalifornijskie pinot noir, syrah, cabernet i… cóż, po prostu lubił wino.

– No, tak. Angielskiego i francuskiego nauczyłeś się od rodziców. I znasz jeszcze niemiecki, prawda?

– Niemiecki też. – Calvin czujnie skinął głową.

– Uczysz się go w szkole?

– Nie, pépé, nauczyłem się sam, bo chciałem czytać miesięczniki matematyczne.

– Kiedy to było? – Dziadek zmarszczył brwi, a Calvin zaczął nerwowo się wiercić, bo nie rozumiał, do czego prowadzą te pytania.

– Nie wiem. Jakiś czas temu…

– Dałem ci podręcznik do niemieckiego w prezencie pod choinkę. Byłeś wtedy jeszcze w gimnazjum, o ile dobrze pamiętam – stwierdził Dumas. – Miałeś najwyżej dwanaście lat.

– Chyba tak… – Calvin napił się wina.

– Sprichst du fließend Deutsch?

– Płynnie? Tego bym nie powiedział, ale nieźle się dogaduję z babcią Paula Schmidta. To znaczy pani Schmidt się ze mnie nie śmieje ani nic, chociaż powtarza, że w życiu nie słyszała tak dziwacznego akcentu jak mój.

Dziadek milczał przez chwilę, próbując sobie wyobrazić, jak brzmi niemiecki z amerykańskim akcentem.

– A teraz arabski?

– No, arabski, a co? – Calvin wzruszył ramionami.

– Uczysz się go samodzielnie, tak? – Dziadek wskazał na podręcznik, który czytał wnuk.

– No tak. W szkole trochę mi pomaga pan Water­house. Nauczył się arabskiego w Korpusie Pokoju. Pożyczył mi kilka książek i ćwiczeń, a mama kupiła apkę.

Pépé Dumas pokiwał głową.

– Świetnie, ale dlaczego uczysz się arabskiego?

– Głównie po to, żeby nauczyć się czytać Rumiego w oryginale.

– Rumi był Persem i pisał po persku – poprawił dziadek.

Calvin wzruszył ramionami.

– Wiem, ale mnóstwo jego wierszy przetłumaczono na arabski, a Gabrielle mówi trochę po arabsku i powtarza, że jak się czyta je po arabsku, to dopiero widać, jak dobre są to wiersze, więc…

Wnuk urwał, a pépé Dumas uśmiechnął się szeroko, wyraźnie uradowany tym, co usłyszał.

– No tak, rozumiem. A Gabrielle to… przyjaciółka ze szkoły?

Calvin uśmiechnął się, starał się nie okazać skrępowania.

– Chciałbym się z nią bardziej zaprzyjaźnić.

– I masz nadzieję, że zaimponujesz jej, gdy się nauczysz arabskiego. A może nawet poczytasz jej wiersze Rumiego? – zaśmiał się dziadek.

– No… – Wnuk tym razem wyglądał na zawstydzonego.

Pépé Dumas skinął głową.

– I jak ci idzie z arabskim?

Calvin trochę się rozluźnił.

– Nieźle, naprawdę nieźle! Pan Waterhouse mówi, że znam już sporo słówek i składnię. Możemy sprawnie rozmawiać. – Uśmiechnął się krzywo. – Ale akcent wciąż mam beznadziejny.

Dumas zastanawiał się, jak brzmiałby Rumi po arabsku z charakterystycznym akcentem z Maine, ale wyobraźnia go zawiodła.

– A ta twoja Gabrielle też kończy w tym roku szkołę?

– Tak. – Calvin wyprostował się dumnie. – Dostała się do takiego małego college’u pod Filadelfią, Swarthmore. To szkoła dla prawdziwych jajogłowych.

Dumas był pod wrażeniem – Swarthmore rzeczywiście była szkołą dla jajogłowych, jedną z tych uczelni, do których niełatwo się dostać i o których nie słyszy się wiele poza kręgami akademickimi. Chciałby podpytać jeszcze wnuka o college, ale uznał, że na razie wystarczy poważnych rozmów.

– Zanieś homary i małże do domu, Calvin – nakazał chłopakowi. – I powiedz swojej mémè, że zaraz przyjdę, tylko wyprawię Stanleya w drogę powrotną.

A potem odwrócił się znowu do bloku marmuru.

Kiedy Calvin wyszedł, Luc Dumas z powagą uniósł lampkę wina jak do toastu.

– Za mojego wnuka, który uczy się arabskiego, żeby ocza­rować pannę wierszami Rumiego – oznajmił, a ­potem parsknął śmiechem. Nauczyć się arabskiego, żeby czytać poezję i zdobyć dziewczynę. Może jednak to młode pokolenie nie było tak beznadziejne, jak powszechnie uważano.

Wypił wino, po czym nalał sobie znowu. Podszedł do marmuru i przyłożył rękę do chropowatej powierzchni.

– Jesteś tu? – zapytał, jakby zwracał się błagalnie do rzeźby wciąż ukrytej w kamieniu.

Odpowiedziała mu tylko cisza.

***

Frank Finley uznał, że wyjedzie z więźniem trochę wcześniej, a po drodze do Portland zatrzyma się na posterunku straży przybrzeżnej. Dlatego zajrzał do sierżanta Leroux.

– Jak przygotowania Ralpha Harkinsa?

Sierżant Leroux zmierzył go niechętnym spojrzeniem.

– Przygotowania? Facet jest w areszcie.

Finley stłumił westchnienie. Leroux należał do „lojalistów” Corcorana, a ponieważ komendant nie przepadał za Finleyem, sierżant podzielał to nastawienie.

– Sierżancie, mam dziś eskortować Harkinsa do Portland, ale komendant kazał mi po drodze zebrać informacje w sprawie zaginięcia, dlatego wolałbym zabrać aresztowanego jak najszybciej i ruszać w drogę.

Leroux uśmiechnął się złośliwie.

– Szef powiedział, że mam go przekazać o czwartej.

– A czemu miałbym czekać tak długo?

Ralph Harkins przebywał w areszcie North Harbor jako jedyny więzień, więc było oczywiste, że sierżant celowo utrudnia sytuację i próbuje rozdrażnić Franka.

Na jego pytanie Leroux zmarszczył brwi i wbił wzrok w blat biurka, jakby tam kryła się odpowiedź.

– No… Aresztowany nie zjadł jeszcze lunchu.

Finley skinął głową. Zegar na ścianie wskazywał wpół do drugiej, więc było mało prawdopodobne, że sierżant w ogóle zamierzał wydać zatrzymanemu posiłek. Le­roux miał swoje wredne nawyki, na przykład lubił głodzić więźniów.

– Nakarmię go w drodze do Portland, sierżancie – zapewnił Finley.

Leroux zacisnął zęby.

– Szef powiedział, że o czwartej.

– Oczywiście, sierżancie, ale to było, zanim kazał mi zająć się zaginięciem. Powiedział, że to pilna sprawa. – Finley zrobił znaczącą pauzę. – Wolałbym się nie tłumaczyć, dlaczego musiałem przełożyć spotkanie ze strażą przybrzeżną.

Odczekał, aby sprawdzić, czy zawoalowana groźba, że napuści zwierzchnika na sierżanta, dotarła.

Leroux chyba zrozumiał, bo na twarzy odmalował mu się kwaśny grymas.

– Niech Remy wyda Harkinsa – warknął, po czym otworzył teczkę i zaczął czytać akta.

– Dziękuję, sierżancie.

Finley pośpieszył do biurka Martina Remy’ego, które znajdowało się przy wejściu do aresztu.

– Frank! – Funkcjonariusz przywitał go serdecznie. – Przyszedłeś po naszego chłopca?

Był najstarszym funkcjonariuszem na posterunku policji w North Harbor.

– Pomyślałem, że zabiorę go trochę wcześniej.

Remy rozejrzał się po holu.

– Jedziesz z nim sam? – W jego głosie zabrzmiała troska.

Finley wzruszył ramionami.

– No, to nie w porządku. – Remy zmarszczył brwi. – Harkins jest wredny jak wściekły pies.

– Rozkaz komendanta.

Zaniepokojenie Remy’ego potwierdziło wcześniejsze podejrzenia – Corcoran liczył, że Harkins pobije Franka. Interesujące.

– Zakuję go jak należy – obiecał Remy. – Ale lepiej uważaj na siebie. Ralph Harkins prosi się o kłopoty i lubi bijatyki, zwłaszcza z gliniarzami.

– Dzięki, Marty, będę uważał. – Zastanowił się, co jeszcze powinien zrobić. – Daj mi chwilę, wezmę resztę sprzętu i pomogę ci zakuć naszego przyjemniaczka.

Remy machnął ręką.

– Jasne, nie śpiesz się.

W szatni Finley sprawdził, czy jego paralizator jest w pełni naładowany, a potem poprawił puszkę gazu pieprzowego przy pasie. Na wszelki wypadek wyjął jeszcze zapasowe kajdanki, a potem rozejrzał się ukradkiem, czy nikt nie widzi, i schował do kieszeni dwa kastety.

W holu przy areszcie Remy przyjrzał mu się z troską.

– Na pewno nie chcesz sprawdzić, czy ktoś mógłby ci towarzyszyć? – zapytał cicho.

– Doceniam, że się martwisz, Marty, ale dam sobie radę – uspokoił go Finley.

Remy skinął głową.

– Dobrze, ale pamiętaj: Harkins lubi walić głową. Widziałeś blizny na jego czole? Nigdy nie podchodź do niego z przodu, zawsze z boku albo od tyłu. I nie daj się sprowokować. Będzie chciał cię sprawdzić, wyczuć słaby punkt. Ucisz go ostro, a dwa razy pomyśli, zanim spróbuje narobić ci kłopotów.

– Dzięki, Marty.

Harkins jednak nie sprawiał żadnych kłopotów, gdy go zakuwali. Wyciągnął ręce, żeby mogli nałożyć mu kajdanki, i nie poruszył się, gdy zapinali mu łańcuch w pasie i na kostkach, a potem na kajdankach.

– Kurwa, a co z lunchem? – zapytał potem. – Ssie mnie z głodu. Wczoraj nie dostałem kolacji, a dzisiaj ani śniadania, ani lunchu. Co to za pierdolona dziura?

– Zamknij się – warknął Remy. Odprowadził Finleya z więźniem do opancerzonego samochodu, zaparkowanego na tyłach posterunku.

– Uważaj na tego gnojka – ostrzegł raz jeszcze Finleya, zanim wrócił do aresztu.

Finley przeciągnął łańcuch od kajdanek przez metalową klamrę wewnątrz wozu i zamknął zamek. Harkins mógł teraz co najwyżej odchylić się trochę od tylnego oparcia, jednak pęta nie powstrzymały go od kopania w oparcie przedniego fotela, jakby był rozkapryszonym bachorem.

– Kurwa, jestem głodny! Cukier mi spada, muszę coś zjeść!

– Dlaczego nie dostałeś śniadania? – zapytał go cicho Finley.

– Bo, kurwa, Corcoran to pojeb. – Harkins odwrócił głowę i nieoczekiwanie się uspokoił.

Finley ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście. Łatwo jest poszczuć na kogoś groźnego więźnia, zwłaszcza gdy odmówiono takiemu jedzenia, żeby zrobił się jeszcze bardziej rozdrażniony i wytrącony z równowagi.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Harkins był dziwnie spokojny. Finley obejrzał się na niego. Wielkolud wyraźnie pobladł i mocno się spocił. Może naprawdę miał hipoglikemię. Frank zastanowił się, a potem w Orland skręcił na parking przed McDonaldem. Harkins zdziwiony podniósł wzrok.

– Zgaduję, że lubisz cheeseburgery, nie? Ze wszystkimi dodatkami? – rzucił Finley z pozorną obojętnością.

Harkins potwierdził czujnie, jakby sądził, że to tylko żart.

– Dobra, Ralph, po prostu siedź spokojnie i czekaj. Jak zaczniesz hałasować, wybijać szyby albo w ogóle się szarpać, wrócę tu i z przyjemnością wybiję ci to z głowy, jasne? – Kiedy więzień potwierdził, Finley wysiadł i starannie zamknął samochód. – Wracam za dziesięć minut.

Zajęło mu to kwadrans, ale Harkins chyba tego nawet nie zauważył. Frank otworzył tylne drzwi, odpiął łańcuch od kajdanek i położył dużą białą torbę na kolanach zakutego mężczyzny. Ten spojrzał na Finleya z niedowierzaniem.

– Masz tu trzy razy Big Maca z serem, dwie porcje frytek. Nie wiedziałem, jaki shake lubisz, więc wziąłem ci waniliowy i czekoladowy. Kajdanek ci nie zdejmę, ale łatwiej ci będzie jeść bez łańcucha.

Harkins jeszcze przez chwilę patrzył na Finleya, a potem rzucił się na jedzenie. Finley wrócił za kierownicę, zjadł kanapkę z kurczakiem i wypił kawę, a potem rzucił puste opakowania na siedzenie pasażera i ruszył na posterunek straży przybrzeżnej. Więzień zjadł wszystko w mniej niż dziesięć minut, a zaraz potem, gdy podniósł mu się poziom cukru we krwi, zasnął jak kamień.

– Nigdy nie należy lekceważyć potęgi Big Maca – mruknął Finley z uśmiechem.

Godzinę później zajechał przed siedzibę straży przybrzeżnej w Rockland. Pokazał odznakę i zaparkował przed biurem komandora. Przy wejściu powitał go chorąży Kauders.

– Komandor Mello już na pana czeka. – Zerknął na drzemiącego na tylnym siedzeniu Harkinsa. – Domyślam się, że to pański więzień? – Uśmiechnął się. – Nie wygląda na niebezpiecznego.

– Tylko na pozór – ostrzegł Finley.

– Och, rozumiem. – Chorąży skinął głową, a potem zawołał przez ramię: – Panowie, będziecie potrzebni.

Drzwi otworzyły się znowu i z budynku wyszło dwóch postawnych, umięśnionych strażników.

– Panowie, to funkcjonariusz Finley z posterunku policji w North Harbor. Panie Finley, ci dwaj wspaniali młodzieńcy to starszy szeregowy Josephs i starszy szeregowy Santana. Chociaż z natury to ludzie łagodni, którzy nienawidzą przemocy, zapewniam, że zajmą się pańskim więźniem. Co więcej, nawet gdyby próbował ze wszystkich sił, nie pozwolą się skrzywdzić. – Kauders znowu się uśmiechnął.

Josephs i Santana tylko przewrócili oczami, najwyraźniej przywykli już do barokowych oracji chorążego. Bez ceregieli wyciągnęli Harkinsa z samochodu.

– Proszę się nie martwić, zajmiemy się pańskim chłopcem – zapewnił Josephs.

Harkins, wciąż jeszcze na wpół śpiący po obfitym posiłku, bez sprzeciwu dał się poprowadzić do aresztu.

– Pan pozwoli. – Chorąży Kauders wskazał Finleyowi drzwi do gabinetu komandora.

***

Komandor John Mello był wysoki i smagły, a wokół oczu miał zmarszczki od patrzenia w słońce. Zmierzył Finleya uważnym spojrzeniem, a potem zerknął na surową kobietę siedzącą za jego biurkiem. Wreszcie wyciągnął dłoń.

– Panie Finley, mam nadzieję, że w tej sprawie będziemy mogli pomóc sobie nawzajem. Domyślam się, że zaginął panu rybak?

– Henry Mitchell, lat sześćdziesiąt dwa, zamieszkały w North Harbor, od dzieciństwa poławiacz homarów. Wyszedł jak zwykle w poniedziałek i nie wrócił. Posiada łódź typu Duffy 42, o nazwie „Wysoka Stawka”, zbudowaną przez Atlantyckie Zakłady Szkutnicze w Brooklin.

– Gdzie moje maniery? – Mello wskazał mu krzesło. – Proszę wybaczyć, niech pan siada.

Ledwie Finley zajął miejsce, do biura wkroczył chorąży Kauders. Przyniósł tacę z kawą i ciastkami. Frank zdusił śmiech, bo ta mała uczta nie pasowała do raczej spartańskiego wystroju wnętrza na posterunku straży przybrzeżnej. Komandor chyba domyślił się, co przemknęło przez głowę gościa, bo zaśmiał się cicho.

– No tak. Mój niezwykle skuteczny chorąży wie, że po południu robię się trochę ospały, dlatego dba, żeby o tej porze nie brakowało mi cukru i kofeiny. Trudno się do tego przyznać, ale staram się opóźnić procesy starzenia, na ile tylko to możliwe.

Finley popatrzył na półmisek, na którym piętrzyły się maślane croissanty, eklery z kremem i ciastka, których nie umiał rozpoznać, ale na sam widok pociekła mu ślinka.

– Jak dla mnie to bardzo dobre lekarstwo – zapewnił dyplomatycznie.

Twarz komandora straży przybrzeżnej rozciągnęła się w uśmiechu.

– Otóż to!

Zaraz jednak wesołość zniknęła i Mello wrócił do spraw zawodowych.

– To porucznik Gloria Larsen z wydziału kryminalnego i prawnik z naszego Wojskowego Biura Śledczego – przedstawił kobietę za biurkiem. – Będzie uczestniczyła w tym spotkaniu, bo jedna z naszych spraw może dotyczyć też pańskiego zaginionego rybaka.

Porucznik Larsen była kobietą atrakcyjną, w surowym, nordyckim typie, z jasnymi włosami upiętymi w ciasny kok i błękitnymi oczyma. Emanowała rzeczowością i profesjonalizmem. Frank przypuszczał, że w sądzie była zabójcza.

– Mitchell mógł łowić na wewnętrznych wodach – powiedział obojgu. – Gdyby jednak tam wpadł w kłopoty, na pewno ktoś by to zauważył. Bliżej brzegu roi się od różnych łodzi. Mnóstwo potencjalnych świadków. Możliwe też, że Mitchell wypłynął na głębokie morze. Około trzydzieści kilometrów od North Harbor, w pobliżu szelfu kontynentalnego, znajduje się trasa migracji homarów. Niektórzy często tam łowią. Wiadomo, że Mitchell też zarzucał tam pułapki. – Zerknął na komandora Mello i na porucznik Larsen. – Chorąży Kauders powiedział, że właśnie tam znaleźliście spalony wrak.

Mello zerwał się z krzesła.

– Proszę ze mną, Finley. Muszę panu coś pokazać.

Przeszli przez parking do dużego baraku tuż przy pomoście. Komandor skinął głową strażnikowi, a ten otworzył im drzwi. Wewnątrz znajdował się wrak – tylko część czterdziestostopowego kadłuba ocalała, większość spłonęła do linii zanurzenia. Zostały jednak wręgi i nadbudówka kokpitu. Finley w milczeniu podszedł do zniszczonej łodzi, a potem spojrzał wyczekująco na komandora i Larsen. Skoro była tu przedstawicielka wydziału kryminalnego, nie chodziło tylko o spalony kuter.

– No dobra – rzucił Finley. – W czym rzecz?

Mello przeszedł wzdłuż sterburty, a przynajmniej tego, co z niej zostało.

– Kiedy znaleźliśmy wrak, jeden z moich ludzi zauważył dwie dziury w kokpicie, tutaj i tutaj. – Wskazał miejsca. – Widać osmalenia, ale kokpit nie spłonął całkowicie, zachowało się koło sterowe i część pulpitu.

Finley pochylił się i przyjrzał dokładniej otworom. Wyprostował się zaskoczony.

– Ślady po nabojach?

– Właśnie, panie Finley. Dwa ślady po strzałach, bardzo blisko miejsca, gdzie stoi szyper – potwierdził Mello.

Za jego plecami porucznik Larsen z powagą skinęła głową. 

– Ciekawe, prawda?

– Ciekawe? – zdziwił się Finley.

– Ciekawe, czy Henry Mitchell, jeśli go pan znajdzie, też będzie miał w ciele dziury po kulach?

***

Calvin otworzył drzwi do głównej części domu.

– Mémè? Mémè, mam dla ciebie kolację od wujka Paula.

– Tutaj, Calvin! – zawołała Céline Dumas z kuchni z widokiem na pomost. Chłopak pokazał jej torbę z owocami morza. – Włóż to do lodówki, chłopcze. Czy to znaczy, że oncle Paul przyjdzie w odwiedziny?

– Tak powiedział, mémè.

Céline Dumas prychnęła.

– Oby, bo obedrę go ze skóry. Nieznośny drań, nie dzwonił ani nie zaglądał do nas od tygodnia. – Podeszła do okna i wychyliła się, żeby popatrzeć na pracownię. – Pépé zaczął już rzeźbić?

Calvin zawahał się lekko. Céline Dumas miała metr pięćdziesiąt pięć wzrostu i ważyła jakieś czterdzieści pięć kilogramów, a kiedy patrzyło się na nią i jej niedźwiedziowatego męża, odnosiło się wrażenie, że należą do zupełnie innych gatunków. Jednak mémè bywała zaciekła jak rosomak, więc należało traktować ją z respektem i… z ostrożnością.

– Jeszcze nie, ale się stara.

Céline parsknęła ironicznie.

– Mówiłam mu, żeby nie brał pracy z wyznaczonym terminem. Stary głupiec. Terminy go krępują i ograniczają wyobraźnię, a w jego wieku nie można liczyć na wiele. – Odwróciła się od Calvina. – Tylko patrzy, co? Czeka, aż ten wódz indiański „ukaże mu się”, a wtedy będzie można „odłupać niepotrzebne kawałki kamienia”. – Pokręciła głową. – Głupiec! Mówiłam mu: żadnych wyznaczonych terminów!

A potem nieoczekiwanie rozpromieniła się w uśmiechu i pogłaskała wnuka po policzku.

– Nie do wiary, że niedługo kończysz liceum i zaczynasz studia. Duke! Mój Boże, Calvin, powinieneś się cieszyć, to bardzo dobry uniwersytet. Matka pewnie pęka z dumy!

Calvin drgnął nerwowo.

– Jeszcze nie wiem, mémè. Może jednak wstrzymam się na trochę, spróbuję przez rok połowić homary…

Mémè zmarszczyła brwi.