Non-Oui - Lidija Dimkovska - ebook + książka

Non-Oui ebook

Lidija Dimkovska

4,3

Opis

Sentymentalna podróż wnuczki śladami babci, nie zawsze miła, często odkrywająca przykre karty rodzinnej historii. W tle splickie ulice, druga wojna światowa, wielka miłość i śmiertelna nienawiść.

Nedjelka – młoda chorwacka dziewczyna – zakochuje się we włoskim żołnierzu Carlu i pod koniec wojny zostawia wszystko – rodzinę, przyjaciół, pracę – i wyjeżdża za swoją miłością na Sycylię, do Castellammare del Golfo. Nie wie, że od tej pory na zawsze pozostanie cudzoziemką, nie do końca rozumianą przez otoczenie i najbliższych.

Powieść napisana jest w formie pamiętnika, to wymiana myśli i doświadczeń życiowych między babcią i jej wnuczką. Ich wyimaginowana rozmowa ukazuje życie dwóch różnych kobiet i głęboką więź międzypokoleniową łączącą te dwie kobiety. Wychowane w odmiennej kulturze i odmiennych warunkach historycznych, często różnią się w podejściu do wielu spraw. Kiedy jednak rozmawiają o międzykulturowej miłości, życiu rodzinnym, wojnie i migracji – zanika bariera, okazuje się, że niektóre wartości są uniwersalne, niezależne od wieku i podłoża kulturowo-społecznego.

To wzruszająca historia o przyjaźni, tożsamości, trudnościach w adaptacji do nowego miejsca, o faszyzmie, który wraca do Europy. To ludzki dramat samotności, (nie)przynależności, obcości i alienacji.

 

Lidija Dimkovska (ur. 1971 w Skopju) – macedońska poetka, powieściopisarka, tłumaczka z języka rumuńskiego i słoweńskiego. Obecnie mieszka w Lubljanie w Słowenii, pracując jako tłumaczka, krytyczka oraz redaktorka internetowego – ukazującego się w języku macedońskim i angielskim – pisma literackiego Blesok.com.mk. Uczestniczy w wielu międzynarodowych festiwalach literackich oraz programach rezydencyjnych. Jej wiersze tłumaczone były na ponad 20 języków. Debiutowała w 1992 roku tomikiem Rožbi od Istok (Dzieci Wschodu; wraz z Borisem Čavkoskim), potem ukazały się jej książki poetyckie: Ognot na bukvite (Płomień liter, 1994), Izgrizani nokti (Pogryzione paznokcie, 1998), Nobel protiv Nobel (Nobel kontra Nobel, 2001 i 2002) i inne. Debiut powieściowy – Skriena kamera – został uznany przez Stowarzyszenie Pisarzy Macedońskich za najlepszą książkę roku 2004. Powieść przetłumaczono na języki: słoweński, słowacki, polski (Ukryta kamera, PIW, 2010) oraz bułgarski.  W 2016 roku jej wydany po polsku tomik poezji pH neutralna wobec życia i śmierci (słowo/obraz terytoria 2015) został nominowany do nagrody Europejski Poeta Wolności. Jest laureatką niemieckiej Nagrody Huberta Burdy dla poetów z Europy Środkowej i Wschodniej (2009) oraz Międzynarodowej Literackiej Nagrody Tudor Agrezi w Rumunii (2012). W 2019 roku nakładem wydawnictwa Biblioteka Słów ukazała się jej powieść “Non-Oui”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: НО-УИ

©Lidija Dimkovska, Skopje 2016

© Danuta Cirlić-Straszyńska, 2019

©Biblioteka Analiz, 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Redakcja: Ewa Tenderenda-Ożóg

Ilustracja na okładce: Daryna Antonenko

Zdjęcie na okładce: Davide Cantelli

Projekt okładki: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Opracowanie graficzne i skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Warszawa,

2019 Wydanie I

ISBN 978-83-952611-1-4

Wydawca:

Biblioteka Analiz Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 6/8

00-048 Warszawa

Tel. 22 828 36 31

www.rynek-ksiazki.pl

Facebook.com/bibliotekaanaliz

Facebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow

Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Istniejesz wtedy,

kiedy ktoś myśli o tobie

Fernando León de Aranoa

Księżniczki

WSZYSTKIE POSTACIE I WYDARZENIA SĄ FIKCYJNE, Z WYJĄTKIEM TYCH HISTORYCZNYCH

20 CZERWCA 2016, CASTELLAMMARE DEL GOLFO

Babciu Nedjelko, dziś tato opowiedział mi, że kiedy wracał minibusem ze Scopello, wsiadła grupa turystów, którzy mówili jakimś słowiańskim językiem. Kilkoro kobiet i mężczyzn z pięciorgiem czy sześciorgiem dzieci. Tato spytał, jakim językiem mówią, a oni odpowiedzieli: po słoweńsku. Przyjechali do Castellammare na tydzień i są zachwyceni Scopello. Pamiętasz, my też kiedyś tam byliśmy, tylko raz, naszym samochodem, zanim tato zaczął prowadzić minibusy firmy Ruso. Prawda, że to dziwne – ci, którzy przyjeżdżają na Sycylię jako turyści, obowiązkowo zwiedzają Scopello, a my, tutejsi, jedziemy tam raz w życiu. Tato, na przykład, prowadzi minibusy, ale sam nigdy tam nie był.

Niedawno „La Repubblica” ogłosiła ciekawą statystykę, z której wynika, że mieszkańcy jakiegoś miasta czy nawet całego kraju rzadko udają się do muzeum, najwyżej ze szkołą, i że w gruncie rzeczy po to właśnie idzie się tam ze szkołą, aby mieszkańcy jakiegoś miasta czy kraju poznawali jego zabytki przynajmniej wtedy, gdy jeszcze chodzą do szkoły, bo gdy skończą naukę, nawet do głowy im nie przyjdzie wejść do muzeum, które mijają, spiesząc się do codziennych zajęć. Dziennikarz, który opracował odpowiednią ankietę, podał kilka przykładów, jak choćby urodzonej we Florencji pewnej pięćdziesięciolatki, która od dwudziestu pięciu lat pracuje w kancelarii adwokackiej tuż koło katedry Santa Maria del Fiore i choć codziennie przechodzi obok niej, idąc do pracy i wracając, a w ostatnich latach zatrzymuje się na papierosa dosłownie naprzeciwko, nigdy nie weszła do wnętrza. Nawet gdy miała taki zamiar, zawsze przed drzwiami było mnóstwo turystów, więc mówiła sobie „następnym razem”, i tak do dziś. Dziennikarz opisywał podobne sytuacje w Paryżu, Londynie, Madrycie i mniejszych zabytkowych miastach – wszędzie było podobnie.

Przypomniało mi się to, bo tato powiedział, że turyści ze Słowenii nie tylko pojechali do Scopello zaraz nazajutrz po przybyciu do Castellammare del Golfo, ale miasteczko tak im się spodobało, że wczoraj, przed wyjazdem, wybrali się tam jeszcze raz, przez Centrum Nurkowe, aby badać skały wystające z wody, dzięki którym nawet u siebie, w Słowenii, wiedzą o Scopello. W ciągu tygodnia dwa razy tam byli! Tato akurat zamienił się na kurs z kolegą, kiedy Słoweńcy za drugim razem stamtąd wracali, niezmiennie zachwyceni architekturą, a jeszcze bardziej widokiem na morze i skały. Wyobraź sobie, babciu, powiedział im, że rozumie niektóre słowa w ich angielsko-chorwackim, bo ty, jego mama, pochodziłaś ze Splitu, ze Spalato. Słoweńcy uśmiechali się, zaskoczeni, i powtarzali: Split, no tak, Split, Chorwacja, Jugosławia, a tato, wioząc ich do Castellammare, mieszając włoski z angielskim i wtrącając czasem jakieś chorwackie słowo, opowiedział im o tobie i o nas, nawet o mnie. Że ja też mam na imię Nedjeljka, tak jak ty, babciu, i jedyna z całej rodziny znam chorwacki. A oni spytali, jak się wymawia moje imię na Sycylii, i tato powiedział: „Wszyscy nazywamy ją Nedą, tak samo jak nazywaliśmy babcię, ale w dokumentach stoi: Nedjeljka”. Zrozumieli, że przyjechałaś do dziadka do Castellammare w 1947 roku, miastem wtedy rządziła mafia. Żeby im to przedstawić obrazowo, tato kilka razy powtórzył: „Bum, bum, bum!”. „A jak jest teraz?”, zapytał jeden ze Słoweńców. „Teraz żyje się dobrze, spokojnie”, powiedział tato, „nie ma już mafii”. I wrócił do ciebie, że było ci tu ciężko jako cudzoziemce i że do Splitu pojechałaś tylko dwa razy, a za trzecim razem bilet na samolot został w szufladzie z powodu śmierci dziadka. Nawet to im powiedział. Mówił szybko, żeby zdążyć, bo widział, że ci ludzie rozumieją, kiwają głowami, a jedna z kobiet nawet ostrożnie podeszła do niego, żeby dobrze wszystko słyszeć. „Jak ona słuchała”, powiedział tato, „pewnie była to dziennikarka, może nawet coś o tym napisze. Po prostu łykała moje słowa, czegoś takiego jeszcze nie widziałem”. Zostawił ich nie na przystanku, ale przy rynku, bo chcieli kupić sobie owoców, a na pożegnanie wszyscy ściskali mu rękę. Skręcając, raz się za nimi obejrzał, i tyle.

Szkoda, że wyjechali, i są już pewnie w domu, w Lublanie. Wydaje mi się, że któregoś dnia widziałam taką grupę dorosłych i dzieci na tarasie kawiarni „Rio Bar”. Dzieci biegały z niebieskimi balonami, które chciał im porwać wiatr, krążyły w kółko ze śmiechem. W kawiarni grała muzyka i niestety nie słyszałam, w jakim języku do siebie wołają. Szkoda. Tak bardzo bym chciała spotkać ludzi z twojego kraju, babciu, a kiedy zjawia się tu ktoś, kto rozumie twój język – którego, chwała Bogu, nauczyłam się od ciebie – to jakby nie było dane mi go spotkać.

Wszystko to opowiadam, siedząc nad jej grobem. Wiem, że słucha uważnie i czeka, kiedy będzie mogła odezwać się do mnie. Tak rozmawiamy co dzień, ja – albo w milczeniu, albo na głos, jeżeli oczywiście jestem pewna, że w domu nie ma nikogo, kto mógłby niespodziewanie wejść do ogrodu, a babcia Nedjelka – nie wiadomo jak, ale ją słyszę, jej głos brzmi tak samo jak wtedy, gdy była żywa i zdrowa. Albo mówi o tym czy owym, albo milczy całymi godzinami. A dawniej nikt nie chciał słuchać tych samych opowieści po sto razy, tylko ja, a także i tato, ale gdy wracał z pracy zmęczony, po prostu wolał się zdrzemnąć niż słuchać, co babcia opowiada o wojnie, o Splicie i o Sycylii. Margherita już od małego uruchomiła w sobie jakiś mechanizm obronny przed tymi opowieściami – gdy babcia zaczynała swoje, ona zatykała uszy, zamykała oczy i głośno syczała przez zęby: szszsz... Nie wiem, co bardziej denerwowało mamę – syczenie Margherity czy opowieści babci, ale wychodząc z pokoju, nie omieszkała jak zwykle mruknąć swojego: „Na złość!”.

Tak więc babcia tylko mnie mogła opowiadać, co działo się przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Z początku po włosku, ale po śmierci dziadka zaczęła mnie uczyć chorwackiego, a gdy minęło pół roku, powiedziała: „Dziś ostatni raz mówię z tobą po włosku, już wystarczająco znasz mój język, żeby był także twoim”. I mówiła, a ja, zaciekawiona, łykałam nowe słowa, bardziej dla mnie śmieszne niż trudne. Po powrocie ze szkoły zawsze tylko słuchałam opowiadań babci Nedjelki. A w miarę, jak coraz lepiej rozumiałam, co mówi, stawała mi się coraz bliższa i coraz mniej wstydziłam się imienia Nedjelka. Dlatego szczęśliwa jestem, że pochowaliśmy ją tutaj, tuż za domem. Tak, jak sobie życzyła, gdy była jeszcze zdrowa i przytomna. „Żebyście mnie tylko nie pochowali na cmentarzu!”, mówiła. „Nie mam zamiaru jeszcze i po śmierci być wśród cudzoziemców. Poza tym możecie mnie pochować gdziekolwiek”. Pewnego razu tato nawet zapytał: „A z ojcem nie chcesz?”. Mama zakrztusiła się ze śmiechu i wyszła wtedy z pokoju, powtarzając swoje: „Na złość!”. „Z Carlem już się nie rozumiemy”, odpowiedziała babcia, „on milczy, a ja mówię”. Kiedyś szepnęła mi: „On mówi jednym, a ja drugim językiem”.

Kiedy umarła, tato powiedział stanowczo, że absolutnie nie pochowamy jej na cmentarzu. „Albo zawieziemy babcię do Splitu, albo tu, w domu, wyprawimy jej pogrzeb”. A mama zwróciła się do mnie: „Rozpytaj się gdzieś, ile może kosztować przewiezienie ciała do Splitu”. „Gdzie mam się rozpytać?”. „Nie wiem. W Splicie... albo zadzwoń do ambasady Chorwacji w Rzymie, przecież znasz chorwacki, babcia nie uczyła cię na darmo”. W jej głosie brzmiała nutka ironii, ale oczy miała zaczerwienione, więc jej wybaczyłam. Gdy dowiedzieliśmy się, że taki pogrzeb pochłonąłby trzy pensje taty jako kierowcy minibusa, mama oświadczyła: „Nedjelka nie chciałaby leżeć w Splicie. Kto by tam przyszedł na grób? Jej brat, całymi latami wrogo nastawiony z powodu skręconego palca? Jego córka, która nigdy się do niej nie odezwała?”. I jakoś tak, w gruncie rzeczy to mama skłoniła nas, żeby pochować babcię tu, pod drzewem pomarańczowym. W tym samym miejscu, gdzie wcześniej wisiała huśtawka, którą dziadek sporządził ze sznura dla mojego taty i stryjków, kiedy byli mali, a wiele lat później tato zawiesił tu prawdziwą drewnianą huśtawkę dla mnie i dla Margherity. Babcia nigdy nas nie huśtała, był to niepisany obowiązek dziadka, ale wracając ze szkoły, nierzadko zastawałyśmy ją siedzącą na huśtawce, bez trzymania, niby obraz skamieniałej kobiety, chociaż nie wiem, czy ktoś kiedyś stworzył taki obraz albo rzeźbę.

I teraz, babciu, gdy jesteś na tamtym świecie, masz wszystko, co należało do życia, nawet nasze drzewo, najmilsze drzewo pomarańczowe, które przez cały rok upiększa nasze podwórze. Może odzyskasz tu pamięć? Może powrócą wspomnienia o tym wszystkim, o czym tato naprędce opowiedział turystom ze Słowenii? Może teraz przypomnisz sobie, gdzie się urodziłaś i gdzie mieszkałaś, zanim przeniosłaś się tutaj? Pamiętasz Split? Wojnę? Twoją mamę i tatę? Brata? Nas? Mnie, twoją imienniczkę?

7 CZERWCA 2009, CASTELLAMMARE DEL GOLFO

Babcia Nedjelka pamiętała wszystko, nawet codzienne zdarzenia. Tak było do czerwca 2009 roku. Dokładnie do siódmego czerwca, czyli do moich dwudziestych pierwszych urodzin, była zwyczajną matką, babcią i teściową. Starą, ale normalną. I bardzo żywą. Babcia i jej brat odziedziczyli chyba geny po matce i mogli dożyć dziewięćdziesiątki. Co do mnie, to tego dnia stałam się, nawet „po amerykańsku”, pełnoletnia. Drzewo kwitło, a pod nim, przy drewnianym stole, siedzieliśmy wszyscy: babcia, mama, tato, ja, Margherita i jej chłopak, żeby nie powiedzieć mąż, Pietro. Starszy od niej o całe dwadzieścia lat. Ona – osiemnaście, on – trzydzieści osiem. Miły i otwarty, ale bardzo stary. „Gdzie takiego znalazła!”, mówiła babcia zawsze, gdy od nas wychodził. „Magi – dziecko, a on – starzec!”. I oczywiście zwracała się do taty: „Szukaj dla niej jakiegoś rozwiązania! Dziewczyna i starzec – to niemożliwe!”. Dla niego było to bardziej nieprzyjemne niż dla Margherity, która zawołała ze śmiechem: „Młody jest! Młody!”. A tato kiedyś powiedział o nim: „Nie tylko stary, ale do niczego”. Była to może aluzja do mnie, która w wieku dwudziestu jeden lat nie przyprowadziłam jeszcze chłopaka.

Margherita tego dnia żartowała sobie: „Teraz, kiedy Neda e forever young, nawet nie potrzebuje męża”. „Która Neda?”, spytała wtedy babcia, a wszyscy się roześmiali. „Ty”, powiedziałam żartem, chociaż inni wołali na głos: „No, Neda! Neda, nie ty, ty masz osiemdziesiąt sześć lat, a Neda dwadzieścia jeden. Ty poza tym jesteś Nedjelka, babcia Non-Oui”. Na to, pamiętam, babcia zaczęła głośno krzyczeć: „Ja mam dwadzieścia jeden lat, jestem Neda i dziś są moje urodziny!”. „Posłuchaj, babciu”, starałam się ją uspokoić, ale krzyknęła do mnie: „Babciu? Jaka babciu?! Ja jestem młoda, mam dwadzieścia jeden lat, moja mama sprzedaje na targu, a tato jest rybakiem, mieszkamy w Splicie!”. „Dobrze, mamo, już dobrze”, odezwał się tato, a babcia skoczyła na niego: „Mamo? Jaka mamo! Jestem panienką i nie mam męża. Na mnie czeka Carlo na Rivie!”.

Jakie dziwne były te moje urodziny! Najpierw myśleliśmy, że babcia żartuje i sami zaczęliśmy żartować, ale ona się nie poddawała, zapewniając, że jest Nedą, solenizantką. Widząc, że nas nie przekona, zaczęła na cały głos krzyczeć, wymyślać nam od kłamców, złodziei i wreszcie od faszystów. Pozbieraliśmy talerze i jedzenie ze stołu i jakoś wepchnęliśmy babcię do domu. „Splicki tort”, który przygotowała wczoraj, kręcąc się cały dzień po kuchni, z zatłuszczonym przepisem przed oczami, został w niewielkiej lodówce, ustawionej w ogrodzie przez tatę parę lat temu. Nikt sobie o tym torcie nie przypomniał, nawet po kilku dniach. Nikt się zresztą nie rozglądał. Weszliśmy do domu, zamknęliśmy drzwi i każdy zniknął w swoim pokoju. Babcia także, wciąż powtarzając: „Fa-szyś-ci! Fa-szyś-ci!”.

Dlaczego, babciu, nazwałaś nas wtedy faszystami? I powtarzałaś to słowo aż do śmierci, całych sześć miesięcy? Dlaczego wychodziło ono z twoich ust po sto razy dziennie? Czasem było to w ogóle jedyne słowo, które wymawiałaś. Co się stało tamtego dnia? Wybuch niespodziewanej nienawiści do nas wszystkich czy wybuch choroby? Doktor Rinaldo stwierdził, że był to typowy objaw choroby Alzheimera, który nie miał związku z konkretnymi przyczynami. Że po prostu jesteś chora. Stara i chora. Prawdopodobnie już od dawna, ale tego dnia choroba ukazała swoje najprawdziwsze oblicze. „Dotychczas mieli państwo szczęście”, powiedział doktor Rinaldo. „Kobiety w tym wieku leżą na cmentarzu albo w domu starców, albo też są ciężko chore. Pani Nedjelka Lombardo ma zdrowe serce, tylko mózg nie jest w porządku i odtąd już tak będzie. Tak albo jeszcze gorzej. Nie zostawiajcie jej samej ani na chwilę”, ostrzegł. „Może trzeba, żebyśmy z nią spali?”, spytała złośliwie mama, ale zaraz ugryzła się w język. „Nie, może spać sama, oczywiście przy zamkniętych drzwiach balkonowych. Nigdy nie wiadomo”, powiedział doktor Rinaldo. Obowiązek wieczornego zamykania drzwi na balkon i zabierania klucza nałożono na mnie. Jak trudno było mi to robić, jak obłudnie czułam się ze swoją miłością wnuczki w ciągu dnia, a wieczorem, babciu Nedjelko, odbierałam ci możliwość wyjścia na balkon, skąd tak pięknie było widać dzwonnicę kościoła Świętej Bogarodzicy. Co wieczór na pożegnanie całowałam cię w czoło, a ty chwytałaś mnie za rękę, w której ściskałam klucz od balkonu. „Fa-szyś-ci, fa-szyś-ci!”, powtarzałaś z zamkniętymi oczami, nie patrząc na mnie, a ja czułam, jak poci mi się ręka ściskająca klucz, jak tętni mi w skroniach, i nienawidziłam siebie w roli strażnika więziennego. Drzwi do twojego pokoju były otwarte, w nocy często chodziłaś do toalety i z powrotem, a rzadko spuszczałaś wodę, co znaczyło, że albo o tym zapominasz, albo w ogóle tylko tam siedzisz i patrzysz w ciemność bez zapalania światła. Ja w mojej części pokoju, odgrodzona regałem od części Margherity, rozmyślałam, jak do tego doszło, jak to się stało, że straciłam cię, babciu, jeszcze za twojego życia. Sama wiesz, że byłaś dla mnie najważniejsza. I byłyśmy dosłownie nierozłączne, aż mama na ten widok wtrącała swój komentarz: „Na złość!”.

Zastanawiałam się, czy choroba babci miała jakiś związek z  dziadkiem Carlem, który zmarł trzynaście lat wcześniej. „Proszę nie szukać przyczyny”, powiedział doktor Rinaldo. „Ta choroba zdarza się także młodszym”. A dziadek Carlo leży teraz sam, na miejskim cmentarzu. Zmarł w 1996, kiedy miałam osiem lat, a moja siostra pięć. Przedtem przez całe dwa lata, z niewiadomych przyczyn, był niemy. Babcia mówiła, że bardzo chciał nauczyć nas pływania, zabierał mnie i Margheritę na plażę w zatoce, gdy tylko zaczynało przygrzewać słońce, ale ja i moja siostra strasznie płakałyśmy i uciekałyśmy. Pewnego dnia mała i chuda Margherita wyrwała się dziadkowi z rąk, wpadła do wody i zaczęła się topić. Dziadek ledwie ją wyciągnął. „Depcz jej po plecach!”, wołał do mnie, pamiętam to jeszcze dziś. Mokra i zmarznięta, ze łzami w oczach, z ogromnym płaczem deptałam po trzyletniej siostrze, z której chlusnęła woda. Od tej pory dziadek już się nie odezwał. Po prostu oniemiał i nigdy więcej nie zabrał nas na plażę, a kiedy ktoś go o coś pytał, nie mógł odpowiedzieć i tylko wydawał jakieś dziwne pomruki. W końcu mój tato i stryjkowie zaprowadzili go najpierw tu, do małego ambulatorium, gdzie był znany jako Carlo, mąż Nedjelki, Nedy z Jugosławii. Pierwsze pytanie pielęgniarki brzmiało: „Czy czegoś mu nie zrobiła mafia?”. Jedyny lekarz w ambulatorium powiedział tylko: „Czegoś się musiał przestraszyć, to minie, potrzeba tylko czasu”. Kiedy ten czas upłynął, stryjek Mario, który mieszkał w Trieście, przysłał dziadkowi bilet na statek. „W Trieście jest dobry lekarz, «Amerykanin»”, napisał stryjek, „on na pewno będzie wiedział, co robić”. Dziadek pojechał do Triestu sam, była to jego pierwsza podróż od czasu wojny, a babcia została w domu, łamiąc ręce pod kuchennym fartuchem. W Trieście jednak też nie było leku na chorobę dziadzia, więc stryjek Mario wysłał go do Rzymu, gdzie młodszy brat, stryjek Luca, chodził z dziadkiem po lekarzach, po szpitalach, ale wszyscy mówili to samo: „Wystraszył się i oniemiał, po pewnym czasie strach minie i wtedy zacznie mówić”.

Tylko jedna pielęgniarka, znajoma stryjka Luki z jego adwokackiej kancelarii, powiedziała mu na boku: „Ja nie jestem stąd, ale wiem, jak pozbyć się strachu. Bierze się siekierę, ten, kto jest w strachu, siada na progu twarzą zwróconą na dwór, a gospodarz domu zamachuje się nią, najpierw w kierunku ciała chorego, mówiąc: »Strachu, won spod dachu, nie dręcz tego człowieka dobrego!« – i tak trzy razy, po obu bokach chorego i raz w powietrzu nad jego głową. I wtedy strach ucieknie, a dziadek Carlo odzyska mowę. Tak postępuje się w moich stronach, a jak w waszych, nie wiem, ale czemu nie spróbować, to nic nie kosztuje”. Stryjek Luca wsunął do kuferka dziadzia kartkę, na której napisał radę pielęgniarki i dodał: „PS. Mamo, może ty coś wiesz o takich sprawach, ta siostra też przyjechała z Jugosławii”.

„Słuchaj, Nedo, w Splicie nie było takiego zwyczaju, ale ja się z nim zetknęłam. Dawno temu, za młodu, czytałam książkę o zwyczajach ludowych w naszym kraju i trafiłam na podobną historię. Tak mnie to wytrąciło z równowagi, że przez całą noc nie zmrużyłam oka. W przeczytanej opowieści pewna młoda kobieta, która zamieszkała u męża, bardzo się bała jego siostry, złej baby, aż pewnego dnia mąż siekierą, na progu, wypędził z żony strach. I wtedy te kobiety stały się jak siostry, tyle że wkrótce szwagierka wyjechała, bo sama wyszła za mąż. Gdy przeczytałam radę pielęgniarki z Rzymu, powiedziałam sobie, że trzeba spróbować. Twój dziadek nie chciał jednak słyszeć o takich sposobach wypędzania strachu, tylko kręcił głową i wychodził z pokoju. Wydaje mi się, że ciągle jeszcze czuł się panem domu i to, że syn zająłby nagle jego miejsce, obok żywego ojca, oznaczałoby klęskę. Nie zgodził się zatem na ten obrzęd, choć mógł to być dla niego jedyny ratunek. Głaskałam go po głowie, a on w milczeniu odsuwał moją rękę. Nie chciał pomocy ani czułości, a nikt z nas nie odważył się poddać go na siłę obrzędowi przecinania strachu siekierą.

Umarł we śnie, dwa lata później – ty miałaś wtedy osiem lat, a Margherita pięć. Przez te dwadzieścia cztery miesiące nie powiedział ani słowa. Wegetował w naszym łożu małżeńskim, w fotelu na biegunach, tu pod drzewem, przy stole albo w dziennym pokoju, wpatrując się z otwartymi ustami w telewizor, jakby co i raz chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Przed śmiercią też nic mi nie powiedział. Nic. Odszedł niemo, zostawiając mi mnóstwo niewypowiedzianych słów”.

17 WRZEŚNIA 1996, CASTELLAMMARE DEL GOLFO

Babciu Nedjelko, dziadek Carlo po prostu nie obudził się rano, kiedy po trzydziestu latach od drugiej podróży do Splitu miałaś tam pojechać po raz trzeci. Ja w tamtym roku, pamiętam, chodziłam do drugiej klasy, a Margherita wciąż jeszcze siedziała w domu, opiekowaliście się nią, ty i dziadzio. Kiedy wracałam ze szkoły, robiłyśmy samolociki ze stron gazety „La Sicilia” i puszczałyśmy je po całym mieszkaniu, raz za razem zaglądając w waszym pokoju do szufladki, gdzie jak drogi kamień, w pudełku wyściełanym jedwabiem, leżał bilet kupiony przez tatę i stryjków, żebyś mogła polecieć do Splitu. Potem dowiedziałam się, że postanowiłaś lecieć w 1996 roku, ponieważ w RAI powiedziano, że w byłej Jugosławii ucichła wreszcie strzelanina, w Chorwacji ci, co walczyli, nazywają się teraz „obrońcami”, a wojna, która właśnie się skończyła, jest „patriotyczna”. Podobno już po kilku sekundach wystąpił w wiadomościach wieczornych prezydent, trzymając w ręku ustawę o prawach chorwackich obrońców, a oni chyba poczuli się dziwnie, jakby każdy zrobił coś dla siebie osobiście. Ja z Margheritą byłyśmy wtedy zajęte budowaniem hangaru dla naszych samolocików. Mama bowiem zapowiedziała, że wszystkie wyrzuci na śmieci, bo plączą jej się pod nogami nawet w łazience.

Teraz, kiedy myślę o tamtych czasach, wydaje mi się, że sytuacja w Chorwacji nie była wtedy za bardzo jasna, dla mamy i taty jeszcze mniej. Może jednak tato dokładnie wiedział, co się dzieje w twojej ojczyźnie, ale, jak kiedyś sam mi powiedział, wolał nie wiedzieć nic, żeby tobie, babciu, nie było jeszcze smutniej. Pamiętam ten twój strach podczas wojny w Jugosławii, kiedy na którymś z włoskich kanałów pokazano sceny z walk; ten strach udzielał się dziadkowi. Twarz ci się kurczyła, oczy nieruchomiały, a wargi miałaś mocno zaciśnięte, jakby sklejone. „Spójrz, babcia jest jak lalka”, szepnęła Margherita, a mnie, babciu Nedjelko, przypominałaś model anatomiczny, który widziałam w magazynie, kiedy nauczycielka wysłała mnie po kredę. Weszłam tam i krzyknęłam ze strachu: na stołach leżały modele anatomiczne i jeden szkielet. Wszystkie były przerażające, z częściami ciała wiszącymi na małych haczykach. Tylko jeden kadłub nie był taki straszny: z całym lewym policzkiem, okiem, połową nosa i połową ust. Oko było otwarte, a części obu warg przylepione. „Nie mrugał i nie oddychał”, powiedziałam do Margherity, opowiadając, co widziałam pierwszy raz w życiu, a ona szepnęła: „Jak babcia”. I rzeczywiście, babciu Nedjelko, często tak wyglądałaś, z szeroko otwartymi oczami i zaciśniętymi wargami, przerażona wydarzeniami w twojej ojczyźnie, zatroskana o dom w Splicie, o brata, który nigdy w życiu nie odezwał się do ciebie, nawet wtedy, gdy umarła jego żona, Serbka, i o bratanicę, która nigdy sama się do ciebie nie zwróciła. Byłaś przekonana, że w mieście na pewno jest tak samo jak podczas drugiej wojny światowej, twojej wojny, jak do nas powiedziałaś i zaraz się poprawiłaś: „Wojny waszego dziadka”.

A jednak może bardziej niż kiedykolwiek zapragnęłaś udać się do Splitu, na własne oczy zobaczyć skutki nowej wojny, odczuć osobiście nowy pokój, a my wszyscy chcieliśmy, żeby twoje pragnienie się spełniło. To wtedy tato i stryjkowie kupili ci bilet lotniczy na trasę Trapani–Triest–Split, a ja i Margherita podarowałyśmy ci nasze papierowe samolociki. I nikt nie powiedział: czego szukasz w kraju, w którym ledwo skończyła się wojna i pewnie wciąż jeszcze się tam strzela, tylko się o tym nie mówi?! Jakbyśmy chcieli wyprawić cię tam za wszelką cenę, choć nie wiadomo było, czy w ogóle stamtąd wrócisz. Lecz dziadzio Carlo nie obudził się tamtego ranka i nie pojechałaś – wtedy ani nigdy więcej. Śmierć dziadka przyjęłaś jako znak, że nie powinnaś jechać do Splitu, i wciąż powtarzałaś, że nie było ci to sądzone. Po przeniesieniu się w 1947 roku do Castellammare del Golfo byłaś tam tylko dwa razy: pierwszy raz w 1959 i ostatni w 1968. Nieraz mi mówiłaś: „Wiesz, Nedo, kiedy gdzieś już nie mieszkasz, to jesteś tam martwa. Kiedy martwy człowiek znajdzie się tam, gdzie przedtem był żywy, to jakby zjawił się duch. A wszyscy boją się duchów, prawda? I dzieci, i dorośli”. Nie bardzo zrozumiałam te twoje słowa, bo przecież po prostu mieszkasz teraz gdzie indziej i zawsze możesz pojechać tam, gdzie mieszkałaś przedtem. Dla mojego pokolenia podróże stały się czymś zwyczajnym, sprawą turystyki, a nie egzystencji. I wcale nie wszyscy by się wystraszyli na twój widok. Ja na przykład nie. Bo czy ludzie, którzy naprawdę nas kochają, przestaliby nas kochać po latach? Nawet gdybyśmy byli duchami? Ty w Splicie byłaś przecież dziewczyną, żywym człowiekiem, i los chciał, że pokochałaś Włocha. Czy miłość, która we wszystko wierzy i wszystkiemu ufa, zamienia ludzi w duchy, skoro ze względu na nią zmienią miejsce pobytu?

„Wiesz, Nedo, święty Paweł zapomniał to napisać w liście do Koryntian. Albo raczej sam nie wiedział, że człowiek, który kocha i z powodu tej miłości opuszcza ojczyznę, zamienia się dla niej w ducha. A ciekawe i bardzo istotne jest to, że w nowej ojczyźnie też żyje jako duch. Jako tamtejszy duch, którego z czasem coraz mniej się boją, ale wciąż trochę inaczej na niego patrzą, jakby się czymś odróżniał. Przynajmniej na mnie tak patrzyli, w rzadkich chwilach, gdy Carlo miał w warsztacie za dużo roboty i wtedy mu pomagałam, choć zaraz po przyjeździe tutaj zapowiedział: »Żyć będziemy z tego, co zarobię, ty nie musisz pracować, zresztą nie znasz wystarczająco języka. Poza tym nigdy nie wiadomo, kto wejdzie do warsztatu. Mafiosi też noszą buty, i to jakie! Zresztą, jeśli chcesz, możesz szyć na górze«. W tamtych latach rzadko chodziliśmy z Carlem do sklepu Rosettiego albo na krótkie spacery nad zatokę. W porządku, wtedy kobiety siedziały na ogół w domu, a w dniach, gdy szeptano o możliwej strzelaninie, nie wychodzili nawet mężczyźni. Wszyscy tylko patrzyliśmy przez zasłony w oknach, zwłaszcza ja, cudzoziemka nieznająca praw mafijnych. A w ojczyźnie, kiedy kobieta pojawi się kolejny raz i nikt jej już nie poznaje, a nawet gdy ją poznaje, to porównuje ją z tym, jak wyglądała zeszłym razem, i po prostu musi uznać ją za ducha. Nie wiem, czy możesz do końca zrozumieć to, o czym mówię. Zrozumiesz, kiedy się też dokądś przeniesiesz. Jeśli zrobisz to z miłości, na pewno będzie ci lżej. Lżej, a jednak ciężko, tak jak mnie po 1947 roku. I dodam jeszcze ważną prawdę: lepiej być duchem z powodu miłości niż wojny tam, gdzie żyjesz i jesteś świadkiem wydarzeń. Najpierw są tylko przeczucia, niezwykłe znaki, a potem eksplozje. Żyjesz sobie jak zwykle, i nagle świat się kończy. Możesz to sobie wyobrazić? Czy w 1939 roku można było przewidzieć, że już po dwóch latach stanie się to, co się stało? W Splicie, i na całym świecie?”.

W CZERWCU 1939, SPLIT

W czerwcu 1939 roku najważniejszym wydarzeniem w Splicie, jak mówiła babcia Nedjelka, było pojawienie się olbrzymiego statku turystycznego z Francji. Dla szesnastoletniej wówczas babci, a tym bardziej dla jej dziewięcioletniego brata było to jak cud. Starsi przynajmniej pamiętali napływ turystów z Czech latem 1936 roku, kiedy to z Pragi przyleciał samolot czarterowy. Czesi przemieszali się z mieszkańcami Splitu, od których nie różnili się sposobem zachowania ani ubraniem, a nawet do pewnego stopnia rozumieli wzajemnie swoje języki, toteż nie wywołali sensacji w Splicie. Jednakże wiadomość, że do miasta przybyli statkiem Francuzi – wszyscy co do jednego paryżanie, jeden od drugiego bardziej wystrojony, elegantszy – rozniosła się lotem błyskawicy. „Chwała Bogu, że nie są to Niemcy”, szeptali splicianie co doroślejsi i mądrzejsi, którzy wiedzieli, na co zanosi się w Niemczech. Koleżanki babci Nedjelki tak głośno ją wołały, że się wystraszyła. Nie wiedziała, co się stało, a one tylko: „Non-Oui, Non-Oui!”, jak nazywał ją nauczyciel francuskiego. Pociągnęły babcię Nedjelkę w stronę przystani, gdzie, zaskoczona, nawet nie przyjrzała się statkowi, który „zajmował pół morza”, jak mówili mieszkańcy Splitu. Zobaczyła tylko brata, Krsta, który stał na brzegu z otwartymi ustami, i podbiegła do niego, ale on nawet nie zauważył, kiedy chwyciła go za łokieć. Schylił się po chusteczkę, która wypadła mu z ręki, i na widok siostry powiedział tylko: „Zostaw mnie!”.

Ze statku jedno za drugim wychodziły damy i panowie, w letnich kapeluszach, w jedwabnych sukniach, ze skórzanymi torebkami i walizami. W Splicie było w tamtych latach sporo turystów, ale nigdy dotąd nie pojawiła się tak wielka liczba Francuzów. Kapitan statku pomagał schodzić paniom, a panowie, którzy byli z nimi, trzymali je pod rękę. W końcu pojawiła się dziewczyna bez towarzystwa, w czerwonych spodniach i białej bluzce, a czerwona chusteczka w białe grochy na szyi owinęła się wokół aparatu fotograficznego, jakiego babcia Nedjelka nie widziała nigdy w życiu. Długie kręcone włosy opadały jej na plecy. W rękach niosła torebkę, walizkę i duży blok, przypominający dziennik okrętowy. Była sama, kapitan pomógł jej zejść.

Na przystani rozejrzała się wokoło i zobaczyła Krsta, który machał białawą chusteczką do nosa; uśmiechnęła się szeroko i zawołała go machnięciem ręki. Babcia Nedjelka znów mocno chwyciła brata za łokieć, ale wyrwał się i podbiegł do panienki w spodniach. Podała mu duży blok i gestem pokazała, aby z nią poszedł. Koleżanki tymczasem zatrzymały babcię Nedjelkę, która chciała pobiec za nimi: „Daj spokój, mały jest, to dla niego ciekawe, a może przyniesie wieczorem jakiś pieniążek”. Nedjelka poszła więc do pustego domu – tato nie wrócił jeszcze z morza, a mama sprzedawała na rynku złowione wczoraj sardynki. Ich dom dniem i nocą pachniał rybą, jak wszystkie rybackie domy w mieście. Nie wiedząc, co robić, babcia usiadła przy oknie wychodzącym na kościół Świętego Krzyża. Przed oczyma przesuwały jej się postacie Francuzów, którzy wyszli ze statku. Mnóstwo ludzi, co jeden to elegantszy, przystojniejszy, nowocześniejszy, tak jej się przynajmniej wydawało. A ta młoda kobieta na końcu, która zawołała Krsta, żeby pomógł jej nieść wielki blok w twardej oprawie, była niezwykła: jedyna w spodniach, bez towarzysza podróży, bez psa, bez nikogo. Wyruszyć z Francji i całymi dniami płynąć statkiem, taka sama, samotna jak ona? Moja babcia powiedziała sobie wtedy, że nie ma nic gorszego, jak być w życiu samą, nawet gdy jesteś z Paryża.

„Wiesz, Nedo, tego dnia Krsto nie wrócił na obiad ani nawet później. Koło dziesiątej wieczorem tato wysłał mnie na poszukiwanie. »Skoro go nie zatrzymałaś, to teraz szukaj«, powiedział, a mama tylko skinęła głową. Zeszłam na Rivę, bo bałam się ciemności i szczekających naokoło psów. Na Rivie było mnóstwo ludzi, głównie tych ze statku – szukałam między nimi brata, ale na próżno. Zobaczyłam go dopiero w »Matejuszce«, siedział z Francuzką i z moim nauczycielem francuskiego. Wyglądali jak rodzina: ona ładna, jak to się mówi, zadbana, w czerwonym sweterku z jakiejś dziwnej przędzy, jakiej nigdy dotąd nie widziałam, mój nauczyciel zupełnie inny niż w gimnazjum, starannie uczesany, a pomiędzy nimi mój brat z dużym blokiem w rękach. Serce biło mi szybko, gdy stanęłam przed nimi. »Krsto, do domu, cały dzień na ciebie czekamy«, powiedziałam. Na to odezwał się nauczyciel: »Słuchaj, Nedjelko, Non-Oui, najpierw mówi się dobry wieczór. Poznaj pannę Charlotte Gouillet z Paryża, korespondentkę ‘Le Figaro’. Krsto będzie jej pomocnikiem podczas pobytu tutaj. A ja tłumaczem«. Wyciągnęłam rękę do panny Charlotte i powiedziałam cicho: »Nedjelka«, ale nauczyciel zaraz mnie poprawił: »Ne-Da, czyli Non-Oui, tak się do niej zwracamy na lekcjach, bo francuskie non to nasze ne, a oui to da«. Charlotte roześmiała się głośno, wzięła mnie za rękę i powtórzyła: Non-Oui.

W tej chwili Krsto nagle wstał, porwał blok i powiedział: »Idziemy«. »Jutro zaraz po szkole!«, zawołał po francusku mój nauczyciel. »Żebyśmy na ciebie nie czekali!«. Prawie pobiegliśmy do domu, ja zła na Krsta, a on na mnie. Przed domem jednak nie wytrzymałam i dałam mu porządnego klapa. »Przez ciebie tato się na mnie pogniewał! Żeby cię znaleźć, musiałam sama lecieć przez całą Rivę! Ty głupolu!«, wrzasnęłam, a on w odpowiedzi ugryzł mnie w rękę. Nie lubił mnie, wiem. Już kiedy się urodził i pierwszy raz dali mi go do potrzymania, zaczął głośno płakać, spurpurowiał i mama błyskawicznie go zabrała. Miałam siedem lat i mogłam utrzymać dziecko na ręku, ale on natychmiast zaczynał płakać, drzeć się na całe gardło. Chciałam wtedy puścić go, żeby zobaczył, jakie to dopiero jest przyjemne. I nie polubiliśmy się nigdy potem. Może winna temu była duża różnica wieku między nami.

Jeszcze kilka dni spędził Krsto z Francuzką i moim nauczycielem. A kiedy odpłynęła statkiem, zostawiła mu tyle pieniędzy, że on, dziewięciolatek, na targu staroci kupił sobie rower, którego potem latami nie trzymał na podwórzu, ale wnosił go do naszego pokoju i na złość, jak by powiedziała twoja mama, parkował przy moim łóżku”.

Charlotte jednak wróciła, już po dwóch miesiącach. Jakimś innym statkiem pasażerskim, po długiej podróży z Francji. Z sześcioma walizami, olbrzymim pudłem na kapelusze i skórzaną dziennikarską teczką, jakiej nie mają nawet profesorowie, a co dopiero mówić o takiej dziewczynie jak ona. Nauczyciel babci Nedjelki czekał na nią na przystani. Jego lekcje w tamtym roku szkolnym zaczynały się od francuskich pieśni miłosnych. Jaka tam gramatyka, jakie czasy! Śpiewali, śmiali się, recytowali. Nigdy nie było tak zabawnie w gimnazjum babci Nedjelki. Dostała nawet główną rolę w sztuce Martine Jeana-Jacquesa Bernarda. Krsto natomiast ani na chwilę nie rozstawał się z rowerem, jeździł nim nawet do sąsiadów, stawiał go w pokoju, tuż obok łóżka siostry, co bardzo ją denerwowało. W ciągu dnia jednak zapominała o tym, nawet mimo woli podśpiewując francuskie piosenki, których nauczyła się w szkole. Mama mówiła zdziwiona: „Co się wyrabia z moimi dziećmi, odkąd ta Francuzka zamąciła im w głowach?”. A tego dnia, gdy Krsto wpadł do pokoju, wołając: „Hurra, Charlotte wróciła! Z sześcioma walizami!”, wszyscy zrozumieli, że przyjechała na stałe.

„Chyba zgłupiała”, powiedziała mama. „Z Paryża do Splitu! Z konia na osła!”. Tak uważano w całym mieście. „Dziennikarka, wykształcona, ładna, młoda, nowoczesna. Paryżanka, ej, paryżanka!”. Ale nikt naprawdę nie cieszył się z przyjazdu Charlotte, przeciwnie, dopatrywano się w nim następstwa pierwszego jej pobytu w Splicie: „Na pewno namówił ją nauczyciel, na oko sympatyczny, kulturalny, a jak się okazało, babiarz!”. Po cichym ślubie, bez rozgłosu, a nawet po upływie całego roku nikt jednak nie potrafił zauważyć u Charlotte choćby małego brzuszka. Można powiedzieć, że na widok jej smukłej sylwetki reagowali westchnieniami wszyscy mężczyźni na Rivie, nieżonaci i żonaci. Gdy szła z nauczycielem pod rękę, z rozpuszczonymi włosami, zgrabna i prościutka, mężczyźni wracali podnieceni samym tym widokiem, a wieczorami z wielu domów w Splicie dobiegało postękiwanie, opowiadała z cichym uśmiechem babcia Nedjelka. Krsto też mówił, że gdy jeździ na rowerze wzdłuż domów, zza okien słychać dziwne pojękiwania. Babcia się na to czerwieniła, podobnie jak jej mama, tato natomiast wychodził z pokoju; nierzadko jednak także z ich sypialni dobiegały stłumione odgłosy. Budziły one babcię Nedjelkę, która w półśnie mówiła, że nawet nie śmie się ruszyć, żeby nie zbudzić Krsta, i tylko wyobrażała sobie, jak mama i tata wiercą się i kręcą jedno na drugim i stękają, oj, stękają. Kiedy jednak w 1942 roku Charlotte urodziła Marcela, a w mieście rozległy się strzały, pozamykano wszystkie okna, nawet okiennice, i wyglądało na to, że w całym Splicie nikt już nie stęka z rozkoszy.

W KWIETNIU 1941, SPLIT

Nie, babciu Non-Oui, czytałam duże studium o tym, że podczas wojny ludzie też potrzebują rozkoszy miłosnej, seksu. Nawet bardziej niż w zwykłych warunkach, bo jest to dla nich rodzaj terapii przeciwko stresom, pozwalającej na rozluźnienie, a nawet uszczęśliwienie. Oczywiście wstydzą się krzyczeć z rozkoszy, kiedy zza okien słychać strzały, a poza tym boją się... Tak więc synek Charlotte i twojego nauczyciela został prawdopodobnie poczęty w kwietniu 1941 roku, może i przed dziesiątym kwietnia, kiedy to Chorwacja ogłosiła się Niepodległym Państwem Chorwackim z Ante Paveliciem na czele. Po mieście maszerowali liczni włoscy i niemniej liczni niemieccy żołnierze, a Chorwaci, którzy poparli władzę ustaszy, nie przepuszczali okazji, aby zaszkodzić każdemu, kto krzywo na nich spojrzał albo jakkolwiek im się przeciwstawił. Kilka dni przedtem Włosi, którzy od zawsze mieszkali w Splicie i w Dalmacji, zaczęli masowo opuszczać swoje domy i wyjeżdżać do Włoch. Charlotte, spodziewającej się dziecka, nawet nie przyszło do głowy proponować mężowi ucieczkę do Francji, opuszczenie Splitu którymś ze statków odpływających z portu, zanim stanie się tu jeszcze gorzej. Tak przynajmniej skąpymi słowami powtarzał Krsto, kiedy go pytaliście, czy widział się z Charlotte. Mówił, że oboje z nauczycielem zamieszkali w piwnicy razem z jego rodzicami. Piętra są tam puste, okna zasłonięte ciężkimi kotarami, a okiennice zabite. Ty, babciu, nie chodziłaś już do szkoły. Ostatni rok gimnazjum pozostał jak otwarta książka, zeszyt z niezapisanymi kartkami. Każda wojna zamyka szkoły, a otwiera cmentarze. Pomiędzy tym jest ukrywanie się, głód, ubóstwo, strach.

„O, Nedo, niech Pan Bóg broni, abyś się kiedykolwiek przekonała, co znaczy wojna. Co znaczy głód. Żeby ci w kiszkach burczało dzień i noc, młodej dziewczynie głodnej chleba i spragnionej życia. Wszystko, co było cokolwiek warte, rodzice powymieniali kolejno na chleb, jajka, czasem jakieś kurczę czy kawałek słoniny. Poszło palto taty, kupione pewnej mroźnej zimy w latach dwudziestych, potem futrzana etola, którą mama przywiozła z Rijeki w posagu. Gdy tato chciał pójść na ryby, mama płakała, mówiąc, że wystarczy jedna kula włoskich psów i będzie po nim, my zostaniemy sierotami, a ona wdową. »Niech idzie twój brat, tak będzie prościej«, mówiła, robiąc aluzję do tego, że stryj nie miał dzieci. Płakała na głos i krzyczała, a tata ze wstydu przed bratem mieszkającym na piętrze przestał w ogóle wychodzić z domu.

Nie wiem, gdzie się ukrył, kiedy przyszli po niego w związku z mobilizacją. Zaraz po bombardowaniu Belgradu, gdy zaczęła się okupacja Jugosławii, stryj razem z ludźmi z Komitetu Okręgowego poszedł bez słowa, bez pożegnania, a tato – który kiedyś powiedział, że nie podoba mu się bycie komunistą ani faszystą, ani ustaszem, ani zdrajcą, ani też uznawanie Niepodległego Państwa Chorwackiego czy Królestwa Jugosławii – nie. Nie było go trzy dni, nie wiedzieliśmy, gdzie jest, może on też z kimś poszedł, ale z kim? Trzeciej nocy zjawił się wysmarowany sadzą. »Cały czas byłem w domu, w kominie«, powiedział. Dla mnie to wyglądało śmiesznie, jakbym zobaczyła kominiarza, i szybko chwyciłam za guzik bluzki. Takie zachowanie na widok kominiarza oznaczało, że spełni mi się jakieś ważne życzenie.

Kiedy na wewnętrznym dziedzińcu, jak każdego lata, dojrzały ogórki i pomidory, a mama zapowiedziała, że mimo wszystko pójdzie, by sprzedać choć trochę na rynku, tato krzyknął, że nigdzie nie pójdzie, bo będziemy jeść te ogórki i pomidory, że dzieciom potrzebna jest matka, a ona chyba dobrze wie, że wystarczy jedna kula, aby było po niej, i on zostałby wdowcem, a dzieci sierotami. Tak oto rodzice chronili się wzajemnie, krzycząc i wygrażając sobie. Pomyślałam wtedy, że kochając, można się kłócić, że czasami trzeba być nie za dobrym, żeby ratować kochanego człowieka. Tak więc mniej czy więcej siedzieliśmy w domu; kiedy w pobliżu zaczynała się strzelanina albo nadlatywały samoloty, zbiegaliśmy do piwnicy, gdzie przychodziła także stryjenka. Stryjostwo nie mieli dzieci, bo stryjenka dwa razy poroniła. W związku z tym zresztą wynikła kłótnia z mamą. Można powiedzieć, że w co drugiej znajomej rodzinie zdarzały się kłótnie o głupstwa.

Pewnego dnia tato zostawił swoje rybackie buty nie przed naszymi drzwiami, ale obok, przed drzwiami, których używali stryjostwo. W nocy, kiedy stryjenka szła na podwórze do naszej wspólnej ubikacji, potknęła się o te buty i upadła. Wtedy poroniła, już drugi raz. Rano moja mama ze stryjenką pokłóciły się na śmierć i życie, choć koniec końców zawinił tato. W tamtych czasach było jednak oczywiste i normalne, że za wszystko, a szczególnie za to, co zrobili mężowie, odpowiadają żony. I mama przesunęła buty, w których tata chodził na połów, przed nasze drzwi. Tato i  stryj zamieniali czasem kilka słów, kobiety milczały zawzięcie, a dzieci, ja i Krsto, nie mogły rozmawiać ze stryjenką nawet w schronie. Dlatego w piwnicy siedzieliśmy razem, bez słowa, nachmurzeni i podenerwowani, jakbyśmy byli sobie wrogami większymi niż nasi prawdziwi, obcy wrogowie: ustasze, Włosi i Niemcy. Może z powodu tego milczenia w schronie nigdy nas nie odkryto – nawet wtedy, kiedy żołnierze wpadli do domu i wywrócili wszystko do góry nogami. Krsto wymyślił, żebyśmy otwór do piwnicy zasłaniali pokrywą do kanalizacji, i nikomu nie mogło przyjść do głowy, że pod nią jest coś więcej niż tylko dziura. Powiedział, że tak się robi w domu, gdzie mieszka Jurij. Ten, kto wchodzi do piwnicy ostatni, zasuwa za sobą pokrywę. I tak siedzieliśmy pełni złości, nie znosząc się nawzajem. Krsto wsłuchany w strzelaninę, tato z głową w dłoniach, a ja z reguły wyobrażałam sobie wtedy dziecko, siostrę albo brata stryjecznego, którego mogła urodzić stryjenka, gdyby nie potknęła się o gumowe buty mojego taty, niedbale rzucone pod ich drzwiami”.

CZERWIEC 1941 – KONIEC 1942 ROKU, SPLIT

Jedenastoletni Krsto, głodny jak wszyscy i zły na cały świat, zaczął co dzień po południu wychodzić z domu, a wracał tuż przed godziną policyjną, jak mówiło się po włosku: coprifuoco. W połowie czerwca 1941 roku przyniósł bańkę pełną masła i drugą pełną smalcu, z magazynu w koszarach. Dwa tygodnie później zbudziło nas stukanie do drzwi, na które nie odpowiedzieliśmy. Potem zastukano do stryjostwa. „Jaki smalec, dawno nie widziałam smalcu na oczy!”, krzyczała stryjenka. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Krsto rzadko teraz wracał z miasta z pustymi rękami. Przynosił jakieś puszki z mięsem, to znów zupę, kawałki chleba i suchary. Takie puszki sprzedawano wtedy w sklepach tylko ustaszom. Rodzice nawet nie pytali, skąd to przynosi i kto mu to daje – jakiś ustasz, Włoch czy Niemiec. Wszystko to faszyści, ale produkty, które przynosił Krsto, często były u nas jedynym pożywieniem na cały dzień. Babcia Nedjelka ciągle pytała brata, skąd to pochodzi, dokąd on jeździ co dzień po południu, gdzie się włóczy, dlaczego rower jest taki zniszczony i czemu co wieczór wraca tak późno, o tej samej porze. Krsto milczał uparcie albo najwyżej mówił: „Nie twoje zmartwienie. Zajmij się swoją robotą!”. Swojej roboty Nedjelka wtedy nie miała, więc bardziej zajmowała się bratem.

Któregoś dnia Krsto, zamiast jedzenia, przyniósł francuski żurnal z 1939 roku. „To od Charlotte”, powiedział. „Znalazła go w jakimś pudle, a że w środku są wykroje, pomyślała, że może ci się przyda i będziesz mogła coś uszyć” – mówił do swojej mamy, ale to siostra nie mogła oderwać oczu od kolorowej sukni na okładce. Wzięła ten żurnal z jego rąk, a ze środka wypadły wykroje sukienek, spódnic i spodni. Nedjelka i jej mama pierwszy raz w życiu zobaczyły wykroje damskich spodni. W Splicie dziewczyny przed wojną wprawdzie też nosiły spodnie, ale mama nie przypuszczała, że publikuje się ich wykroje.

Po zdarzeniu z żurnalem od Charlotte stosunki babci Nedjelki z bratem uległy pewnej poprawie. Któregoś dnia, nie mogąc już wytrzymać przesiadywania w domu, postanowiła pójść za Krstem, zobaczyć, dokąd on co dzień jeździ. Tego dnia w mieście tylko z rzadka słychać było strzały. Nedjelka z daleka śledziła brata, który miał już chyba opracowaną strategię poruszania się na tej trasie: przeciskał się jakoś w wąskich uliczkach i błyskawicznie jechał ulicami, na których nie było gdzie się ukryć. Biegnąc za nim bez tchu, Nedjelka znalazła się koło hotelu „Park” w Baczvicach, gdzie mieścił się sztab nieprzyjacielskiej dywizji włoskiej „Bergamo”. Strażnik z uśmiechem przepuścił Krsta i machnął ręką na nią, żeby też weszła. Przestraszona Nedjelka obróciła się na pięcie i tą samą drogą pobiegła z powrotem. Wydawało się jej, że żołnierz sprzed sztabu biegnie za nią i lada moment złapie ją albo zastrzeli. Wieczorem, kiedy Krsto wrócił do domu, powiedziała tylko: „Chodź, to coś zobaczysz” i wciągnęła go do pokoju, gdzie zarzuciła na brata koc. „Ty bękarcie! Bękarcie podły! Do nich jeździsz! Ty faszysto! Faszysto!”, wołała.

„Cóż, Nedo, miałam osiemnaście lat, żadnej teraźniejszości ani przyszłości, a przeszłość była jak kamyk kopnięty nogą na splickim bruku. Kiedy zrozumiałam, dokąd chodzi mój brat, nie mogłam się opanować. Byłabym udusiła go kocem, gdyby do pokoju nie wszedł właśnie tata i zawołał: »Zaśpiewam piosenkę, którą usłyszałem od Hrvoja, mówi, że w partyzantce już wszyscy ją śpiewają«. I zaśpiewał nam pieśń o wzgórzu w naszym Splicie »Marjanie, Marjanie«. »Nowa«, powiedział, »dopiero co ułożona, ale nasza, chorwacka, splicka. O naszym Marjanie!« – w jego głosie było wzruszenie i radość. Błyskawicznie przestałam dusić Krsta, a on ze łzami, z zaczerwienioną twarzą, wylazł spod koca i ugryzł mnie w rękę zębami, które nie były już mleczne, dziecięce, ale ostre jak u zwierza, wykarmione faszystowskimi konserwami. »Ona chce mnie zadusić!«, krzyknął. »Zabić mnie!«. Rodzice mu nie uwierzyli. Dla nich byłam delikatną, miłą dziewczyną, niezdolną do czegoś takiego. »Krsto co dzień po południu jeździ do Baczvic, do faszystów«, wypaliłam. Tato w jednej chwili zapomniał o Marjanie i o tym, że brat, który poszedł do partyzantki, na pewno już śpiewa tę pieśń, i o pytaniu, które od jakiegoś czasu chodziło mu po głowie: »Może ja też powinienem pójść?«, i w ogóle o wszystkim. »Do Baczvic?«, powtórzył ochryple. »Do włoskiego sztabu?«. »Tak«, potwierdził Krsto. »Nie robię przecież nic złego, tylko śpiewam im splickie piosenki. Dalmatyńskie. Za to dają mi jedzenie. W przeciwnym razie skąd bym wziął takie konserwy?«. »To od nich przynosisz?«, spytała mama, jakby dopiero teraz do niej dotarło, że konserwy są włoskie. »Nie, nie, kupuję w sklepie!«, rozdarł się Krsto. »Tylko im śpiewasz?”, opanowałam się, żeby nie podnieść głosu. »A co miałbym robić? Tylko śpiewam, ja po chorwacku, a Jurij po rosyjsku«. »Jaki znowu Jurij?«, spytał tato. »Jurij, syn Władimira, tego z domku pod pałacem. On śpiewa po rosyjsku i umie grać na harmonii. Jemu też dają jedzenie, czasem więcej niż mnie«. A więc tak, on i Jurij śpiewają dla faszystów, powiedziałam sobie.

Jurij, młodszy od Krsta o dwa lata, był Rosjaninem, ładnym chłopcem o jasnych włosach i niebieskich oczach. Przed wojną, gdy spotykałam Jurija, idąc z dziewczynami, szczypałam go w policzki, a one głaskały go po włosach. Syn rosyjskiego emigranta jako siedemnastoletni chłopak sam wyruszył do Jugosławii, byle jak najdalej od Rosji po Rewolucji Październikowej. Od rodziców dostał dwie torby pieniędzy, żeby miał za co żyć. Miesiącami szedł, to znów jechał czym się tylko dało, płynął także statkiem, z którego wysiadł na wyspie Vis. Nie mógł tam jednak żyć, nie był przyzwyczajony do tego, by zewsząd otaczała go woda. Popłynął do Splitu, wynajął tam pokoik, z czasem zakochał się w córce właścicielki, Ivanie, spliciance, pobrali się i tu pozostał. Urodził im się Jurij, a później jeszcze dwie dziewczynki. Wszystkie te dzieci, Jurij i jego dwie młodsze siostry, nauczyły się od taty rosyjskiego. Jest coś w genach, czego nie zapomina się ot tak, i ciągnie do swoich, do tego, co masz we krwi. Mnie także przez całe życie przyciąga nasz splicki dom, jak gdybym była tam, a nie tutaj.

Dowiedziawszy się, że Krsto i Jurij karmią nasze rodziny faszystowskim pożywieniem, pewnego ranka przestałam to jeść. Tego dnia strasznie strzelano, a dom trząsł się, jakby lada moment miał nam runąć na głowy. Wieczorem wszystko się uspokoiło, toteż po prostu wyszłam z domu, żeby zrobić jedno okrążenie i łyknąć trochę powietrza. Na ulicy spotkałam Julię, która miała podobny zamiar. »Chodźmy się przejść«, powiedziałam i zaczęłyśmy się śmiać, jakby spacer był powodem do żartów, a nie potrzebą ruchu. Nasz śmiech przygłuszało napięcie i strach, ciarki przechodziły na myśl o tym, że strzał może paść zewsząd, w każdej chwili – włoscy, ustaszowscy i niemieccy żołnierze strzelali zależnie od humoru. I wtedy zobaczyłyśmy Krsta z Jurijem, wracających ze sztabu dywizji »Bergamo« w Baczvicach. »Spójrz tylko!«, powiedziała Julia, przerażona tym widokiem tak samo jak ja. Mój brat udawał damę, może naśladując Charlotte, a na głowie niósł okrągły chleb – pierwszy raz cały bochenek, nie piętki czy wyschnięte kromki. Jurij maszerował obok niego, śpiewając rosyjską piosenkę miłosną. Zachowywali się dziwnie, bezwstydnie jak na dzieci. W pewnej chwili Krsto wziął chleb, wepchnął go do spodni i zaczął wykonywać ruchy, jakby chciał nakłuć bochenek swoim narządem. »Boże, to straszne!«, szepnęła Julia, a ja, nie oglądając się na to, czy może słyszy nas ktoś niepożądany, zawołałam: »Krsto!«. Chłopcy ocknęli się i rzucili do ucieczki, jakby gonili ich żołnierze, a nie ja i Julia. Ja też pobiegłam w stronę domu, zostawiając Julię na ulicy. W domu z całej siły wytargałam brata za uszy, a na chlebie, którego nie zdążyli między sobą podzielić, kuchennym nożem wycięłam literę I. »Teraz możesz sam go jeść!«, zawołałam. Rodzice naszego porachunku nie widzieli i jedli, nie pytając, skąd wziął się na chlebie inicjał Italii.

Krsto nie zdołał mnie ugryźć, ale znienawidził mnie wtedy już na całe życie. Od tego momentu rzadko coś do siebie mówiliśmy, najwyżej »nie« albo »tak«. Jak na złość składa się to na imię Ne-da, powiedziałaby twoja mama. I tak było prawie do końca 1942 roku, kiedy to pewnego dnia, niecałą godzinę po wyjściu z domu, Krsto wrócił z raną na głowie i małym palcem zwisającym u lewej ręki, złamanym na połowę. Krzyczał z bólu tak, że nawet stryjenka zeszła z góry, gdzie mieszkała teraz sama, odkąd stryj był w partyzantce. Nie odezwała się słowem, patrzyła tylko przerażona jak my wszyscy. Pierwsza oprzytomniała, pobiegła na górę i przyniosła butelkę z jodyną. Wysmarowała Krsta, można powiedzieć, od stóp do głów, nie tylko tam, gdzie krwawił, a on, nieprzytomny, wywracał oczami z bólu. Dwa dni spał, a może był w śpiączce, nie wiem, bo nikt z nas nie próbował go budzić, choć zaglądaliśmy do mojego pokoju. Leżał teraz sam, jako że stryjenka bez słowa zabrała mnie na górę, do pustego pokoju, który zapewne był przeznaczony dla dzieci. Trzeciego dnia Krsto otworzył oczy i spytał mamę: »Czy ja żyję?«. Nie mogłam się nie uśmiechnąć, bo chociaż nie znosiliśmy się i kłóciliśmy, nigdy jedno drugiemu nie życzyliśmy nic złego. Byliśmy przecież bratem i siostrą, dziećmi jednej mamy i jednego taty”.

Kiedy Krsto poczuł się trochę lepiej, opowiedział im, jak to się stało. Tamtego dnia, jak zwykle, poszli do sztabu włoskiego w Baczvicach rozweselić żołnierzy. Jurij grał teraz na harmonii nie tylko rosyjskie, lecz także dalmatyńskie piosenki, te, które najczęściej śpiewali. Żołnierze po tylu miesiącach umieli nawet ich słowa. Nagle któryś z Włochów, leżący z butelką alkoholu, zerwał się, zachwiał na nogach i zaczął krzyczeć: „Mam was dość, nudziarze! Od dwóch lat to samo w kółko! Nie nauczyliście się ani jednej włoskiej, ani sycylijskiej piosenki! Nie wiecie, co znaczy muzyka, nigdy nie słyszeliście sycylijskich melodii! Za to mamy wam dawać konserwy, żywić was i wasze rodziny?! Za to samo w kółko?!”. Nie była to prawda, chłopcy umieli już kilka włoskich piosenek, ale żołnierz trzymał się swojego jak pijany płotu, po czym zaczął chlapać na nich likierem z butelki i spryskał przy tym harmonię. Wtedy Krsto powiedział, że zaśpiewają całkiem nową pieśń. I zaczął: „Marjanie, Marjanie”. Melodia nawet się żołnierzom podobała, ale któryś z nich zawołał, że tę pieśń śpiewają partyzanci, a w ostatniej bitwie, w której brał udział, śpiewając ją, jeden z nich zginął. Żołnierzom tylko tego brakowało, zaczęli się z nimi szarpać, popychać ich, a w końcu wyrwali Jurijowi harmonię i bili nią bezbronnych chłopców. Jeden z nich wziął kamień i rozbił Jurijowi głowę, a kiedy Krsto bronił kolegi, żołnierz z butelką likieru i z czymś, co przypominało otwieracz, wykręcił mu lewą rękę i całą siłą złamał mu mały palec. I wyżywali się na nich jak dzikusy. Tu jednak Krsto przerwał i tylko płakał, jakby chciał przemilczeć poniżenie i zapomnieć o tym, co przeżyli. A Włosi wypchnęli ich za drzwi. Rower Krsta na zawsze został w sztabie. Jego palec na zawsze pozostał zgięty. Nigdy więcej nie poszli do faszystów. W ich domach nigdy już nie było włoskich konserw. A głód był jeszcze większy niż na początku wojny.

Babcia Nedjelka zaczęła wtedy pilnie studiować wykroje z francuskiego żurnalu. Obydwie ze stryjenką siedziały nad nim w sypialni i w milczeniu obracały go na wszystkie strony, kombinując. Stryjenka wciąż jeszcze była obrażona na rodzinę, ale już jakby trochę zmiękła. A babcia porozumiewała się z nią głównie przez „nie” i „tak”. Nie przeszkodziło im to w przeszukaniu dwóch skrzyń, które pozostały po teściowej, a w których znalazły dwie bele materiału; zapewne leżały tam jeszcze od lat dwudziestych. I obydwie zaczęły szyć. Nie sukienki i spódnice według wykrojów z żurnalu, ale spodnie i koszule dla partyzantów, i oczywiście furażerki. Dla stryja i jego towarzyszy. Babcia Nedjelka poczuła wtedy, że sama trochę pomaga w walce z faszyzmem.

Ale ty, babciu Nedjelko, nie chciałaś mówić o latach wojny. Ani ty, ani dziadek Carlo. Jakbyście się umówili, że będziecie milczeć o tych latach, gdy dziadek Carlo był w okupacyjnej armii, a ty w domu, między piwnicą a mieszkaniem stryjenki. Od stryja nie było wiadomości. Uszyte przez was ubrania stryjenka zanosiła do przyjaciółki, a potem jakiś chłopiec dostarczał paczkę jej mężowi, który też był w partyzantce, tyle że w innym batalionie, i rozdzielał te ubrania między towarzyszy. Pewnego dnia zaproponowałaś, żeby paczki zanosił Krsto, mniejszy, szybszy, zaprawiony w ucieczkach i w ogóle w bieganiu. Krsto z początku nie chciał, bał się, że mógłby spotkać jakiegoś włoskiego żołnierza ze sztabu i wtedy dopiero miałby za swoje. Pewnego dnia jednak pojawił się u was Jurij, z siniakiem na czole, którego miał jeszcze od pijanej nocy u Włochów, i kiedy usłyszał, o co chodzi, natychmiast się zapalił, że będzie mógł pomagać partyzantom. Powiedział też, że nie trzeba nosić ubrań do przyjaciółki stryjenki, tylko od razu na miejsce, gdzie czekałby ktoś z batalionu.

Wtedy Krsto zmiękł i odtąd razem nosili paczki. Na uliczkach nierzadko słychać było strzały – dziwię się, babciu, że coś takiego przyszło ci do głowy i naraziłaś jedynego brata na tę ryzykowną nocną przygodę. Już lepiej, żeby chodziła stryjenka, dobrze znająca drogę do swojej przyjaciółki. Od stryja nadal nie było wiadomości, mówiło się, że zdezerterował i przeszedł na włoską stronę. Ale stryjenka w to nie wierzyła, powtarzała, że jest uczciwym człowiekiem, patriotą i nie mógłby czegoś takiego zrobić. Inni znowu mówili, że stryj poległ w bitwie pod Sinjem, a jeszcze inni, że żyje, ale przystał do oddziału ustaszy, czającego się w zatoczkach pod wzgórzem Marjan. I że któregoś dnia wpadnie do domu, i wszystkich was powystrzela, jako że ustasz nie jest ustaszem, jeżeli jego rodzina nie jest ustaszowska. Stryjenka sama chciała pójść do partyzantki, w nadziei, że może wtedy łatwiej go odnajdzie. Dlaczego jednak nie poszła, nie było dla ciebie jasne. Twoja mama kiedyś powiedziała: „Eee, tylko tak mówi. Bo to jej tu źle?”. Tato też w końcu nie poszedł, obawiał się, że go nie przyjmą, bo jedną nogę, lewą, miał krótszą od prawej. Czy w gruncie rzeczy się nie bał? Tak mi się wydaje. Po prostu, z góry skazany na przegraną twój tata, rybak, został bez ryb i bez głosu w domu. Nie wiem, jak w ogóle przeżyliście lata wojny, bez grosza, bez dochodów, bez niczego. O tym najmniej chcesz mówić. Wciąż tylko: „Daj spokój, Nedo, to była wojna”. Mogłaś oczywiście, ze stryjenką, zamiast darmo dla partyzantów, szyć drogie suknie dla włoskich i niemieckich dam towarzyszących oficerom, ale sumienie ceniłyście wyżej niż zarobek.

A kiedy pytałam dziadzia Carla o służbę w wojsku okupacyjnym, tylko machał ręką i milczał jak oniemiały na samą myśl o tym, że miałby powiedzieć, co działo się w tym okresie jego życia. Nie przypominał dziadków filmowych, tych, co biorą dzieci na kolana i opowiadają o wojnach, których byli świadkami. Każda z jego opowieści, stanowiących prawdziwą rzadkość, sprawiała, że odbierałam dziadka tak, jakbym go poznawała za każdym razem od nowa.

„Daj spokój, Nedo, czym są dla ciebie te opowieści o  wojnie? Mało ich słyszysz? Ciągną się, ciągną, nie widać początku ani końca, a kiedy mówisz o tych zdarzeniach, mogłabyś je opisać w trzech zdaniach, i tyle. Trzy lata w trzech zdaniach. Niech będą przeklęte! Te trzy lata, od 1941 do 1943, spędziłam jakby w więzieniu – tylko w domu, nigdzie nie można było się ruszyć, prawie straciłam kontakt z koleżankami, całymi dniami szyłam i szyłam ze stryjenką. Czasem, kiedy przychodził Jurij, prosiłyśmy, żeby nam zaśpiewał po rosyjsku. A kończąc, mówił: »No, teraz ty, Krsto, zaśpiewaj chociaż jedną z tych twoich«. Ale Krsto nie chciał o tym słyszeć, nigdy już nie zaśpiewał nawet jednej piosenki, mały palec zwisający u lewej ręki wciąż przypominał mu ten straszny dzień w Baczvicach.

Nie można powiedzieć, że było nudno w tamtych latach, podczas wojny nigdy nie jest nudno, nigdy nie wiadomo, co i kiedy się zdarzy. Na odgłos strzelaniny zawsze zbiegaliśmy do piwnicy, wszyscy prócz taty, który w ogóle przestał się troszczyć o własne życie. Zostawał tam, gdzie był, najczęściej w kuchni przy stole, kartkując stary numer »Nowych Czasów«, którym mama nie podpaliła jeszcze w piecyku. Nasza teraźniejszość to była strzelanina, głód i ubóstwo pod każdym względem, ale kto by się wtedy tym przejmował! Nasze myśli krążyły w przeszłości. Kiedy na parę godzin zapadała cisza i spokój w mieście, najbardziej lubiłam, gdy mama i tata opowiadali o zdarzeniach z ich życia, w których ja nie uczestniczyłam. Czasem od taty dowiadywałam się o naprawdę interesujących sprawach, o których jeszcze nie słyszałam od nikogo. Na przykład gdzieś koło kwietnia 1910 roku, kiedy był jeszcze młodym chłopcem, zaczęto mówić w całym Splicie, że 18 maja nastąpi koniec świata, kometa Halleya uderzy w kulę ziemską i koniec, wszystko zmiecie z powierzchni Ziemi. Tyle o tym mówiono, że w mieście zapanowała niesamowita atmosfera: jedni rozwiąźle spędzali »ostatnie dni« życia, pijąc, weseląc się, sprzedając, co tylko można było sprzedać, za kawałek mięsa i beczkę wina, a od okien w Splicie dobiegały niekontrolowane postękiwania. Inni znowu w obawie przed zbliżającym się złem jęczeli i płakali, nie wychodząc z domu, »ostatni raz« tulili się do siebie i głaskali dzieci, wybaczając im swawole, za które kiedy indziej surowo je karali.

I nadszedł ten dzień, 18 maja 1910 roku. Wszyscy zebrali się na Rivie, jak w wielkie święto. Ludzie stali tam całą noc, oczekując końca świata. Ubrani najładniej jak można, najpiękniej uczesani, wszyscy wypucowani, pachnący, wystrojeni, z najcenniejszą złotą biżuterią na szyi, z dziećmi w odświętnych ubrankach, jak do chrztu. Riva przywodziła na myśl jakieś tłumne zgromadzenie w szczególnie uroczystym dniu albo z powodu przyjazdu kogoś bardzo ważnego. Nastrój nie był ciężki ani ponury, lecz radosny, jakby na końcu świata wszyscy mieli zobaczyć raj. Stali tak na Rivie aż do białego dnia, ale koniec świata nie nastąpił. »Trochę byłem rozczarowany«, powiedział mój tata. »Jak można tak kpić sobie z ludzi?«.

Dla mamy natomiast najbardziej pamiętne wspomnienie łączyło się z rokiem 1927, kiedy ja miałam cztery lata, a Krsto jeszcze się nie urodził. Zostawiała mnie wtedy z babcią, dziadkiem i stryjkiem, a sama z tatą chodziła na korso. »Nie było ci przykro, że zostawiasz dziecko, a ty, mężatka, sobie spacerujesz?«, spytałam kiedyś. »Nie, wtedy tak nie myślałam«, odparła mama. »A nie krytykowali cię inni, nie podśmiewali się z ciebie i taty na korso? Może powinien spacerować sobie stryjek, jeszcze nieżonaty, a nie wy. Sama nie wiem, pytam tylko. Skądinąd myślę, że mężatki też powinny spacerować ze swoimi mężami po deptaku, a nie tylko być deptane«. »Może i nie powinniśmy spacerować, ale tamten rok 1927 był szczególny, na Rivę nigdy nie przychodziło tyle ludzi, co wtedy. Skąd oni się brali, można powiedzieć, cała młodzież? Czy dlatego, że lato było ciepłe, ale nie za gorące, i nie było tyle komarów jak zwykle, nie wiem, ale na korso przychodzili młodzi i starzy, wszyscy prócz twojego stryjka, hm, on zawsze dziwaczył, nawet nie wiem, jak znalazł stryjenkę, bo nie wychodził z domu, siedział jak pies w budzie«. »Dobrze, a co robiliście na Rivie, tylko spacerowaliście?«. »Tak, ale co to były za spacery! Po prostu tłum ludzi, z którymi często wpadaliśmy na siebie, rozpychaliśmy się łokciami, deptaliśmy sobie po nogach. Czasem ktoś się przewracał i wtedy powstawała panika, naprawdę niebezpieczna – jedni leżeli na drugich jak sardynki, tyle że na otwartej przestrzeni.

Pewnego wieczoru pojawiła się straż miejska i zaczęła robić porządek. Podzielili nas – dwoje po dwojgu – na cztery kolumny, dwie kolumny skierowali na wschód, a dwie na zachód. Od tego dnia tylko tak mogliśmy spacerować po Rivie. W sklepach porozlepiali ogłoszenia w tej sprawie: ‘Spacery dozwolone tylko dwójkami, jedna za drugą, w dwóch kolumnach’. W tę i we w tę. A pośrodku strażnicy z bagnetami zatrzymywali każdego, kto naruszył porządek. Byliśmy jakby na paradzie, ale gwar i wrzawa ucichły. Chodziliśmy w milczeniu, pod rękę z partnerami, nikt nie podnosił głosu, nie śmiał się i nie zaczepiał nikogo. Chłopcy, którzy zwykle grupami przybywali na korso, ustawieni dwójkami wyglądali teraz jak żołnierze, a nie kawalerowie, którzy chcą spotkać w tłumie swoją dziewczynę. O dziewczynach spacerujących po kilka nawet nie ma co mówić. Przestały się śmiać, podśpiewywać sobie, nie wstydziły się zaczepek, których nie było, i oczy im nie błyszczały. Szły szybko, a przecież na korso spaceruje się wolno, tu się odpoczywa. My z tatą spacerowaliśmy jeszcze kilka dni, i tyle, obrzydło nam to chodzenie w kolumnach. Nie mogę jednak o tym zapomnieć, bo coś takiego nie zdarzyło się w Splicie ani przedtem, ani potem. Teraz i tak korso nie istnieje, chyba że spacerują ‘Włosi mojego brata’. Zawsze ich tak nazywamy, bo to była prawda, zanim zdarzył się wypadek z żołnierzem, który złamał mu palec.

Pamiętam też jeden z najsmutniejszych przypadków, jeżeli można tak powiedzieć, po zajęciu Splitu przez faszystów. Chodzi mi o wywiezienie z Perystylu pomnika biskupa Grgura Ninskiego. Stało się to chyba w listopadzie 1941 roku, kiedy Krsto i Jurij chodzili jeszcze śpiewać włoskim okupantom... Masz rację, Nedo, ten pomnik stoi teraz przed Złotą Bramą pałacu Dioklecjana, ale w Perystylu ustawił go sam Ivan Meštrović, przedmiot mojej splickiej dumy, gdy miałam sześć lat. Jak go przywieziono? Pociągiem? Leżącego w wagonie towarowym? Jak przez mgłę przypominam sobie to wydarzenie. My, dzieci, biegliśmy wzdłuż szyn, chcąc go powitać. A teraz przyszli żołnierze włoscy, maszerując ulicą marszałka Augusta Marmonta1, którą sami, nikogo nie pytając, przemianowali na Via Mussolini. Rozłożyli pomnik na części i wywieźli Grgura Ninskiego. My, dziewczynki, opłakiwałyśmy go jak chłopaka, a nie jak pomnik”.

W LISTOPADZIE 1942, SPLIT

W latach 1941–1943 babcia Nedjelka ani razu nie spotkała Charlotte. Nawet w mieście niewielkim jak Split trudno jest spotkać kogoś przypadkiem. A Charlotte ani razu nie przyszła do nich do domu, choć mogła to zrobić w związku z francuskim żurnalem i wykrojami, które kiedyś przysłała babci przez Krsta. Babcia często myślała o Charlotte, ale nie miała odwagi pobiec do nich do domu, choć wiedziała, że nauczyciel francuskiego ucieszyłby się na widok uczennicy, nieoglądanej już od roku, gdy zamknięto gimnazjum. Babcia nadal wyobrażała sobie Charlotte uśmiechniętą, piękną, zadbaną i szczęśliwą. W jej młodzieńczej wyobraźni każda kobieta, która z miłości przeniosła się do innego kraju, musiała być kochana i szczęśliwa. Krsto milczał na temat Charlotte i dopiero gdzieś pod koniec 1942 roku wspomniał przelotnie: „Pamiętacie tę Francuzkę? Urodziła dziecko!”. I tyle. Babcia Nedjelka na tę wiadomość bardzo się ucieszyła, jej mama też, ale dodała: „Urodzić dziecko w czasie wojny? Francuska robota... A co się urodziło, chłopiec czy dziewczynka?”. „Nie wiem, nie pytałem”, odparł Krsto.

Babcia Nedjelka szybko pobiegła na górę, do stryjenki, i spytała: „Jak się szyje dla dziecka?”. Usiadły obie do maszyny i z resztek pozostałych na dnie szafki uszyły śliczną kolorową sukieneczkę, całą w sześciany i trójkąty, powiedziałabym – kubistyczną. Była malutka i taka słodka, że babcia nie wytrzymała i włożyła ją jedynej lalce, jaka została w domu, plastykowej, różowej lalce, ubranej „dla ozdoby” w suknię ślubną, z opaską na włosach, w przezroczystym woreczku, który od kurzu stał się nieprzezroczysty. Nikt nie śmiał bawić się nią albo choćby wyjąć z woreczka, siedziała we wnęce w kuchni od dnia, kiedy mama babci Nedjelki przywiozła ją z Rijeki w posagu, z wypukłymi oczyma i bladoczerwonymi ustami. Teraz jednak babcia weszła na stół, rozebrała lalkę i włożyła jej sukieneczkę dziecka Charlotte. Ciekawe, ani przez chwilę nie wątpiła, że jest to dziewczynka. Lalka wyładniała w sukieneczce, a sukieneczka na lalce. Babcia zawinęła ją w gazetę, włożyła do rąk Krsta i powiedziała: „Zanieś to pani Charlotte, powiedz, że przesyła jej Non-Oui, tak powiedz”. Krsto zaczekał, aż ucichną wyrzutnie rakiet po zachodniej stronie miasta. Biegnąc i pełznąc po ziemi, zaniósł podarek Charlotte. Podał go przez kraty w okienku piwnicy, gdzie przez te lata paryżanka – która w pobliżu Montmartre’u zajmowała mieszkanie z wielkim balkonem – gnieździła się teraz z teściem i teściową w dwóch ciemnych pokoikach; z pewnością było tam za mało światła dla jej dzienników ze Splitu. I nie wiadomo, czy jeszcze je pisała. „To się nazywa miłość”, powtarzała sobie babcia Nedjelka. A Krsto wrócił z czerwonym aksamitnym beretem, ozdobionym jedwabnym pomponem, i z pozdrowieniami dla babci Nedjelki. „Chłopczyk jest, nie dziewczynka”, powiedział.

8 WRZEŚNIA 1943, SPLIT

A ty, babciu, włożyłaś ten beret 8 września 1943 roku, kiedy radio podało wiadomość o kapitulacji Włoch. Pod wieczór cały naród wyległ na Rivę, wszyscy co do jednego z czerwoną wstążką – dziewczyny i kobiety przypięły sobie czerwoną kokardę we włosach albo na piersiach, a chłopcy i mężczyźni przy guzikach albo też trzymali w ręku czerwoną chusteczkę. Wyglądało to, jakby ktoś namalował obraz. Tylko ty byłaś w ciepłym czerwonym berecie dziewiątego, ciepłego września 1943 roku. Dlaczego nie zawiązałaś czerwonej kokardy we włosach? Dlaczego przyszło ci do głowy włożyć beret od Charlotte do letniej sukienki, najładniejszej, którą przechowywałaś na dzień „kiedy skończy się wojna”, a uszyłyście ją razem ze stryjenką już w 1942 roku? Nie było nikogo, kto by się za tobą nie obejrzał, chcąc się przekonać, co masz na głowie – trochę ze zdziwieniem, ale bardziej w przekonaniu, że wszystko wolno, kiedy świętuje się zwycięstwo. Krsto, Jurij i inni chłopcy przeciskali się przez tłum, wykrzykując na głos: „Slobodna Dalmacija!” (Wolna Dalmacja!) – i rozdzielając między ludzi pierwszy numer splickiej gazety. Kiedy mijali ciebie i twoje koleżanki, z którymi nie widziałaś się całą wieczność, Jurij zaczął się śmiać i wołać bez sensu: „Czerwony Kapturek! Czerwony Kapturek!”. Nie zawstydziłaś się z tego powodu, a gdy lepiej się zastanowić, myślę, że w ogóle nie byłaś przesadnie wstydliwa. Często jednak znajdowałaś się w sytuacji, w której nie można było nie zachować się nieśmiało. Czytałam gdzieś, że szczególnie dotyczy to ludzi, którzy zmienili miejsce pobytu i niepewni, tracą do siebie zaufanie, a z zewnątrz wygląda to na wstydliwość – szczególnie w oczach tych, którzy całe życie spędzają w jednym miejscu.

„Wiesz, Nedo, jaki to był dzień?! Wszyscy mnie wypytują – jak było w czasie wojny; trudno mi o tym opowiadać, a twojemu dziadkowi jeszcze trudniej. Ale chętnie opowiem ci o dniu zwycięstwa, zwycięstwa dla nas wszystkich. Przed hotelem »Park«, gdzie znajdował się ostatnio sztab włoski, dziewiątego września naród zaczął rozbrajać wojskowych. Nie było to takie proste – podejść do kogoś i zabrać mu wszystko, co ma. My stałyśmy z boku, ale blisko, patrząc na tych żołnierzy w poczuciu zwycięstwa, może nawet zbyt zuchwale. Miałam wtedy dwadzieścia lat, potrafisz to sobie wyobrazić? Od czasu mojej pierwszej miłości minęły dwa lata. O tym uczuciu na pewno kiedyś ci opowiem, ale wiesz, gdy z biegiem czasu zblakło, nie wiedziałam właściwie, jak wygląda mężczyzna, chłopak. A żołnierze włoscy byli chłopakami, moimi rówieśnikami, niektórzy trochę tylko doroślejszymi. Wszyscy młodzi, silni i piękni. A teraz – jeńcy. Nasi ich rozbrajali, zabierali im czapki i chusteczki z kieszeni, nawet te używane, i portfele, tym, którzy je mieli. Niektórzy się opierali, jeden z nich wołał na cały głos: »Fotografia mojej ukochanej!«. Ale człowiek, który zabrał mu portfel, kolega taty i też rybak, wyciągnął fotografię i podarł na drobne kawałeczki. Znienawidziłam wtedy wujka Simo. Jak mógł coś takiego zrobić?! Żołnierz zaczął krzyczeć, kląć po włosku, z pewnością wściekły, że Włochy w ogóle skapitulowały. Niektórzy sami jednak oddawali broń i przyłączali się do zabawy. Był to ogólny chaos, radość i szaleństwo. W pewnej chwili przyłapałam się na tym, że rzucam w górę beret, a potem łapię go tą samą ręką. Ja, uważana za spokojną. Może spokojna nie byłam, tylko wojna uczyniła mnie cichą i wycofaną, zamkniętą w domu i w sobie.